Wyplątał się z pościeli i włożył zmięte spodnie. Były ubrudzone smarem, a kancik już dawno stracił swą… kanciastość. Tak czy inaczej, nie było sensu zawracać sobie głowy praniem. W warsztacie doprowadzone do porządku ubrania i tak szybko wrócą do stanu, jaki prezentują obecnie.
Koścista dłoń wysunęła się spod kołdry i spróbowała go chwycić. Odsunął się i wstał szybko, sięgając po rozciągnięty podkoszulek. Szef by zawału dostał, jak by nas tak zobaczył – pomyślał, siłując się z zardzewiałymi klamrami czerwonych szelek.
Buty znów wylądowały pod łóżkiem, kopnięte w biegu. Prychnął wściekle i przyklęknął, by je wydostać. Jak zwykle walnął przy tym potylicą w drewnianą ramę, aż zadźwięczało. Impet uderzenia posadził go na wytartej wykładzinie. Potarł dłonią łysinę na czubku głowy, krzywiąc się i klnąc, na czym Biegun stoi.
Kiedy sznurował błagające o pastowanie trzewiki, zza brzegu materaca wychylił się spiczasty nos. Tuż za nim ukazała się twarz w kształcie serca, tonąca w burzy rozczochranych blond loczków. Zielone oczy spojrzały na niego błagalnie.
– Zostań. Choć raz.
– Czas goni, Mirka. Jak nie skończymy przed Gwiazdką, wszystko szlag trafi. Wiesz, co się wtedy stanie.
Nie czekając na odpowiedź, zerwał się na nogi – trochę zakręciło mu się w głowie, musiał znów wypić o puchar czy dwa za dużo – i sięgnął po kurtkę. Futrzane obramowanie było wystrzępione a guziki dawno przestały błyszczeć tak, jak powinny, ale ciepła parka wciąż doskonale chroniła nawet przed grudniowymi mrozami.
Mirella westchnęła i również się podniosła, wstydliwie zakrywając prześcieradłem swe skąpe krągłości. Porwała z podłogi sukienkę i zniknęła za drzwiami toalety.
– Jak zwykle masz rację! – krzyknęła, gdy już miał wychodzić. – Lepiej pójdę…
Nie usłyszał reszty, bo do środka wdarł się potężny podmuch. Zanosiło się na śnieżycę. Wzruszył ramionami, z trudem zatrzaskując za sobą drzwi, i ruszył przed siebie z mozołem. Przedzierał się przez zaspy – których nie miał kto usunąć – i walczył ze wzmagającym się wiatrem.
Przed powrotem do pracowni musiał jeszcze zajrzeć do stajni, a ta znajdowała się niemal na drugim końcu Wioski. Nie chciało mu się tam iść, nie było jednak wyjścia – wiedział, że jeżeli sam wszystkiego nie dopilnuje, całe przedsięwzięcie się posypie, a do tego nie można dopuścić.
– Jak tam Rudolf? Robi postępy?
– O tak! – Cermorka cała się rozpromieniła, ciągnąc go w stronę wybiegu. – Śmiga już na tych nowych protezkach jak złoto. Tylko reszta renów nie bardzo za nim nadąża…
Zaklął pod nosem, posapując z niezadowoleniem. Szarpnął spiczastą czapkę – maleńki dzwoneczek na czubku rozbrzęczał się złowieszczo – zmiął ją w palcach i podrapał się po łysinie. Ilekroć udawało się rozwiązać jakiś problem, natychmiast pojawiał się kolejny. Tak się nie da pracować!
– Dobra, zrobimy tak: pomyślimy z chłopakami o jakichś egzoprotezach na wzmocnienie… Albo o cyborgizacji, jeśli się wyrobimy. Pogadam z Ivetem i zobaczę, co o tym sądzi.
– A nie możemy ich trochę poczarować? – zapytała z nadzieją, poruszając spiczastymi uszami. Na pierwszy rzut oka znać było, że nie podoba jej się pomysł mechanicznego udoskonalania pchlarzy.
– Bez szans. – Spojrzał na nią poważnie. – Mary jeszcze się nie pozbierała. Nie ma mowy o żadnej magii, póki tego wszystkiego nie ogarnie.
– W porządku – westchnęła. – Tylko pytałam.
Skinął Cermorce głową i zostawił ją z reniferami. Opuścił stajnię, układając w głowie nowy plan działania.
Znów musiał mocować się z drzwiami. Gdy udało się je zatrzasnąć, odwrócił się do ściany i zaczął szperać w kieszeniach. W końcu znalazł pomiętą paczkę, wyjął z niej nadłamanego papierosa i zacisnął na nim wargi. Odpalił dopiero przy trzeciej zapałce.
Zaciągnął się chciwie, przypominając sobie awantury z Mirką. To dlatego nie chciał u niej spać. Była niezła w łóżku, ale nie pozwalała mu palić w chatce, nawet kiedy na zewnątrz było tak zimno, że odmrażało… No, wszystko. A on nie mógł bez tego żyć, odkąd cały bajzel został na jego głowie. Chodził ciągle podenerwowany, prawie nie spał, na dodatek musiał ustawiać elfy do pionu. Tylko fajki go jako tako uspokajały. No dobra, specjalny grzaniec Bubaca sprawdzał się jeszcze lepiej, ale nie mógł chodzić non stop napruty. Dlatego palił jak smok.
W końcu doszedł do siedmiu paczek dziennie i choć jego doba trwała zwykle około pięćdziesięciu godzin – inaczej nigdy by się nie wyrabiał – nie miał czasu na przerwy. Jeśli więc zajrzało się do jego kanciapy w godzinach pracy, trudno było go zastać inaczej niż pochylonego nad warsztatem, spowitego siną chmurą. Nawet gdy trzymał w ustach jedynie wypalonego do cna peta, wokół nieustannie unosił się cuchnący lichym tytoniem dym.
Przerwał ponure rozmyślania, gdy dotarł na blok. Zatrzymał się na moment, wodząc wzrokiem po wyblakłej elewacji. Wreszcie westchnął i szarpnął za klamkę. Uderzył w niego ciepły opar, przywodzący na myśl stary smar i przegrzane maszyny. Pokręcił głową z niesmakiem – choć wiedział, że po półgodzinie w tym smrodzie maszynowni przestanie zwracać nań uwagę – i wszedł do środka.
Nim zdążył zrzucić kurtkę, podbiegł do niego Ipper. Jak zwykle włosy miał w nieładzie, szelki dyndały luźno wokół szczupłych bioder, a okulary nieustannie zsuwały się na czubek nosa. Wyglądał na podekscytowanego, oczy błyszczały mu niezdrowo.
– Dobrze, że już jesteś, Majster! Chodź szybko, musisz to zobaczyć!
– Co jest? Coś nie tak z naszym AI?
Elf tylko pokręcił głową i popędził z powrotem do pracowni komputerowej. Chcąc nie chcąc, ruszył za nim, po drodze rzucając parkę na wieszak. Nie trafił, ale nie chciało mu się wracać, by ją podnieść. I tak nadawała się już właściwie tylko na śmietnik.
W Centrum Informatycznym było jeszcze cieplej niż w reszcie Bloku Technicznego, choć wentylatory nieustannie pracowały na najwyższych obrotach. Czując spływający po plecach tłusty pot, podszedł do komputera o gigantycznej mocy obliczeniowej. Przez moment obserwował, jak palce Ippera tańczą na konsoli, lecz szybko się zniecierpliwił.
– No więc? Co takiego chciałeś mi pokazać?
Elf nie odpowiedział, zajęty uruchamianiem systemu nagłaśniającego. Wreszcie pokiwał głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany, i odwrócił się do przełożonego.
– Chyba nam się udało.
– CO TAKIEGO SIĘ UDAŁO, MÓJ MAŁY? – Z głośników popłynął dobrze znany głos.
– Ścisz to – szepnął Majster, a potem rzucił w przestrzeń: – Witaj z powrotem, Mikołaju.
– NIE ROZUMIEM, MAŁY ELFIE. CO MASZ NA MYŚLI?
Spojrzał na Ippera. Ten wzruszył ramionami i mruknął:
– Popracujemy nad tym.
– Tylko pamiętaj: żebyście nie przedobrzyli.
Skinął zdawkowo i wyszedł, krzywiąc się na dźwięk sprzężenia, gdy generowany komputerowo głos wybuchnął tubalnym śmiechem.
Skierował się do pracowni bionicznej. Spośród szaleńców pracujących w Bloku Technicznym, największe zaufanie miał do Bioteca. Mimo wszystko od czasu do czasu czuł potrzebę, by skontrolować również jego postępy. Zbyt wiele zależało od niego i od Ippera, by mogli sobie pozwolić na choćby najdrobniejsze błędy.
Biotec w skupieniu pochylał się nad stołem sekcyjnym. Ciało, nad którym pracował, wciąż pozbawione było głowy, jednak całość wyglądała nader obiecująco.
– I co, jak idzie?
– Czołem, Majster. Nie słyszałem, jak wchodzisz. – Elf wyprostował się i spojrzał na przełożonego. – Jest nieźle, pracujemy nad odruchami.
– A gdzie czerep?
– Łyska dopracowuje twarz. Musi być perfekt. – Roześmiał się. – Resztę w razie niedoróbek można jakoś ukryć.
Majster pokiwał głową, przyglądając się wielkiemu bebechowi, w którym Biotec właśnie grzebał. Z wewnątrz wystawała plątanina przewodów, w której ginęły przedziwne urządzonka misternej roboty.
– AI jest już na ukończeniu. Myślisz, że się wyrobicie?
– Spokojna głowa, szefie. W razie potrzeby jeszcze rozciągniemy dobę i skończymy najpóźniej dwudziestego trzeciego.
– Cholera… Obyś miał rację. – Elf już miał wracać do pracy, ale Majster go powstrzymał. – Jeszcze jedno. Rudolf już śmiga, ale musimy coś zrobić zresztą renów. Są za wolne.
– No tak, mogłem się tego spodziewać. Myślałeś o cyborgizacji?
– Morce się ten pomysł nie podoba, ale to chyba najlepsze wyjście. Dacie radę?
– Oddeleguję do tego zespół. Jak nie wyrobią z całym stadem, to zrobimy przynajmniej część, a reszcie na szybko sklecimy jakieś wspomagacze. Gadałeś już z Ivetem?
– Jeszcze nie.
– Dobra, ja to załatwię. Spróbuję go urobić, żeby dał nam zgodę.
Majster odetchnął z ulgą. Wiedział, że Biotec prędzej znajdzie argumenty, by przekonać krnąbrnego weterynarza. Ivet zwykle sprzeciwiał się wszelkiemu „poprawianiu” zwierząt – choć nie podchodził już do tematu tak krytycznie, odkąd ich najlepszy renifer wpadł w sidła na niedźwiedzie polarne i stracił trzy nogi. Nie chcąc spisywać go na straty – żaden inny zwierzak tak sprawnie nie poprowadziłby zaprzęgu, zwłaszcza po zaledwie miesięcznym szkoleniu – musieli ratować zwierzę przed kalectwem roboprotezami.
Szybko pożegnał się z elfem i ruszył do swojego warsztatu. Czekała go dziś masa roboty, a musiał jeszcze stawić się u Mary. Dawniej nie mógłby się doczekać spotkania – Pani Mikołajowa była bodaj najmilszą kobietą na świecie, która zawsze miała dla wszystkich dobre słowo i ciasteczka. Jednak odkąd została sama, stanowiła zaledwie cień samej siebie. Jej uśmiech był przepełniony smutkiem, twarz wiecznie zmęczona, a ruchy boleśnie powolne. Nie znajdował już przyjemności w tych krótkich rozmowach z nią, kiedy zdawał tygodniowy raport.
Zresztą sam też bardzo się zmienił. Gdy zabrakło szefa, z zawsze radosnego elfa zarządcy przeistoczył się w gburowatego brygadzistę, któremu lepiej nie podpaść. Nikt już nawet nie pamiętał, jak naprawdę miał na imię. Wszak Mirmił – na którego wszyscy zdrobniale wołali Miłek – nijak nie licował z ponurakiem, którym się stał. Teraz był po prostu Majstrem, który jako jedyny starał się utrzymać Wioskę Świętego Mikołaja w ryzach.
Wciąż była szansa, że ocalą Gwiazdkę i nie mogli tej szansy zmarnować. Ale to wymagało zorganizowanej pracy – a organizacja stanowiła obecnie największy problem. Gdyby choć wdowa wzięła się w garść i zaczęła robić to, co należy…
– Proszę.
Głos Mary brzmiał słabo. Choć serce mu się krajało, Majster wszedł do pokoju raźnym krokiem, uśmiechając się przy tym wesoło. Wobec innych stał się szorstki i surowy, nie potrafił jednak traktować tak tej biednej kobiety. Cały czas miał zresztą nadzieję, że w końcu przyniesie to efekty i świat jakoś wróci na swoje miejsce.
– Przyszedłeś z raportem, Miłku? – Drgnął na dźwięk swego zapomnianego imienia, a wdowa uśmiechnęła się delikatnie.
– Tak jest! Jesteśmy na dobrej drodze, żeby…
– Wiem. Wciąż czuwam nad wszystkim, co się dzieje w Wiosce. Do tej pory nie czułam się na siłach, żeby wam o tym powiedzieć, ale… Zostało tu coś z mikołajowej magii.
Niemal wrzasnął z radości, gdy Mary podniosła się z fotela, oznajmiając, że terminy ich gonią i czas najwyższy wziąć się do roboty. Oczywiście wiedziała, że elfy pracują pełną parą pod czujnym okiem Majstra – miała raczej na myśli siebie.
Kobieta wysłuchała krótkiego sprawozdania i odesłała zarządcę. Wracał do swojego bloku pokrzepiony i pełen nadziei. Czuł, że teraz wszystko musi się udać. Uratują te święta.
Biotec wpadł bez pukania, co zdarzyło mu się chyba po raz pierwszy. Był podekscytowany jak jeszcze nigdy.
– Udało się! Skończyliśmy!
– A sztuczna inteligencja?
– Już zaimportowana. Naprawdę skończyliśmy!
Majster zapetował papierosa na stole i ruszył ku drzwiom. Jeśli bioniczny Mikołaj jest gotowy, to nie ma chwili do stracenia. AI musi się jeszcze sporo nauczyć, nim wypuszczą go w teren.
W drodze do pracowni zapytał o postęp prac nad reniferami. Obawiał się, że zaprzęg poleci w tym roku niekompletny, ale podwładny miał dla niego kolejne dobre wieści.
– Wygląda na to, że zdążymy zrobić wszystkie. Naprawdę może nam się udać.
Skinął zdawkowo głową. Wpadli jak burza do Centrum Informatycznego.
Zamurowało go. Na zwykłym miejscu Ippera siedział Święty Mikołaj i zerkał na niego dobrotliwie.
– Witaj, Miłku, dobrze cię widzieć! – zagrzmiał.
Majster spojrzał pytająco na programistę. Ten wzruszył ramionami, jednak widać było, że jest z siebie niezwykle zadowolony.
– Wgrałem mu, ile się dało. To znaczy…
– Dobra. – Wiedział, że jeśli natychmiast nie przerwie, przez najbliższe pół godziny będą wysłuchiwać monologu na temat szczegółów technicznych, które nikogo nie interesowały. – Nie mamy czasu, Gwiazdka pojutrze. Zabieram go do Mikołajowej. Czy jest coś…
Ipper przyskoczył do Majstra i zaczął rozgorączkowanym szeptem udzielać mu wskazówek. Zarządca roześmiał się, słysząc, co jeszcze zostało do zrobienia, tak naprawdę jednak nie było mu do śmiechu. Zamierzał jak najpoważniej podejść do zadania i do tego samego musiał przekonać wdowę. Ich Mikołaj ma być jak najlepszy, jak najbardziej zbliżony do oryginału – inaczej wszystko weźmie w łeb.
Gdy programista skończył mówić, Majster zwrócił się do Świętego:
– Chodźmy, szefie, żona czeka.
Poprowadził cyborga do domu w centrum Wioski. Elfy wylegały na nieodśnieżone dróżki i odprowadzały ich wzrokiem w ciszy. W powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. Wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi przedsięwzięcia, którego się podjęli i choć mieli nadzieję, że się uda, jeszcze nie śmieli w to uwierzyć.
***
Jestem Mirmił, obecnie znany jako Majster. Może pan nie dowierzać, ale jestem elfem Świętego Mikołaja. A może elfem, który ma Świętego… Teraz to nie jest takie proste.
Wie pan, doktorze, wszystko spieprzyło się jakiś rok temu. Eksperci od siedmiu boleści twierdzili, że wirus znikł przed niemal stu laty, zaraz po ustaniu pandemii, ale gówno wiedzieli. Fakt, może nie dochodziło do tylu zakażeń, ale on wciąż gdzieś tam się czaił. I omal nie zniszczył świąt.
Co roku pomagałem Mikołajowi rozwozić prezenty. Wiedziałem, że stary pierdziel ma słabość do zostawianych przez dzieci ciastek… Ale w życiu bym nie pomyślał, że skusi się nawet na te z nietoperzem! Na oko były mocno niedopieczone – właściwie wpół surowe – ale i tak zeżarł wszystkie.
Zaraz po świętach zachorował. Mało tego! Zachorowała też z połowa elfów. Wioska przez trzy tygodnie była objęta kwarantanną – wyobraża pan sobie, jak bardzo byliśmy do tyłu z robotą?!
Zmarł Mikołaj, straciliśmy jedną trzecią siły roboczej, zapał i energię. Ale nie mogliśmy się poddać. Choć może tego nieświadomy, cały świat na nas liczył. Gdybyśmy nie zadziałali, trzeba by było odwołać Gwiazdkę i mielibyśmy tragedię.
Zerka pan na zegarek. Wiem, sesja się kończy, będę się streszczał. Zrobiliśmy cyborga, zaimportowaliśmy mu sztuczną inteligencję, zaszczepiliśmy mikołajową magię. Przyszła Gwiazdka, wypuściliśmy go w teren. Wiele nas to kosztowało, ale zadziałało.
I wie pan co, doktorze? Uratowaliśmy święta.