- Opowiadanie: Mortycjan - Skąd się biorą Trolle [urban fantasy|+okładka]

Skąd się biorą Trolle [urban fantasy|+okładka]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Skąd się biorą Trolle [urban fantasy|+okładka]

Dla Aurelii

Gdybym tylko potrafił pływać…

 

 

Llerogów to niewielka wieś położona na skraju rozległego lasu i opływającej go rzeczki. Drewnianych budynków pozostało tu zaledwie kilkanaście, a telewizja i internet na dobre zagościły w domostwach mieszkańców. Nikt już nie wierzy w skrzaty sikające do mleka, ani w rusałki tańczące w grzybnych kręgach.

Cóż, w rusałki i skrzaty może nie.

 

* * *

 

Rodzina Bristolów jadła kolację.

Aurelia – rudowłosa, dziesięcioletnia dziewczynka o okrągłym nosku – niemrawo rozgrzebywała widelcem gotowane ziemniaki. Po drugiej stronie stołu posiłek spożywali jej rodzice, pogrążeni w żywej konwersacji o pracy.

Aurelia nie cierpiała rodzinnych kolacji. Wiedziała, że za chwilę rozmowa zejdzie na temat sąsiadów, polityki lub ostatnich wydarzeń w kraju. Potem ojciec podniesie wzrok znad stołu, spojrzy na jej talerz, potem na nią i spyta czemu tak mało zjadła. Dlatego starała się możliwe szybko i niepostrzeżenie upchać ziemniaki pod kotleta.

– …i tak dalej prowadzić grę celną, to niedługo mniej ryzykowny będzie przemyt niż uczciwy import! – zakończył swój wywód ojciec. Chwilę patrzył w zamyśleniu na żonę, a potem potoczył wzrokiem po jadalni i natrafił na Aurelię:

– Jak tam w szkole, kochanie? – zapytał.

– Okej – odpowiedziała szybko. Za szybko.

– Na pewno? – drążyła temat matka, marszcząc brwi.

– No jasne.

Aurelia złożyła sztućce, starając się przykryć resztę ziemniaków i wyniosła talerz do kuchni, odprowadzana podejrzliwymi spojrzeniami rodziców. Zastanawiała się, czy to odpowiedni czas by prosić o cokolwiek. Nie padło rytualne pytanie o jedzenie, co mogło być znakiem zarówno dobrym, jak i złym. Wkładała powoli naczynia do zmywarki, wyczekując na jakikolwiek sygnał, że rodzice uwierzyli w jej zapewnienia o szkole. Po chwili ojciec na nowo podjął dyskusję o podniesieniu cła na wschodniej granicy.

Aurelia przygładziła piżamę, wzięła głęboki oddech i weszła do jadalni.

– To ja idę spać.

– Dobranoc, kochanie – odpowiedziała matka z uśmiechem.

– Śpij dobrze – dodał ojciec.

Również obdarzyła rodziców uśmiechem i skierowała się do schodów wychodzących z jadalni na pierwsze piętro, gdzie znajdował się jej pokój. Była na trzecim stopniu, gdy nagle odwróciła się i powiedziała:

– Tato…

– Tak, kochanie?

– Bo wszyscy już jeżdżą do szkoły rowerami… to ja też bym mogła? – Starała się nadać swoim słowom możliwie lekki ton, jakby sprawa, o którą pyta, wymagała tylko beztroskiego kiwnięcia głową i słów "oczywiście, kochanie".

– Nie ma mowy – odpowiedział ojciec i natychmiast spoważniał.

– Ale Maks jeździ, mama mu pozwala! – zaprotestowała od razu Aurelia. – I Julian! I Tulia i…

– Nie interesuje mnie, co twierdzi mama Maksa, babcia Juliana ani reszta rodziców – odrzekł twardo ojciec. – Droga jest długa, jeżdżą tam wariaci ciężarówkami i w ogóle nie patrzą na dzieci. A poza tym jesteś jeszcze za mała – dodał po chwili.

Aurelia zamilkła, choć oczy miała zaczerwienione, a dolna warga jej drżała.

– To naprawdę zbyt niebezpieczne, kochanie… – powiedziała łagodnie matka, nerwowo obracając w palcach wisiorek z ciemnym kamieniem.

– Nieprawda. – Aurelia odwróciła się i wbiegła po schodach na piętro.

– Aurelko! – zawołał za nią ojciec.

Ostatnie stopnie pokonała biegiem. Wpadła do pokoju, oświetlanego tylko przez lampkę nocną, zatrzasnęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Wcisnęła twarz w poduszkę, aby stłumić dychawiczny oddech i otrzeć łzy. Grube fałdy kołdry otuliły ją przyjemnie, a ciepło powoli uspokajało bicie serca.

Nie, nigdy więcej płaczu, pomyślała. Jest już duża. Przyjdzie jeszcze taki dzień, że sami będą o coś błagali…

Zagrzebała się głębiej w pościel, tak, żeby nie wystawała żadna część ciała oprócz głowy – w nocy mogła przecież przyjść upiorna Zmora, złapać ją za stopę i porwać wgłąb szafy…

Zgasiła lampkę. W pokoju zapadły ciemności.

 

* * *

 

Dzień szkolny Aurelii zaczynał się bardzo zwyczajnie. Wstawała o szóstej rano, myła się, ubierała i wychodziła z domu na autobus. Tego ranka ojciec specjalnie spóźnił się do pracy, aby upewnić się, że córka nie weźmie roweru pomimo wyraźnego zakazu. Stał w drzwiach domu z założonymi rękami i obserwował każdy jej krok.

– A zjedz sobie ten rower! – wrzasnęła do niego trzaskając furtką i wybiegła na wiejską drogę. Usłyszała jeszcze jak ojciec krzyczy "Aurelio!", ale już ją to nie obchodziło, biegła po ubitej drodze nie zwracając uwagi na kałuże, pomarańczowa sukienka coraz bardziej znaczyła się kroplami błota, kury umykały jej sprzed nóg gdacząc, a czarny kot sąsiadki prychnął gniewnie, gdy prawie nadepnęła mu na ogon.

Mijała domy i zielone drzewa różnych kształtów i rozmiarów, rosnące zarówno przy drodze, jak i na podwórkach. Starsi mieszkańcy wychodzili już na ganki. Charakterystycznym elementem Llerogów była zabudowa – w całej wsi nie było dwóch podobnych domów. Większość z nich powstała ponad sto lat temu, jako dwuizbowe chaty, kiedy nikt się prawem budowlanym nie przejmował.

Ta mentalność pozostała tu do dziś. Ludzie dobudowywali sobie co chcieli i jak chcieli. Dzięki temu powstały tak fantazyjne twory, jak czteropiętrowy dom wdowy Drozdowej, który na każdym piętrze miał jedno pomieszczenie, albo drewniana chałupka pana Romana, któremu w salonie rósł potężny dąb i wychodził nieużywanym kominem. Drzew właściwie nie wycinano, przez co niektóre urastały w bardzo fantazyjne kształty, nieraz wzdłuż murów i dookoła okien, a czasem nawet podtrzymując balkony.

Wszystko to nadawało Llerogom wyjątkowo osobliwego wyglądu.

Po pięciu minutach Aurelia – zadyszana i lekko spocona, ale już bez gniewu – dobiegła na przystanek autobusowy. Przystankiem był wkopany w ziemię znak, tuż przy asfaltowej drodze przebiegającej na granicy wsi.

Aurelia pojawiała się tam zazwyczaj pierwsza. Dopiero po chwili oczekiwania nadchodziły kolejne osoby: Pan Roman, co dzień jeżdżący na targ w mieście, Norma, korpulentna właścicielka jedynego sklepu we wsi, Ernest listonosz, kowal Olaf i kilkanaście innych osób, które znała tylko z widzenia. Przychodziły również dzieci, tak jak ona dojeżdżające do szkoły w mieście, jednak nie utrzymywała z nimi żadnych kontaktów. Jedynymi osobami, z którymi trzymała się na wsi, byli Maks, Julian i Tulia.

Aurelia z nudów szurała butem po ziemi. Po chwili dostrzegła leżący na trawie liść z przylepioną małą, białą kulką. Kulka okazała się jajkiem motyla, więc Aurelia przeniosła liść z dala od przystanku, żeby nikt go nie zdeptał.

Wkrótce zdezelowany autobus komunikacji miejskiej wtoczył się na przystanek i ludzie zaczeli pchać się do środka. Podróż nim zawsze była tłoczna i brzydko pachnąca potem – ale przynajmniej krótka.

 

 

– Aura! – krzyknęła Tulia, blondwłosa dziewczynka z aparatem na zębach, gdy Aurelia wysiadała z autobusu. Przystanek szkolny był opatrzony nie tylko znakiem, ale i przeszklonym zadaszeniem z ławeczką, na której w tej chwili siedziało troje przyjaciół Aurelii. Były to jedyne osoby w szkole, które nazywały ją tak, jak lubiła – Aura – lub po imieniu, a nie "Ruda" (za wyjątkiem nauczycieli, choć i im się zdarzało mylić). O wiatę przystanku oparte stały trzy rowery.

Ludzie tłumnie opuszczali autobus, kierując się brukowanymi ścieżkami między bloki lub do centrum. Po drugiej stronie ulicy górował szary budynek szkoły, wyglądający jak kilka złączonych bloków mieszkalnych z wieżą po środku. Kierowca pomógł wysiąść ostatniej staruszce, po czym drzwi autobusu zamknęły się z sykiem i pojazd odjechał zostawiając za sobą kłąb dymu.

Blondwłosa dziewczynka wyminęła osoby dzielące ją od Aurelii, po czym wpadły sobie w objęcia chichocząc. Dwaj chłopcy nadal siedzieli na ławce uśmiechnięci.

– Ojej… – jęknęła Tulia, patrząc na poplamioną błotem sukienkę przyjaciółki. – Co ty robiłaś?

– A… nic – odpowiedziała Aurelia i, rumieniąc się lekko, zaczęła otrzepywać ubranie.

– Cześć Aura! – Maks podszedł i uścisnęli sobie ręce. Miał dość znoszone ubranie, ponadrywane w niektórych miejscach, ale zawadiacki uśmiech nie schodził z jego twarzy. Aurelia wiedziała, że wychowuje go tylko mama i nie powodzi im się najlepiej. Dla niej jednak wygląd nie miał żadnego znaczenia – lubiła Maksa. Choć dzisiaj jego uśmiech był nieco sztuczny, drżący, jakby wewnątrz wcale nie czuł się szczęśliwy.

– Cześć – odpowiedziała, a rumieniec na policzkach pogłębił się.

Otwierał już usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tym momencie Julian zeskoczył z ławki:

– Tak tak, cześć, czołem, siema i w ogóle… widzimy się codziennie, wystarczy tych konwenansów. – Julian z kolei mieszkał tylko z dziadkami i miał tendencję do używania skomplikowanych słów, których nie rozumieli (podejżewali, że słyszał je od dziadka i sam też nie bardzo wiedział co znaczą). Lubił przy tym poprawiać okulary, co według przyjaciół nadawało mu profesorskiego wyglądu. – A mamy przecież coś ważnego do obgadania, no nie, Maks?

– No! – potwierdził Maks, kiwając głową z przejęciem.

– Oni zwariowali – wtrąciła Tulia, zupełnie poważnym tonem.

Ta uwaga spowodowała, że chłopcy jeszcze bardziej wyszczerzyli zęby w uśmiechu.

– Jutro wybieramy się NAD RZEKĘ – powiedział Maks, wymawiając ostatnie słowa na tyle wyraźnie, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości o ewentualnym przejęzyczeniu. Tulia złożyła ręce na piersi i odwróciła się.

– Tak, zwariowali – Aurelia prychnęła z niedowierzaniem.

– Chcesz iść z nami? – zapytał Julian.

– Po co?! Poza tym, rodzice by mnie chyba zabili… – odparła.

– "Po co"? A kiedykolwiek mówili ci CZEMU nie wolno tam chodzić?

– Tam jest niebezpiecznie – powiedziała Tulia. – Kładka się zawali od razu jak na nią wejdziesz, a w lesie są wilki i w ogóle.

Maks ziewnął demonstracyjnie.

– To co, idziesz z nami Aura?

– Naprawdę zwariowałeś!

– Nie, to nie – odparł. – Ale my się dowiemy co jest w tym lesie.

– Słyszałem jak dziadek mówił, że tam walczyli powstańcy… – wtrącił niepewnie Julian. – I że jest mnóstwo niewypałów.

– Kto walczył?

– Powstańcy. No tacy, co powstawali. Pewnie z grobów…

Miny dziewczyn wyraźnie wskazywały, że nie mają pojęcia o czym mówi, a i Maks nie był skory o wyjaśnień.

– Dobra, idziemy do klasy, bo się babka znowu wpieni – powiedział i odwrócił się, chcąc zabrać rowery oparte o wiatę przystanku.

Zamarł w bezruchu.

Wysoki mężczyzna w podniszczonym garniturze odczytywał właśnie rozkład jazdy przymocowany do szyby, blokując drogę do rowerów. Wypłowiały kapelusz o dużym, opadającym rondzie zasłaniał połowę jego twarzy, ale Aurelia mogłaby przysiąc, że ten człowiek ma co najmniej pięćdziesiąt lat – był chudy, zgarbiony, a szare, pomarszczone ręce trzęsły się jak osobie cierpiącej na chorobę Parkinsona. Wyglądał jak porzucony strach na wróble. Spod kapelusza wystawała tylko szara, spiczasta broda. Najwyraźniej pochłonięci rozmową przeoczyli go w tłumie wysiadających, bo od momentu odjazdu autobusu nie widzieli żadnych przechodniów.

– Psz… przepraszam… – powiedział Maks, przełykając nerwowo ślinę.

Głowa nieznajomego drgnęła, po czym rozejrzał się powoli. Aurelia zastanawiała się, jak odczytywał rozkład, skoro rondo kapelusza opada mu na twarz.

– Tak…? – zapytał. Głos miał płytki i chrapliwy.

– Czy… p-pan… to znaczy, r-rower… – wyjąkał Maks. Przyjaciele doskonale rozumieli, czemu język ugrzązł mu w gardle – nieznajomy roztaczał dziwną atmosferę obcości, a jego drżące ruchy budziły skojarzenia z chorymi psychicznie.

– Ah… – westchnął staruszek. – Proszę…

Odsunął się od rowerów, podszedł do ławeczki i usiadł na niej bardzo powoli, jakby sprawiało mu to najwyższy wysiłek. Maks, Julian i Tulia wzięli swoje rowery bez słowa, po czym razem z Aurelią przeszli szybko na drugą stronę ulicy.

– Jeju, co za dziadek – odezwała się Tulia, gdy wchodzili przez bramę szkoły. – Taki to powinien siedzieć w domu starców, czy coś…

Pozostali, a zwłaszcza Julian, mieli najwyraźniej odmienne zdanie, ale powstrzymali się od komentarza. Musieli jednak przyznać, że nieznajomy budził w nich raczej nieprzyjemne odczucia.

 

* * *

 

– Emilia Ankerstein?

– Jestem!

– Marcel Beot? – Przysadzista nauczycielka wodziła palcem po liście, wyczytując kolejne nazwiska. Co jakiś czas podnosiła głowę znad dziennika i rzucała okiem na klasę.

– Nie ma – odpowiedziało kilka znudzonych głosów.

– Artut Bilon?

– Nie ma.

– Aurelia Bristol?

– Obecna. Niestety… – dodała cicho, a po klasie przebiegły stłumione śmiechy. Nauczycielka posłała jej karcące spojrzenie i wróciła do sprawdzania listy.

– Mel… – przerwała w pół słowa, bo drzwi otworzyły się znienacka. Stanął w nich dyrektor szkoły, człowiek ze wszech miar przypominający otyłego morsa w garniturze.

– Dzień dobry – burknął, a jego wielkie wąsy zatrzęsły się. Nauczycielka spojrzała znacząco na uczniów.

– Dzieeeń-dooo-bryyy! – odpowiedzieli chóralnie.

Dyrektor odchrząknął, zamknął cicho drzwi i kontynuował:

– To jest, jakby… ummm… nieoficjalna wizyta. – Zamilkł, wyciągnął z kieszeni kamizelki chustkę i otarł spocone czoło. To, co miał powiedzieć, sprawiało mu najwyraźniej trudność.

– Chodzi o to, że… może już zauważyliście… zaginęło dwóch waszych kolegów.

Nauczycielka zasłoniła ręką usta, w klasie rozległy się podniecone szepty. Dyrektor nie ruszał się z miejsca i uczniowie zrozumieli, że ma coś jeszcze do dodania. Szepty umilkły.

– Artur Bilon i Marcel Beot nie wrócili wczoraj po lekcjach do domów – powiedział. – Policja już ich szuka. Jeśli ktokolwiek miałby informacje w tej sprawie, niech natychmiast powiadomi mnie lub panią wychowawczynię. No i… pozostaje jeszcze taka delikatna kwestia… – Przełknął ślinę i znowu otarł czoło chusteczką. – Podejrzewamy, że mogą mieć z tym związek pewni… no, panowie… którzy są zainteresowani w… dzieciach… Więc gdyby zaczepiali was tu jacyś obcy mężczyźni albo kręcili się przy szkole i obserwowali, to też powiedzcie o tym mnie lub któremuś nauczycielowi. Uh, to chyba tyle.

Dyrektor wepchnął chustkę do kieszeni i z wyraźną ulgą wyszedł z klasy, nie czekając na chóralne "dowidzenia" uczniów.

 

 

Reszta dnia w szkole minęła bez sensacyjnych wiadomości. Głównym tematem rozmów na przerwach (i szeptów na lekcjach) było oczywiście zniknięcie Artura i Marcela, a ich najbliżsi znajomi na każdym kroku wpadali w tłum żądny wieści.

Podczas przerwy obiadowej Tulia "przypadkiem" wspomniała o podejrzanym mężczyźnie, którego razem z Julianem, Maksem i Aurelią widzieli rano na przystanku. Od tego czasu tłum plotkarzy nie opuszczał również ich, a szkoła momentalnie przypomniała sobie, że Aurelia nie nazywa się "Ruda" – do tego co druga osoba zwracała uwagę na jej ubrudzoną błotem sukienkę. Tulia sprawiała wrażenie wniebowziętej zainteresowaniem wokół siebie. Cudownie odnaleźli się nawet inni świadkowie porannego wydarzenia, a z każdą kolejną wersją relacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Pod koniec dnia najmłodszy z braci Nikosów przysięgał, że dwóch osiłków w czarnych garniturach i przyciemnianych okularach próbowało wepchnąć go do samochodu.

Aurelia pokłóciła się z Tulią. Według niej nieznajomy mężczyzna nie miał kompletnie nic wspólnego z tym, ani jakimkolwiek innym porwaniem. Był po prostu niewinnym, starszym człowiekiem, a Tulia przez swoją głupotę mogła wpędzić go w kłopoty.

W końcu lekcje się skończyły, klasy opustoszały, a Aurelia odetchnęła z ulgą. Nienawidziła być w centrum zainteresowania, okropnie się wtedy stresowała i czerwieniła. Całą zeszłą przerwę ukrywała się w łazience przed grupą plotkarzy, a po ostatniej lekcji poszła przeczekać nagonkę w bibliotece. Pani Eryka, bibliotekarka, bardzo surowo podchodziła do przestrzegania zakazu rozmów.

– Koniec na dziś, malutka, muszę zamykać – powiedziała dzwoniąc kluczami.

Aurelia podniosła głowę znad książki, spojrzała na zegar ścienny i serce zabiło jej mocniej – przesiedziała już godzinę, na pewno spóźniła się na autobus. Złapała za plecak, wybiegła z biblioteki i popędziła na przystanek.

 

 

Był pusty.

Zaczynało się już ściemniać. Na przystanku nikt nie czekał, nie widać było żadnych przechodniów, a samochody przejechały zaledwie dwa. Panowała niemal całkowita cisza. Z bloku w oddali dochodziło basowe dudnienie.

Nad przystankiem zapaliła się latarnia. Aurelia ściągnęła plecak i usiadła na ławce pod wiatą. Czekała. Pocieszyła się, że jeśli nie pojawi się już żaden autobus, to rodzice zaczną się martwić i tata przyjedzie pod szkołę samochodem. A gdyby nie…

– Dobry wieczór – odezwał się nagle chrapliwy głos tuż przy jej głowie, aż podskoczyła. Obok niej siedział starszy człowiek w garniturze, ten sam, którego spotkała rano – twarz miał ukrytą w cieniu rzucanym przez kapelusz. Nawet nie zauważyła, jak przyszedł. To na pewno przez zdenerwowanie, pomyślała.

– Dz-dzień… to znaczy, dobry wieczór – odpowiedziała Aurelia. – Oh! Ale pana tu nie powinno być! Pan może wpaść w kłopoty!

– Tak…? Dlaczego?

– No bo… kogoś tu szukają. Policjanci, chyba… – zaczęła niezdarnie tłumaczyć.

– Hrmmm… – zadumał się staruszek. – Mnie? Ale dlaczegoby… Czasem tylko przychodzę tu posiedzieć, nikomu nie wadzę.

– I tak mówiłam! W szkole… ale oni chyba mi nie wierzą.

– Ah. Bywa i tak. Czasami nikt nie chce nam wierzyć, nawet mimo najszczerszych zapewnień.

Po tym zdaniu zapadła cisza. Aurelia siedziała ze spuszczoną głową, bawiąc się paskiem od plecaka.

– Czy coś cię trapi, moja droga? – zapytał.

– Spóźniłam się na autobus – odrzekła bez zastanowienia. Powiedział "moja droga", pomyślała. Nie "moje dziecko", "moja mała" ani nic takiego, tylko "moja droga". Jakby byli równi, pomimo wieku…

– Nie ma się czym martwić – odparł spokojnie. – Autobusy przyjeżdżają i odjeżdżają, wystarczy tylko poczekać.

– Ale jest już ciemno… mogą się tu kręcić jacyś… bandyci, na przykład.

– Nie ma się czym martwić – powiedział znowu. – Ludzie przychodzą i odchodzą… Wystarczy tylko poczekać.

Po tych słowach zapadła dziwna cisza. Na znak przystanku autobusowego wspinała się mozolnie jasnozielona gąsienica.

– Ale chyba nie tylko to cię martwi, prawda? – zapytał po chwili.

Aurelia zawahała się. Mówienie o sprawach prywatnych obcym – nawet tym bardzo uprzejmym – uważała za zbyt pochopne postępowanie. Pod tym wymiętym kapeluszem mogła się przecież kryć zupełnie inna osoba.

– Nie – odpowiedziała. – Nic więcej.

– Hrmm… Wiesz, moja droga, żył kiedyś człowiek, który miał podobny dylemat do twojego. Nazywał się Vraet. Vraet miał wtedy kilka lat więcej niż ty i był synem Joruna, potężnego wodza górskiej wioski na północy. Jej mieszkańcy wiedli proste, spokojne życie. Uprawiali warzywa, zbierali owoce, łowili ryby i nie mogli narzekać na niedostatek. Jednak pewnego lata przybyli obcy ludzie z południa i zaatakowali mieszkańców gór. Najeźdźców było zbyt wielu i Jorun wraz ze swoimi wojownikami poddał się, w trosce o los kobiet, dzieci i starców. Ale Vraet nigdy nie pogodził się z decyzją ojca, moja droga. Wkrótce obcy zaprowadzili w wiosce swoje rządy i kazali robić jej mieszkańcom dużo dziwnych rzeczy – wchodzić i wychodzić z rzeki, z pochylonymi głowami mówić wiersze w języku, którego nie znali, kłaniać się dwóm skrzyżowanym belkom… Łysy mężczyzna w pięknych szatach kazał sobie wybudować wielką świątynię ku czci Pana z Niebios, gdzie co jakiś czas wszyscy musieli się zbierać, a on mówił im co wolno robić, a czego nie. Z południa przyjeżdżały karawany z towarami i warzywami, jakich mieszkańcy gór nie widzieli do tej pory – i bardzo im się one spodobały! Coraz więcej ludzi godziło się z nowym ładem. Ale Jorun, Vraet i wielu innych – nie. Vraet próbował uzmysłowić ludziom, że nie ma żadnego Pana z Niebios i nie trzeba robić tych wszystkich głupich rzeczy, ale nikt go nie słuchał. Łysy człowiek powiedział, że takie słowa ranią Pana i narażają ich na jego gniew. Wtedy słońce zgasło w samo południe, wszyscy przerazili się śmiertelnie, a Vraet stał się wyrzutkiem i czarną owcą. Następnego dnia Jorun i jego wojownicy zostali wysłani przez na polowanie, z którego nie wracali najpierw przez dzień, potem dwa, tydzień… aż Vraet nabrał podejrzeń. Okazały się słuszne – dostrzegł u łysego człowieka naszyjnik swojego ojca. Próbował wytłumaczyć ludziom, że Jorun i wojownicy zostali potajemnie zabici, jednak znów nikt nie chciał go słuchać. Podczas pewnej wieczerzy, gdy łysy człowiek kazał im uklęknąć i dziękować Panu za dary, przebrała się miarka gniewu Vraeta – wstał od stołu i wrzasnął, że to nie są dary żadnego pana z niebios, tylko dzik, po którego on sam musiał wybrać się do lasu i upolować. Za te słowa kapłan wygnał go z wioski… i nikt się temu nie sprzeciwił, moja droga! Vraet ostatni raz spróbował przekonać ludzi, że Jorun został zamordowany, a Pan z Niebios nie istnieje – i tym razem też nikt nie posłuchał młodego wojownika. Mieszkańcy złapali za kije i zabiliby go, gdyby w porę nie…

W tym momencie mężczyzna przerwał opowieść i całkowicie znieruchomiał. Aurelia wyrwała się z zadumy wywołanej opowieścią i spojrzała na niego lekko zaniepokojona. Przemknęło jej przez myśl, że może mieć atak jakiejś choroby, albo zemdlał, albo…

– O, nadjeżdża twój autobus, moja droga! – powiedział nagle.

Aurelia wychyliła się z ławki i wytężyła wzrok. W oddali po ulicy faktycznie sunęły dwa szeroko rozstawione, żółte światła.

– I co było dalej, proszę pana? – zapytała.

Nikt jej nie odpowiedział.

Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegła mężczyzny w kapeluszu. Chciała sprawdzić za blokami, ale autobus już zajechał, a kierowca zatrąbił i krzyknął, że "on tu wiecznie czekał nie będzie". Przez całą drogę powrotną zastanawiała się, co mogło się dalej stać z Vraetem.

 

 

Gdy Aurelia weszła do domu, zobaczyła najpierw dwie rzeczy: zapłakaną matkę, która rzuca się na nią i tuli jak największy skarb, oraz bladego jak ściana ojca, ściskającego telefon komórkowy.

– Gdzie ty byłaś dziecko, gdzie ty byłaś?! – szlochała matka, po czym wzięła głowę córki w dłonie i obejrzała z każdej strony, czy aby na pewno nic jej się nie stało.

– Autobus się spóźnił… – mruknęła Aurelia i w końcu wyswobodziła się z objęć matki. – Nic mi nie jest.

– Boże, dziecko, tak się martwiliśmy…

– Gdybym miała rower mogłabym przyjechać od razu.

Ojciec z dezaprobatą pokręcił głową.

– Albo w ogóle – powiedział.

– Ale jestem, żyję, tak? No, to idę spać – odparła i pomaszerowała po schodach na piętro, obcesowo zostawiając wciąż lekko zszokowanych rodziców.

 

W czasie, gdy Aurelia okręcała się kołdrą w obawie przed Nocną Zmorą, Maks w swoim pokoju odczuwał znacznie większy strach. Każdego wieczora, gdy leżał już w łóżku i układał się do snu, brał swojego pluszowego Pana Królika, zawiązywał mu oczy chustką i wkładał do szafki. Żeby nie musiał oglądać tego, co zrobi Potwór.

Jeśli przyjdzie.

Jego Potwór bardzo różnił się od Nocnej Zmory Aurelii. Nie miał włochatych łap, wielkich kłów ani czerwonych oczu – jedynie długie, proste, czarne włosy.

– Nie bój się, dziś go na pewno nie będzie – powiedział Maks, okręcając Panu Królikowi uszy szalikiem przy świetle lampki nocnej. Dla pewności, żeby nie musiał nawet słuchać krzyków Potwora. Zamknął szafkę i już miał zgasić lampkę, gdy usłyszał ciche kroki na korytarzu. Wpatrywał się w światło sączące przez szparę pod drzwiami.

Klamka zaskrzypiała.

Drzwi powoli otworzyły się i do pokoju zajrzała jego mama.

– Jeszcze nie śpisz, kochanie?

Z uspokajającym uśmiechem weszła do środka i usiadła na skraju łóżka. Maks nerwowo miął w palcach kawałek kołdry.

– Oj, jesteś już dużym chłopcem… – Przytuliła go do piersi i pogłaskała po głowie. Jej czarne włosy zabłyszczały w delikatnej poświacie lampki nocnej.

– Mój mały mężczyzna… – powiedziała czule, wsuwając dłoń w spodnie jego piżamy.

 

* * *

 

Następnego ranka Aurelia obudziła się wcześniej niż było trzeba, choć lekcje miała na późniejszą godzinę. Nie mogła spać. Chciała jak najprędzej spotkać się z tajemniczym staruszkiem i poznać zakończenie jego historii. Długo leżała w łóżku patrząc się w sufit, a potem wyjątkowo szybko umyła się, ubrała i wybiegła z domu bez śniadania, mijając zdziwionych rodziców – wiedzieli, jak bardzo nie cierpi szkoły.

Oczekiwanie na autobus jeszcze nigdy nie było tak długie.

 

Nieprzyjemne uczucie zawodu spotkało ją jeszcze zanim wysiadła na szkolnym przystanku. Całą drogę stała przy drzwiach z nosem wlepionym w szybę i już wyjeżdżając zza zakrętu widziała, że na ławeczce nikt nie czeka – ani człowiek w kapeluszu, ani jej przyjaciele.

– No rusz że się, dziecko! – burknął ktoś za nią. Zdała sobie sprawę, że autobus już się zatrzymał, drzwi są otwarte, a ona wciąż patrzy się na przystanek. Wysiadła szybko, omal nie potykając o krawężnik. W rozchodzącym się tłumie pasażerów starsze panie żarliwie komentowały niefrasobliwość tej dzisiejszej młodzieży.

Aurelia czekała na ławce jeszcze chwilę, ale mężczyzna wciąż się nie pojawiał. Chcąc nie chcąc, ze spuszczoną głową powlokła się do szkoły.

Szkoła była pusta.

Nikt nie chodził po placu ani holu. Aurelia spojrzała na zegar wiszący nad drzwiami – od kilku minut trwała już lekcja, co było jakimś wytłumaczeniem wszechobecnej pustki. Pobiegła szybko głównym korytarzem, a potem schodami na drugie piętro do swojej sali. Niepokój zaczął ją ogarniać dopiero, gdy nie zauważyła po drodze żadnych sprzątaczek.

Niepewnie stanęła przed podniszczonymi drzwiami sali numer 54. Odłaziła z nich jasnozielona farba, co w jakiś sposób zawsze kojarzyło się Aurelii ze szpitalem. Zbliżyła głowę do dziurki od klucza i spojrzała.

Ciemność.

Zamrugała i spojrzała jeszcze raz: nadal ciemność.

Z szybko bijącym sercem szarpnęła za klamkę – drzwi otworzyły się bez problemu.

Najpierw jej oczom ukazały się odziane w garnitur olbrzymie plecy dyrektora szkoły. Potem dyrektor odwrócił się i ze zdumieniem gwałtownie odsunął na bok. Zobaczyła klasę i nauczycielkę siedzących w milczeniu. Przez chwilę wszyscy patrzyli na Aurelię jak na ducha, ona na nich, a potem rozpętała się ogólna wrzawa, uczniowie powstawali z ławek i w panującym hałasie dało się usłyszeć jedynie powtarzające "Aura!", "Ruda!" i "Jezu Chryste…" wychowawczyni łapiącej się za serce.

– Gdzie ty byłaś?! – krzyczała Tulia. – Wszyscy myśleli, że ciebie też ktoś porwał!

– Eee… co? – bąknęła Aurelia.

– No bo dzisiaj nie przyszli jeszcze Petunia i Lantur i ty… to znaczy ty już jesteś, ale oni nie przyszli i nauczyciele nie mogli się dodzwonić ani do twoich rodziców ani ich!

– Moi są w pracy, nie mogą mieć tam włączonych komórek…

– Rany, a już myślałem, że cię porwali – powiedział z ulgą Maks, przepychając się przez tłum.

Dyrektor odchrząknął głośno kilka razy i schował mokrą chusteczkę, którą przez ostatnie kilka minut ocierał czoło. Uczciowie w większości ucichli.

– No. Tak. Więc skoro przynajmniej ta sprawa się wyjaśniła… to ja pójdę.

I wyszedł.

W tym momencie wychowawczyni wstała i klasnęła w dłonie.

– Cisza już! Spokój! Siadajcie do ławek – zawołała. Najwyraźniej chciała sprawiać wrażenie panującej nad sytuacją, ale dłonie jej drżały. Wszyscy powrócili na swoje miejsca, a Aurelia wyjątkowo usiadła w ostatniej ławce przy oknie, tuż za Maksem i Julianem, aby dowiedzieć się od nich więcej. Po chwili reszta klasy całkowicie umilkła i rozległ się szelest przewracanych kartek, a nauczycielka zaczęła pisać temat na tablicy. Aurelia oderwała pasek papieru z ostatniej strony zeszytu i naskrobała:

„co z tymi porwaniami?”

Zwinęła liścik w kulkę i rzuciła na ławkę przed sobą. Maks rysował coś na marginesie książki i wiadomość zauważył dopiero po szturchnięciu Juliana. Przeczytali obaj, po czym Maks odpisał i rzucił karteczkę za siebie.

"od wczoraj nikt nie widział Lantura i Petuńki i tyle

a ich starzy nie odbierają telefonów

czemu Cię nie było na pierwszych dwóch lekcjach?"

Aurelia lekko się zdziwiła. Przecież to było tylko kilka minut spóźnienia, pomyślała.

"lekcje dopiero się zaczęły!"

Zgniotła karteczkę i rzuciła.

– Wczoraj nam mówili, że dziś odrabiamy dwie godziny z piątku… – szepnął Maks, nie bawiąc się w liściki. – Ale ty chyba wtedy ukrywałaś się w łazience…

Aurelia kopnęła go pod ławką w krzesło.

– Mogłeś mi powiedzieć…! – odszeptała.

– Zapomniałem…

– Kto mi tam gada? – zapytała głośno nauczycielka.

Cała klasa (włącznie z Maksem i Aurelią) zaczęła niewinnie rozglądać się dookoła. Po chwili wychowawczyni z powrotem odwróciła się do tablicy.

– A był dzisiaj na przystanku ten dziwny facet…? – szepnęła Aurelia.

– Nie… – odpowiedział Maks.

– Na pewno…? Nawet w pobliżu…?

– Przecież mówię, że nie…!

Coś nieprzyjemnie ukłuło ją w serce. Może po prostu zapomniał, pomyślała. Sprawiał wrażenie bardzo starego, mógł mieć kłopoty z pamięcią.

– Nadal chcecie iść nad Rzekę…? – spytała.

– No! – odpowiedział z entuzjazmem Maks. – Idziesz?

– Idę ale…

– CISZA MA BYYYĆ!!!

 

* * *

 

O ile wczorajszego dnia wieści o zniknięciu dwóch uczniów były dla szkolnej społeczności małą sensacją, to teraz sytuacja stała się poważnie niepokojąca. Wszyscy byli już przekonani, że owe zniknięcia są porwaniami. Zniknęły plotkarskie grupki, korytarze w czasie przerw znacznie ucichły, nauczyciele byli dziwnie rozkojarzeni, a wychowawczyni klasy Aurelii co najmniej dwa razy podczas każdej lekcji dzwoniła do domu, aby upewnić się, że z jej synkiem wszystko dobrze (co, według Juliana, było żałosne, bo chłopiec miał pięć lat i ciągle przebywał z nianią).

Gdy rozeszła się informacja, że Aurelia jednak dotarła do szkoły, pojawiły się teorie o "porwaniach dwójkami". Jeden z szóstoklasistów sporządził nawet prymitywną mapę miasta i okolic, na której zaznaczył domy i krótką charakterystykę porwanych oraz – jak to określił – "przypuszczalny profil celów pedofili". Mapka momentalnie dorobiła się czarnej sławy, a słowo "pedofil" trafiło na stałe do słownictwa uczniów. W końcu skonfiskował ją pan od historii, wrzeszcząc na jej twórcę, że "rozpowszechnia niebezpieczne obiekty fałszywej propagandy". Na lekcji W-Fu Maks odkrył jednak, że historyk z wuefistą siedzą przy stole w pokoju nauczycielskim, pogrążeni w żywej dyskusji z resztą nauczycieli i policjantem, i sami coś na niej kreślą.

Plusem żałobnej atmosfery było to, że Aurelia i chłopcy mogli spokojnie omówić wypad nad Rzekę. To, co wyobrażali sobie znaleźć w lesie Za Kładką, uważali za o wiele bardziej interesujące niż sprawę porwań.

– To na pewno będą trupy. Trupy i niedopały – mówił podekscytowany Julian, gdy razem z tłumem uczniów wychodzili ze szkoły po schodach.

– To co, najpierw autobusem? – zapytał Maks.

W tym momencie minęła ich Tulia ostentacyjnie patrząc w przeciwną stronę. Pomysł ich wyprawy wciąż uważała za przykład jawnej głupoty i łamania świętych zakazów.

– Przejdzie jej – powiedziała Aurelia.

– To mnie nie obchodzi – odparł Julian. – Ona może zadzwonić do naszych rodziców, albo coś.

– Gazu ludzie, autobus jest! – zawołał Maks i pobiegł na przystanek po drugiej stronie ulicy. Aurelia i Julian spojrzeli po sobie, po czym pognali za nim.

 

Aurelia pogodziła się już z myślą, że może nigdy nie spotkać ponownie tajemniczego mężczyzny w kapeluszu. Bardziej martwiło ją zachowanie Maksa, który na każdą wzmiankę o rodzicach natychmiast zmieniał temat albo dziwnie milkł i spoglądał przez okno autobusu. Zdecydowała się na razie nie pytać go wprost, a zwłaszcza unikać kwestii pieniędzy – w czym, jak podejrzewała, tak naprawdę leżał problem. Aurelia dostawała całkiem spore kieszonkowe i z przyjemnością podzieliłaby się z Maksem, choć wiedziała, że on sam jest zbyt dumny, by prosić o taką pomoc.

Z ulgą opuścili śmierdzący potem i przepełniony autobus dwa przystanki wcześniej niż normalnie. Musieli przypomnieć kierowcy, żeby się zatrzymał, bo w tym miejscu właściwie nikt nigdy nie wysiadał. Odprowadzani podejrzliwymi spojrzeniami pasażerów pomaszerowali żwirowaną drogą, która odchodziła od głównej jezdni.

– Pamiętajcie, że mam najwyżej godzinę – powiedziała Aurelia. Chłopcy skinęli głowami.

Dochodziła szesnasta, choć słońce wciąż było dobrze widoczne i przyjemnie grzało ich w twarze. Na horyzoncie majaczyły ciemne chmury i Maks stwierdził, że chyba zbiera się na deszcz, ale na razie nie przejmowali się tym. Żwirowa dróżka szybko skończyła się przy łące i resztę drogi musieli pokonać zadzierając nogi, aby uniknąć pokrzyw i wysokiej, kłującej trawy.

Po kilkunastu minutach dotarli na skraj lasu. Od domów dzieliła ich odległość zaledwie kilometra, lecz wydawało im się, że trafili do całkowicie obcego, magicznego świata. Rzeczka opływająca las miała nie więcej niż trzy metry szerokości, jednak woda była ciemna i nie dało się dostrzec dna. Na przeciwny brzeg prowadziła bardzo wąska kładka z poręczą po jednej stronie, nieudolnie zbita z paru desek – zupełnie jakby ktoś zbudował ją pod wielką presją, pragnąc szybko skończyć pracę i uciec od tego miejsca jak najdalej.

Aurelia, Julian i Maks stali na brzegu i patrzyli w ciemność lasu. Korony olbrzymich, poskręcanych dębów i innych drzew liściastych przepuszczały bardzo mało światła, a niektóre chyliły się ku drugiej stronie rzeki, jak gdyby usiłowały sięgnąć łąki. Aurelia pomyślała, że wiele z nich musi znacznie przewyższać bloki w mieście.

– No, to kto pierwszy? – zapytał rezolutnie Maks, wskazując na kładkę.

– Ty idź… – powiedział niepewnie Julian. – Kładka wygląda na spróchniałą, a ty jako jedyny z nas umiesz pływać. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie ma mowy. Rzućmy najpierw jakiś kamień, żeby sprawdzić głębokość.

Rozejrzeli się dookoła, ale nigdzie nie widać było nawet kawałka polnego otoczaka. Za nimi tylko pusta łąka, przed – rzeka i ściana zieleni.

– Oj, przestańcie tchórzyć – powiedziała Aurelia i wbiegła na kładkę.

– Aura, czekaj! – zawołał Maks, ale tylko uśmiechnęła się do niego przez ramię. Po chwili była już w połowie mostku.

– Widzicie? Jest stabilna. – I beztrosko podskoczyła kilka razy.

Nagle, w krótkich odstępach czasu, wydarzyło sie kilka rzeczy.

Niebo zasnuły ciemne chmury przypominające gęsty dym, niemal zamieniając dzień w noc. Od strony lasu rozległo się kilka głuchych łupnięć, trzaski gałęzi i głęboki ryk:

…HOOOR… HOOOR… HOOOR…

Spomiędzy drzew wyłonił się powoli olbrzymi, zacieniony kształt, wysokości co najmniej trzech mężczyzn i szeroki jak słoń. O liście uderzyły pierwsze krople deszczu, Maks wrzasnął "Aura! ZA TOBĄ!", a Aurelia, nieświadoma obecności niebezpieczeństwa, wciąż podskakiwała beztrosko na kładce. W czasie jednego ze skoków odwróciła się i serce w niej zamarło.

Potem usłyszała tylko trzask i obserwowała jak świat znika jej przed oczami w ciemności, ciało paraliżuje upiorne zimno, opada w dół, w dół i w dół…

Znienacka poczuła jak coś chwyta ją w pasie i ciągnie za sobą. Uderza o ziemię, jakieś krzyki, trawa i oset szorujące o twarz…

– Aura! Aura! Żyjesz?

Zakrztusiła się, nosem wyleciało jej trochę wody i zdała sobie sprawę, że jest przemoczona, leży na łące, a nad nią pochylają się Julian i Maks. Ciemne chmury nie ustąpiły z nieba, a deszcz lał jak z cebra.

– Ruchy, ruchy! – rzucił któryś z chłopców, po czym pomogli Aurelii wstać i cała trójka pobiegła naprzód, jakby gonił ich sam diabeł, nie zważali na pokrzywy i trawę kłującą w nogi. Zatrzymali się dopiero po kilkuset metrach, na żwirowej drodze.

– Jezu, co to było?! – wydyszał Maks, oparłszy się o biały pień pobliskiej brzozy.

Julian usiadł na ziemi, zdjął okulary i palcami masował sobie kąciki oczu.

– Maks, ty też jesteś cały przemoczony! – zawołała Aurelia.

– Ee… no – bąknął i odgarnął mokre włosy z czoła.

– Co się właściwie stało? Co to był za cień? – zapytała. Nagle Julian zerwał się na nogi, potoczył dookoła nieprzytomnym wzrokiem i prawie upadł, ale zdążył złapać się gałęzi przydrożnego drzewa.

– Wybaczcie, ale ja… muszę… muszę iść – powiedział. – Teraz. Po prostu… nie daję rady. Do domu. To znaczy… – Przez chwilę wyglądał jakby szukał odpowiedniego słowa, a potem machnął ręką i powłócząc nogami ruszył drogą.

– Maks? – Aurelia podeszła i oparła się o to samo drzewo co on. – Co się tam stało?

Policzki miał czerwone i dyszał ciężko, ale widać było, że – w przeciwieństwie do Juliana – jest bardziej podekscytowany, niż przerażony.

– No, najpierw to pojawiły się chmury, sunęły chyba ze sto na godzinę, jeszcze nigdy takich nie widziałem! Potem były jakieś grzmoty, ale nie z tych chmur, tylko jakby na ziemi, w lesie. I ty nadal skakałaś, kiedy pojawił się ten wielki cień, ja krzyknąłem i wtedy się odwróciłaś, upadłaś na kładkę, kładka się złamała…

– Złamała?!

– No tak! I wpadłaś do wody. Julian wrzeszczał jak wariat, ten olbrzym się nie ruszał, no to wskoczyłem za tobą. Jezu, ta rzeka chyba nie ma dna! Szukałem cię kompletnie na oślep, ale w końcu złapałem i wyciągnąłem na brzeg. No a potem już wiesz. Uciekliśmy.

Aurelia milczała wpatrzona we własne stopy.

– Uratowałeś mnie – powiedziała w końcu.

Maks nie odpowiadał. Aurelia przysunęła się tak, że mógł wyraźnie obejrzeć zadrapania od ostu na jej twarzy i krople deszczu na rudej grzywce. W końcu zbliżyła się niebezpiecznie blisko, aż… pocałowała go w usta i uśmiechnęła się promiennie. Wzdrygnął się lekko, ale odwzajemnił uśmiech.

– Mmm… to jak? Doganiamy go? – zapytał Maks i wskazał na wlokącego się w oddali Juliana. Aurelia chwyciła jego dłoń, kiwnęła głową i w podskokach pobiegli za przyjacielem.

 

 

Wydarzenia nad Rzeką tak bardzo pochłonęły myśli Aurelii, że zupełnie zapomniała o rodzicach czekających w domu. Podobnie jak poprzedniego dnia, matka i ojciec stali w przedpokoju zamartwiając się na śmierć. Ona miała zaczerwienione oczy i nerwowo tarmosiła wisiorek, on opierał się o ścianę z założonymi rękami i co jakiś czas zerkał na zegarek.

Gdy Aurelia stanęła w drzwiach, ociekająca wodą, brudna i podrapana, zdała sobie sprawę, że kompletnie nie ma pojęcia co im powiedzieć. Matka na ten widok przyłożyła dłoń do ust, ojciec najpierw zbladł, a potem poczerwieniał, jakby miał zaraz wybuchnąć.

– G… gdzie… co… – wydusił z siebie, dziwnie przy tym gestykulując.

– No, przecież deszcz pada – powiedziała Aurelia wzruszając ramionami. Zorientowała się jak kiepskie było to wytłumaczenie, jeszcze zanim skończyła zdanie.

– MASZ W PLECAKU CHOLERNY PARASOL! – ryknął ojciec.

– Kochanie, uspo… – zaczęła żona, kładąc mu rękę na ramieniu, ale tylko strzepnął jej dłoń i kontynuował:

– NIE ŻADNE USPOKÓJ SIĘ! CO TO MA BYĆ DO CHOLERY? GDZIE TY BYŁAŚ DZIECKO!?

Aurelia, widząc dyszącego z wściekłości ojca i pełne łez oczy matki, pomyślała, że najlepiej zrobi jak od razu powie całą prawdę. Konsekwencje na pewno będą surowe, ale przynajmniej jednokrotne i sprawa nie będzie się ciągnęła tygodniami.

– Byłam nad Rzeką – powiedziała.

– Na… po co? – jęknęła matka i opadła na pufę.

– Żeby zobaczyć, co tam jest…

– Mogłaś się utopić! – krzyknął ojciec. – Nad rzeką nic nie ma! Nic! Sama woda! GŁĘBOKA woda! Hektolitry głębokiej wody, w której MOGŁAŚ SIĘ UTOPIĆ!

– A właśnie, że coś jest! – odkrzyknęła w rewanżu Aurelia. – Widziałam wielkiego potwora! I woda nie ma dna! To znaczy… rzeka nie ma! A Maks…

– Dość tego moja panno – przerwał jej twardo. – Masz zakaz włóczenia się po wsi, poza wsią i w ogóle gdziekolwiek. Po szkole masz wracać od razu do domu. Specjalnie odpuszczę sobie trochę w pracy i będę wyjeżdżał po ciebie codziennie na przystanek. Będę wiedział, jeśli autobus się spóźni. Będę wiedział, jeśli TY się spóźnisz. Wszystko będę wiedział. Rozumiesz?

Aurelia stała z zaciśniętymi pięściami i patrzyła na ojca wzrokiem pełnym nienawiści. Spojrzała na matkę, ale ta tylko nerwowo obracała w palcach wisiorek, ze spojrzeniem wbitym w podłogę.

– Rozumiesz? – spytał z naciskiem ojciec, nachylając się do córki.

– Tak – odpowiedziała. – Pożałujesz… – mruknęła cicho pod nosem.

– Słucham…?

– Nic. Idę się przebrać.

Ze spuszczoną głową ruszyła korytarzem do łazienki.

 

* * *

 

– Na ile masz ten szlaban? – zapytał Maks, gdy następnego dnia siedzieli na lekcji techniki. Wycinali z kolorowego papieru znicze i w klasie panowało ogólnie zamieszanie. Uczniowie biegali pomiędzy ławkami, pożyczali sobie nożyczki, klej i papier, więc wychowawczyni już po pierwszych dziesięciu minutach zrezygnowała z zapanowania nad podopiecznymi – rozparła się na fotelu pod tablicą i zaczęła rozwiązywać krzyżówkę. Aurelia i obaj chłopcy usiedli przy ławce w kącie sali, gdzie mogli spokojnie omówić wydarzenia dnia poprzedniego.

– Nie wiem – odpowiedziała Aurelia – ale w takim stanie widziałam go tylko raz, na urodzinach u ciotki. Wyszłam za balkon, żeby sprawdzić, czy da się przejść po gzymsie do sąsiedniego mieszkania. A wiecie, to było dziesiąte piętro… – Uśmiechnęła się promiennie na widok ich min.

– No to co, na razie żadnych wypadów? – spytał Maks. – Bo bez ciebie nie idziemy!

– Na to wygląda…

Julian z uporem maniaka próbował przeciąć kilkukrotnie złożoną kartkę tępymi nożyczkami.

– Maks… – zaczęła niepewnie Aurelia.

– Mmm…?

– Nie masz… wiesz… jakiegoś kłopotu, czy coś?

– Nie.

– A z… pieniędzmi może? Bo wiesz, że jakby co to ja zawsze…

– Nie. Naprawdę – powiedział z zapewniającym uśmiechem. Nie uwierzyła.

W tym momencie otworzyły się drzwi do sali i na progu stanęła zwalista postać dyrektora. Spojrzenia wszystkich uczniów zwróciły się w jego kierunku. Nauczycielce wypadła z rąk krzyżówka. Zaległa cisza.

Zdziwiony dyrektor potoczył wzrokiem po klasie, a potem odchrząknął.

– Nie, nie, żadne złe wieści – burknął, strzyżąc wąsami, co jeszcze bardziej upodobniło go do morsa w garniturze. – Po prostu wasz nauczyciel historii, pan Webor, zdaje się, że zachorował. A tak się złożyło, że to byłaby wasza ostatnia lekcja, więc jesteście… ykhm, zwolnieni.

Uczniowie wznieśli okrzyk radości i rzucili się do swoich plecaków.

– Wszyscy do ławek! Jeszcze dziesięć minut! – zawołała wychowawczyni, wskazując na wiszący nad tablicą zegar. Spojrzała na dyrektora, ale ten tylko wzruszył ramionami i wyszedł. – A, niech wam będzie… – Machnęła ręką i zabrała się z powrotem za krzyżówkę.

Aurelia i Maks zaczęli się pakować. Julian zrezygnowany rzucił nożyczki i zgarnął do plecaka niedokończone wycinanki.

– No to mamy godzinę wolną.

– Możemy iść nad Rzekę! – powiedział z entuzjazmem Maks.

– Na mnie nie licz – odrzekł Julian. – Mam dziś robotę w ogródku. Babcia kazała – dodał, wzruszając ramionami.

Maks przeniósł pytający wzrok na Aurelię.

– Ja chyba też nie… – odpowiedziała. – Wiesz, wolę poczekać, aż ojcu przejdzie.

– Eh… – westchnął. – Okej. Szkoda.

Pozakładali plecaki i ruszyli z resztą klasy do wyjścia.

 

 

Chłopcy pojechali do domów rowerami. Aurelia przez dłuższą chwilę obserwowała jak znikają za odległym zakrętem, a potem, chcąc nie chcąc, przeszła na drugą stronę ulicy i usiadła na ławce przystanku autobusowego.

Właśnie dochodziło wpół do piętnastej, ale okolica była dziwnie wyludniona. Po tym, jak ostatni uczniowie opuścili teren szkoły, Aurelia nie dostrzegła już żadnych przechodniów, ani nawet samochodów. Skwery, chodniki, ulica – wszystko opustoszało.

– Deja vu… – mruknęła do siebie.

– Słucham? – odpowiedział jej chrapliwy głos i tym razem także się wzdrygnęła. Obok niej na ławce siedział mężczyzna w garniturze i kapeluszu zachodzącym na twarz. Długie ręce opierał na lasce z ciemnego drewna.

– Rany, to pan! – zawołała podekscytowana Aurelia. – Co się stało z Vraetem?

– Z kim…?

– No, z tym chłopcem z gór! Wcześniej opowiadał mi pan taką historię, ale przyjechał autobus i nie usłyszałam zakończenia.

– Ah, pamiętam – mruknął nieznajomy i podjął temat, jakby nic się od tamtej chwili nie zmieniło. – No więc, gdy Vraet został wygnany z wioski, ruszył tylko sobie znanymi ścieżkami szukać pomocy u trolli, głęboko w górach. Najpierw trafił do króla Rivfadera, który wysłuchał jego opowieści i wpadł w potworny gniew. Okazało się, że trolle natrafiły już na obcych ludzi z południa. Przychodzili oni na ich tereny nieproszeni, ścinali drzewa, zabierali grzyby i zabijali zwierzęta. Rivfader zebrał więc wojowników, razem z Vraetem przybył do jego wioski i spalił ochydną świątynię wraz z łysym człowiekiem i najeźdźcami z południa w środku. Ale mieszkańcy nie chcieli porzucić nowych zasad i Vraet znowu został wygnany. Zamieszkał z trollami, jednak z czasem musieli przenosić się głębiej i głębiej w góry, bo coraz więcej obcych zalewało ich ziemie. Nie umieli już stawiać oporu.

Nieznajomy zamilkł i głośno westchnął. Aurelia spojrzała na słońce, które zaczynało już zachodzić i potoczyła wzrokiem po okolicy. Nie zauważyła żadnych przechodniów ani samochodów.

– Jak pan to robi? – zapytała.

– To znaczy…?

– No… znika pan tak nagle, a potem się pojawia! Albo na odwrót.

– Hrmm… – zadumał się. – Ludzie nie zauważają już takich jak ja, moja droga. Pędzą… Pędzą tak szybko, że wszystko, co porusza się wolniej, staje się dla nich niewidoczne. I nieistotne.

Aurelia zaczęła kiwać się w przód i w tył, rozważając słowa nieznajomego.

– Czyli, że są zestresowani, nie zwracają uwagi na innych i… i w ogóle? – zapytała.

– Nie. Po prostu nie widzą już takich, jak ja.

– Takich jak pan? To znaczy jakich?

– Tych, którzy obracają się w drugą stronę – odrzekł spokojnie i Aurelia mogłaby przysiąc, że uśmiechnął się pod kapeluszem.

Tym razem nie bardzo zrozumiała o co chodzi, ale nie zadała kolejnego pytania. Pomyślała, że takie dopytywanie może być nieco niegrzeczne. A jednak to mężczyzna zaczął rozmowę, więc może wcale mu to nie przeszkadzało… Może po prostu nie ma z kim porozmawiać.

Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. Wciąż nie widać było żadnych przechodniów ani samochodów. W końcu Aurelia nie wytrzymała ciszy i zapytała:

– Czy właśnie teraz wszyscy pędzą?

– Oczywiście, moja droga – odpowiedział nieznajomy.

– I dlatego nikogo nie widzimy? Bo nikt nas nie widzi?

– Owszem. – Głowa mu drgnęła i bardzo powoli pokręcił nią w lewo, a potem w prawo, jakby się rozglądał. – Bóglacy od wieków nieustannie pędzą. Nie chcą widzieć rzeczy, które zawsze były, a pragną zobaczyć to, co sami wymyślili.

– Kim są bógolacy?

– Jesteś bardzo ciekawska, moja droga… – powiedział.

Aurelia zarumieniła się delikatnie.

– Przepraszam! Ja tak zazwyczaj nie pytam… Nie chciałam być niegrzeczna! To znaczy, ja po prostu…

– Ależ nic w tym złego! – przerwał jej tłumaczenie nieznajomy. – Słowa mogą krzywdzić tylko głupców. Hrmm… Zadziwiające, jak niewiele się zmieniło. Znałem kiedyś podróżnika, który potrafił doskonale wykorzystać tę ludzką słabość. Nazywał się Natfido. Natfido był bardem i odwiedzał wiele niezwykłych miejsc niosąc swą muzykę, ale miał nieszczęście żyć w okropnych czasach, kilkaset lat temu. A wierz mi, moja droga, były to czasy okropne zwłaszcza dla bardów. Nie mogli śpiewać o czym chcieli, nie mogli zabawiać ludzi magicznymi sztuczkami, nie mogli posiadać przy sobie tajemnych ksiąg. Takie rzeczy karane były spaleniem na stosie. Ale głupie zakazy zwykle obracają się przeciwko ludziom, którzy próbują je egzekwować. I dzięki temu Natfido zarabiał całkiem sporo pieniędzy na przepisywaniu i rozprowadzaniu zakazanych przez bógolaków ksiąg i ziół… Niestety, pewnego razu nie rozpoznał szpiega wśród swoich klientów, przez co szybko znalazł się w więzieniu. Jednak z gorszych opresji już wychodził, moja droga, zapewniam cię! Więzienie, w którym oczekiwał na egzekucję, było starą, kamienną świątynią i bógolacy bardzo obawiali się ucieczek, dlatego wszystkie cele były pilnowane. Zawsze za dnia pilnował jeden strażnik, a w nocy drugi. Jak zapewne się domyślasz, moja droga, tacy strażnicy musieli strasznie się nudzić… Natfidowi udało się nakłonić pierwszego, aby oddał mu lirę i pozwolił umilić sobie stróżowanie opowieścią, na co ten z ochotą się zgodził. Bo przecież jak instrument miałby pomóc w ucieczce? Natfido snuł więc swoje historie, przygrywał na lirze, a przy okazji wciągał strażnika w rozmowę i dowiadywał się wielu faktów z jego życia. Tak samo robił, gdy nadchodziła pora nocnej zmiany i drugiego wartownika. Po kilku dniach miał już wiele informacji, które obciążały strażników nawzajem i zaczął robić z nich użytek… O. Czyżby twój autobus, moja droga?

Aurelia ocknęła się z zamyślenia wywołanego opowieścią i popatrzyła w kierunku nadjeżdżającego pojazdu.

– Nie – odpowiedziała. – Mam jeszcze całą godzinę. Dokończy pan historię? Prooszę…

Nieznajomy zachichotał pod kapeluszem. Autobus przejechał nie zatrzymując się na przystanku.

– A więc dobrze… Jak mówiłem, Natfido wyciągnął ze stróżów fakty z ich życia, nieprzyjemnie je ubarwiał i za dnia opowiadał dziennemu wartownikowi o rzekomych występkach nocnego strażnika względem niego, a w nocy na odwrót. Pierwszy wpadł w szał strażnik dzienny. Po zapadnięciu zmroku nie poszedł do domu, tylko zaczekał na drugiego. Wybuchła kłótnia, potem bójka i czasie szarpaniny Natfidowi udało się sięgnąć do pasa jednego z nich po klucz. Uwolnił siebie, innych więźniów, a na odchodne spalili świątynię bógolaków. – Nieznajomy urwał i podrapał się laską po kapeluszu. – A raczej prawie spalili, bo w tamtych czasach budowano już tylko kamienne.

Aurelia w zamyśleniu machała nogami tuż nad ziemią. Powiał chłodny wiatr i w małych zawirowaniach przetoczył kupki pomarańczowych liści po jezdni. Człowiek w garniturze siedział nieruchomo jak rzeźba.

– Długo pan tak może? – zapytała Aurelia.

– Hm…?

– No, tak bez ruchu.

– Hm… Nie wiem. Ale znałem kiedyś człowieka, który potrafił trwać nieruchomo bardzo długo. Nazywał się Apotep Yamada. Apotep był już bardzo wiekowy, kiedy rozegrały się te wydarzenia…

I zaczął opowiadać Aurelii kolejną historię – o sławnym, uwielbianym przez lud siwobrodym mędrcu, którego każda religia chciała nawrócić na swoją stronę, przez co nie mógł zaznać ani chwili spokoju na kontemplację, więc któregoś dnia uciekł na najwyższe drzewo świata.

Wkróce ściemniło się, a w najmniej oczekiwanym momencie zajechał autobus i Aurelia, nie poznawszy zakończenia opowieści, musiała wrócić do domu. Na przystanku we wsi czekał na nią ojciec. Przez resztę drogi powrotnej milczeli, a wręcz nie zwracali na siebie nawzajem żadnej uwagi.

W tym samym czasie Maks wiele by dał, by móc na kogoś nie zwracać uwagi.

 

* * *

 

Następnego dnia Aurelia wpadła na pomysł – gdyby każdego dnia uciekała z ostatniej lekcji, mogłaby przez godzinę rozmawiać na ławce z tajemniczym człowiekiem, a potem wrócić do domu autobusem na czas i ojciec nie miałby się do czego przyczepić.

– Co się tak wiercisz? – zapytał Maks.

Trwała właśnie lekcja historii. Według Aurelii historia nie była najgorszym przedmiotem, ale teraz każdy wydawał jej się bezbrzeżnie nudny. Dziś była to przedostatnia lekcja. Przedostatnia – dla większości uczniów.

– Yy… nie wiercę się – bąknęła. – Na następnej mnie nie będzie. Jak nie sprawdzi listy, to nie mów o mnie, ok?

– No przecież wiem! – żachnął się Maks, robiąc urażoną minę, jakby śmiała posądzać go o najgorszą zdradę. Pan Webor, nauczyciel historii, zrobił właśnie dramatyczny gest i podniósł głos, osobiście inscenizując walkę pod Termopilami, więc udali, że pilnie notują. Po chwili wrócił do swojego zwyczajowego, wykładowego tonu.

– Maks… – szepnęła Aurelia.

– Hm? – mruknął, nie odwracając się.

– Ja widzę, że masz jakiś kłopot.

Nadal się nie odwracał. Zamalowywał margines zeszytu długopisem, jakby od tego zależało jego życie.

– Nie.

– Taak… Powiedz, przecież mi możesz! Wiesz, że ci zawsze pomogę i…

– Nie! – prawie krzyknął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo akurat zadzwonił dzwonek. Maks szybko zgarnął swoje rzeczy do plecaka i wybiegł z sali rozpychając na boki innych uczniów. Zanim zniknął, Aurelia zdążyła jeszcze zauważyć jak poczerwieniały mu uszy i policzki. Przez chwilę zastanawiała się czy iść na przystanek, czy pobiec za przyjacielem, ale stwierdziła, że teraz nie ma co naciskać, bo i tak nic nie powie. Pomęczy go jutro.

Lekko zasmucona ruszyła korytarzem. Humor wrócił jej jak tylko wyszła z budynku szkoły i popatrzyła na drugą stronę ulicy, na znajomą ławeczkę, przeszkloną wiatę i niebieski znak przystanku autobusowego. Miała wrażenie, jakby oddech zrobił jej się znacznie lżejszy.

Przekroczyła bramę, potem pasy dla pieszych i usiadła na ławce. Rozejrzała się.

Samochody zniknęły, podobnie jak przechodnie i uczniowie na placu szkolnym. Cisza.

– Dzieńdobry – powiedział chrapliwy głos obok niej. Nie wzdrygnęła się.

– Dzieńdoby – odpowiedziała z uśmiechem Aurelia i odwróciła się do mężczyzny w garniturze i kapeluszu. Siedział w identycznej pozie jak poprzednio, z rękami opartymi na lasce przed sobą. Zupełnie jakby czas się zatrzymał, a od wczorajszego dnia nic się nie zmieniło.

– No to co się stało z mędrcem Yamadą? – zapytała.

– Z kim…?

– Oj, niech pan nie udaje!

Nieznajomy zachichotał.

– Tak jak mówiłem, moja droga, ukrył się na najwyższym drzewie świata.

– Ale przecież wszyscy go tam szukali! – zawołała Aurelia. – Setki ludzi! Mogli wejść na wszystkie gałęzie i… i obejrzeć siebie nawzajem dookoła, jak w teatrze!

– Hrmmm… – zamruczał mężczyzna. – Owszem, można obsiąść wszystkie gałęzie nawet na najwyższym drzewie i wtedy nikt się nie ukryje. A jednak teraz nikt nas nie widzi, prawda, moja droga? Bógolacy nie chcą patrzeć na to, co jest w drugą stronę… Jeśli zejdziesz z drzewa, natrafisz na ziemię. I jeśli zagłębisz się jeszcze niżej, pod ziemię, to okaże się, że znowu zaczynasz wchodzić w górę… Znowu napotkasz konary, gałęzie i szczyt. Drugą stronę drzewa.

Aurelia spojrzała na zegarek. W szkole powinien właśnie zadzwonić dzwonek obwieszczający koniec przerwy, ale nic takiego się nie stało. Wciąż nie widziała też uczniów, nauczycieli ani przechodniów.

I bardzo jej się to podobało.

– Czyli Yamada ukrył się po drugiej stronie drzewa? – zapytała.

– Tak.

– I nikt go nie znalazł?

– Ależ skąd.

– I nadal tam siedzi?

– Jak najbardziej.

Zapadła cisza, mącona delikatnym bzyczeniem muchy. Aurelia rozmyślała, kiwając się rytmicznie w przód i w tył.

– Skoro oni wszyscy nadal są… Vraet, Natfido, Yamada i… i pewnie jest ich więcej, prawda? No właśnie… to… czy oni na kogoś czekają?

Nieznajomy przekręcił powoli głowę w jej stronę, ale jego twarz nadal skryta była w cieniu kapelusza.

– Oczywiście, moja droga. Oczywiście.

 

* * *

 

Pomysł Aurelii sprawdzał się znakomicie. W ciągu kilku następnych dni zawsze uciekała z ostatniej lekcji i przez godzinę rozmawiała z tajemniczym mężczyzną. Potem wracała autobusem na czas, a z przystanku na wsi odbierał ją ojciec. Ich relacje się poprawiły – a raczej na tyle dobrze udawała to Aurelia.

– Widzę, kochanie, że jednak potrafisz być odpowiedzialna! – powiedział z uśmiechem ojciec podczas którejś kolacji. – Jak tak dalej pójdzie, to kto wie… może nawet rozważymy tą propozycję z rowerem?

Ale Aurelię nie obchodził już żaden rower.

Opowieści człowieka w kapeluszu zaabsorbowały ją do tego stopnia, że właściwie przestała rozmawiać z kimkolwiek poza najbliższymi przyjaciółmi. Nie odpowiadała nawet na pytania nauczycieli, a kolejne jedynki nie robiły na niej żadnego wrażenia. Lekcje uważała za stratę czasu.

Historie nieznajomego z dnia na dzień stawały się nie tylko coraz ciekawsze, ale też poruszały coraz poważniejsze i bardziej skomplikowane tematy. Opowiadał jej o mądrym królu Rivfaderze, który potrafił spełnić sprzeczne żądania trzech krajów naraz, o przebiegłym dowódcy Dlan'odzie, który pokonał hordę najeźdźców mając tylko stary zamek i trzech ludzi, o podróżniku Muruku, który potrafił mówić prawdę jednocześnie kłamiąc, i o wielu innych ciekawych postaciach.

Co dzień czekała na nią nowa opowieść, jednak nigdy nie usłyszała ich zakończenia tego samego dnia. Autobus zawsze przyjeżdżał akurat w najciekawszym momencie – a mężczyzna znikał. Aurelia dumała więc przez cały wieczór i lekcje następnego dnia nad finałem historii, a rozwiązanie poznawała dopiero na spotkaniu.

Czasami zastanawiała się, co zrobią rodzice, kiedy dowiedzą się o ocenach, ale od razu przeganiała te myśli – po prostu ucieknie z domu i zamieszka z tajemniczym mężczyzną.

Bo przecież musi gdzieś mieszkać.

 

– Gdzie pan mieszka? – zapytała Aurelia podczas ostatniego spotkania, siedząc wygodnie na kolanach nieznajomego.

– Hrmm… – mruknął jak zwykle. – Rad jestem, że o to pytasz, moja droga. Nie zechciałabyś może odwiedzić mnie w domu? Myślę, że mam ci coś ciekawego do pokazania…

– Oooooch, no pewnie! A daleko to?

– Nie sądzę – odrzekł. – Mamy teraz wpół do czwartej. Z pewnością wrócisz na czas do domu.

– Ale… to znaczy… tak teraz? – spytała niepewnie.

Mężczyzna kiwnął głową, po czym poprawił kapelusz laską. Aurelia zawahała się, ale po chwili zeskoczyła mu z kolan i też kiwnęła głową.

Ujął jej małą dłoń w swoje sękate, szare palce i ruszyli chodnikiem.

 

Szli wzdłuż jednej z najdłuższych ulic miasta, mijając szare bloki, sklepy oraz skwery, których trawniki niemal całkowicie pokryła warstwa żółtych i pomarańczowych liści. Drzewa były całkowicie ich pozbawione i Aurelia pomyślała, że teraz z pewnością nie różnią się od swojej drugiej strony skrytej pod ziemią.

Miasto było opustoszałe.

Po drodze nie spotkali ani jednego człowieka. Drzwi niektórych sklepów i zaparkowanych samochodów były pootwierane, na balkonach wisiało pranie, z mieszkań dobiegały dźwięki telewizorów i muzyka, ale nigdzie nie widać było ludzi. Aurelii co chwilę wydawało się, że słyszy czyjeś kroki, odgłos szurania bądź przedmiotów upadających na ziemię, jednak gdy tylko się odwracała, nie dostrzegała źródła tych dźwięków. Zupełnie jakby zatrzymał się czas.

Po kilkunastu minutach marszu wyszli z miasta. Zabudowania kończyły się gwałtownie i od tego momentu widać było już tylko prostą, asfaltową drogę biegnącą pomiędzy rozległymi polami, łąkami i rzędami drzew bez liści. Szli jej środkiem – człowiek w garniturze lekko zgarbiony, podpierając się ciemną laską, a Aurelia obok, wciąż trzymając go za rękę.

– Już prawie jesteśmy – powiedział.

Skręcili z drogi na łąkę. Pośrodku niej stał czarny, zmurszały i bardzo

Koniec

Komentarze

szeroki pień. Mężczyzna puścił rękę Aurelii, podszedł do niego i… wyjątkowo sprawnie wskoczył do środka.
— Halooooooo! Jest pan taaaaam? — zawołała przerażona znad krawędzi pnia. Okazał się być tunelem, szerokim jak studnia i najwyraźniej równie głębokim.
— Zapraszam… — odezwał się rezonujący głos z samego dna.
Aurelia jeszcze raz spojrzała w ciemną otchłań i poczuła mrowienie w rękach. Po chwili zorientowała się, że to pełznie po niej skolopendra i czym prędzej strząchnęła ją na ziemię. Przepróchniałe ściany, a zapewne i wnętrze pnia, pełne były wijów, chrabąszczy i innych robali. Wolała nie myśleć, jaką karę wymyśli ojciec, jeśli wróci do domu w sukience brudnej od robaków i ziemi.
Dlatego szybko wskoczyła do środka nie chwytając się krawędzi.
Na kilka sekund ogarnęła ją całkowita ciemność. Czuła tylko podmuch wiatru w czasie spadania i wzdymającą się sukienkę. Potem spostrzegła maleńkie światełko w dole, które zaczęło się powiększać i powiększać… i oślepił ją blask.
Poczuła uderzenie o ziemię. Po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do światła i zaczęła rozróżniać poszczególne elementy otoczenia — trawę pod sobą, czarny pień i mężczyznę w garniturze obok, a w oddali zieloną ścianę lasu.
— Jesteś cała, moja droga?
— T… tak — odpowiedziała niepewnie. — Gdzie my jesteśmy?
— Niedaleko mojego domu. — Chwycił Aurelię za rękę i pomógł jej wstać.
Byli na łące. Na tej samej łące, przez którą kilka dni temu uciekała z Maksem i Julianem od olbrzymiego cienia, na której pościerała kolana i która dała jej pretekst do pocałowania Maksa.
Mężczyzna poprowadził ją za rękę aż do rzeki opływającej las.
Kładka była cała.
Przeszli po niej bez problemu i Aurelia pierwszy raz znalazła się na drugim brzegu. W olbrzymim, zapomnianym przez wszystkich lesie.
Usłyszała głębokie pomruki i ociężałe, potężne kroki, a pomiędzy drzewami pojawia się wielka jak słoń, ukryta w cieniu postać. Serce Aurelii zadrżało, zaczęła się powoli cofać, ale mężczyzna w kapeluszu położył swoje długie dłonie na jej ramionach.
— Spokojnie… — szepnął.
Pomruki ustały. Spomiędzy drzew wyłonił się olbrzym.
Było to najdziwniejsze stworzenie, jakie Aurelia kiedykolwiek widziała. Przypominał bardzo tłustego, ogromnego i zdeformowanego człowieka — miał jedną nogę, z której od razu wyrastał tors, a z niego jedna ręka i głowa z jednym okiem, jednym uchem i nosem o jednej dziurce. Jego ciało porastało brunatne futro. W ręku olbrzym trzymał maczugę niemal tak wielką, jak on sam i podpierał się nią z prawej strony.
Pochylił głowę do Aurelii i poruszył nozdrzem, najwyraźniej węsząc.
— Hor? — mruknął.
— Moja droga — powiedział mężczyzna — to jest Fahen.
Fahen wykrzywił grube usta w uśmiechu, ukazując niekształtne zęby wielkości doniczek na kwiaty.
— HOOOOOR!!! — ryknął, uniósł maczugę nad głowę i grzmotnął nią w ziemię. Z koron drzew wzleciały stada ptaków. Wydawał się być bardzo z siebie zadowolony.
— Powiadomił las o twoim przybyciu — wyjaśnił człowiek w kapeluszu.
Nagle ściółka przy niektórych pniach zaczęła się poruszać, a potem małe, puchate stworki wygrzebały się na powierzchnię. Wyglądały jak kłębki kocich ogonów, spomiędzy których mrugały na Aurelię z zaciekawieniem paciorkowate oczka.
I zanim się obejrzała, całe stadko już skakało po jej i łaskotało ją kwiląc radośnie. Odganiała się od nich chichocząc. Były bardzo przyjemne w dotyku.
— Ah, wigliki… — westchnął mężczyzna. — Możemy już? — Wyciągnął rękę.
Chwyciła ją i pozwoliła się prowadzić przez las. Fahen podążył za nimi, używając maczugi jak drugiej nogi, a puchate stworki obsiadły jego wielką głowę i odstające ucho.
Aurelia dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pomimo panującej jesieni, drzewa tutaj wciąż mają zielone liście, a kwiaty i inne mniejsze rośliny zaskakują feerią barw. Gdy szli ścieżką, zza pni zerkały na nich węże o wielkich skrzydłach ważek, między fantazyjnie poskręcanymi konarami krążyły ławice świecących na niebiesko owadów, w dziuplach pojawiały się błyszczące oczy, a z kęp traw wyskakiwały puchate wigliki i zające z rogami jeleni.
Na zwieszającej się nad ścieżką gałęzi przysiadła biała sowa i przekręciła głowę, z zainteresowaniem obserwując przybyszów.
— Jeszcze parę skoków i będziemy na miejscu — powiedział mężczyzna. Aurelia nie bardzo zrozumiała co miał na myśli.
Wkroczyli na małą polankę w środku lasu. Fahen pochylił się, a człowiek w kapeluszu wszedł mu na plecy i chwycił się gęstego futra.
— Dalej, moja droga — zachęcił Aurelię.
Wdrapała się z jego pomocą.
— HOOOOOOOR!!! — Olbrzym momentalnie wybił się w powietrze i z dziecięcym uśmiechem na swojej karykaturalnej twarzy przeleciał nad fragmentem lasu. Opadł z głuchym tąpnięciem na kolejnej polanie, po czym wybił się znowu.
— I jaaaak? — zawołał mężczyzna, przekrzykując huczący wiatr i trzymając się jedną ręką za kapelusz.
Aurelia była zbyt pochłonięta obserwowaniem wszystkiego dookoła, żeby odpowiedzieć. Las z góry wyglądał jak niemożliwie rozległe, falujące jezioro zieleni. Nad nimi gromadziły się gęste, szare chmury, a w oddali majaczyły wiejskie domy i asfaltowa droga do miasta.
Futro olbrzyma było bardzo miękkie i ciepłe, dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Wtuliła się w nie z wyrazem błogości na twarzy. Z każdym skokiem owiewał ich rześki podmuch, a puchate stworzonka, uczepione ucha Fahena, utworzyły z siebie żywą linę i ćwierkając radośnie płynęły na falach wiatru. Aurelia spojrzała na śmiejącego się rubasznie olbrzyma, a potem w górę, na krążący nad nimi klucz dziwnych ptaków, których pióra mieniły się różnymi kolorami tęczy.
I pierwszy raz w życiu poczuła się naprawdę szczęśliwa.


— Przytulnie tu — powiedziała Aurelia.
Siedzieli przy dębowym stole w małym, jednoizbowym domku. Ogień trzaskał w kominku, rzucając rozedrgane światło na regały z ciemnego drewna, pełne starych ksiąg i małych, mechanicznych przedmiotów, których przeznaczenia nie znała. Na ścianach wisiały gobeliny, przedstawiające krajobrazy z leśnymi strumykami i potężnymi drzewami, oraz kolekcja starych szabli o ostrzach rozszerzających się ku górze.
Za oknem leżał na trawie Fahen i zaglądał do środka swoim jedynym okiem.
— Taak… — westchnął ciężko mężczyzna w kapeluszu i zaczął bujać się w krześle na biegunach. — Niestety, wkrótce może się to zmienić, moja droga. Ścieżki niewidki do tej pory skutecznie trzymały bógolaków z dala, tak też strach przed dawnymi wydarzeniami… Tak, las stawia opór. Jednakże przeczuwam, że długo się ten stan nie utrzyma.
Aurelii mocniej zabiło serce. Tak bardzo chciała tu zamieszkać…
— Ale nie mogą! Nie będą potrafili! — zaprotestowała. — Z jednej strony las opływa rzeka, przecież jej nie przesuną!
— Przykro mi, ale potrafią nawet to — odrzekł spokojnie. — Nawet taką rzekę, moja droga. Mówiłem ci, że nie widzą już rzeczy, które obracają się w drugą stronę…
— A… a ja, w którą stronę ja się obracam?
Mężczyzna przestał się bujać.
— Ty, moja droga, jesteś po środku.
Zapadła chwila milczenia, w czasie której Aurelia analizowała te słowa. Człowiek wrócił do bujania się na krześle, wpatrzony spod kapelusza w huczący ogień w kominku. W rogu sufitu przylepiona była owadzia poczwarka.
— Raczej nic nie możemy zrobić… — odezwał się w końcu. — Chyba że…
— Że…? — zainteresowała się żywo Aurelia.
— Vraet, Natfido, Yamada… oni wszyscy, i wielu więcej, mogliby powrócić i nam pomóc. Trzeba by znaleźć… ale nie, to już niemożliwe. — Machnął niedbale ręką.
— Co takiego?
— Cóż, nie chcę robić ci nadziei, moja droga. Raz na kilkadziesiąt lat, w momencie Przypływu Rzeki, można sprawić żeby wrócili, ale… musiałbym mieć Płynący Krzemień. Akurat jutro o siedemnastej przypada ten moment. Co gorsza, tego kamienia nie widziałem od stuleci…
— Jak wygląda? — zapytała szybko.
— Naprawdę nie sądzę żeby…
— Jak wygląda!
Mężczyzna westchnął ciężko.
— Jest ciemnogranatowy, lekko przezroczysty. Kiedy pada na niego światło, wygląda jakby płynęła w nim woda.
Aurelia poderwała się gwałtownie z krzesła.
— Moja mama ma taki kamień! W wisiorku! — zawołała z ucieszona, ale zaraz potem uśmiech zniknął z jej twarzy. — Nie odda go… Dostała go od taty w dniu ślubu.
Spojrzała smutno przez okno. Słońce niemal już zaszło, nawet nie zwróciła uwagi jak szybko minął czas.
— Oh! Muszę już iść!
Mężczyzna wstał z krzesła i także spojrzał w okno.
— Tak, lepiej będzie jeśli się pośpieszysz — powiedział. — Fahen zaniesie cię do granicy lasu, ale dalej będziesz już musiała pójść sama. Powodzenia, moja droga.
Skinęła głową.


Wszystkie zmartwienia i obawy opuściły myśli Aurelii jak tylko wtuliła się w miękkie futro Fahena. Z każdym jego skokiem zdawało jej się, że sięga nieba. Jeszcze nigdy nie widziała tylu gwiazd naraz. Na skraju lasu pożegnała się z nim i stadem puchatych wiglików i w radosnych podskokach ruszyła do wsi.
Strach zaatakował ze zdwojoną siłą dopiero po powrocie do domu. Otworzyła drzwi i zanim zdążyła cokolwiek zauważyć, usłyszała wrzask ojca:
— GDZIE TY BYŁAŚ DZIECKO?! MY TU OD ZMYSŁÓW ODCHODZIMY! A JA GŁUPI MYŚLAŁEM ŻE… — urwał, bo żona zacisnęła ręce na jego ramionach. Z ciężkim oddechem opadł na pufę i złapał się za serce.
Matka podeszła do Aurelii i kucnęła.
— Kochanie, to bardzo ważne, co teraz usłyszysz — powiedziała przymilnym tonem, choć dolna warga jej drżała. — Do domów nie wróciło dziś bardzo dużo dzieci. Wychowawczyni poinformowała nas, że przez ostatni tydzień ciągle uciekałaś z lekcji… i bardzo pogorszyły ci się oceny. Tulia powiedziała, że widziała cię z jakimś dorosłym panem. Podejrzewamy, że ma to związek z zaginięciami, dlatego musimy wiedzieć dokąd chodziłaś, kiedy nie było cię w szkole.
Aurelia przeklęła w duchu Tulię.
— Do Lasu za Rzeką — odpowiedziała bez zastanowienia. — A ten pan wcale nie jest zły! Pokazywał mi takie cudowne rzeczy i…
— COO?! — przerwał jej ojciec zrywając się momentalnie na nogi. — NIE WOLNO CI CHODZIĆ SAMEJ TAK DALEKO! Jesteś jeszcze za…
— TAK! WIEM! — wrzasnęła. — Jestem jeszcze ZA MAŁA! Oczywiście. Jak zwykle.
Z wściekłością ściągnęła buty, rzuciła nimi o ścianę i wbiegła po schodach na piętro.
— Jeszcze nie skończyliśmy! — krzyknął za nią ojciec. — WRACAJ TU NATYCHMIAST! AUR…
Trzasnęła drzwiami pokoju, rzuciła się na łóżko i wcisnęła palce do uszu. Już go nie słuchała. Nie obchodziły ją kolejne wrzaski. Nigdy więcej płaczu, powtarzała sobie w myślach, nigdy więcej płaczu… Łzy popłynęły jej po policzkach i wsiąkały w poduszkę.
Drzwi uchyliły się lekko.
— Kochanie…? — Matka weszła do środka. Minę miała zatroskaną. Usiadła na łóżku i pogłaskała córkę po włosach.
Aurelia wskoczyła jej w objęcia i załkała.
— Ale mamo, ja naprawdę ich widziałam! — Wtuliła się mocniej. — Fahena, wigliki, tęczowe ptaki i… i skakałam nad lasem! I jeszcze…
— Ciiii… — szepnęła matka, gładząc ją po plecach. — Już wszystko będzie dobrze… Jutro nie pójdziesz na lekcje. O siedemnastej jest z zebranie z rodzicami, tam wszystko opowiesz…
Serce Aurelii załomotało.
— O siedemnastej…? Nie! Ja muszę…
— Spokojnie kochanie… — Wypuściła córkę z objęć. — Wszystko będzie dobrze.
Wyszła z pokoju obdarzając ją pocieszającym uśmiechem.
Oczywiście, pomyślała Aurelia. Teraz już wszystko będzie dobrze.
Zdobyła to, co chciała.

* * *

Zebranie w sprawie zniknięć dzieci miało miejsce w sali na drugim piętrze. Zgromadzili się tam niemal wszyscy nauczyciele, dyrektor, księgowa, dwóch policjantów, członkowie rady rodziców oraz inni zainteresowani (czyli prawie wyłącznie rodzice porwanych). Ławki przesunięto pod ścianę, aby nie przeszkadzały, krzesła pozostawiono w rzędach dla przybyłych. Grono pedagogiczne zajęło miejsca pod tablicą.
Jarzeniowe lampy oświetlające salę przygasły kilka razy.
Dyrektor wstał, potoczył wzrokiem po tłumie zebranych i odchrząknął:
— Ykhm… Musimy coś zrobić! — powiedział twardo.
— Racja! — zawtórowali rodzice.
— Oczywiście!
— Tak jest!
— Bezwzględnie!
Zapadła cisza. Wszystkie spojrzenia skupione były na dyrektorze. Odchrząknął ponownie, ciszej.
— Proponuję stanowcze wyroki dla pedofili! — dodał z gestem ręki.
— Nie inaczej!
— Właśnie!
— Jak najbardziej!
— Absolutnie!
Znowu zapadła cisza. Ręka dyrektora bezwiednie powędrowała do kieszeni z chusteczką. Zerknął na policjantów.
— To może… ee… panowie mundurowi coś powiedzą. — I opadł na krzesło, ocierając czoło z potu. Jeden z policjantów jakby ocknął się z letargu i z paniką w oczach spojrzał na tłum rodziców. Wstał.
— Tak. Yyy… Tak. Toczy się postępowanie w sprawie i… eee, śledztwo jest w toku. Prowadzimy zakrojone na szeroką skalę działania operacyjne! — zakończył stanowczym tonem i usiadł.
Na sali ktoś westchnął głęboko.
— Sądzę, że moja córka ma informacje istotne dla sprawy — powiedział głośno ojciec Aurelii.
Ale ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Cały czas wpatrywała się przez okno w oświetlony latarnią szkolny plac. Nagle z mroku wyłoniła się wysoka postać w garniturze i kapeluszu. Aurelia wydała z siebie zduszony okrzyk i rzuciła się do klamki okna. Na sali zapanowało poruszenie, niektórzy parsknęli śmiechem.
— Panie Bristol — zaczął historyk — jeśli pańska córka sugeruje, że jest duszno, to…
— MAM KAMIEŃ! — wrzasnęła Aurelia do mężczyzny w kapeluszu, wymachując nad głową wisiorkiem matki.
Rodzice i nauczyciele powstawali z krzeseł i zaczęli przepychać się do okien.
— To ten! — zawołała jedna z matek. — Tego widziała moja córka!
Aurelia weszła na parapet i, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wyskoczyła.
Człowiek w garniturze wyciągnął długie ręce, złapał ją bez trudu i posadził sobie na ramionach. Krzyknęła z radości i pokazała język ludziom stłoczonym przy oknach, a mężczyzna kilkoma susami patyczkowatych nóg pokonał plac i pognał ulicą. Na sali rozległy się okrzyki oburzenia, ktoś zemdlał i opadł na ławkę.
— No zróbże pan coś! — warknęła wychowawczyni na jednego z policjantów. Mundurowy złapał za krótkofalówkę.
— Chyba wiem, dokąd biegną — powiedział ojciec Aurelii.


Maks siedział na stosie opon w pustej komórce i strugał coś w kawałku drewna. Z sufitu zwieszała się samotna żarówka, oświetlająca zagracone ściany i zbite z kilku desek szafki na narzędzia.
Maks lubił majsterkować. Skupiał się wtedy całkowicie na pracy i zapominał o wszystkich problemach. Nie tworzył nic o konkretnym przeznaczeniu, a jedynie to, co podpowiadała mu wyobraźnia — nieskładne konstrukcje z drewna, śrubek, gwoździ i różnych metalowych elementów. Marzył, że to jakaś genialna część umysłu mówi mu jak stworzyć machinę, za pomocą której zabije kiedyś wszystkie Potwory świata.
Usłyszał głośne kroki i hałas upadających przedmiotów za ścianą.
Wiedział, że to jeden z Potworów właśnie zmierza do komórki. Drzwi uderzyły o ścianę i w wejściu stanęła jego matka. Potargane, tłuste włosy lepiły jej się do twarzy i przepoconej sukienki, a w ręku trzymała brudne od wymiocin buty. Spojrzała na syna spod ciężkich powiek i uśmiechnęła się.
— Mój mały mężczyzno…
Zaczęła chwiejnie iść w jego kierunku, po drodze prawie upadła, ale chwyciła się półki. Maks cofnął się. Dopadła go w kilku krokach i złapała za biodra. Poczuł ostrą woń alkoholu zmieszaną z perfumami i potem.
— Hej hej hej, dokąd się wybierasz? — zachichotała i wzmocniła uścisk.
Nie, pomyślał Maks. Dość już. Naprawdę stał się mężczyzną. Przecież uratował Aurelię, wskoczył za nią do Rzeki, kiedy Julian stał sparaliżowany na brzegu...
— NIE!
W ciągu sekundy matka znalazła się na podłodze krztusząc się krwią. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jednocześnie zdumiona i wściekła.
W zaciśniętej pięści trzymał klucz francuski.
— Ty gówniarzu. — Splunęła mieszaniną posoki i śliny, drżącą ręką otarła usta. — Ty jebany gówniarzu!
Spróbowała wstać, ale Maks odrzucił klucz, złapał za oparte o ścianę grabie i uderzył ją w twarz.
— NIE! — wrzasnął i uderzył jeszcze raz. — NIE! NIE! NIE! — Krew ściekała jej po całej głowie, mieszając się w czarnych włosach i plamiąc sukienkę.
Zamachnął się ponownie, tym razem trafił w plecy, rozciągnęła się na podłodze jak rozjechana żaba, uderzył znowu, i znowu, i znowu, aż rozdarł jej sukienkę na plecach razem ze skórą, w strumieniach krwi i poszarpanych tkanek widział już kręgosłup, po kolejnym trafieniu zęby grabi zaklinowały się w żebrach, naparł więc całym ciałem na metalowe stylisko.
Kości strzeliły.
Teraz był już pewien.
Oparł się o ścianę dysząc ciężko. Był cały zgrzany i w uszach mu pulsowało, ale wewnątrz czuł się niesamowicie lekki i wolny. Spojrzał na leżące twarzą do ziemi zwłoki i rozpływającą się wokół nich plamę krwi.
Poczuł, że coś go woła. Musi walczyć z Potworami. Musi znaleźć się nad Rzeką.


Aurelia i jej towarzysz wyskoczyli z wnętrza pnia na łąkę.
Rozpętał się potężny wiatr, falował trawą i przeganiał chmury po niebie, co chwilę zakrywając nimi rogalowaty księżyc.
— Szybciej, moja droga, szybciej! — ponaglił człowiek w kapeluszu i chwycił rękę Aurelii. Pobiegli przez wysoką trawę w kierunku mrocznej ściany lasu. Aurelię obchodziło już tylko jedno: aby się udało. Nie interesowało ją, co powiedzą czy zrobią rodzice — w ogóle nie przewidywała już powrotu do domu. Nawet jeśli tajemniczemu mężczyźnie nie powiedzie się to, co zamierzał zrobić z wisiorkiem, a Vraet, Natfido i inni się nie pojawią, i tak zostanie w lesie. Zamieszka w przytulnym domku z kominkiem, będzie zbierała grzyby z Fahenem i dokarmiała puchate wigliki...
Ale miała nadzieję, że jednak się uda.
Byli już tylko kilka metrów od rzeki i drzew, zaledwie kilka...
— STÓJ! — krzyknął ktoś za nimi. — GLEBA! GLEBA!
Aurelia i mężczyzna odwrócili się. Po łące wjechały dwa terenowe samochody i wypadło z nich kilkunastu policjantów w czarnych kombinezonach i kaskach, celując karabinami. Z jednego pojazdu wysiedli też rodzice Aurelii.
Mężczyzna w garniturze stanął przed nią osłaniając ją własnym ciałem. Wyprostowany, z rękami rozłożonymi po bokach i pochyloną głową, wydawał się być znacznie bardziej przerażający niż cała grupa uderzeniowa. Poły jego marynarki łopotały na wietrze.
— Spokojnie... spokojnie — powiedział policjant bez kasku, najwyraźniej dowódca. — Powoli unieś ręce do góry i odsuń się od dziecka.
Nie wykonał żadnego ruchu. Mężczyzna stał sztywno jak strach na wrony, którego w tym momencie wyjątkowo przypominał. Aurelia skryła się jeszcze bardziej za nim.
— Niech pani zawoła dziecko! — krzyknął dowódca do jej matki, która stała przy samochodzie, wciśnięta w objęcia męża i sparaliżowana strachem jak on.
— To nie jest dziecko — warknął mężczyzna.
W ciągu następnej chwili wydarzyło się zbyt wiele, jak na wrażliwość Aurelii.
Jej obrońca sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, ktoś krzyknął "MA BROŃ!", huknęło kilka wystrzałów, dowódca wrzeszczał i wymachiwał rękami, mężczyzna poleciał do tyłu i uderzył całym ciałem o ziemię.
Kapelusz spadł mu z głowy.
Ukazała się pociągła, szara twarz bez brwi, z nieludzko długim nosem, poznaczona dziwnymi liniami, które układały się we wzory podobne do drzewnych słojów. Z dolnej szczęki wystawały grube, sięgające policzków kły. Oczy miał zamknięte.
Aurelia upadła przy nim na kolana i rozpłakała się jak dziecko.
— NIE! Żyj! Żyj! — wrzeszczała, uderzając małymi piąstkami w klatkę piersiową Trolla. Łzy ciekły jej strumieniami po nabrzmiałych policzkach, a okrągłą buzię wykrzywił niewyobrażalny, wewnętrzny ból. — ZABILIŚCIE GO! Zabiliście... — ryknęła na policjantów. Ostatnie słowo zaniknęło w piskliwym jęku.
Zerkali to na nią, to na dowódcę, który stał oniemiały. Matka Aurelii zakryła usta ręką i prawie osunęła się na ziemię.
Nagle rozległo się kilka głuchych łupnięć od strony lasu. Wśród policjantów zapanowało poruszenie, niektórzy wycelowali w drzewa.
— HOOOOOOOOORRRGG!!!
Na łąkę wpadł rozjuszony Fahen i jednym uderzeniem maczugi posłał w powietrze dwóch ludzi. Zanim zareagowali, zmiażdżył kolejnych ciosem z góry, rozległ się obrzydliwy, mlaszcząco-trzeszczący odgłos kości przebijających narządy wewnętrzne. Padło kilka strzałów, ale pociski przeleciały przez niego jakby był duchem i trafiły w drzewa za nim.
— HOOOOORG!!! — wściekły olbrzym ryknął znowu, bryzgając śliną i resztkami jedzenia z rozwartej paszczy. Maczuga zawirowała i opadła na kolejnych mężczyzn, ryjąc ziemię mieszaniną krwi, mięsa i fragmentów kości.
Ostatnich dwóch wraz z dowódcą rzuciło się do ucieczki w kierunku samochodów.
— AURAAA! — Z wysokiej trawy wypadł Maks z uniesionymi grabiami, zamachnął się i wbił je zaskoczonemu oficerowi w czaszkę. Do pozostałych doskoczył Fahen, grzmotnął maczugą wyrzucając ich w powietrze razem z samochodem. Pojazd opadł kilkadziesiąt metrów dalej z okropnym łoskotem tłuczonego szkła.
Maks zaparł się nogą o głowę policjanta i wyszarpnął grabie.
Fahen uniósł broń i już miał zmiażdżyć skulonych rodziców Aurelii, ale zatrzymał się, poruszył nosem i spojrzał pytająco na przyjaciółkę. Podniosła się z ziemi i popatrzyła obojętnie na dorosłych.
— Aurelko… — jęknął ojciec. Jeszcze nigdy nie widziała go tak błagającego.
— Przykro mi tato — odpowiedziała Aurelia. — Jesteś jeszcze za mały.
Olbrzym ryknął i z impetem opuścił maczugę na rodziców, a potem, jakby dla pewności, rozrył zwłoki po glebie.
— Ci, którzy obracają się w drugą stronę, moja droga…
Aurelia poczuła na ramionach dotyk długich dłoni. Odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętego Trolla. Objęła go i załkała ze szczęścia.
W ręku trzymał wisiorek z Płynącym Krzemieniem. Wrzucił go do wody.
Rzeka rozjarzyła się intensywnie niebieskim światłem, jakby dno usiane było lampami. Przypominała teraz wielkiego, świetlistego węża wijącego się przy granicy lasu. Woda zabulgotała i wyłoniły się z niej tysiące stworzeń znacznie dziwniejszych od Fahena. Kościste ogary o wielu kręgosłupach, olbrzymie odpowiedniki wiglików składające się wyłącznie z macek, zwaliste, czerwone postacie z wywieszonymi językami i szerokimi ogonami, istoty przypominające zwłoki nosorożców z ludzkimi twarzami w stanie posuniętego rozkładu, chimeryczne twory, wyglądające jak połączenie korzeni drzew z ludźmi, czterorękie humanoidy, którym z przegubów wystawały masy ciernistych kolców. Istoty syczały, szemrały, warczały i wydawały z siebie mnóstwo innych, niemożliwych do wyartykułowania dźwięków. Wśród nich w grupy łączyły się szaroskóre trolle, dzierżące w rękach okrutne instrumenty do zadawania jak największego bólu, oraz gromady żukowatych stworzeń o wielu odnóżach, które zdawały się być złożone z samych kości i szablastych pazurów.
Po łące szło w ich kierunku mnóstwo dzieci. Te, które dotarły, wsiadały na plecy, ramiona i różne inne kończyny kreatur wychodzących z wody. Horda ustawiała się w rzędzie przed lasem. Wszystkie spojrzenia skupione były na Aurelii, siedzącej na ramionach Trolla.   
Wyciągnęła przed siebie rękę, wskazując na domy w oddali. Rozległ się ryk tysięcy głosów. 
Nad lasem wzleciała ćma.

* * *

Podobno istnieją opowieści, które kończą się źle. Całe szczęście, ta do nich nie należy.

Niestety, obowiązuje tu limit 60k zn./post, więc dokończenie opowieści zawarłem w pierwszym komentarzu (całe ma ~80k). Dlaczego nie jako kolejny temat/opowiadanie? Bo to jedna, spójna całość, której nie można podzielić na części.

"Okładka" jest mojego autorstwa i mam na nią kopyrajt. Niestety, na NF obowiązuje limit wagi obrazka 100KB, dlatego na górze taki mały... TUTAJ jest wersja większa, A TUTAJ w kolorze. 

Pocą się ręce, w gardle zasycha
Kto żyw - ze strachu nieomal zdycha
Trwoga, panika, bojaźń od rana
Trzeba ocenić tekst Mortycjana...

Lecz lęk to fraszka jest dla gregstera
Wszak z niego zuch i chwat jakich mało
Ślepy na groźby, nie patrząc ryzyka
Śmiało zakrzyknie...
...
...
mnie tam się podobało...

Mhm... Alicja w krainie czarów z makabrycznym zakończeniem i wątkiem "bógolaków".
Co by nie mówić o fabule, to opowiadanie jest napisane bardzo starannie.  Początkowo zacząłem "zbierać" sobie niektóre zdania, które moim zdaniem należałoby poprawić, ale w końcu uznałem to za bezsens. Jest kilka literówek, gdzieś uciekło "się" (zapewne dla uniknięcia powtórzeń, ale jednak...), znowu pojawiają się "narazie" i "dzieńdobry" zamiast "na razie" i "dzień dobry", no i rzecz bez znaczenia, czyli "oh" "ah" zamiast "och" "ach", a jedno "eh" nawet można by zostawić jak jest. Jak na taki kawał tekstu to i tak mało. Rzadko się tutaj spotyka coś tak porządnie napisanego. Albo może tak: jest to jedno z lepiej napisanych opowiadań jakie na tej stronie czytałem.
Dobra, może jednak słów kilka o samej historii. Początek jest przyjemny, relacja szkoła-dom odbierana oczami dziewczynki, jakieś przyjemne miasteczko, jakaś tajemnica kryjąca się w lesie. Jednak "to już było" (nie lubię tego typu argumentowania, ale wiem, że sam go używasz Mortycjanie). Dziewczynka i magiczny świat, tajemniczy nieznajomy... mhm. No i te bógolaki :) Pomimo tego jednak, czytało się przyjemnie, a tylko koniec wydał mi się... Powiedzmy, że zakończenie było bardzo mało magiczne i nie czytało się go już tak jak całości. Ale... Przecież, w końcu wszystko kończy się tak jak powinno -- magiczny świat wygrywa, a dziewczynka wysyła hordy milusich trollów na podbój świata kultu dwóch zbitych desek. 
Niech jednak będzie konkluzją to, że od pewnego momentu czytałem już tylko dlatego, że zbyt dużo czasu poświeciłem, żeby sobie odpuścić.
Piórko masz zapewnione. Pytanie tylko - jakie?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

gregster: xD

Dodam jeszcze, że jakby dane mi było oceniać, to wystawiłbym... 5 - ? Bo całej piątki bym nie dał :-)
No i zapomniałem wspomnieć o jednym! Wątek molestowania nieletnich... Odnoszę wrażenie, że pełni tutaj rolę taką, dla jakiej w mediach podaje się w większości same złe informacje.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

O Mortycjan, pisać to potrafisz. Ale to pewnie wiesz.
 Czytało się rzeczywiście dobrze, tak, że człowiek się nie obejrzał aż skończył.

Wątek molestowania nieletnich... Odnoszę wrażenie, że pełni tutaj rolę taką, dla jakiej w mediach podaje się w większości same złe informacje.
Przyznam, że trochę nie zrozumiałem. Możesz rozwinąć? 

Jednak "to już było" (nie lubię tego typu argumentowania, ale wiem, że sam go używasz Mortycjanie). Dziewczynka i magiczny świat, tajemniczy nieznajomy...
Wiedziałem, że to się pojawi ;) Ale - był również Czarnoksiężnik z Krainy Oz, Labyrinth (film z 1986), Leprechaun (1993), Labirynt Fauna, Most do Terabithii, Spirited Away: W Krainie Bogów, Låt den rätte komma in... Wszędzie mała dziewczynka i magiczny świat! (cholera, nawet w "Zmierzchu"! :) Czy naprawdę tak wiele się zmieni, jeśli zrobię małego chłopca i kobietę? (I chyba właśnie zrobiłem. Nie spodobało mu się...) Poza tym - mam szczerą nadzieję, że moje opowiadanie jest jak najmniej podobne do Alicji z Krainy Czarów (ten tunel w pniu nie jest nawiązaniem - tutaj chodzi oczywiście o wyskoczenie "Drugą Stroną"). 

No, ale skoro przeżyłem krytykę beryla bez większych ran, to mogę w spokoju zaparzyć herbatę - bardziej krytyczna opinia już się nie trafi. ;)

"narazie" i "dzieńdobry" "oh" "ah" zamiast "och" "ach", a jedno "eh"
Pisałem to świadomie i tak będę pisał. Będę pisał również piżama, zamiast pidżama, szlauf zamiast szlauch, prodziż zamiast prodiż i jeszcze parę innych. Bo tak po mortycjanowemu jest poprawniej. 


Takie małe pytanie do wszystkich - nawet tych, którzy nie przeczytali! - grafika daje rade, czy gorsza od ilustracji w NF? 

podejżliwymi

Ło jezu! Poprawić proszę.

Bo zastanawiam się nad oceną...

Przyznam, że trochę nie zrozumiałem. Możesz rozwinąć?
No, nie wiesz? Jakby chłopiec był tylko bity przez swoją pijaną matkę to by nie bylo takie "ciekawe" bo w człowieku bestia siedzi. Molestowanie znacznie łatwiej "sprzedać" (jakkolwiek brutalnie to brzmi, taka jest prawda). Nie chce mi się teraz zajmować problemem psychiki ludzkiej, ale chyba każdy wie jak to wygląda.

Ale - był również Czarnoksiężnik z Krainy Oz, Labyrinth (film z 1986), Leprechaun (1993), Labirynt Fauna, Most do Terabithii, Spirited Away: W Krainie Bogów, Låt den rätte komma in...
Jak napisałem - nie lubię tego typu argumentowania, acz prawda jest taka, że motyw jest dosyć popularny, a jak niejednokrotnie czytałem na tej stronie - oryginalność jest wielce pożądana.

Pisałem to świadomie i tak będę pisał. Będę pisał również piżama, zamiast pidżama, szlauf zamiast szlauch
...
Wiedziałem, że tak to usprawiedliwisz ;) Co do wcześniejszych - jak sobie chcesz, ale po mojemu to "och" "ach" są jak najbardziej poprawne, a "ah" "oh" powstają często w wyniku braku wiedzy/inspirowania angielszczyzną. Inną rzeczą jest "narazie" i "dzieńdobry" bowiem nie bardzo widzę sens w takiej pisowni, z chęcią bym przeczytał - po co? ;)
No i wreszcie - nie spotkałem się jeszcze z człowiekiem który mówiłby "pidżama" a tylko "piżama", a szlauch... również nie spotkałem się z takim sposobem wymawiania ale i pisowni. Chyba, że chodzi o węża ogrodowego, nie o szlaufa.
To tyle ;)

Takie małe pytanie do wszystkich - nawet tych, którzy nie przeczytali! - grafika daje rade, czy gorsza od ilustracji w NF?
Zdecydowanie nie daje rady. W szczególności napis.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Super! :)

A okładka cuuuuuudo!

Jeszcze kiedyś tu wrócę i postawię 5. Za okładkę dałbym 6! :D

podejżliwymi 

Ło jezu! Poprawić proszę.

Poprawione. 

Chyba, że chodzi o węża ogrodowego, nie o szlaufa.
Tak, właśnie o węża. A "narazie" i "dzieńdobry" w moich rejonach wymawia się "bez akcentu", szybko, jak jeden wyraz i osobiście nie wyobrażam sobie, żeby dzielić to na jakieś "dzień dobry". 

Molestowanie znacznie łatwiej "sprzedać" (jakkolwiek brutalnie to brzmi, taka jest prawda). Nie chce mi się teraz zajmować problemem psychiki ludzkiej, ale chyba każdy wie jak to wygląda.
W tym przypadku chciałem tylko zagrać na nerwach obiegowej opinii, że pedofilami są wyłącznie mężczyźni.

A "narazie" i "dzieńdobry" w moich rejonach wymawia się "bez akcentu", szybko, jak jeden wyraz i osobiście nie wyobrażam sobie, żeby dzielić to na jakieś "dzień dobry".

Wielce Szanowny Panie Mortycjanie.
Zwracam się do Waszej Lożowej Wielmożności z uniżona prośbą, aby zechciała Wasza Dostojność przestać pleść bzdury, a nawet się wygłupiać, w porywach zaś ośmieszać, ostentacyjnie ważąc sobie lekce normy języka polskiego, w tym jego literackiej odmiany.
Z pokłonem do ziemi ---
--- jeden z takich, których to jednocześnie śmieszy i wkurwia.

Grafika bardzo dobra.
Tekst - cóż, stylistycznie i logicznie poprawny, ale nie zdołał utrzymać mojego zainteresowania. Dotrwałem gdzieś do 1/3. Nie te klimaty, nie ta tematyka, któż wie.
Ahów i achów - jak się słyszy różnicę między h i ch, to są to różne wyrazy. Większość ludzi hihota, myśląc że chichiota. ;-) Mortycjanie, mam nadzieję że "puhar" też piszesz przez samo h.

@AdamKB, urtur
Wielce Czcigodni Panowie.
Niniejszym śpieszę z odpowiedzią, widząc, jak Panów zbulwersowały moje metody. Zaręczam więc, że normy języka polskiego szanuję, jednocześnie zastrzegając sobie prawo do używania niektórych zwrotów i wyrazów tak, jak mi się żywnie podoba. Tuszę, iż według Szanownych Panów całkowicie i z góry przesądza to o beznadziejności wszystkich moich tworów? Na "dzień dobry" byłbym jeszcze ostatecznie i w wielkich bólach się zgodzić, jednakowoż "ach" i "och" kłuje me oczy i nie napisałbym tak, choćby przesądzało to o niewydrukowaniu opowiadania. 
Z pokłonem jak stąd do Londynu jadąc przez Tokio, 
Mortycjan

PS Niestety. Puchar piszę przez 'ch'.   

Akurat z tym puharem historia jest śmieszna.  Ale to nie na ten raz.
Ahów i achów - jak się słyszy różnicę między h i ch, to są to różne wyrazy.
Słyszy się, toteż powinno się zapisywać je w ten sposób. Albowiem Polacy achają i ochują*.

Mortycjanie, jesteś ze wschodniej Polski? Jakby nie było stylizacja języka na regionalny jest dobra, kiedy używamy jej w wypowiedzi postaci... W narracji jednak, reguł polszczyzny należy przestrzegać i trudno z tym dyskutować.

*"o chuj!" - znałem jegomościa pewnego, który cytowany tutaj zwrot stosował w co drugim zdaniu. Dziwne.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A, szkoda, skoda, bo "puchar" to potworek językowy, który razu pewnego podchmieleni kodyfikatorzy jezyka przemycili do polszczyzny.

Zaznaczam też że "dzieńdobry" ani nawet "dziędobry" nie bulwersują mnie. Przeciwnie! Uważam, że są to pełnoprawne środki wyrazu artystycznego, które - jeśli je stosować konsekwentnie i świadomie - wzbogacają tekst. Podobnie jak na przykład uzywanie zwrotu "wyjść na pole" jeśli akcja dzieje się w Małopolsce, lub bohater jest krakowiakiem. ;-)

Zaznaczam też że "dzieńdobry" ani nawet "dziędobry" nie bulwersują mnie.
To może jeszcze 'bry!
"Poszoł Zbychu do sklepa i tako goda:
- Browar proszem!
Spszedawczyni żywo spieszy ku półkom, z browarem wroca i do Zbycha zecze:
- Złoty dwajścia!
Zbychu w potrfelu grzebie, piniądze wyciąga, na lade kładzie:
- Reszty nie trzyba, a weśże se, Mariola, dla ojca twego na jabcoka bedzie!
Dziewucha kłania się, gębę sczerzy i spojrzeniem sąsiada odprowodza."
^^ Tako ma to wyglądać?

Urturze, jednak narracja to narracja ;-)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Mortycjanie, jesteś ze wschodniej Polski?

Pochodzę z północno-południowej Polski.  

 Albowiem Polacy achają i ochują*.
Zapewniam, że moje "oh" powinno czytać się "och", a nie "oł". 

jednak narracja to narracja ;-)
Nie przypominam sobie, żebym użył "dzieńdobry" w tej formie w narracji (co, wg mojego pokręconego systemu postrzegania języka, też byłoby błędem). 

Pochodzę z północno-południowej Polski.
Mhm. A ja ze wschodnio-zachodniej. To chyba niedaleko od siebie mieszkamy?
Zapewniam, że moje "oh" powinno czytać się "och", a nie "oł".
Skoro jest zapisane "oh" mniemam, że powinno czytać się je takoż.
Nie przypominam sobie, żebym użył "dzieńdobry" w tej formie w narracji
Ale znalazło się w niej "narazie" i to chyba nie raz.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zresztą, zresztą -- nie chcę, żeby dyskusja o twoim opowiadaniu zeszła tylko na tematy ah-ach i oh-och. Skoro napisałeś tak świadomie, znaczy, że nie był to przypadkowy błąd, a celowy. A skoro tak -- to my zwróciliśmy uwagę, że powinno to wyglądać inaczej. I tyle.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ale znalazło się w niej "narazie" i to chyba nie raz.

A nawet 3. Ale już znikło.

Niestety, Wielebny Webmaster zamknął mi furtkę do co większych edycji limitem znaków (jak poprawię coś dłużego, to zaraz ucina mi końcówkę... Więc nawet dopisać słowa nie mogę...)

Dyskusyjka o dykcji już tu była. Oh to oH (twarde 'h'), och to oCH (miękka głoska). I to Mortycjan ma święte prawo róznicować, w dialogach ilekroć zechce, w narracji, gdy w pierwszej osobie coś napisze.
Pozostałe wymysły odpadają --- poza dialogami, w których może sobie cudować, jak wola. Byle nie rozpędził się za bardzo i nie włożył w czyjeś usta kwestii, że szczała ugodziła go prosto w skroń.

Tuszę, iż według Szanownych Panów całkowicie i z góry przesądza to o beznadziejności wszystkich moich tworów?
Jeśliś Waść przy nadziei takowej, potwierdź jeno, a spełnim ją wobec tworów wszelkich Twoich. Gdybyś jednak Acan tylko spodziewał się podejścia z naszej strony takowego, to potwierdzić nie możem, jako że twory Twoje mogą się bardziej interesującymi i składniej napisanymi w przyszłości okazać. Ergo od Waszmości intencyji zależy, okiem jakim zerkać będziem na płody fantazyj Waścinych, toteż prosim uniżenie o intencyji owej wyraźne wskazanie.

Pozostałe wymysły odpadają --- poza dialogami, w których może sobie cudować, jak wola.
Zaznaczę powtórnie, że nigdy nie twierdziłem inaczej.

 

(Chylę czoła przed tak dogłębną stylizacją. Odpadam już ze trzy poziomy niżej...)  

> beryl
^^ Tako ma to wyglądać?

Berylu, miód na moje oczy! Wiele bym dał za tak napisane opowiadanie fantastyczne. Może spróbujesz? Bardzo chętnie przeczytam!

Nota bene uważam, że jedną z cech, które powodują, że Jacek Dukaj jest obecnie - według mnie i nie tylko - najwybitniejszym żyjącym polskim pisarzem, jest właśnie umiejętnośc dopasowania, nagięcia wręcz, narracji do opisywanej rzeczywistości. Dlatego też nawet w narracji nie uważam za koniecznie niewolniczego trzymania się reguł języka, pod trzema wszakże waruknami:
* Autor reguły zna i łamie je celowo.
* Robi to konsekwentnie.
* Zabieg ten czemuś służy.

Które spełnić trzeba jednocześnie, zapomniałeś dopisać. Czego prawie nikt nie potrafi. Więc lepiej nie próbować, szczególnie na początku drogi ku sławie...

Chylę czoła przed tak dogłębną stylizacją.
Bo AdamKB urodzon został w wieku XVIII, ale go zamrozili. Takom słyszał. ;-)
Ach! Zapomniałbym <jokemode: off>

Wiele bym dał za tak napisane opowiadanie fantastyczne. Może spróbujesz? Bardzo chętnie przeczytam!

Jasne. Od jutra zaczynam. Tak w ramach dni folkloru. Tylko temat jakiś podrzuć chwytliwy.

PS
Opowiadanie Mortycjana chyba okazało się zbyt długie dla większości... :o

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

grafika na okładkę świetna.

tekstu nie przeczytałem, co obiecuję nadrobić, ale pierwsze zdania raczej mnie nie zachęciły:

"Llerogów to niewielka wieś położona na skraju rozległego lasu i opływającej go rzeczki." - wieś na skraju rzeczki?

"Drewnianych budynków pozostało tu zaledwie kilkanaście..." - czyli reszta, to murowanki?

...a telewizja i internet na dobre zagościły w domostwach mieszkańców." - jakoś tak to nijak mi się ma do pozostałych kilkunastu drewnianych budynków.

moim zdaniem trzeba całkowicie przebudować ten wstęp.

nad resztą popastwię się po przeczytaniu :)

pozdrawiam

Leszek

@LeszekB
Tak, na skraju rzeczki i lasu. Co w tym dziwnego? 
Tak, reszta to murowanki albo drewniane obmurowane albo jeszcze inaczej - drewniane obmurowane a potem "oddrewnione" (technika często stosowana do bodaj 2006 roku, bo takie coś liczyło się za remont, a nie za budowę i nie trzeba było mnóstwa papierów, a i upust był ma materiały...)
Nie rozumiem czemu telewizja i internet mają się nijak do pozostałych drewnianych budynków. Sam mieszkam w drewnianym domu... Może wyobrażasz sobie drewniany dom wyłącznie tak? Cóż, nic nie jestem w stanie na to poradzić... 

Jeśli reszta krytyki także ma być takim "a ja bym to napisał tak...", to uprzedzam, że możesz sobie darować.

Bardzo dobry tekst.

Myślę, że długość działa na jego korzyść. Udało Ci się połączyć kilka wątków, stworzyłeś magiczną atmosferę, a pomysł uważam za oryginalny. Tak naprawdę to w literaturze niemal wszystko już było, wiele motywów się powtarza, ale za sukces autora uważam to, że potrafi stary wątek odświeżyć, pokazać problem z innej strony.

W zasadzie nie spodobał mi się tylko ten fragment:

Podniosła się z ziemi i popatrzyła obojętnie na dorosłych.

— Aurelko… — jęknął ojciec. Jeszcze nigdy nie widziała go tak błagającego.

— Przykro mi tato — odpowiedziała Aurelia. — Jesteś jeszcze za mały. itd.

Odkładając na bok moje wrażenia estetyczne czy rodzicielskie uczucia, po prostu nie widzę tu logiki. Aurelia (w przeciwieństwie do Maksa) nie miała wystarczających motywów, by się tak zachować. (Od razu zaznaczam, że zrozumiałam problem emocjonalnej samotności dziecka, po prostu taki scenariusz zakończenia jest mało prawdopodobny).

Błędów za bardzo nie wypisywałam, także ze względu na długość tekstu, więc wrzucę tylko dwie uwagi:

Dlaczego w tytule napisałeś Trolle wielką literą?

Ale Aurelię nie obchodził już żaden rower.

Aureli - dopełniacz

Okładka bardzo mi się podoba, z tym tylko zastrzeżeniem, że znajdująca się na niej dziewczynka ma około 5, a nie 10 lat.

Myślę, że na tle innych tekstów na portalu, ten mogę śmiało ocenić na 6.

Odkładając na bok moje wrażenia estetyczne czy rodzicielskie uczucia, po prostu nie widzę tu logiki. Aurelia (w przeciwieństwie do Maksa) nie miała wystarczających motywów, by się tak zachować.
Wyjątkowo głupio by było, gdyby autor tłumaczył własny utwór... Mogę tylko enigmatycznie stwierdzić, że skoro nie widzisz logiki ani motywów w postępowaniu Aurelii, to z pewnością jesteś już dorosła. ;)

Mogę tylko enigmatycznie stwierdzić, że skoro nie widzisz logiki ani motywów w postępowaniu Aurelii, to z pewnością jesteś już dorosła. ;)

Oj tak, nawet nie wiesz jak bardzo:D

Myślę, że nie ma sensu się wdawać w dalsze dyskusje, bo tu mógłby się wypowiedzieć tylko albo dziesięciolatek albo psycholog mający jakieś pojęcie o psychice dziesięciolatka.

Ja i Ty możemy się tylko domyślać, prawda?

Ja i Ty możemy się tylko domyślać, prawda?
Cóż, nieprawda - Aurelia z tego opowiadania istniała.
Ale zgadzam się, że nie ma sensu wdawać się w dalsze dyskusje. 

Okładka fenomenalna. Opowiadanie interesujące. Stare motywy umiejętnie ujęte w nowej opowieści.

Ale: 1. Moim zdaniem jego słaby punkt stanowi jednostronne ujęcie postaci. Dzieci molestowane i dzieci samotne również kochają swoich rodziców i właśnie to sprawia, że ich sytuacja jest taka parszywa. Rodzice, którzy wiedzą o grasującym w okolicy pedofilu boją się o swoje dzieci i zaczynają je kontrolować, to normalne i dobre zachowanie w takiej sytuacji. A nawet zwykle odpuszczają pracę na tyle, żeby dzieci wozić do szkoły i odbierać. Przedstawiasz dorosłych jako niezbyt inteligentnych i co najmniej mało wrażliwych, co sprawia, że opowiadanie robi wrażenie skierowanego do nastoletnich czytelników. To dzieci w ten sposób postrzegają dorosłych.

2. Mam wrażenie, że oszczędziłeś trochę czasu na ponowne przeczytanie tego tekstu.
„Lubił przy tym poprawiać okulary, co według przyjaciół nadawało mu profesorskiego wyglądu" - nadawało mu profesorski wygląd
„Jej czarne włosy zabłyszczały w delikatnej poświacie lampki nocnej" - zabłysły
„Po kilku dniach miał już wiele informacji, które obciążały strażników nawzajem i zaczął robić z nich użytek..." - którymi obciążali się nawzajem
I nie sądzę, żebym wyłapała wszystkie takie kwiatki.

@szara
Ad.1

Witam kolejnego dorosłego :)

Ad.2.
Nie widzę w wymienionych przez Ciebie zdaniach żadnych błędów, tymi "poprawkami" po prostu zmieniasz ich sens. Błyszczeć i błyskać to dwa różne wyrazy. Strażnicy nie obciążali siebie nawzajem, tylko obciążały ich informacje. 

Obciążały ich nawzajem? Czyli strażników obciążały informacje, a informacje obciążali strażnicy?
:-o

@urtur
A, w takim ujęciu... no faktycznie, można pogubić podmioty. Ale nawet jakbym chciał, to już nie mogę poprawić. 

To ja dodam jeszcze coś od siebie. Raz, że mam podobne odczucia co moje przedmówczynie. Ale skoro to po prostu oznacza, że nie jestem dziesięciolatkiem, to się z tym jakoś pogodzę.
Dwa (zapominałem o tym wspomnieć za każdym razem jak pisałem poprzednie komentarze) - to raczej nie wygląda na urban fantasy.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Okładka fajna, ale nie wiem czy powinienem się na jej temat wypowiadać, bo nie zwracam uwagi na obrazki przy tekstach, chyba że ktoś wprost o to prosi. Najchętniej czytałbym książki bez żadnych ilustracji na okładkach. Piszę to bo mam potrzebę zaznaczyć, że są też i tacy czytelnicy fantastyki.

Przede wszystkim: tekst dobrze się czyta, jest klimat, jest napięcie.
Są też drobne niedociągnięcia (oczywiście, streszczam tu tylko moje odczucia, nie pretenduję do obiektywizmu):

Chyba nie domknąłeś wątku zaginionych dzieci. Ciągle jest mowa, że giną i giną a na końcu nic się nie wyjaśnia. Jak i dlaczego zaginęły? Co się z nimi działo? Jakieś dzieci idą na końcu po łące ale nie wiadomo - to te co zaginęły, czy nowe, przywołane do rzeki jak Maks.

- Moja mama ma taki kamień! W wisiorku! - zawołała z ucieszona, ale zaraz potem uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie odda go... Dostała go od taty w dniu ślubu.
Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Dlaczego zwykli ludzie mają niezwykły przedmiot? Bo tak jest wygodnie autorowi. Dla mnie to jest niespójność fabularna wymagająca wyjaśnienia.

Ostatnich dwóch wraz z dowódcą rzuciło się do ucieczki w kierunku samochodów.
- AURAAA! - Z wysokiej trawy wypadł Maks z uniesionymi grabiami, zamachnął się i wbił je zaskoczonemu oficerowi w czaszkę.
A oficer nic nie zauważył, nie słyszał krzyku i nie miał kasku - specjalnie po to by Maks lat 10 mógł mu śmiertelnie przywalić grabiami, którymi posługiwał się świetnie bo miał pięć gwiazdek w grabiach w Baldurs Gate 2 i bonus +4 do trafienia od dwudziestu punktów siły...  naciągana sytuacja.

- NIE! Żyj! Żyj! - wrzeszczała, uderzając małymi piąstkami w klatkę piersiową Trolla. Łzy ciekły jej strumieniami po nabrzmiałych policzkach, a okrągłą buzię wykrzywił niewyobrażalny, wewnętrzny ból. - ZABILIŚCIE GO! Zabiliście... - ryknęła na policjantów.
Trolla nie trafili, ożył, zregenerował się, krzemień go uratował...? Warto by wyjaśnić, dlaczego ktoś kto wydawał się martwy, wcale martwy nie jest.

Nad lasem wzleciała ćma.
To zdanie chyba coś symbolizuje, ale trudno mi dociec, co.

Ogólnie zakończenie niezbyt mi się podobało i katharsis przy tym tekście nie doznałem, ale to pewnie kwestia tego, że bliżej mi do ojcostwa niż dzieciństwa a i do „bógolaków" mam stosunek raczej pozytywny. Wybacz autor cierpkie słowa, nie ta grupa docelowa - że tak powiem po gregsterowsku. Ale też powtórzę: najważniejsze dla czytelnika rzeczy (styl, klimat, napięcie) są tu na wysokim poziomie. I dialogi mi się podobały.

@burnett@cooper
Wyjaśniam więc po kolei, zaznaczając jednocześnie, że nie wyjaśniam wprost, a niektórych rzeczy w ogóle ;)

Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Dlaczego zwykli ludzie mają niezwykły przedmiot?
Troll nie poświęcał tyle czasu akurat Aurelii zupełnie przypadkowo...

A oficer nic nie zauważył, nie słyszał krzyku i nie miał kasku
Osobiście zawsze mnie ciekawiło, czemu policjanci "głównodowodzący" nie noszą kasków jak reszta... No to sie przejechał (<muahahaha!>)...

Warto by wyjaśnić, dlaczego ktoś kto wydawał się martwy, wcale martwy nie jest.
Z tego samego powodu, dla którego przez Fahena kule przelatywały jak przez ducha.

To zdanie chyba coś symbolizuje, ale trudno mi dociec, co.
Ćma czaiła się przez cały tekst.

Bardzo dobra robota, Mortycjan. Podziwiam cię.
Niemniej mi ta sytuacja z zabójczymi grabiami również wydawała się nieco przegięta. Policiant ucieka przed masakrą, a tu nagle wypada Maks i natychmiast orientując się w sytuacji (!) uderza grabiami. Mógłeś dodać jeszcze ognisty napis na niebie- "headshot". Poza tym nie wyobrażam sobie dziecka z spokojem patrzącego na wbite w ziemie ciała rodziców. Może to i dobrze.

jak sobie życzysz

Od fantastyki oczekuję zasady 3 D: dużo, długo i dobrze;) Chyba dlatego fantastyczne powieści to często straszne cegłówki.

No i chyba na wszystkich tych polach sprawdasz się w tym tekście. Fakt faktem, tu i tam błąd ortograficzny (np. "podejżewali", "po środku" itd.), czasem niefortunnie dobierasz słowa i wyrażenia (ten las pełen dębów i innych "drzew liściastych" - mnie osobiście rażą "szkolne" zwroty. W lesie mogły być, no nie wiem, klony i jarzębiny. Albo mógł być "przeważnie dębowy". Albo być dębiną. Albo cokolwiek... polski język jest bogaty). Piszesz sprawnie, choć miejscami zbyt łopatologicznie. Czyta się szybko.

Największy plus - za pokazanie, jak myślą dzieci, jak "funkcjonują" dzieci. Niektóre elementy przez Ciebie opisywane są podobne do tego, co sam sobie wyobrażałem jako dziecko.

No i jest, oczywiście, nachalna ideologizacja. Gdyby nie ona, dałbym 4 za tekst sprawnie napisany, interesujący, choć bez fajerwerków. Daję 3.

No i jest, oczywiście, nachalna ideologizacja.
W którymś z niedawnych tematów w HydeParku napisałem, że jeśli ktoś się będzie dopatrywał jakichś "głębokich treści" czy innych takich przesłań w moich opowiadaniach, to osobiście urwę mu głowę... 
W opowiadaniu mają miejsce jakieś wydarzenia i to jest chyba normalne. Natomiast to, że w tych wydarzeniach widzisz jakieś ideologie/ideologizacje, to już nie moja broszka. 

Teoretycznie, każde poznanie uwarunkowane jest osobą badacza, że sparawfrazuję nieco albo F. Helberta, albo K.J. Andersona (nie kojarzę, która część Diuny)

Tfu, Herberta!

O. Okładka. Jak sympatycznie. Od razu zaznaczę, że bardzo mi się podoba sama idea dodawania okładek/ilustracji do tekstów, więc dam ci kilka tips&tricks. Serio serio.


1. Stroke. Cheap trick, ale trzeba wiedzieć kiedy go użyć. Taki defaultowy stroke nadaje literom zaokrąglony charakter, więc kiedy użyjesz go na kroju z szeryfami (a szczególnie jak dodasz taki ni-z-dupy-ni-pietruchy, jaskrawy kolorek) wszystko zaczyna wyglądać trochę infantylnie. Jasne, obramowany napis ma sens gdy chcesz mieć czarny tytuł na czarnym tle, albo jeżeli jest to działanie świadome i konsekwentne, ale nawet wtedy zazwyczaj używa się do tego innych narzędzi. W twoim przypadku ani to ozdobne, ani potrzebne, a trąci nastolatką dodającą w Photoshopie zabaffne opiski =^_^= do zdjęć na Naszą Klasę.
...No dobra, może nie aż tak źle, ale kumasz czaczę. Jasne, sporo rzeczy można zrobić "sposobem domowym", ale czasami lepiej sobie odpuścić.
("Nie kumam bo nie jestem żabą!")

2. Jeżeli używasz inner shadow: daj mu trochę większy choke. Efekt rozmycia wydaje się trochę lipny kiedy przejście nie jest płynne i widzę dokładnie kontury wklejonej ilustracji. Jak już mówimy o rozmyciu: postacie!
Bądź konsekwentny. Dolna część ciała mężczyzny jest stosunkowo ostra w porównaniu z torsem i głową, ale dziecko ma rozmazane nogi, no i blur rozchodzi się w przeciwną stronę co cień (+ za cień, swoją drogą). Powinno się zblurrować mężczyznę i dziecko osobno i w lustrzanym odbiciu.

3. Tło. Prawy górny róg wygląda cholernie nienaturalnie. Weź pędzelek z miękkimi brzegami, wrzuć jakieś malutkie opacity i flow i dodaj u góry mały cień z prawej i lewej strony. Światło będzie mniej nachalne, te prześwity po prawej przestaną rzucać się w oczy, no i cała ilustracja będzie miała trochę bardziej tajemniczy charakter.
Za lekko wygięte drzewa- plus!

4. Typografia. Po pierwsze: na początku staraj się stosować jeden font, albo chociaż dwa kroje podobne lub uzupełniające się. Jeżeli powykręcasz tytuł na randoma i wysmudgujesz jakieś... cosie, to już zaczyna trochę się gryźć z ugrzecznionym, prostym fontem powyżej.

Tak na przyszłość: jeżeli chcesz dodawać do swoich tekstów okładki (co ci się chwali IMO), obejrzyj sobie jakie rozwiązania stosują profesjonaliści. Nie musisz szukać daleko; Fabryka Słów ma sporo niezłych artystów którzy trzaskają dla wydawnictwa naprawdę fajne cacuszka.

Oops, ale się rozlazło. No trudno.

 

No, jeżeli chodzi o samo opowiadanko...
Powiedzmy tylko, że tandem Aurelia + Maks wprawił mnie w stan perma-facepalmu.

@haria
Dzięki wielkie za porady. Największy problem miałem właśnie z napisem... W końcu zostawiłem jak widać, miałem już kompletnie dość. 

A nie można by przełożyć porad z języka grafików na język powszechnie zrozumiały?

Mortycjan, ideologia nie ma nic wspólnego z "głębią" przesłania, ale jej przeczy.

Nie powiedziałem, że Twój tekst zawiera otchłanne przesłania. Bo nie zawiera. Za to w usta bohatera-autorytetu wkładasz zbiór Prawd i Przypowieści. TO jest nachalna ideologizacja. Tak samo nachalne są "Mroczne materie" Pullmana i "Opowieści z Narnii" Lewisa.

Przy okazji... Fantastyka krytykuje fantastykę? Istny Ragnarok.

Bardzo dobre opowiadanie, zasługujące na piórko jak najbardziej. Podobało mi się, bo chociaż długaśne (jak na tę stronę), to nieprzegadane, i czyta się rewelacyjnie. Może przyczepiłabym się do końca - wszystko za szybko, za łatwo, dzieciak zabija policjanta, zabity Troll ożywa, bez napięcia, bez emocji "czy im się uda". Błędów - trochę literówek i byków w stylu wgłąb, ale zbyt nieznaczne, żeby je wymieniać dla samego wymienienia.
Wątek pedofilii - bardzo ok, zwłaszcza jeżeli porównam go sobie z wątkiem np. w "Wieży sokołów" - bijesz autora na głowę, szokujesz, ale bez przesady, prowokujesz, ale bez taniej sensacji. Pytanie tylko, po co, skoro zgodnie z Twoją interpretacją, tekst nie niesie żadnych przesłań - po to tylko, żeby w odpowiedniej chwili Maks pojawił się z grabiami?
Co do ideologii, no to trudno jest się od niej odciąć, jeżeli się jakąś wyznaje. To widać w opowiadaniach. Spróbuj, ateisto, napisać opowiadanie z bohaterem promującym wartości chrześcijańskie, żeby wyszło przekonująco, nie ironicznie. Spróbuj, katoliku, napisać przekonująco o buddyście. Spróbuj, konserwatysto, stworzyć postać sympatycznego liberała itd. Ale ideologizacja? Chyba się nie zgodzę z Ajwenhołem. Jeżeli już, to w ilościach dopuszczalnych, przynajmniej ja się nie poczułam ideologizowana.
Ogólnie na 5 - sprawna, dobra robota, wciąga od pierwszego zdania. Ale do szóstki czegoś jednak brakuje.

@AdamKB: Wolałabym nie. Jak zacznę mówić "ten taki ozdobny dynks przy literach, no kurde taka belka no" zamiast "szeryf" to poziom konwersacji rozwali sobie łeb o asfalt. :D

@Ajwenhoł
Za to w usta bohatera-autorytetu wkładasz zbiór Prawd i Przypowieści. TO jest nachalna ideologizacja.
Nie, to nie jest nachalna ideologizacja. To nie jest żadna ideologizacja. Bohater mówi tak, ponieważ ma konkretny cel - nastawić dziewczynkę przeciwko ludziom.

Przy okazji... Fantastyka krytykuje fantastykę? Istny Ragnarok.
Wniosek, że autor zgadza się ze wszystkim, co mówią postacie, zakrawa o paranoję... POSTAĆ to postać, NIE AUTOR. Jeśli jakiś reżyser zrobi film o nazistowskich bitwach, w których akurat wygrywają naziole, to naturalnie przyjmujesz za pewnik, że sam jest nazistą? 

-> Haria.
Kim są szeryfi, a czym są szeryfy, wiem od mniej więcej -dziesięciu lat. W rodzinie miałem i mam tylu poligrafów, że możemy sobie o kolonelach, cycerach (nie mylić z Cycerem) i antykwach spokojnie pogwarzyć...
1. Stroke. Cheap trick, ale trzeba wiedzieć kiedy go użyć. Taki defaultowy stroke nadaje (...).
O tę angielską blablaninę chodzi... Raz, że cholernie jej nie lubię, co możesz zlekceważyć, dwa, że nie-grafik, mający dostęp do programu w pełni zlokalizowanego, musiałby łapać się za słownik tematyczny, którego nie posiada.

Mortycjanie, po Twoim Gnomie myślałem, że piszesz przeciętnie. Ale zmieniam zdanie. Bardzo wery gud, jak mawiają w Chicago :P

 

Kurczę, aż siem boję cokolwiek napisać ;)
Nie, nie dlatego, że to tekst Mortycjana!
Dlatego, że tak został już "obrobiony", a to świadectwo samo w sobie :)

Okładka wspaniała i na pewno odnosząca się do treści. Jak dla mnie, bardziej podoba mi się w kolorze miodu, niż zieleni. Tylko dziewczynka, jak na 10 latkę, jeśli nawet widzianą z pewnej odległości, trochę zbyt niska. Wygląda na 5/6 latek.

Odnośnie tekstu, zrobił na mnie wrażenie. Jest tekstem z emocjami, a to ogromny plus dla autora.
Zdania: " Aurelia zawahała się, ale po chwili zeskoczyła mu z kolan i też kiwnęła głową" ;
"- Mój mały męźczyzna... - powiedziała czule, wsuwając dłoń w spodnie jego piżamy." - mnie - mamę 10 i 5 latka - wprawiły najpierw w konsternację, niedowierzanie, a potem we wściekłość! To tylko niektóre z fragmentów, mocno zobrazowane, wywierający wpływ na czytelnika.(przynajmniej takiego jak ja)

Odnośnie tego, przy czym moje oczy na chwilę, mimowolnie, się zatrzymywały to:

"(...) bo babka się znowu wpieni (...)" - podsłuchuję często rozmowy mojego syna z kolegami i wydaje mi się, że 10 latkowie nie są jeszcze na etapie nazywania "pani nauczycielki" "babką" w sensie kobiety, bo taki sens tej babki tutaj?. Dla nich to ciągle jeszcze "pani".

W opowieści ( sprytnie nakreślonej, zresztą) o Vraecie, piszesz w pewnym momencie " Za te słowa kapłan wygnał go z wioski...", gdzie wcześniej nie wyjasniłeś dziecku, że łysy pan nazywany jest kapłanem, bądź ich "guru" nazywa siebie kapłanem. 

"ochydną świątynię" - ohydną

" pełznie po niej skolopendra" - jak na dziewczynkę nie lubiącą lekcji, nazwy stawonogów dla niej nie straszne:)

To zdanie bym zmieniła :

"- Przykro mi tato - odpowiedziała Aurelia. - Jesteś jeszcze za mały." Rozumiem, że to powiedziała sarkastycznie w kontekście w jakim ją traktowali rodzice, zwłaszcza ojciec. Aczkolwiek słowo" mały" w ustach tej dziewczynki i w sytuacji w jakiej wypowiada to słowo, wydaje mi się być zbyt banalne.

" - Przykro mi tato - odpowiedziała Aurelia. - Nie zrozumiesz."

To moje osobiste odczucia.

Poza tym, tak jak "Ambasador" - gregstera -  ciągle siedzi mi w głowie, tak wiem że i ten tekst zapamiętam na długo. Gratuluję Mortycjanie!

 

 

Opowiadanie całkiem fajne, ale korzystając z twojego, ulubionego chyba porównania ;), wydaje mi się, że zbliża się poziomem do opowiadań drukowanych w NF, a co poniektóre nawet wg mnie przewyższa (np. Powrót kmiecia czy dzieci syberyjskie z październikowego wydania)

Co do okładki to mi się średnio podoba. Osobiscie mimo wszystko wolę ilustracje z NF.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Sorry za cofanie się o kilka postów, ale budzi się we mnie Wielki i Krwawy Obrońca Deklinacji.
@szara
Lubił przy tym poprawiać okulary, co według przyjaciół nadawało mu profesorskiego wyglądu. - Mort napisał prawidłowo!
Mianownik można zastosować w mowie potocznej, ale i tak brzmi źle.

@gregster

Szara miała rację:

nadawać +biernik czyli nadawało mu (kogo? co?) profesorski wygląd

Natomiast dopełniacz byłby możliwy w przypadku przeczenia.

No pewnie, że tak.
Zaciemniło mnie :)

Wypadaloby w sumie przeprosić - bądź co bądź rzuciłem na damę kalumnie...
Przepraszam!

o kurczę, ale gafa! Przeczytalam dopiero komentarze i widząc zbesztanie Leszka już się poprawiam :D
Zatem odwołuję" To zdanie bym zmieniła : " w zamian na " To zdanie jakoś do mnie nie trafia, co sądzisz autorze o takiej zmianie:?"
pzdr :)

Zacznę od tego, że moim zdaniem tekst się obronił, a bronić się musiał choćby z tego względu, że z pewnością wielu czekało na sposobność skrytykowania "Wielkiego Krytyka" tejże strony. Historia jest poprowadzona zręcznie, przemyślana, w odpowiednich proporcjach. Zakończenie mnie zaskoczyło (choć nie pozytywnie), jakoś ta rzeź nie pasuje, wg mnie, do reszty.

Co do oceny, to myślę, że zastosowanie do powyższego tekstu jakiejkolwiek innej skali niż "Mortycjana system oceniania", byłoby skandalicznym nieporozumieniem i policzkiem dla Autora. Tak też więc oceniam. ;)

Okładka:
- pomysł nawet niezły,
- wykonanie kiepskie.

Jedno pytanie: skąd pomysł użycia nazwiska Ankerstein? W Polsce, o ile mi wiadomo, istnieje tylko jedna rodzina o tym nazwisku... Oczekuje odpowiedzi :)

@Nimue
Wszystkie nazwiska, nazwy itp.są calkowicie zmyślone. Nawet nie przypuszczałem, że ktoś się może tak nazywać, Ankerstein wymyślilem to przerabiając "Frankenstein" ;P  

Strzał w dziesiątkę rykoszetem. Już myślałam, że to jakieś więzy krwi ;)

Swoją drogą, gdybym mogła wystawiać oceny dałabym 5. Zakończenie mnie zaskoczyło, bo szczerze powiedziawszy nie tego się spodziewałam... Nie mówię, że źle, to nie moje opowiadanie, ale to ostatni wariant jaki bym miała wybierać...

Stylistycznie itd opowiadanie mi się podoba, ale...

Podobnie jak paru osobom wcześniej - zakończenie mnie mierzi... Rodzice Aurelii nie biją jej ani nic. Są jedynie nieco nadopiekuńczy (nieco, bo np. niepokój/gniew, kiedy dziecko nie wraca ze szkoły, tylko nie wiadomo gdzie się podziewa, jest ewidentnie naturalny) - i widać, ze ta postawa wynika z tego, że im na córce zależy, a nie robią tego z jakiegoś chorego poczucia władzy. Owszem, slyszałem o przypadkach, kiedy dzieci obrażone na opiekunów zmyślały , że oni ich biją itd. co prowadziło do odpowiedzialności karnej - ale żeby dziecko z premedytacją zezwoliło na zamordowanie rodziców (którzy jak już wspomniałem, nie są złymi rodzicami), jeszcze wypowiadając cyniczny tekst, a potem rzucając się na szyję ich oprawcy? Już pomijając, ze jest to złe, to chyba średnio wiarygodne psychologicznie... Ponoć nawet dzieci-żołneirze z Afryki, którym od malenkosci pierze się mózgi w celu zrobienia z nich maszyn do zabijania, mają jakieś opory, kiedy im się karze zabijać własną rodzinę. No i nie przemawia do mnie wizja budowania nowego lepszego swiata poprzez antybogólacką antykrucjatę na zasadzie ,,zabij wszystko, co się rusza".
Nie wiem, czy ,,Ci, którzy przeszli na drugą stronę" mieli tu być pozytywni, w każdym razie ja do nich jakiejkolwiek sympatii wykrzesać nie potrafię.

Nowa Fantastyka