- Opowiadanie: Gringo_Mexicano - Wincenty Gruszka na granicy

Wincenty Gruszka na granicy

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wincenty Gruszka na granicy

„Buooorgh” rozbrzmiało wśród lasów Skrzydlatych Gór. Wściekły ryk z bólu usłyszał strażnik granicy, Królestwa Czterech Koron, Wincenty Gruszka.

Pochodził z rasy faunów, o kozich nogach i rogach na głowie. Pokryty od pasa w dół gęstą warstwą brązowych włosów, które od usłyszanego dźwięku zdążyły mu się zjeżyć. Wiedział, że w sidła wpadła gruba zwierzyna i to go podekscytowało.

Stał właśnie na skrawku wystającej skały, niewielkiego górskiego zbocza, patrolując okolicę. Poprawił pas z dwoma toporkami, o ząbkowatych ostrzach, skórzany pancerz, torbę przewieszoną przez plecy i ruszył żwawo w dół.

Przeskakując z kamienia na kamień czuł przyjemne, chłodne górskie powietrze. To pozwalało mu zachować czujność, gdyż strome zbocza bywały kapryśne i jeden niewłaściwy krok mógł zabić. Toteż będąc na łagodniejszym terenie przyspieszył kroku.

Spędził wśród tych gór już niemal rok czasu. Wybrany przez burmistrza miasteczka Opasy z Doliny Iskier, a z której pochodził. Uważał, że zna już każdy kamień, drzewo czy strumień na pilnowanym odcinku granicy. Nie miał zatem problemów, aby dotrzeć do celu najszybszą trasą.

Wchodząc w świerkowy las zastanawiał się, co dokładnie wpadło w sidła. Mógł to być po prostu niedźwiedź, duży dzik, a może groźny warg. Usłyszany przez niego ryk z głębi lasu, dość przytłumiony, trudno było przypisać, do któregoś z nich.

Wkraczając pomiędzy drzewa, dobywając swoją broń, rozglądał się na lewo i prawo. Nie chciał być zaskoczony przez ewentualnych towarzyszy zwierzęcia. Niejednego fauna nieuwaga kosztowała życie podczas służby, a i ciał czasem nie odnajdywano.

Docierając niemal na miejsce zwolnił kroku, ponieważ po szybkim biegu musiał złapać kilka głębszych oddechów. Podchodził ostrożnie do jednego ze strumieni, tworzącego na pewnym odcinku łatwo dostępne jeziorko. Tu właśnie ustawił kilka sideł.

Krok za krokiem podchodził bliżej, zachowując pełną czujność. Gdy objął swym wzrokiem jeziorko nie dostrzegł nic, oprócz licznych śladów na ziemi. Rozejrzał się dookoła. Coś było nie tak, ale nie wiedział, co dokładnie. Podszedł ostrożnie do miejsca, w którym podłożone powinny być sidła, patrząc pod nogi określając ilość osobników.

 – Jasna cholera. – Serce podskoczyło mu do gardła. – Ktoś przesunął sidła? Niemożliwe.

Strzeżeniem granicy, oprócz niego, zajmowało się jeszcze trzech innych faunów, a pochodzących z różnych części królestwa. Gdyby jeden z nich zmienił rozstawienie pułapek, musiałby o tym powiedzieć pozostałym. Nie potrafił tego zrozumieć.

 – Dobrze, że patrzyłem pod nogi. – Dodawał sobie otuchy, uspokajając nerwy. – Nikt do wieczora by mnie nie znalazł. – Zasrane szczęście.

Schylając się zauważył coś jeszcze. Część trawy rozpadła się w drobny mak, co oznaczało styczność z niestabilnym zaklęciem magicznym. Musiało ono być rzucone w pośpiechu, a sprawca liczył, że potencjalna ofiara tego nie dostrzeże. Całkiem sprytnie, jak na rozumną istotę, ale nie na dziki zwierzę.

Rozbroił sidła kawałkiem gałęzi, kierując się w miejsce, gdzie powinny być drugie. Proste zadanie, a wystarczyło spojrzeć na największą kałużę krwi, blisko jeziorka. To, co zwróciło najbardziej uwagę Wincenta była kończyna, ścięta powyżej zębatego zatrzasku.

 – Dziwna sprawa. – Wincentowi wydawało się to podejrzane. – Użyto magii, aby przenieść jedne sidła, a drugich nikt nie potrafił otworzyć. Naprawdę dziwne.

Zmieszany zastaną sytuacją schował za pas swoje toporki, sięgnął po torbę i wyjął z niej gruszkę. Już pierwszy kęs go odprężył i pozwolił uporządkować myśli.

Przyjrzał się dokładniej odciętej łapie, która nie było podobna do niczego, co znał. Ni to wilcza, ni niedźwiedzia, a raczej coś pomiędzy. Rozchylił szczęki, zablokował kamieniem, ostrożnie wyciągając i owinął ją w szmatę.

Nie chcąc zostawać sam w tym miejscu, ruszył w drogę powrotną. Wchodząc na jeden ze szlaków przyśpieszył kroku, gdyż czuł na karku, że coś go obserwuje. Ciarki przeszły mu po plecach. Właściciel mógł jeszcze odebrać swoją zgubę, chociaż był sam.

Szlak wyprowadził go z lasu na otwartą przestrzeń. Znalazł się na Wiernej Polanie zaraz u stóp Góry Niewiernej. Na jej skraju stała drewniana strażnica, oparta o grzbiet góry z dwoma piętrami i opasana balkonem. Jego dom przez ostatni rok.

 – Ładny zapach. – Stwierdził. – To już niemal pora obiadowa.

Rozmyślanie o jedzeniu zawsze sprawiało mu wielką przyjemność. Jednak najpierw musiał poruszyć sprawę odciętej, dziwnej łapy.

W strażnicy przebywał obecnie Teodor, poznany w koszarach tuż przed przybyciem nad granicę. Niemal od razu się zaprzyjaźnili, a pochodził on z Doliny Dębowej w północno zachodniej części królestwa. Dwaj pozostali kompani wyruszyli powitać ich zmienników, a wrócić mieli już niebawem.

Wszedł po schodach i zapukał do klapy wejściowej. Ze środka dobieg rześki głos, a po chwili w prześwicie, pojawiła się znajoma twarz ze szpiczastymi rogami. Pełna okruchów chleba na gęstej brodzie.

– Witam, szanownego pana. – Odezwał się Teodor ze zdumioną twarzą. – Zakończyłeś już patrol? Widzę, że przyniosłeś coś ze sobą. Szkoda tylko, że tak mało.

 – Mamy problem. Znalazłem to przy naszych sidłach. – Pokazał kompanowi łapę. – Nie słyszałeś przypadkiem ryku zwierzęcia?

 – Ryku? Niech pomyślę. – Zmarszczył brwi. – Nie. Przebywałem w naszym domku, krojąc warzywa do gulaszu. Zresztą patrząc na tą kończynę, wygląda nieprzyzwoicie dziwnie.

 – Zajrzyjmy do biurka dowódcy. Jakiś czas temu dostał raport o groźnych zwierzątach, który go zaniepokoił. Sprawdźmy dokładnie, czego dotyczył. – Zaproponował Wincenty.

 – Dobry pomysł, tylko zdejmę garnki z kuchenki.

Po wejściu do strażnicy Wincenty szybko oczyścił kopyta. Na środku pomieszczenia stał stół z ośmioma taboretami, po lewej skrzynie z bronią, odzieżą zimową i skórzanymi pancerzami, z prawej kuchnia, a na wprost drzwi na balkon oraz biurka robocze. Na piętrze zaś mieściły się łóżka dla ośmiu osób, schody na dach i kapliczka Jedynego, najważniejszego i wyłącznego boga panującej religii.

Teodor wskazał puste biurko, gdzie spoczęło znalezisko. Zaraz obok położył pergamin z wiadomością, przez którą Wincenty poczuł gęsią skórkę i zimny pot na plecach.

 – Niemożliwe. To po prostu jakiś żart. – Wiadomość zawierała rysunek zwierzęcego odcisku, a identycznego jak ten z odciętej łapy. – To ten sam osobnik i przebywał w każdym miejscu, gdzie zginął jakiś strażnik granicy.

 – Musimy go znaleźć i dobić. Oczywiście, jeśli nie jest sam. – Dodał Teodor.

 – Jest sam. Niedługo nasi kompani powinni wrócić. Wtedy ruszymy.

 – Ominie nas powitalny obiad. Eh, szkoda, narobiłem się przy tym gulaszu.

 – W takim razie będzie to gulasz udanego polowania. – Pocieszył go Wincenty.

Spojrzał przez okno na znany mu krajobraz. Szanowana przez niego dzika natura, znów pokazała swoje pazury. Otrząsnął głowę. Zaczynał panikować, a przecież nic się jeszcze nie wydarzyło. Poza tym zawsze i wszędzie szwendały się różne paskudztwa.

Przechylił głowę w stronę kuchni, skąd dochodziły przyjemne zapachy. Wtedy, nagle rozległ się wrzask wystraszonych ptaków, jaki dochodził od zachodu. Obaj z Teodorem pośpiesznie wyszli na balkon, gdzie ujrzeli całe stada wzbijające się w powietrze.

Znów poczuł gęsią skórkę na całym ciele, a serce waliło mu jak młot. To z tamtej strony przyjść mieli ich kompani ze zmiennikami. Spojrzał na Teodora porozumiewawczo, który kiwną głową.

Obaj prędko dorwali się do skrzyń, pełnych broni i innego wyposażenia. Teodor założył pas z krótkim mieczem i długim nożem. Wyciągnęli łuki refleksyjne, idealne do ich wzrostu, naciągając cięciwy i zabierając kołczany pełne strzał. Dodatkowo każdy z nich zaopatrzył się w oszczep, trzymany w prawej ręce.

 – Nie zapomnij o pancerzu. – Przypomniał Wincenty swemu kompanowi.

 – A niech mnie. – Parsknęli obydwoje. – Jakbym paradował z gołym tyłkiem.

Po ubraniu pancerza na wszelki wypadek zabrali, także bandaże i napoje lecznicze. Dokładnie zamknęli klapę do strażnicy i skierowali się w stronę lasu na zachodzie.

Nie udali się krętą górską ścieżką, tylko zdecydowali się iść na przełaj. Wincenty pomyślał, że dotrą na miejsca bardzo szybko. Toteż rozglądał się uważnie na lewo i prawo, nie chcąc być zaskoczonym. Poza tym było zbyt cicho.

Do uszu dotarł dziwny dźwięk. Coś podobnego do krótkiego ryku niedźwiedzia. Jego nogi zrobiły się bardziej galaretowate, a w ustach poczuł suchość. Wincenty zagryzł mocniej zęby ze złości, wszystko przez zszargane nerwy.

Ich pośpiech jednak nie był wart wysiłku. Na ścieżce, prowadzącej między dwoma pagórkami, odkryli tylko ślady krwawej masakry. Wszędzie były plamy krwi, upuszczona lub połamana broń i rozszarpane plecaki. Ślady nieznanego zwierzęcia, aż nadto sugerowały, że pojawiło się całe stado, nowego groźnego gatunku.

Faun poczuł jak żołądek podskakuje mu do gardła. Wziął głęboki oddech, siadając na czystym kamieniu, zwalczając niedogodność. Teodor tymczasem przyjrzał się miejscu walki.

 – Całkowicie ich zaskoczyli. – Odezwał się cicho.

 – Mogliśmy ich uratować? – Zapytał pochmurno Wincenty.

 – Raczej nie, nawet gdybyś od razu poszedł ich ostrzec. – Odpowiedział Teodor, siadając obok niego. – A gdybyś zdążył, sam byś został czyimś obiadem.

 – Cholera. Racja.

 – Paskudna sprawa.

Serce przepełniało uczucie niemocy, po skórze przeszedł dreszcz i pot zalał czoło. Przeczuwał, co się tutaj stało, ale dopiero teraz w pełni uzmysłowił sobie, do czego tak naprawdę doszło. Z oczu popłynęły mu łzy.

 – Wicuś! To nie jest odpowiednia chwila. – Powiedział Teodor, chociaż sam miał łzy w oczach. – Jeszcze będziemy ich opłakiwać.

 – Nic na to nie poradzę. – Odpowiedział Wincenty trzęsąc się. – Znałem jednego z naszych zmienników. To na mnie spadnie przekazanie rodzinie, co się stało.

 – Pod warunkiem, że sami przeżyjemy.

Słowa Teodora wbiły mu się głęboko w głowę.

Wincenty siedząc ze spuszczoną głową, kątem oka coś dostrzegł. Znajdujące się na przeciwległym pagórku krzaki poruszyły się. Trącił porozumiewawczo łokciem Teodora, który po chwili zrobił to samo. Wstał wbijając oszczep w ziemię, wyciągając dwie strzały z kołczanu, jedną trzymając w zębach, drugą zakładając na łuk.

Wincenty zrobił to w samą porę, gdyż wyskoczył na niego szarżujący dziwny stwór, mający ciało wilka z głową niedźwiedzia. Oddał w jego stronę strzałę, po czym chwycił oszczep, a odbijając się od kamienia wbił go w cielsko stwora. Broń złamała się, ponieważ lżejsza strona zawsze była podcinana, pozostawiając na wszelki wypadek, drugą cięższą część. Chciał jej użyć, lecz musiał odskoczyć przed pazurami.

Wtedy to Teodor rzucił swoim oszczepem, trafiając w okolicę karku. Stworzenie wrzasnęło z bólu na całe gardło. Wincenty wykorzystał ten moment posyłając drugi pocisk, trzymany w zębach, prosto w otwarty pysk.

Zwierz uciszył się, zachwiał na nogach i runął z hukiem na ziemię.

 – Ja, pierdolę! – Ucieszył się Teodor. – Ubiliśmy drania.

 – Myślałem, że się zesram jak na mnie ruszył. – Stwierdził Wincenty.

 – Fakt, było gorąco. Utnijmy mu łeb na przestrogę dla innych.

 – Lepiej nie. Pewnie, gdzieś w pobliżu jest reszta. Ryknął jak opętany.

 – Racja. Jeden na dwóch faunów to i tak za dużo. Chodźmy.

Puścili się pędem w drogę powrotną, odwracając się niejednokrotnie za siebie. Gdzieś w oddali dostrzegali zarys goniących ich przeciwników. Gdy dobiegli do strażnicy od razu zamknęli klapę wejściową, zastawiając komodą i wyszli na balkon. Z gotowymi do strzału łukami rozejrzeli się po polanie, lecz niczego nie dostrzegli.

Mogli teraz spokojnie zaplanować następne posunięcie.

 – Musimy się zabezpieczyć przed nadejściem nocy, a potem się pomyśli. – Rzekł Teodor.

 – Nie możemy tutaj zostać. Trzeba poinformować naszych dowódców o tym zagrożeniu. Inaczej zginą następni. – Dodał Wincenty zaciskając pięść.

 – To prawda, to nas przerasta. – Teodor zmarszczył brwi. – Musimy jak najszybciej opuścić strażnice. Wybierzemy jakąś trudną ścieżkę.

 – Jeżeli mają tylko łapy to na zboczach mamy przewagę. – Dodał faun.

 – Zmęczony jestem. – Teodor spojrzał się na garnki. – Proponuję coś zjeść.

Nie musiał powtarzać. Każda czynność była lepsza niż rozpamiętywanie tego, co zobaczyli i przeżyli. Podgrzali gulasz, podsmażyli kiełbasę i przyjemny zapach opanował pomieszczenie. Usiadł na ławeczce na balkonie, Teodor usiadł zaraz obok, bardziej z konieczności, powoli mieląc posiłek.

Chociaż smak był wyśmienity, nie pasował do smutku, jaki on sam przeżywał. Po opróżnieniu zawartości miski odczekał chwilę, po czym ociężale wstał.

 – Pójdę posprzątać i spakować prowiant na drogę. – Rzekł Wincenty.

 – Zgoda. Jak będziesz na górze to odmów modlitwę za naszych. – Zaproponował Teodor.

 – Niech będzie. Ku pamięci.

Wincenty wrócił do wnętrza, posprzątał w kuchni, zapakował jedzenie w pojemniki i wszedł na piętro. Przy drabinie na dach położył przygotowane do wędrówki, a następnie podszedł do kapliczki Jedynego.

Ustawiona w specjalnej wnęce drewniana, kwadratowa płaskorzeźba z ramą o roślinnych motywach, przedstawiała głowy czterech najważniejszych ras Królestwa Czterech Koron. Fauna, gryfa, centaura i minotaura.

W samym środku natomiast był świecący kamień, podobny do bursztynu, zwany także jako xidar. Symbol ich jedynego boga, wiecznie wędrującego po niebie, chroniącego i przestrzegającego. Szkoda tylko, że tym razem się spóźnił – pomyślał Wincenty.

Xidar był magicznym kamieniem szlachetnym, formowanym z żywicy, nacinanego spiralnie Korzenia Trzewi. Owa roślina, a przynajmniej tak uważają tęgie głowy, rozwija się odwrotnie niż drzewo. Chociaż nikt, nigdy nie dotarł tak głęboko, by to potwierdzić.

Kopalnie odpowiedzialne za pozyskiwanie tego zasobu, schodzą setki metrów pod ziemię. Górnicy mierzą się z temperaturami gorącego lata czy dużą wilgotnością.

Istniały różne rodzaje tego kamienia szlachetnego, począwszy od świecących, tak potrzebnych w mroku, gorących, które przez system rur ogrzewały ich strażnice ciepłym powietrzem czy lodowatych, potrafiących trzymać w chłodzie jedzenie, zdatne do spożycia przez długi czas.

Nigdy nie był specjalnie religijny, ale uważał, że zmarłym należała się modlitwa. Gdy odmówił znane mu formułki, zapalił sześć świec, odnoszących się do ofiar.

Mając ochotę na świeże powietrze wrócił na balkon, gdzie zastąpił Teodora przy stróżowaniu. Ten zaczął wyciągać wszelką pomocną broń, która mogła się przydać, a dzień chylił się już ku wieczorowi.

Gdy niknęły ostatnie promienie słońca coś zauważył. Wysilił wzrok, a widząc kilka stworzeń na skraju lasu chwycił za oparty o ścianę łuk i posłał w ich stronę strzały. W efekcie jedno z nich wrzasnęło z bólu, identycznie jak stwór z potyczki.

 – Co to było?! – Odezwał się zdenerwowany Teodor, który pojawił się na balkonie. – Na Jedynego! Robią rozpoznanie?

 – Nie wzywaj pochopnie tego włóczęgi po niebie. – Na twarzy fauna malował się szeroki uśmiech. – Wyjdą z ukrycia jak tylko zrobi się ciemno.

 – Nie będę się z tobą kłócił. – Teodor spojrzał z trwogą w las. – Dzisiaj Piekielny Księżyc jest w pełni. Te paskudy rzucą się na nas jak opętane.

Wincenty oparł łuk o ścianę, a potem usiadł na krześle, wpatrując się w krajobraz. Ten dzień zakończył się smutnie, a w nocy rozpętać się mógł horror.

 – Podpalimy strażnicę. – Wydobył z siebie niechętnie.

 – Spalić naszą budę? – Teodor chwycił się za głowę. – Może masz rację. Chociaż z drugiej strony, łatwiej będzie się nam tu bronić.

 – Dzisiaj Piekielny Księżyc jest w pełni. – Powtórzył sucho Wincenty.

 – Rzeczywiście, niech to szlak.

Piekielny Księżyc, jak nazywano to ciało niebieskie, swą nazwę zawdzięczał swym kolorom, jak rozżarzony węgiel. W czasie pełni u zwierząt często obserwowali większą agresję. Raz czy dwa musieli odpierać szturm rozwścieczonego niedźwiedzia na strażnicę. Rzeczywiście, musieli to miejsce opuścić i spalić za sobą.

 – Przygotujmy się najlepiej jak możemy. – Powiedział Teodor.

W oczekiwaniu na atak, powbijali w balustradę strzały, oparli o ścianę oszczepy, a w środku ustawili manekiny. Miały dać im nieco czasu na ucieczkę. Po chwili Teodor krzyknął z zachwytu, coś trzymając w rękach.

 – Tak! Wiedziałem! Wiedziałem, że to tu jest!

 – Co się stało? – Zapytał Wincenty niepewnie patrząc na kompana.

 – Magiczne pergaminy! Całe osiem sztuk. – Teodor podskoczył z radości.

 – Po cztery na każdego. – Spojrzał entuzjastycznie na pergaminy.

 – Teraz damy im radę. Ha!

W każdym magicznym pergaminie, o wymiarach dziesięć na dziesięć centymetrów, znajdował się ładunek mocy. W znanym Wincentowi świecie z magii korzystało się w sposób pośredni, poprzez amulety, różdżki czy właśnie kawałek magicznego pergaminu. Istniały, co prawda rasy z naturalnym darem magii, ale większość musiała polegać na specjalnych przedmiotach. Oczywiście ich cena rosła, razem z możliwościami.

Samą siłę czaru ograniczała wyobraźnia, ładunek mocy i witalność użytkownika. Z tego powodu należało mądrze z nich korzystać, a nie rzucać kulami ognia na lewo i prawo.

 – Zostawmy to w razie pilnej konieczności. – Stwierdził Wincenty.

 – Zgoda. To zbyt cenny dar. – Potwierdził Teodor. – Skoro jesteśmy przy darach, to jak się stąd wydostaniemy to zamierzam spotkać się z twoją siostrą.

 – Łapy precz przed oficjalnym powitaniem. I zgodą rodziców na przechadzki. – Odparł mu.

 – O! To twoją zgodę już mam. Nigdy nie chciałeś mi jej dać. – Rzekł radośnie Teodor.

 – Teraz to już nie ma znaczenia. – Odparł mu smutno.

 – Tak! Jutra może nie być.

 – Mam tu dwie butelki dobrego wina. Opróżnimy je?

Nie musiał powtarzać dwa razy. Ilość trunku powoli się zminejszała, a w oczach świat zaczął lekko wirować. Na szczęście każdy faun cieszył się opinią „mocnej głowy”.

Przerwali, gdy na niebie wyszedł, zza góry na wschodzie, Piekielny Księżyc.

 – Och! Pojawił się nasz zwiastun tragedii. – Wydobył z siebie ospale Wincenty.

 – Szara eminencja usadziła się na loży honorowej. – Wtrącił Teodor.

 – Spójrz. – Wskazał na skraj lasu. – Zaczyna się.

 – No to siup, kopyta w ruch. – Dodał ochoczo Teodor starym powiedzeniem.

Widok na całą polanę umożliwiał im obserwowanie wroga. Każdy z nich stanął w narożniku balkonu mając pełne pole ostrzału. Przynajmniej tak im się wydawało.

Strażnica zbudowana była na końcu skalistego grzbietu Niewiernej Góry. Z tego powodu nie mogli być całkowicie otoczeni. Wrogie stworzenia przyjęły zatem taktykę szybkiego biegania raz w jedną stronę raz w drugą, przyśpieszając to zwalniając. Wincenty po chwili zrozumiał też, że nie był to jeden rodzaj zwierzęcia.

Wyciągnął pergamin i zaciskając go w pięści wyobraził sobie światło. Przypomniał sobie kapliczkę Jedynego i świecący xidar, po czym zadziałała magia. Pergamin rozpadł się na drobne, a z prostowanej ręki wyleciała kula światła, rozjaśniła całą polanę.

Dobrze zrobił. Wśród biegających zwierząt były nie tylko te dziwne stwory, ale też odziwo wilki, wargi, niedźwiedzie czy rysie, które podeszły bardzo blisko. Cisnął w nie oszczepy, dwa zabijając na miejscu, a reszta uciekła w popłochu. Tak jak pozostałe zwierzęta.

Spod lasu dobył się dźwięczny ryk. „Buoooorgh” ten sam, który słyszał wcześniej. Wincenty dostrzegł jak zwierzęta rozchodzą się, a wśród nich pojawia się przywódca nieznanych stworów. Większy od pozostałych niedźwiedzio-wilków, ciężko kroczący przed siebie, jakby był niewyspany i bez łapy.

Wincenty i Teodor spojrzeli na siebie, po czym złapali za oszczepy i rzucili w jego kierunku. Powinni byli trafić, lecz w ostatnim momencie przywódca stworów uskoczył i to bardzo żwawo.

 – Ożesz ty, poczwaro nieczysta! – Wrzasnął Wincenty. – Brakuje ci czegoś kudłata bestio? Zaraz ci coś oddam, śmierdząca niezdaro.

W strażnicy wciąż na biurku leżała odcięta łapa. Chwycił ją, wymierzył i rzucił z całych sił. Po chwili zauważył, że ma krew na rękach i to świeżą oraz ciepłą. Kończyna do te pory nie uległa rozkładowi. Ta z kolei zatrzymała się w powietrzu, po czym, jak po sznurku, poleciała do swojego właściciela. Ten wyciągnął swój kikut łącząc kawałki swojego ciała. Jak w makabrycznych opowieściach o władcach zmarłych.

 – Co do chuja, pana? – Zadał Teodor pytanie w próżnię.

 – Dar magii, kręgu pierwszego. Mamy przejebane. – Odpowiedział Wincenty.

W prawym oku przywódcy stworów dostrzegł xidar, co było możliwe wśród istot rozumnych, ale nie przypuszczał, że u zwierząt również.

Zaraz też rozbrzmiał tak potężny ryk, że zatkało mu uszy i stracił przytomność. Ocknął się po chwili, a gdy doszedł do zmysłów na skraju balkonu pojawiły się pazury. Strach zajrzał mu w oczy. Nagle zwierz wystawił swój niedźwiedzi łeb, rozejrzał się i widząc Wincenta zrezygnował z dalszej wspinaczki.

 – Co do cholery? Sprawdzał czy żyję? – Poczuł się kompletnie zdezorientowany.

Usłyszał odgłos za sobą. Za jego plecami dwoje zwierząt już niemal wdrapały się na balkon. Tego było za wiele. Poczuł jak całe jego ciało trzęsie się odmawiając dalszej współpracy. Silne szarpnięcie postawiło go na nogi.

 – Szybko! Do środka! – Krzyknął Teodor.

 – Co? Dobra. – Odrzekł skołowany Wincenty.

Wpadli do wnętrza budynku, zatrzasnęli drzwi na zasuwę i przesuwając pod nie dodatkowo biurko. Okna zamknięte były na drewnianą zasuwę, co nie mogło stanowić dobrej zapory. Również klapa wejściowa była już forsowana.

 – Nie mamy wyjścia. Jak tylko się przedrą podpalamy budę i uciekamy grzbietem góry. – Rzekł Teodor. – Dosyć się naoglądałem.

 – Przygotowałem nasze sienniki z posłań. – Wskazał palcem Wincenty. Upieczemy te dranie.

 – Dobra, bierzemy nasze rzeczy i uciekamy.

Weszli na drugie piętro sypialniane rozpalając prędko pochodnie i rozlali resztę alkoholi. Rychło w czas. Obaj jeszcze spojrzeli na kapliczkę Jedynego i jasno świecący kryształ między czteroma twarzami.

 – Nie widziałem dzisiaj wędrowca na niebie. – Powiedział zmartwiony Teodor.

 – Wolę myśleć, że nie dotarł na czas. Tak będzie lepiej. – Odparł Wincenty.

Odgłos roztrzaskiwanego drewna stanowił dla nich sygnał. Rzucili na pierwsze piętro dwie pochodnie, trzecią zaś zostawili na piętrze sypialnianym, gdy wchodzili na dach. Na górze budynek łączył się gładko ze skałami.

Tutaj jednak napotkali niespodziewany problem.

 – Szlag by to! I tutaj są! – Wydarł się Wincenty.

 – Coś ty powiedział?! – Teodor niedowierzał.

 – Szybko! Pergaminy. Pięść Wichru!

W niewielkiej odległości od nich kilka stworów gotowało się do ataku. Musiały tutaj dotrzeć dużo wcześniej, tylko czekając, aż pojawią się na dachu.

Wincenty zacisnął pięść z pergaminem, który rozpadł się na popiół, chwilę po wyobrażeniu sobie czaru. Ku zaskoczeniu użyta magia miała taką siłę, że zwaliła wszystkich ich przeciwników ze skał. Droga stała otwarta.

Ruszyli żwawo grzbietem górskim, zostawiając za sobą palącą się strażnicę. Zmierzali teraz w stronę stromych zboczy Niewiernej Góry, gdzie mieli być bezpieczni. Jednak do tego było daleko, a dodatkowo ruszyła za nimi pogoń. Zwierzęta nie zamierzały im odpuścić, a mimo trudnego terenu szybko ich doganiały.

Widząc, co się dzieje, Wincenty wpadł na proste rozwiązanie.

 – Trzeba wywołać lawinę. – Mówił zdyszany. – Rzuć kulę światła nad stoki.

 – Robi się. – Teren nad i przed nimi rozjaśnił się. – Ja biorę lewą stronę.

 – Zgoda, moja prawa.

Teren zaczynał się powoli równać. Musiał się śpieszyć, toteż wykorzystał kolejny pergamin i uderzył Pięścią Wichru w skały, które wyglądały na luźne. Udało mu się wywołać małą lawinę, lecz nie wyrządziła dużych szkód. Spróbował po raz drugi, tym razem całkiem skutecznie, eliminując część ścigających ich zwierząt.

 – Widzę już półkę skalną! – Wydyszał Wincenty. – Za nią są zbocza. Jeszcze trochę!

 – Są dość blisko! – Wydusił z siebie Teodor.

Mimo wywołania lawin z obu stron, wciąż spora grupa deptała im po piętach. Wincenty widział, nawet gałki oczne przeciwnika. Były zbyt blisko. Wysoka półka skalna była na wyciągnięcie ręki. Resztkami sił zmusił się do wspinaczki, ociężałe nogi na chwilę się jeszcze ożywiły. Krok po kroku dopiął swego i stanął na szczycie ciężko oddychając.

Wtedy usłyszał jęk. Spojrzał w dół. Teodor nie zdołał wspiąć się z rozbiegu.

 – Złapał mnie skurcz! Szybko pomóż mi! – Krzyczał Teodor.

 – Dawaj! Nie odpuszczaj! – Pomimo zmęczenia Wincenty próbował podciągnąć kompana.

Położył się wyciągając do przyjaciela rękę.

 – Chwyć się cholera! – Wydyszał.

Udało się i już go miał podciągnąć.

 – Aaaaaaaaaaaa! – Wrzasnął Teodor.

 – Niech to szlag! – Powiedział rozgniewany Wincenty z niemocy.

Warg dopadł swą paszczą nogę Teodora i nie chciał jej puścić. Wincenty sięgnął po łuk na swoich plecach, lecz nie mógł go ściągnąć. Prawa ręka mu dygotała, serce waliło jak oszalałe, gdy trzymał swego przyjaciela.

Musiał coś zrobić. Spróbował raz jeszcze ściągnąć łuk, a gdy to się udało umieścił strzałę na cięciwie, trzymając zębami jej końcówkę. Nie potrzebował dużej siły, aby trafić w oko napastnika. Wystarczyło tylko dobrze wycelować. Niestety spudłował.

Spróbował drugi raz, lecz tylko przeszył skórę warga na głowie. Zaraz potem drugie zwierze, sporych rozmiarów wilk, dosięgło swymi zębami drugą nogę.

Nastąpiło mocne szarpnięcie, przez które Wincenty stracił dech, puszczając strzałę. Nieomal też ześlizgnął się ze skały, muszą puścić bezpowrotnie łuk by utrzymać się na skale.

Przeklinając swoją niezdarność, łapiąc jako taką równowagę, sięgnął po swój toporek, aby chociaż jeden zwierz odstąpił. Wtedy zobaczył wilka, jak z jego prawej strony, wdrapuje się na skałę. Wincenty dostrzegł w jego ramieniu strzałę. Rana nie krwawiła, więc musiał być to osobnik, którego ugodził wcześniej. Zbliżała się do niego zemsta.

 – Cholera pośpiesz się. – Wołał Teodor.

 – Szlag by to. – wycedził Wincenty.

Wyciągnął toporek z lewego boku, celując w oko stwora trzymającego Teodora. Trafił tylko w głowę, lecz to wystarczyło, aby chociaż jednego się pozbyć. Sytuacja nadal była patowa. Został mu jeszcze drugi toporek z prawej strony, ale przygwożdżony do skały z trudem mógł po niego sięgnąć.

Tymczasem na półkę prawie wdrapał się wilk ze strzałą w ramieniu. Wincenty zamarł na moment. Zrozumiał, że następnym rzutem mógł uwolnić przyjaciela, ale zanim by go wciągnął sam otrzymałby śmiertelny cios. Nie starczyło czasu. Wiedział to. Przed oczami przesunęły mu się obrazy rodziny, swego domu i czasu spędzonego nad granicą.

Zawładnęło jego ciałem coś nieznanego. Wewnętrzna siła, której nie mógł i nie chciał się przeciwstawić. Zrozumiał, co musi zrobić.

Spojrzał w oczy Teodora. I… puścił go.

Nie oglądając się za siebie, podniósł się, dobył drugi toporek i ze wściekłym rykiem zagłuszającym wszelki inny hałas, ruszył na wilka. Uderzył go z całych sił w głowę i otumanił. Walnął jeszcze raz i drugi raz. Krew się w nim gotowała, a serce pękało z bólu.

Głowa wilka zamieniła się w krwawą papkę. Ciało zwierza opadło w dół i zaklinowało nogą w szczelinę utrudniając pozostałym wspinaczkę.

Nie mogąc myśleć dał się ponieść nogom. Byle być jak najdalej od tego miejsca. Na bezpieczne strome zbocza Niewiernej Góry. Znów owładnęła nim ta sama wewnętrzna siła, co wcześniej. Nie czuł już nic w ogóle, działał odruchowo niczym lalka.

Jeden krok, drugi, trzeci. Kolejna skała i następna.

Dopiero po chwili, dochodząc nieco do siebie, zatrzymał się patrząc z góry na ową półkę skalną. Kilka zwierząt wdrapało się na nią, dysząc wściekle na uciekające im trofeum. Dalej od nich stał przywódca nieznanych stworów.

Jego bura sierść lśniła w pierwszych promieniach nowego dnia. Ten sam, który przyczepił sobie z powrotem odciętą łapę. Patrzył na Wincentego ospale, lecz inteligencją dorównywał istotom rozumnym. Wincenty nie wiedział, co on o nim myśli, ale na pewno w jego wzroku była niechęć do porażki i zarazem docenienie przeciwnika.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, co się tak naprawdę wydarzyło. Pozostawiona łapa, będąca cały czas żywa, stanowiła przynętę dla innych zwierząt. Ciągle świeży zapach zebrał wszystkie drapieżniki z okolicy, podtrzymywany na odległość przez xidar. Dodatkowo potrafił całą tą zgraję kontrolować. Musiał skorzystał z pełni Piekielnego Księżyca.

Nie rozumiał tylko, dlaczego przestawił sidła. Może chciał sprawdzić czujność, bądź umiejętności miejscowych strażników granicy. To wszystko nie trzymało się sensu.

Gdy przywódca stada odwrócił wzrok ryknął do reszty. Znów rozbrzmiał „buooorgh” i wszystkie zwierzęta zaczęła się rozchodzić. Skończyło się.

Wincenty stał na drżących nogach, które wciąż jakimś cudem go słuchały. Musiał skorzystać z tego i skierował się do sąsiedniego grzbietu górskiego. Tylko jak najdalej od tego przeklętego miejsca.

Już na zawsze miał zapamiętać swoją zdradę. Swoją niewierność do przyjaciela, a także nieznanego stwora, nazywając go po prostu „borg”.

Przysiągł sobie, że już nigdy nie wróci do tego miejsca. A resztę życia spędzi w swej dolinie nigdy jej nie opuszczając. Życie jednak miało szybko zweryfikować jego zamiary.

Koniec

Komentarze

Dostrzegam tu pomysł na opowieść o zmaganiu się strażników z różnymi dziwnymi zwierzętami, jednakowoż brakuje Ci jeszcze umiejętności, aby całą rzecz przekazać w sposób zajmujący i czytelny.

Opowiadanie zostało napisane bardzo źle – jest tu masa błędów, usterek, niezbyt czytelnie i czasem dość nieporadnie złożonych zdań, panoszy się  zaimkoza, występują literówki, źle zapisane dialogi, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

No cóż, Gringo_Mexicano, debiut okazał się mało udany, ale mam nadzieję, że kiedy bliżej poznasz zasady rządzące językiem polskim, Twoje opowiadania będą znacznie lepsze.

 

Wście­kły ryk z bólu usły­szał straż­nik… ―> Strażnik usłyszał wście­kły ryk bólu

 

Spę­dził wśród tych gór już nie­mal rok czasu. ―> Masło maślane – rok to czas.

Wystarczy: Spę­dził wśród tych gór już nie­mal rok.

 

z Do­li­ny Iskier, a z któ­rej po­cho­dził. ―> Literówka.

 

aby do­trzeć do celu naj­szyb­szą trasą. ―>> Raczej: …aby do­trzeć do celu najkrótszą drogą.

 

Gdy objął swym wzro­kiem je­zior­ko nie do­strzegł nic, oprócz licz­nych śla­dów na ziemi. ―> Jak to możliwe, że objąwszy wzrokiem jeziorko, nie widział go, a zobaczył ślady na ziemi?

Zbędny zaimek – czy mógł objąć jeziorko cudzym wzrokiem?

 

 – Do­brze, że pa­trzy­łem pod nogi.Do­da­wał sobie otu­chy… ―>  – Do­brze, że pa­trzy­łem pod nogi – do­da­wał sobie otu­chy

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

 – Dziw­na spra­wa. – Win­cen­to­wi wy­da­wa­ło się to po­dej­rza­ne. ―> – Dziw­na spra­wa. – Wincentemu wy­da­wa­ło się to po­dej­rza­ne.

Tu znajdziesz odmianę imienia Wincenty.

 

Zmie­sza­ny za­sta­ną sy­tu­acją scho­wał za pas swoje to­por­ki… ―> Zbędny zaimek.

 

pół­noc­no za­chod­niej czę­ści kró­le­stwa. ―> …pół­noc­no-za­chod­niej czę­ści kró­le­stwa.

 

pa­trząc na koń­czy­nę… ―> …pa­trząc na koń­czy­nę

 

do­stał ra­port o groź­nych zwie­rzą­tach… –> Literówka.

 

ry­su­nek zwie­rzę­ce­go od­ci­sku, a iden­tycz­ne­go… ―> Literówka.

 

Otrzą­snął głowę. ―> Raczej: Potrząsnął głową.

 

Spoj­rzał na Teo­do­ra po­ro­zu­mie­waw­czo, który kiwną głową. ―> Spoj­rzał porozumiewawczo na Teo­do­ra, który kiwną głową.

 

Wy­cią­gnę­li łuki re­flek­syj­ne, ide­al­ne do ich wzro­stu, na­cią­ga­jąc cię­ci­wy i za­bie­ra­jąc koł­cza­ny pełne strzał. ―> Ze zdania wynika, że wszystkie opisane czynności zostały wykonane jednocześnie, co wydaje mi się raczej niemożliwe.

 

– A niech mnie.Par­sk­nę­li oby­dwo­je.Jak­bym pa­ra­do­wał z gołym tył­kiem ―> Piszesz o dwóch mężczyznach, więc: – A niech mnie – par­sk­nę­li oby­dwajjak­bym pa­ra­do­wał z gołym tył­kiem.

Obydwoje to mężczyzna i kobieta.

 

Po ubra­niu pan­ce­rza… ―> W co ubrali pancerz?!

Pancerz, tak jak odzież, można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się weń, ale nie można go ubrać. A ponieważ było ich dwóch, winno być: Po założeniu pancerzy

 

Win­cen­ty po­my­ślał, że dotrą na miej­sca bar­dzo szyb­ko. Toteż roz­glą­dał się… ―> Win­cen­ty po­my­ślał, że dotrą na miej­sca bar­dzo szyb­ko, toteż roz­glą­dał się

 

Win­cen­ty za­gryzł moc­niej zęby ze zło­ści… ―> Win­cen­ty zacisnął moc­niej zęby ze zło­ści

Można zagryźć wargę, a nawet obie, ale zębów zagryźć się nie da.

 

– Mo­gli­śmy ich ura­to­wać? – Za­py­tał po­chmur­no Win­cen­ty. ―> Tu chyba miało być: – Mo­gli­śmy ich ura­to­wać? – za­py­tał ponuro Win­cen­ty.

 

Słowa Teo­do­ra wbiły mu się głę­bo­ko w głowę.

Win­cen­ty sie­dząc ze spusz­czo­ną głową… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Wstał wbi­ja­jąc oszczep w zie­mię, wy­cią­ga­jąc dwie strza­ły z koł­cza­nu, jedną trzy­ma­jąc w zę­bach, drugą za­kła­da­jąc na łuk. –> Jak mu się udało wykonać te wszystkie czynności jednocześnie?

 

Mu­si­my jak naj­szyb­ciej opu­ścić straż­ni­ce. ―> Literówka.

 

Teo­dor spoj­rzał się na garn­ki. ―> Teo­dor spoj­rzał na garn­ki.

 

Teo­dor usiadł zaraz obok… ―> Teo­dor usiadł tuż obok

 

po­wo­li mie­ląc po­si­łek. ―> Czy na pewno mielił gulasz i kiełbasę?

 

za­pa­ko­wał je­dze­nie w po­jem­ni­ki… ―> W jakie pojemniki?

 

Przy dra­bi­nie na dach po­ło­żył przy­go­to­wa­ne do wę­drów­ki… ―> Co było przygotowane do wędrówki?

 

ka­mień, po­dob­ny do bursz­ty­nu, zwany także jako xidar. ―> Tu chyba miało być: …ka­mień po­dob­ny do bursz­ty­nu, znany także jako xidar.

 

za­pa­lił sześć świec, od­no­szą­cych się do ofiar. ―> Co to znaczy, że świece odnoszą się do kogoś?

 

chwy­cił za opar­ty o ścia­nę łuk… ―> …chwy­cił opar­ty o ścia­nę łuk

 

a w nocy roz­pę­tać się mógł hor­ror. ―> Raczej: …a w nocy mogły dziać się straszne rzeczy.

 

– Rze­czy­wi­ście, niech to szlak. ―> – Rze­czy­wi­ście, niech to szlag.

 

swą nazwę za­wdzię­czał swym ko­lo­rom… ―> Brzmi to fatalnie.

 

W każ­dym ma­gicz­nym per­ga­mi­nie, o wy­mia­rach dzie­sięć na dzie­sięć cen­ty­me­trów… ―> Skąd w świecie, w którym dzieje się ta historia, znano system metryczny?

 

Ilość trun­ku po­wo­li się zmi­nej­sza­ła… ―> Literówka.

 

wy­obra­ził sobie świa­tło. Przy­po­mniał sobie ka­plicz­kę… ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

ale też od­zi­wo wilki, wargi… ―>> …ale też, o d­zi­wo, wilki, wargi

 

Spod lasu dobył się dźwięcz­ny ryk. „Bu­oooorgh” ten sam, który sły­szał wcze­śniej. ―> Spod lasu dobył się dźwięcz­ny ryk. „Bu­oooorgh”, taki sam jak ten, który sły­szał wcze­śniej.

 

po czym zła­pa­li za oszcze­py… ―> …po czym zła­pa­li oszcze­py

 

Ożesz ty, po­czwa­ro nie­czy­sta! ―> Ożeż ty, po­czwa­ro nie­czy­sta!

 

po­le­cia­ła do swo­je­go wła­ści­cie­la. Ten wy­cią­gnął swój kikut łą­cząc ka­wał­ki swo­je­go ciała. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Za jego ple­ca­mi dwoje zwie­rząt już nie­mal wdra­pa­ły się… ―> Za jego ple­ca­mi dwa zwierzęta już nie­mal wdra­pa­ły się

 

i roz­la­li resz­tę al­ko­ho­li. Ry­chło w czas. ―> …i roz­la­li resz­tę al­ko­ho­li. W sam czas.

Rychło w czas znaczy, że coś stało się za późno.

 

 – Coś ty po­wie­dział?! – Teo­dor nie­do­wie­rzał. ―>  – Coś ty po­wie­dział?! – Teo­dor nie­ do­wie­rzał.

 

Warg do­padł swą pasz­czą nogę Teo­do­ra… ―> Zbędny zaimek.

 

Win­cen­ty się­gnął po łuk na swo­ich ple­cach… ―> Zbędny zaimek.

 

Zaraz potem dru­gie zwie­rze… ―> Literówka.

 

do­się­gło swymi zę­ba­mi drugą nogę. ―> Zbędny zaimek.

 

ze­śli­zgnął się ze skały, muszą pu­ścić bez­pow­rot­nie łuk… ―> Literówka.

 

się­gnął po swój to­po­rek… ―> Zbędny zaimek.

 

Wy­cią­gnął to­po­rek z le­we­go boku… ―> Kto miał toporek w lewym boku?

 

Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, pod­niósł się… ―> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Nie patrząc za sie­bie, wstał

 

Ciało zwie­rza opa­dło w dół… ―> Masło maślane – czy coś może opaść w górę?

 

dzia­łał od­ru­cho­wo ni­czym lalka. ―> O ile mi wiadomo, lalki w ogóle nie działają i nie mają żadnych odruchów.

 

Do­dat­ko­wo po­tra­fił całą zgra­ję kon­tro­lo­wać. ―> Do­dat­ko­wo po­tra­fił całą zgra­ję kon­tro­lo­wać.

 

To wszyst­ko nie trzy­ma­ło się sensu. ―> To wszyst­ko nie miało sensu. Lub: To wszyst­ko nie trzy­ma­ło się kupy.

 

Swoją nie­wier­ność do przy­ja­cie­la… ―> Swoją nie­wier­ność wobec przy­ja­cie­la

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

Widzę, że regulatorzy już przejechała czołgiem.

Nie przejmuj się, weź kilka głębokich oddechów i powoli, na spokojnie, przeanalizuj uwagi. Nie łam się, czytaj, myśl, pisz i pracuje cierpliwie, każdy musi jakoś zacząć. Daj znać jak poprawisz tekst, z chęcią przeczytam, bo póki co czyta się go dosyć ciężko.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Regulatorzy już wytknęła sporo błędów technicznych, ja ze swojej strony podlinkuję tylko poradnik, jak zapisywać dialogi, bo to również kuleje.

Jeśli chodzi o sam tekst, nie porwał mnie. Widać tu zarys historii, która mogłaby być interesująca, ale zapisana jest drętwo i nieumiejętnie. Bohaterowie niczym się nie wyróżniają, opowieść się ciągnie, a błędy nie ułatwiają zrozumienia i sprawiają, że co chwilę się potykałam. Spróbuj wprowadzić do akcji więcej emocji, pokaż je, a nie stwierdzaj wprost, że ktoś coś poczuł. Buduj napięcie, którego tu brakuje. Nie pisz jedynie suchych zdań, bo to brzmi raczej jak coś w rodzaju sprawozdania niż opowieści.

Nie zniechęcaj się, warsztat jest do wypracowania. Przyjrzyj się też opcji betowania opowiadań na portalu – myślę, że Ci się przyda.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka