Piotr Parkiewicz był bliski śmierci.
Uciekał Alejami Jerozolimskimi w kierunku Dworca Centralnego, wypatrując drogi w ciemności. Za światło miał jedynie gwiazdy i skrzące śnieżne zaspy, których nie było znowuż aż tak wiele.
Nie zaprzątał sobie głowy subtelnymi różnicami w krajobrazie tej wersji Warszawy, ponieważ miał obecnie bardziej palący problem, mianowicie Coś, przed czym uciekał, dziękując w duchu za te wszystkie godziny treningu wydolnościowego i za najnowocześniejsze kompozyty polimerowe z jakich wykonano jego skafander, wytrzymałe a jednocześnie lekkie jak puch.
Śnieg chrzęścił pod ciężarem nadciągającego zagrożenia, trzask zgniatanego metalu i tłuczonych szyb rozlegał się, gdy Coś napotykało na swej drodze wraki porzuconych aut.
Kwantonauta dobiegł do przejścia podziemnego i ukrył się w ciemności. Miał nadzieję, że Coś kieruje się wzrokiem, a nie, dajmy na to, ciepłem wydzielanym przez ofiary. Żałował, że nie miał termowizora. Zrezygnowali z niego, ponieważ był zbędnym obciążeniem. Zbędnym!
Nawet broni mu nie dali… choć i tak nie zdałaby się na wiele.
Cisza.
Nie był pewien czy Coś odeszło, czy nie próbuje zakraść się do niego w ciemności, więc włączył dwie zamontowane po obu stronach hełmu latarki. Światło rozlało się mlecznym blaskiem po schodach.
Krzyknął z przerażenia.
Pędziły po suficie i ścianach. Drobne, patykowate odnóża bezgłośnie uderzające o betonową powierzchnię. Odwłoki kołyszące się w skomplikowanym rytmie kroków czterech par nóg. Dziesiątki, setki, tysiące par oczu połyskujących czernią w zalewającej tunel powodzi pajęczych korpusów. I wszystkie zwrócone ku niemu.
*
To musiał być jakiś błąd w obliczeniach. Mikroskopijna pomyłka nie do wychwycenia przy budowaniu modeli teoretycznych i tworzeniu symulacji. Jedna nieprzewidziana zmienna na granicy pomijalności.
I stało się.
Zamiast wylądować w paralelnej czasoprzestrzeni, w laboratorium Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej, trafił ponad kilometr dalej, na sam środek Placu Zawiszy. Kiedy wróci i opowie im o tym, usiądą przy wykresach i zaczną się zastanawiać, dlaczego do tego doszło, aż w końcu uznają, że miał do czynienia z czymś w rodzaju kwantowego przesunięcia. Albo wymyślą jakąś inną nazwę, którą obudują niezrozumiałym fizycznym żargonem, żeby ukryć fakt, że kompletnie nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi.
Sprawdził atmosferę, rozeznał się w dziwnie opuszczonej okolicy. Nie słyszał pracujących silników aut, dzwoniących tramwajów, tupotu dziesiątek nóg, ujadania psów wyprowadzanych na spacer, sygnałów komórek. Mrok wyzierał z przeszklonych wnętrz biurowców, sklepowych witryn i okien bloków.
Piotr rozglądał się tylko wokół, nie mogąc obrać kierunku podróży. Ruszył dopiero, kiedy na dachu hotelu Sobieski dostrzegł Coś, co przycupnęło na szczycie kopuły.
Wtedy ucieczka w stronę dworca wydawała mu się dobrym pomysłem.
*
Kiedy gnał ciemnymi korytarzami opuszczonego dworca, kierując się nie tyle wzrokiem co zapisaną w pamięci mapą tego miejsca, studiował splot wszystkich decyzji i przypadków, przez które znalazł się tutaj.
Kolejny raz chciał coś udowodnić.
Marii, która zostawiła go niespełna rok temu. Władzom wydziału, które odrzuciły jego aplikację na studia doktorskie. Matce traktującej istnienie Piotra jak zło konieczne. Ojcu, który pewnego dnia spakował walizki, wsiadł do samochodu i odjechał, by nigdy już nie wrócić, porzucając żonę i pięcioletniego syna.
Wreszcie sobie samemu, którego obwiniał za większość życiowych porażek.
Siadając w fotelu w ciasnym pokoju wynajętej kawalerki, pijąc tanią whisky, odgrażał się, że jeszcze wszystkim pokaże. Aż przyszła jego szansa wyartykułowana ustami przyjaciela z czasów studiów.
Mógł zapisać się w historii jako pierwszy człowiek, który odbył podróż międzywymiarową. Niech Grzesiek bierze sobie cały naukowy blichtr i pieniądze z grantów – to on, Piotr Parkiewicz, będzie na ustach wszystkich. Kto dziś pamięta nazwisko szefa lotów NASA kierującego misją Apollo?
Tak właśnie myślał, kiedy się na to godził. To miała być jego nagroda, jego zwycięstwo a – okazało się – był to jego własny problem.
Biegł co sił, nie odwracając się, by sprawdzić, czy niesłyszalna pajęcza horda nadal go ściga. Nieoczekiwanie grunt uciekł mu spod nóg. Zamiast schodów, które powinny tam być, zastał pustkę, której tam być nie powinno.
Spadał.
*
Uderzył w dno przepaści.
Jakikolwiek ruch przychodził mu z trudem, ale i tak miał szczęście, że przeżył, bo spadał na tyle długo, aby zdążyć wykonać rachunek sumienia. Okazało się, że żałuje mnóstwa rzeczy. Kilkanaście metrów nad powierzchnią coś zaczęło spowalniać jego upadek. Wytracał prędkość z każdą kolejną przebitą warstwą pajęczyny – i to uratowało mu życie.
Usiadł z wysiłkiem, przezwyciężając ból promieniujący z lewej strony ciała. Oddychał z trudem i nie tylko z powodu obrażeń. Pajęczyna zapchała filtry, więc zmusił się by podnieść ręce i zdjąć hełm. Powietrze pachniało stęchlizną i miało metaliczny smak.
Nie, ten smak to była krew.
Latarki nadal działały i oświetlały okolicę, ale niewiele było tu do oglądania – jedynie ziemia i pajęczyna. Wzdrygnął się, kiedy pomyślał, ile zwierząt musiało pracować, by stworzyć tak ogromną sieć. W odpowiedzi na nagły ruch złamane żebra odezwały się bólem.
Wkrótce pojawiły się pająki.
Całe morze bezkręgowców różnych rozmiarów i fizjonomii, które łączył daleki, wspólny przodek, protoplasta wszystkich jadowitych ośmionogów.
Otoczyły go, oblazły, owinęły siecią mimo desperackich prób odegnania. Kilka usiadło mu na twarzy, inne wplątały się we włosy, czuł ich odnóża w małżowinach usznych, kącikach ust, w pobliżu oczu.
Drżał.
– Czekałem – powiedział do niego obco brzmiący głos, który, o dziwo, dobiegał ze środka jego głowy.
Niewielki czarny pająk opuścił się na nici i zawisł tuż nad jego twarzą.
Piotr patrzył prosto w beznamiętne oczy zwierzęcia i zastanawiał się, czy stracił zmysły, czy pająk rzeczywiście się z nim porozumiewał.
*
Najpierw poczuł ból, kiedy kły jadowe przebiły skórę dłoni. Później miał wrażenie, że umiera, że jad wypala mu mózg neuron po neuronie, doprowadza krew do wrzenia i pożera kości, rozlewa się kwasem po gałkach ocznych, wręcz trawi duszę. Piotr wił się w konwulsjach, krew ciekła z jego ust.
Kątem oka dostrzegł w ciemności fragmenty ludzkiego szkieletu.
Dostrzegł.
W ciemności.
Potem czas się skończył.
Obraz najpierw zamigotał. Przez ćwierć sekundy Piotr widział nie to, co miał przed oczami, ale jakby prześwietlone zdjęcie tej sceny, utrwalone przez migawkę aparatu znajdującego się w miejscu jego głowy. Potem rzeczywistość ruszyła i – stop! – kolejne zdjęcie. Sekwencja powtórzyła się kilkukrotnie, a później świat się rozpikselował.
Gdyby Piotr Parkiewicz miał okazję przyjrzeć się temu zjawisku bez emocji – bo przecież rozpatrujemy je w kategorii zjawisk rzeczywistych a nie omamów – a przede wszystkim, gdyby każda komórka jego ciała nie cierpiała wówczas z bólu, doszedłby do wniosku, że rację mieli ci, którzy uważali, że rzeczywistość jest tylko hologramem, trójwymiarową projekcją bardziej złożonej struktury.
Po chwili miał też okazję zobaczyć ową strukturę, kiedy to przestrzeń zwinęła się w kształt nici, najpierw skłębionej, ale na pomoc ruszyły kolejne wymiary i wtedy ujrzał – tak! – całą, nieskończoną sieć splecioną ze światów, a on niczym pająk przechodził z jednej na drugą, pędził na ośmiu patykowatych nogach do miejsca, które go przyciągało.
Z każdą kolejną nicią nadciągały obrazy.
Wnętrze kościoła Świętej Anny. Maria w białej sukni obok niego. Opasły ksiądz recytujący słowa przysięgi…
Aula pełna ludzi. Piotr przy mównicy. Za nim tablica wielka od podłogi do sufitu i zapisana równaniami. Znajomymi a jednocześnie niezrozumiałymi. W trzecim rzędzie jego matka i ojciec z oczami pełnymi dumy…
Poranek. Mieszkanie. Jego własne ale jakby inne. Czystsze, urządzone ze smakiem (albo po prostu: urządzone). W lustrze w przedpokoju jego odbicie – odbicie kobiety. Złote kolczyki. Złoty naszyjnik. Złote pierścienie. Sroka wytatuowana na jej ramieniu…
Ciemność. Ciemność. Ciemność…
Studio telewizyjne. Piotr siedzący na kanapie w skafandrze kwantonautycznym. Po drugiej stronie stołu gospodarz programu a na szklanym blacie egzemplarz Time z Piotrem na okładce…
Szczyt budynku, jakieś trzydzieste piętro. Mężczyzna siedzący na skraju dachu, zapatrzony w sylwetkę Empire State Building oddaloną o kilka przecznic…
Wnętrze laboratorium Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej. W drzwiach dwóch żołnierzy w brudnozielonych mundurach. Na ścianie obok zegara orzeł trzymający młot i sierp.
– Tawarisz Parkiewicz, wsio w pariadkie?
*
Każdy, kto dokona czegoś spektakularnego jako pierwszy, staje przed niemniej wymagającym zadaniem, jakim jest opowiedzieć o tym pozostałym w taki sposób, by zrozumieli, a jeszcze lepiej: poczuli to co on. I dobrze jakby zamknął opis w jednym zdaniu, w innym wypadku nikt tego nie zapamięta.
Niemniej przekonać się o tym Piotr Parkiewicz nie miał okazji, ponieważ kiedy tylko otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarz pielęgniarki.
– Proszę leżeć. Proszę…
– Muszę widzieć się z Grzegorzem Malickim – oznajmił wstając z łóżka. – Muszę opowiedzieć mu o wszystkim, co widziałem. Ile czasu minęło? Gdzie jest mój kombinezon? Mam tam…
Nagły zawrót głowy zmusił go, by usiadł.
– Niech pan nie wstaje, proszę się położyć – nalegała pielęgniarka. – Powiadomię doktora, że pan się obudził.
Kobieta wyszła, a po kilku minutach w drzwiach stanął wysoki mężczyzna łysiejący w zakolach tak, że włosy na czubku głowy tworzyły wąski półwysep, który wkrótce miał zostać odcięty od lądu.
– Obudziłeś się. Całe szczęście.
– Możemy zaczynać wywiad, wszystko pamiętam – powiedział Piotr, znów próbując wstać. – W obliczeniach musi być błąd, bo wylądowałem na Placu Zbawiciela. Całe szczęście, że nie wyrzuciło mnie kilometr nad ziemią. Nie uwierzysz, co ja tam…
Grzesiek położył dłoń na ramieniu kwantonauty, powstrzymując go od wyprostowania się.
– Musimy pogadać.
– No jasne, musimy pogadać, przecież…
– Nie rozumiesz. Od jutra projekt przejmuje wojsko. Przyślą swojego skoczka.
– Co?! – Piotr poderwał się z łóżka, ale ponownie zawirowało mu w głowie i klapnął na posłanie. – Nie mogą tego zrobić! Ja byłem pierwszy! Pierwszy! Gdzie mój skafander?
Doktor westchnął i zmarszczył czoło, przyjmując maskę cierpiętnika.
– Nigdzie nie byłeś pierwszy. Przeciążenie układu, nasza wina. Ledwie zrobiłeś się półprzezroczysty, a twoja lokalna grawitacja oszalała, kombinezon uległ niewielkim zniszczeniom, ale ciebie nieźle poturbowało. Na szczęście nie zniknąłeś, w niespełna sekundę było już po wszystkim, a ty leżałeś nieprzytomny. Przykro mi – odpowiedział, kierując się do wyjścia.
– To nieprawda. Gdzie jest mój skafander? Mam dowód.
– Sprawdziliśmy skafander. Niczego tam nie było – odpowiedział Malicki, już stojąc w drzwiach. – Idź do domu, odpocznij. Masz jeszcze tydzień do końca umowy, możesz przez ten czas zająć się sobą. Chyba rozumiesz, że nie możemy podpisać kolejnego kontraktu… Nic na to nie poradzę.
– Pierdol się – odparł Piotr Parkiewicz, zaciskając pięści.
*
To było do przewidzenia.
Nie pierwszy raz przyszło mu o włos minąć się z marzeniami. Zawsze brakowało trochę, ledwie odrobinę, by się udało. Czuł się jak mucha schwytana w sieć – mógł walczyć, próbować się oswobodzić, ale jedyne co był w stanie tym zdziałać, to przyspieszyć nieuchronny koniec.
– Skończ z tymi pajęczymi metaforami – zganił się, stając przed drzwiami mieszkania.
To wszystko, czego doświadczył… co wydawało mu się, że doświadczył, było takie realne. Nieprawdopodobne, sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, a kiedy to opowiedzieć, brzmiące jak senna fantasmagoria, ale jednak realne. W odróżnieniu od życia, które wiódł tutaj. Wizje dały mu nadzieję, że w tym wszystkim, co go spotyka, nie ma jego winy, że jest jedynie ofiarą okoliczności, a przecież te są zmienne.
Tymczasem wyszedł na durnia i znów wylądował na dnie. Sam. Bez pracy. Z butelką taniej whisky służącą za jedyną pociechę.
Światło zamigotało i przygasło.
– Tego mi jeszcze brakuje, żeby instalacja się spieprzyła – burknął i pociągnął łyk, nie bawiąc się w pozory, chociaż szklanka stała tuż obok. Miał już dość.
– Masz zamiar tylko tak siedzieć? Nic nie zrobisz? – zapytał głos w jego głowie, obcy a jednocześnie znajomy. To nie był odzew sumienia. Nie on myślał te słowa.
– Odwaliło mi – skonstatował Piotr, po czym wzruszył ramionami i znów przechylił butelkę.
Z cienia za szafą wyłonił się pająk.
– Ty nie istniejesz – dodał mężczyzna.
– Dlaczego więc ze mną rozmawiasz? – odparł pająk w taki sposób, w jaki zwykł się porozumiewać.
Piotr zerkał to na pająka, to na butelkę, to na własne ręce szukając na nich śladów… nie wiedział do końca czego. Czegokolwiek, co pozwoliłoby sądzić, że tkwi we śnie. Nic takiego nie znalazł, odstawił więc butelkę na stół.
– Dobra, czego chcesz? – zapytał w końcu, uznawszy, że skoro widzi pająka, a ten do niego mówi, to zignorowanie sytuacji nic nie da.
– Zawarliśmy umowę, pamiętasz?
– I co mi z tego przyszło? – prychnął mężczyzna.
– Pomogłem ci – przypomniał stawonóg. – Nie obiecywałem nic ponad to. A ty obiecałeś coś mi.
– Że zabiorę cię ze sobą – wszedł mu w słowo Piotr. – I proszę, jesteś!
– Myślę, że możemy sobie jeszcze raz pomóc. – Pająk nie ustępował, a jego głos w głowie Piotra stawał się coraz bardziej natarczywy. – Ty mnie a ja tobie.
– Nie mam ochoty na… – Mężczyzna przerwał i złapał się za głowę. Głos pająka rozbrzmiewał w niej niczym dźwięk dzwonów odbijający się od ścian katedry.
– Wysłuchaj mnie – kontynuował pająk. – Widziałeś tamte światy. Inne wersje ciebie. Nie musisz tu tkwić. Razem możemy zabrać cię stąd. Pragniesz tego, prawda? Chcesz zająć miejsce innej wersji ciebie, dla której los był bardziej łaskawy.
Cisza.
Nagły brak dźwięków najpierw oszołomił Piotra, a kiedy już doszedł do siebie, zdecydował się rozważyć propozycję pająka (którego przecież być tutaj nie powinno, który najpewniej był przywidzeniem, wytworem odurzonego alkoholem, steranego umysłu) i postanowił pójść na układ.
– Co w takim razie proponujesz?
Zwierzęce oczy rozbłysły, a szczękoczułki ułożyły w pajęczą wersję uśmiechu.
*
Minęły trzy tygodnie i Piotr Parkiewicz uznał, że jest już gotów i nie chce dłużej czekać.
Obudziwszy się w okolicach popołudnia, doprowadził się do porządku po zarwanej nocy i wyszedł, by nie patrzeć przez cały dzień na te same cztery ściany.
– O, pan Piotr, uszanowanie! – przywitał go staruszek z parteru, kiedy mijali się w wejściu. – Jak pan się miewa?
– Nie najgorzej, panie Romanie, dziękuję – odpowiedział Parkiewicz, próbując uniknąć pogawędki, ponieważ całkiem inne sprawy zaprzątały mu głowę.
– W pana wieku, to jeszcze nie ma się co zepsuć – kontynuował staruszek, któremu zdawkowa odpowiedź wystarczyła za pretekst do rozmowy. – Ale nie narzekam, nie, nie. Przyjemniej człowiek cały i dycha jeszcze… A słyszał pan, że pani Jadzia, ta, co pod panem mieszkała, zaginęła? Już który tydzień rodzina jej szuka – rzucił pan Roman za odchodzącym Piotrem.
– To naprawdę wielka tragedia – odparł, nie mogąc pozbyć się staruszka, który postanowił dotrzymać mu towarzystwa w ogóle nie zadając sobie trudu by zapytać, czy Piotr Parkiewicz tego towarzystwa potrzebuje.
– Wielce się martwię, czy…
– Ja również, panie Romanie, ja również – rzucił Piotr na odchodne i ruszył żwawym krokiem w swoją stronę.
Zdawało mu się, że w tłumie przechodniów na skrzyżowaniu dojrzał kątem oka znajomą twarz. I w dodatku miał wrażenie, że jej właścicielka mu się przypatruje. Jednak kiedy odwrócił się w tamtym kierunku, już na nią nie natrafił.
– To nie mogła być ona – powiedział do siebie, ale inna jego część, ta pozbawiona zdrowego rozsądku (czyli: dominująca), nie mogła wyzbyć się przeświadczenia, że natknął się na kobietę z tatuażem, którą widział przedtem w jednej z innych wersji świata. – To absurd.
Szwendał się bez celu przez cały dzień i wrócił do mieszkania dopiero, gdy słońce skryło się za horyzontem. Nie zdjął butów, nie zapalił światła, nie usiadł na kanapie – włączył tylko nocną lampkę postawioną na stole, której nikłe żółte światło mieszało się w półmrok z cieniami zalegającymi w kątach i zakamarkach.
– Dziś – Piotr wypowiedział jedno słowo, jakby do siebie, nie odwracając się od lampki. Wiedział, że ten, do którego adresowane były te słowa, zaraz się pojawi i tak się stało w istocie. Z ciemności w rogu sufitu wyłonił się pająk. Nie był już jednak niewielkim stworzeniem. Teraz rozmiarami przewyższał człowieka.
– Dziś – odpowiedział pająk, pocierając nogogłaszczkami na myśl o posiłku.
*
Wyszli przez balkon, z którego rozciągał się widok na pogrążone w nocy miasto i górujący nad nim Pałac Kultury. Piotr stanął na barierce, a pająk przycupnął obok niego.
Pierwszy skoczył pająk, ciągnąc za sobą jedwabną nić, i po kilkunastu metrach lotu nad parkingiem wylądował na dachu sąsiedniego budynku. Nie oglądając się na swojego towarzysza, rozpędził się i znów skoczył, lądując na słupie wysokiego napięcia. Piotr Parkiewicz był tuż za nim. Biegł po pajęczej nici wykazując się mistrzowskim wyczuciem równowagi i niezachwianą pewnością każdego kroku kilkanaście metrów nad poziomem gruntu.
Mknęli niczym wiatr, pająk na przedzie, mężczyzna tuż za nim, poruszający się w jednym rytmie, przemykający nad ulicami, skradający się po dachach, aż dotarli na szczyt budynku Wydziału Fizyki, w którego piwnicach znajdowało się laboratorium znane tylko wąskiej grupie wtajemniczonych.
Dzięki oknu w dachu dostali się do środka. Później musieli tylko unikać kamer. Nie było to trudne. Nie dla pająka, który – mimo swoich rozmiarów – szedł po suficie ani Piotra, który poruszał się w ten sam sposób nic nie robiąc sobie z praw fizyki, podczas gdy czujne szklane ślepia wszystkowidzących maszyn skierowane były w kierunku podłogi.
Przemknąwszy przez hall i pokonawszy wąską, pogrążoną w ciemności – co nie stanowiło dla nich żadnej przeszkody – klatkę schodową, stanęli przed wejściem do laboratorium.
Dwie rzeczy okazały się wtedy zgoła odmienne od ich założeń.
Po pierwsze: nie musieli zadawać sobie trudu, by dostać się do środka, ponieważ drzwi pozostawały uchylone.
Po drugie: niepotrzebnie włamali się do budynku wydziału, ponieważ pomieszczenie, w którym przed trzema tygodniami znajdowało się laboratorium, było puste.
– Nie, nie, nie – powtarzał Piotr, z wybałuszonymi oczami obchodząc po raz wtóry pomieszczenie, jak gdyby sądził, że akceleratory cząstek powinny zaraz przestać być niewidzialne albo komora superpozycyjna pojawi się dzięki samej sile jego determinacji.
Światło rozbłysło, a wraz z nim pojawił się ogłuszający dźwięk.
Ktoś uruchomił alarm.
Piotr wypadł na korytarz i pognał schodami w górę, kryjąc za kapturem twarz przed szklanymi oczami kamer. Biegł na wskroś hallu, wprost ku kolejnym schodom, bliski celu, kiedy…
– Hej! Zatrzymaj się!
To krzyczał Staszek, ochroniarz na nocnej zmianie.
Piotr nie miał zamiaru usłuchać. W kilku skokach dopadł do schodów, już wspinał się na piętro, ale Staszek okazał się piekielnie szybki, a przy tym dość silny, by jednym pchnięciem pozbawić włamywacza równowagi.
– Piotr Parkiewicz! – krzyknął zaskoczony ochroniarz.
W tym samym momencie światła przygasły, pozwalając cieniom powrócić. Staszek nie odwrócił się, nie zadarł głowy, by zerknąć na zamontowane u sufitu lampy, był profesjonalistą. Za to Piotr widział, co się stało. Pająki. Dziesiątki małych pająków obsiadło jarzeniówki. Tyle wystarczyło, by zatrzeć granice między tym, co realne, racjonalne i uzasadnione, a wszystkimi czającymi się w ciemności lękami, sennymi zjawami i potworami zrodzonymi w wyobraźni bojaźliwych dzieci. Wystarczało, by z Piotra Parkiewicza – bezrobotnego włamywacza, stał się Piotrem Parkiewiczem – nocnym myśliwym.
Skoczył (choć zdawałoby się, że to anatomicznie niemożliwe z pozycji, w której się znajdował) i przylgnął do ściany, jak opętani przez złe duchy z horrorów o egzorcystach, wprawiając tym Staszka w osłupienie, bo widok ten był dla niego zbyt nieprawdopodobny, by zareagować inaczej. Strach przyszedł dopiero, kiedy Staszek zdążył już dokonać kalkulacji ryzyka i powinności, i wyszło mu, że w tej sytuacji przede wszystkim powinien uciekać, co było wnioskiem słusznym, ale spóźnionym. Piotr w mgnieniu oka wdrapał się na sufit i skoczył na swoją ofiarę. Kręgosłup Staszka pękł jak zapałka.
*
Kiedy fasada gmachu Wydziału Fizyki zmieniła kolory na czerwień i błękit policyjnych kogutów, Piotr Parkiewicz i pająk byli już w połowie drogi na szczyt sąsiedniego budynku, wysoko ponad głowami policjantów. Żaden z nich nie zadarł głowy tak wysoko. Jedynymi widzami oglądającymi ten nocny pokaz spaceru po linie były ptaki, całe chmary ptaków, które z jakiegoś powodu zgromadziły się na okolicznych dachach. A gdy mężczyzna i pająk zniknęli im z widoku, poderwały się do lotu, by dalej ich obserwować.
*
Nagły powiew zimna zbudził ze snu właściciela mieszkania na szóstym piętrze bloku przy Kruczej dwadzieścia osiem. Mężczyzna wstał i okrył kołdrą śpiącą obok kobietę. Ziewając i powłócząc nogami, poszedł do salonu, gdzie niedomknięte okno balkonowe musiało otworzyć się na oścież.
Mężczyzną tym był Grzegorz Malicki, doktor fizyki, specjalista od mechaniki kwantowej, pionier eksperymentalnej metody badań teorii mnogich wymiarów, umysł genialny i twardo stąpający po naukowym gruncie.
Tym większe było jego zdziwienie, kiedy prócz otwartego okna zastał w salonie nieproszonego gościa (o ile w tego typu okolicznościach zasadne jest użycie tego określenia).
– Gdzie jest maszyna? Gdzie skafandry? – zapytał skryty w ciemności włamywacz tonem nietolerującym zwłoki, którego doktor Malicki bez trudu rozpoznał po głosie, wszak przyszło im pracować razem przez dobre kilka miesięcy.
– Parkiewicz! – krzyknął i wyciągnął rękę ku włącznikowi światła, ale jego dłoń zamiast na plastikową powierzchnię natrafiła na coś porośniętego szczeciną i poruszającego się, przez co doktor Malicki wrzasnął ponownie, wydając nieartykułowany dźwięk.
– Gdzie jest wszystko? Gadaj! – nieproszony gość ponowił żądanie, a zza jego pleców wychynął inny pająk, nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie wielki, aż z natury przenikliwy umysł doktora nie mógł pojąć, jakim cudem takie monstrum zdołało ukryć się za średniej budowy mężczyzną. – Już!
Błysnęły ogromne kły pająka i gospodarz uznał, że lepiej odpowiedzieć na pytanie.
– Wojsko skonfiskowało sprzęt.
– Żeby go wykorzystać? Gdzie? – Piotr Parkiewicz nie ustępował.
– Żeby go zniszczyć – odparł doktor Malicki i instynktownie cofnął się o krok, ale atak nie nadszedł. Sądząc więc, że opowieść może go uratować, mówił dalej. – Po tobie pojawił się nie jeden, ale trzech żołnierzy, ochotników na kwantonautów. Szkolili ich na pilotów bombowców ponaddźwiękowych, więc to byli twardzi goście. Pierwszy ledwie zrobił się przezroczysty, tak, jak ty. Ale w przeciwieństwie do ciebie, on padł nieżywy. Na jego ciele znalazłem ślady macek, przedziwny artefakt rekombinacji kwantowej, tak wtedy myślałem. Drugi zniknął na chwilę. Przeżył, ale po powrocie myślał, że jest psem. Szczekał, rzucał się do nóg, nawet… nieważne. Trzeci. Ten zniknął na dłużej. Wrócił, wydawało się, normalny. Ale już po parunastu minutach zaczął bredzić, że pod Dworcem Centralnym jest jama, a w niej smok pilnujący skarbu. Przyjęliśmy to na karb niewielkiego uszkodzenia mózgu i silnego stresu, i poddaliśmy go obserwacji. Drugiego dnia stanął w płomieniach. Nie znaleźliśmy źródła ognia. To… był… – szanowanemu fizykowi podobne stwierdzenia nie chciały przechodzić przez gardło – …samozapłon. Potem wojsko uznało, że projekt nie może być kontynuowany ze względów bezpieczeństwa. To już koniec…
– Milcz! – Nie takiej odpowiedzi Piotr Parkiewicz oczekiwał. W jednej chwili cały misterny plan, w którym, można by stwierdzić, położył na szalę całe swoje życie, poszedł w drzazgi. – Co teraz, co teraz… – powtarzał do siebie, nie zważając na doktora Malickiego, który centymetr za centymetrem przesuwał się w kierunku sypialnianych drzwi.
– On ucieka – zauważył pająk, ale Piotr nie reagował, zaabsorbowany kontemplacją tego jak wszystko się spieprzyło.
– On ucieka – powtórzył pająk i w chwili, gdy Grzegorz Malicki miał już sięgnąć klamkę, jeden z czających się we wnętrzu mieszkania małych stawonogów spadł prosto na twarz doktora, a ten wrzasnął panicznie i stracił przytomność.
Piotr tymczasem postąpił w stronę balkonu, choć wołanie pająka w jego głowie nie ustawało (zdążył już do tego przywyknąć).
– Co tu się dzieje? Kto tu jest. – Usłyszał zaspany i nieprzyjemnie znajomy głos. – Boże, Grzesiek! – krzyknęła kobieta i objęła dłońmi twarz doktora Malickiego wyciągniętego jak długi na podłodze w salonie.
– Maria? – zapytał zaskoczony Piotr, choć to pytanie nie wymagało odpowiedzi. – Co ty tu… Ty z nim?!
Kobieta zwróciła zatroskane oblicze ku niemu, najpierw milcząc, przestraszona i zaskoczona, ale nie była kobietą, która łatwo poddaje się emocjom, więc szybko odzyskała trzeźwość umysłu.
– Piotr! Co tu robisz o takiej porze? – zapytała, ale zaraz coś innego przykuło jej uwagę. – Jezu, czym jest to… za tobą?!
– Mówiłaś, że nie ma nikogo, że musisz skupić się na sobie… Odeszłaś do niego, tak? Do niego?! – W Piotrze wzbierał gniew, zaciskał kurczowo pieści i marszczył czoło, a pająk nic już nie mówił, stał za nim w milczeniu, pocierał nogogłaszczkami i nie wiadomo było, co sobie myśli.
Maria już miała coś powiedzieć, jednak widok skłębionego cienia za plecami Parkiewicza pozbawił ją tej umiejętności. Mogła tylko z półotwartymi ustami przypatrywać się temu, czymkolwiek to było.
– Zaraz! – zawołał Piotr w chwili nagłego olśnienia. – To spotkanie w barze, oferta pracy… To twój pomysł? Twoja sprawka? To była… litość?! Odpowiedz!
– Piotr… ja… – słowa z oporem przeciskały się przez jej gardło, jakby każde było wbrew naturze, jakby każde sprawiało ból, aż łzy napływały do oczu. – Ja… Nie chciałam… cię skrzywdzić. Ja… – bełkotała, nie spuszczając wzroku z bestii.
– Ty! Ty! – Mężczyzna zbliżał się do niej i jednocześnie odsuwał od światła wpadającego z zewnątrz, i już sam był jak ten cień, jak zjawa, nie człowiek a upiór z przeszłości. – Ty… – Stanął tuż obok, spojrzał w pełne łez oczy kobiety.
Podniósł rękę.
Drżała.
Odwrócił się na pięcie i skoczył w stronę balkonu.
– Wracaj! Zabij! Widzieli nas! – Tornado pajęczych myśli, tym razem nie spokojnych jak wcześniej, ale dzikich, drapieżnych i pełnych żądzy, natarło na świadomość mężczyzny, aż zakręciło mu się w głowie i upadł na kolana.
– Zabij ich! Teraz!
– Nie musisz tego robić. – Kto to powiedział? Dźwięk dobiegał z zewnątrz, jednak nie z ulicy, tylko z poziomu dachów. – Nie słuchaj go. Możesz mu się oprzeć.
– Zabij! Nie czekaj! Zabij! – Pająk nie ustawał w żądaniach. – Mamy umowę!
Tak, mieli umowę. Wystarczyło, że Piotr zamknął oczy, a widział twarz pani Jadwigi, ochroniarza Staszka i wszystkich bezimiennych nocnych tułaczy, których pozbawił życia, by pająk mógł się pożywić. Nie, żeby dręczyły go wyrzuty sumienia, jednak nie lubił zabijania – robił to tylko, by osiągnąć cel (nie był przecież potworem!), a teraz wszystko straciło sens.
– Pewnie chce, żebyś ich zamordował. – Kontynuował głos zza okna. – Obserwowałam cię. Widziałam, czym jest twoja mroczna strona i jakie ma pragnienia. Nie musisz im ulegać. Możesz nad tym zapanować.
– Nie słuchaj! Zabij! Zabij tę, która mówi, a potem pozostałych! Jeśli nie…
– Może udawać, że ma nad tobą władzę, ale to część ciebie. Część ciebie.
– Już teraz! Zabij!
– Piotr… co się dzieje?
– Zabij!
– Nie! – Piotr Parkiewicz krzyknął i spojrzał najpierw na bliską obłędu Marię, potem na pająka, krążącego niespokojnie po całym pomieszczeniu, aż wreszcie przez okno, na zewnątrz, gdzie na wysokości balkonu, w połowie dystansu do hotelu po drugiej stronie ulicy, przecząc wszelkim prawom fizyki unosiła się w powietrzu postać, którą rozpoznawał.
Kobieta z wizji.
Do tego miała na sobie kwantonautyczny skafander.
Chciał zapytać kim ona jest, co tutaj robi, dlaczego mu pomaga, ale dostrzegł wtedy ruch na parapecie i na futrynach okien, i w rogach sufitu, i na podłodze. Pająki. Nadciągały pająki.
Dziesiątki jadowitych stawonogów rzuciły się w kierunku Piotra. Ale on nie czekał w miejscu, też skoczył, ale nie pod sufit, czy gdzieś, gdzie mógłby znaleźć punkt zaczepienia, tylko prosto przez balkon w kierunku lewitującej kobiety, a wszystkie pająki ruszyły za nim. Wtem odezwał się cały chór wron, gawronów, wróbli i gołębi. Ptasia armia starła się z pajęczą hordą. Przeraźliwy pisk wypełnił umysł Parkiewicza, byłby zemdlał w locie i najpewniej zabił się przy upadku, ale kobieta w skafandrze złapała go i odstawiła bezpiecznie na środek ulicy.
Z balkonu wypadł wielki, czarny kształt i wylądował kilka metrów od nich. Pędził w kierunku Piotra z podniesionymi kłami ociekającymi jadem. Unik nie wchodził w grę, Piotr zdążył jedynie podnieść rękę i krzyknąć.
Monstrualny pająk był o krok od jego dłoni, kiedy uderzył w niewidzialną barierę i rozpadł się na setki kawałków, małych czarnych pajączków, które rozbiegły się w pobliżu, poszukując kryjówek, zakamarków i szczelin.
Spadła na nie chmara wygłodniałych ptaków.
*
Na imię miała Petra, ale kazała nazywać się Sroką.
Tak jak Piotr, była kwantonautą – rzecz jasna w swoim świecie. Skoczyła tu, bo dostrzegła go w wizji, jakiej doznała przeglądając się w lustrze. Jakby zostali w jakiś sposób połączeni. Odszukała go kierowana przeczuciem i nie znała odpowiedzi na większość pytań, które jej zadawał.
Nie wiedziała, czym był pająk, choć nazywała go mroczną stroną Piotra, tak samo jak własną srokę. Miała teorię, że te zwierzęta odzwierciedlają ich najsilniejsze pragnienia i rodzą się w głębi umysłu, w pierwotnej strefie freudowskiego Id. W jej przypadku pragnieniem było posiadanie kosztownych, błyszczących przedmiotów, z którymi właściciele niekoniecznie chcieli się rozstawać (ale mówiła, że okrada tylko tych złych).
Dla Piotra, przywykłego do opisu świata językiem fizyki, argumentacja jej teorii była niesatysfakcjonująca.
Nie dowiedział się od niej zbyt wiele ponad to, że są inni, podobni do niego. To znaczy podobni do niego, jakim był wcześniej. Od tamtej nocy pająk nie pokazał się ani razu, a pajęcze moce zniknęły.
– On nie zginął, jest częścią ciebie – powiedziała Petra, kiedy siedzieli na parapecie wynajmowanego przez Piotra mieszkania i pogłaskała łepek sroki siedzącej na jej kolanach. – Z nami było podobnie. Najpierw chciała mnie wykorzystać, potem próbowałyśmy się zdominować, działać sobie na złość, aż wreszcie udało nam się znaleźć wspólny język. Teraz jesteśmy wręcz jak jeden organizm – próbowała go podnieść na duchu, kiedy tylko pojawiała się w jego świecie.
Tymczasem Piotr stawał się coraz bardziej milczący i wędrował gdzieś myślami.
– W jaki sposób wracasz do domu? – zapytał pewnej nocy, przerywając jej monolog o wyższości świata Petry, gdzie słońce dawało więcej ciepła, zapachy były bardziej intensywne i nawet gwiazdy zdawały się świecić jaśniej. – Ktoś cię sprowadzi? Ile czasu ci zostało?
– Moja technologia jest pod tym względem bardziej zaawansowana – odparła enigmatycznie i uśmiechnęła się półgębkiem.
– Tak jak we wszystkim, jesteście o krok przed nami? – zapytał, ale bez sarkazmu. Jego głos od pewnego czasu niemal nie wyrażał żadnych emocji.
– Yhy – potwierdziła i uderzyła palcem o tarczę sporych rozmiarów ni-to-kompasu ni-to-zegara na lewym nadgarstku.
– Jak to działa? – Zdecydował się zapytać, a Petra uznała, że nie miała powodów, by mu tego nie zdradzić.
– To jeszcze nic! – dodała. – Skafander jest elastyczny, z pewnością byś się w nim zmieścił. Może kiedyś… – przerwała, ponieważ poczuła za uchem nieprzyjemne swędzenie. Gdy podniosła rękę, by dotknąć tego miejsca, przebiegł po niej maleńki, czarny pająk i przeskoczywszy nad ptasimi dziobem, przysiadł na ramieniu mężczyzny.
– Jest tak jak mówiłaś – stwierdził Piotr z kamienną twarzą. – Przeszliśmy trudne chwile, ale udało nam się dogadać. Teraz jesteśmy niemal jak jeden organizm.
– Ty… – wycedziła przez zęby Petra. Jej twarz nie wyrażała gniewu, raczej… współczucie? – Pamiętaj, z wielką mocą wiąże się wielka… – nie dokończyła już tego zdania. Sroka siedzącą na kolanach międzywymiarowej podróżniczki rozpłynęła się w powietrzu, a kobieta padła na podłogę i Piotrowi nie dane było poznać jej ostatnich słów, ale nie uważał, by miały nieść w sobie istotny przekaz.
To co najważniejsze, leżało na podłodze. Skafander był kluczem do wszystkich możliwych światów – gdzie trawa jest bardziej zielona, los bardziej mu przychylny, a Maria bardziej stała w uczuciach.
Piotr Parkiewicz był pewien, że znajdzie jakiś dla siebie, urządzi się w nim, zdobędzie miłość, sławę i bogactwo, a potem – potem znajdzie sposób, by pozbyć się pająka. I już nie będzie zabijać.
A pająk? Pocierał tylko nogogłaszczki, a szczękoczułki ułożył w pajęczą wersję uśmiechu i nie sposób było odgadnąć, co miał na myśli.