- Opowiadanie: Folan - Pierwsza lekcja Red'a

Pierwsza lekcja Red'a

Jest to zamknięty fragment większego tworu. 

Oceny

Pierwsza lekcja Red'a

Jack wstał około piątej trzydzieści rano. Obudził go Montpelier, z którym miał pełnić dyżur dzisiejszego dnia. W męskim dormitorium panował niemal zupełny mrok i tylko lekka poświata jutrzenki ślizgała się po nieboskłonie widocznym za malutkim oknem. Montpelier pochylał się nad Jackiem a jego długie, słomiane włosy łaskotały go po nosie. 

– Dawaj Jack, do szóstej musimy być w kuchni. Babcia Vermont nas zabije, jeżeli nie będziemy w fartuchach piętnaście przed szóstą.

Jack wypełzł spod ciepłej kołdry i został natychmiast zaatakowany przez wiszący w sali chłód. Trzęsąc się z zimna narzucił na siebie gruby koc i z trudem odnalazł buty, z których sterczały wełniane skarpety. 

– Przespałem wiosnę? – zażartował Jack tocząc nierówną walkę ze skarpetami.

– Ledwie się zaczęła, Jackie – zarechotał Monti. Mimo panującego półmroku Jack wiedział, że szyderczy uśmiech zawitał na twarzy przyjaciela.

– Dajcie spać… – odezwał się z sąsiedniego łóżka zaspany Sameus.

– Poczekam na korytarzu – szepnął Monti, rzucając okiem na pozostałych śpiących, i cichym krokiem udał się w stronę drzwi.

Jack zrzucił piżamę i założył na podartą koszulę dziurawy, gruby golf. Do spodni, które również nie prezentowały się najlepiej, wsadził swoją toaletkę i klepiąc się po twarzy opuścił sypialnię. 

Montpelier stał oparty o ceglany mur, który zakręcał mu nad głową tworząc wysokie, łukowe sklepienie. W świetle pochodni cienie na jego twarzy tańczyły żywo, pogłębiając wrażenie zamyślenia, jakie rysowało się na jego podłużnej twarzy. Jak to miał w zwyczaju czytał jedną z książeczek, którą wybrał ze zbiorów biblioteki. Gdy tylko Jack zamknął za sobą delikatnie drzwi, Monti (jak zwą go pieszczotliwie przyjaciele) wcisnął ją w tylną kieszeń spodni i razem z Jackiem ruszył szerokim korytarzem w stronę łaźni.

 

***

 

– Dzisiaj robią zebranie, będą wybierać sidów – zagaił podekscytowany Monti gdy układał rozpałkę za żeliwnymi drzwiczkami pieca.

Jack wzruszył ramionami.

– W tym roku padnie na mnie i to na pewno pójdę pod opiekę ojca – odparł Jack pewnie.

– Kto ci takich głupot naopowiadał? – droczył się Monti.

– Zobaczysz. Będę Jackiem Nevadą. A ty? Jak myślisz, kto ci przypadnie?

Monti westchnął, pozwalając sobie na chwilę bujania w obłokach. Nie miał nic przeciwko większości Sprawiedliwych, więc każde nazwisko przypadłoby mu raczej do gustu, choć po krótkim namyśle potrafił wykreślić z listy kilka z nich.

– Alaska. Montpelier Alaska… Brzmi nieźle, co nie? Byłoby fajnie, gdyby mnie wybrał – rozmarzył się Monti.

– A Stealer? Kto go weźmie? – rzucił Jack.

– Maine – odparł bez namysłu Monti.

– Maine – zgodził się Jack i westchnął.

Monti skończył układać rozpałkę i sięgnął po zapałki. Gdy ją zapalił, przyszło mu coś do głowy. 

– A Meiva? – zapytał niepewnie, zatrzymując zapałkę nad rozpałką.

Jack długo wpatrywał się w otaczający ich półmrok nim odpowiedział. Meiva wydawała mu się za delikatna na życie na szlaku mimo okoliczności, w jakich się poznali. Może uważał tak dlatego, że zżyli się w drodze do Fortu, a ich przyjaźń pogłębiła się przez wspólne lata w koszarach. Jako przyjaciel chciał dla niej jak najlepiej; jako przyjaciel znał również demony, z jakimi walczyła.

– Mogłaby zostać w Forcie. Z Babcią Vermont – powiedział w końcu.

– Meiva Vermont? Przestań – parsknął Monti. – Zanudziłaby się tu na śmierć. Żeby z plewy stać się Vermont to jakby z konia zrobić osła. Spędzić całe życie w murach Fortu jako pieprzony dozorca?

Jack wiedział, że Monti nie wie wszystkiego o Meivie mimo, iż również jego określała mianem przyjaciela. Uważał, że przyjaciele nie powinni mieć przed sobą tajemnic, ale nie miał zamiaru zdradzić zaufania Meivy. Jeżeli będzie chciała się przed nim otworzyć, zrobi to sama, w odpowiednim czasie.

– No to Deina Dakota – westchnął Jack – albo Emily Arizona. Meiva chyba dogada się z dziewczyną, a taka Emily spędza więcej czasu w garderobie niż na strzelnicy, więc wiodłaby z nią spokojniejsze życie jako sid. Tak myślę…

Jack miał dość tego tematu. Czuł się nieswojo rozmawiając o swojej przyjaciółce za jej plecami, dlatego postanowił zmienić tor rozmowy.

– Ale żeby nie było – zaczął Jack z szyderczym uśmieszkiem – trzeba przyznać, że ten czas w garderobie nie idzie na marne. Niezła sztuka z tej Emily.

– Jesteś prostakiem – westchnął Monti, podpalił rozpałkę i zaczął delikatnie dmuchać w ledwo żywy płomień.

Jack od dawna wiedział, że Monti czuje miętę do Emily i był przekonany, że po cichu liczył, że to Arizona weźmie go pod swoje skrzydła. 

– No co, Monti? – drążył Jack. – Sam byś pewnie zamienił te swoje książki na jej twarde… 

Jack nie dokończył, bo Monti złapał garść miału i sypnął mu prosto w twarz.

– Tfu, tfu! – Jack wycierał oczy i krztusząc się rozgonił czarny obłok kilkoma ruchami dłoni. – chyba trafiłem w czuły punkt, tfu, tfu.

– Załaduj węgiel do podajnika i idziemy – rzekł oschle Monti, podał łopatę Jackowi a sam przycupnął na pieńku pod ścianą. – Naprawdę uważasz, że Arizona wzięłaby Meivę na sida? Kwatermistrz ma problemy z ubraniami dla niej, a do tego jest płaska jak deska.

– Przestań… – mruknął Jack ładując kolejne szufle do drewnianej pochylni. Powrót do tematu jego przyjaciółki niezbyt go cieszył.

– Powiedzmy sobie szczerze, Jack… Ona nie ma zadatków na salonową damę. Wysoka jak dąb, chuda jak patyk… A spójrz na taką Rose… Ona to ma teraz arbuzy, a talia jak klepsydra. Druga Arizona, mówię ci. 

Jack westchnął przeciągle i obrzucił Montiego pełnym politowania spojrzeniem.

– Bo Rose obija się na treningach. Jakby zapierdalała jak Erra, to zamiast talii miałaby mięśnie twarde jak pień. No i Erra poszła po rozum do głowy i ścięła włosy.

– I wygląda jak chłop – zauważył Monti.

– Przesadzasz. Jest praktyczna – odbił Jack ciesząc się w duchu, że temat Meivy znów się gdzieś rozmył.

– Jedyne co tym zyskała, to podkreślenie swojej brzydoty.

– A powiesz jej to prosto w twarz? 

Monti pokiwał głową z aprobatą.

– Hm. Punkt dla ciebie.

Jack przechylił drewnianą płytę i górka węgla zsunęła się do korytka. Obrócił kilka razy kołem przypominającym ster na statku i węgiel zsunął się powoli do wnętrza mechanizmu pieca.

– Monti… My tu gadu gadu, ale zapomniałeś o czymś.

– O czym niby?

– Jesteśmy cholernie spóźnieni.

 

Babcia Vermont miała tak naprawdę na imię Lisa i biada plewie, która nazwałaby ją “babcią” w jej obecności. Fakt, nie była już młoda, zmarszczki wyraźnie rysowały się na jej ogorzałej twarzy i tylko starsi Sprawiedliwi pamiętali, jakiego koloru był jej szary warkocz kilkadziesiąt lat temu.

Po kuchni kręciło się już kilka osób pochłoniętych swoimi zadaniami i zupełnie ignorowali Jacka i Montiego, którzy stali przed babcią ze spuszczonymi głowami. Choć Lisa nie wypowiedziała jeszcze żadnego słowa, jej postawa mówiła wszystko. Tupała nogą powoli, ręce złożyła na piersi i stukała palcem w ramię, taksując plewy rozeźlonym spojrzeniem.

– Spóźniliście się – stwierdziła fakt i pozwoliła, by jej słowa dobrze wsiąkły w głowy dwóch plew. Wyciągnęła kieszonkowy zegarek i płynnym ruchem dłoni otworzyła go jak małe zwierciadełko. – Dwadzieścia dwie minuty. To dwanaście kilogramów obranych ziemniaków, to trzy kilogramy dobrze wysmażonej wołowiny, cztery i pół garnka umytego ryżu, dwadzieścia dwa odparzone zestawy sztućców, ale! Co najważniejsze! To dwadzieścia dwie minuty później podane śniadanie. To dwadzieścia dwie minuty spóźnienia na poranną zaprawę chyba, że ktoś zdecyduje się nie zjeść śniadania. Kto przy zdrowych zmysłach nie zjadłby śniadania przed zaprawą? 

Nastąpiła chwila krępującej ciszy i do Jacka dotarło, że babcia oczekiwała odpowiedzi. Jack spojrzał na Montiego, Monti na niego.

– Nikt? – mruknął niepewnie Jack.

– Nikt – powtórzyła ze złością Lisa. – Poza waszą dwójką. Zabierać się do roboty. Jak skończycie w kuchni, macie zabrać się za suszenie wołowiny a potem dołączycie do zaprawy. Bez śniadania. Jak któregoś złapię na podjadaniu, nogi z dupy powyrywam. Do roboty! 

Jak nudne i nieciekawe musi być obieranie ziemniaków wiedzą tylko ci, dla których stanowi to rutynę dnia codziennego. Dla Jacka i Montiego było to jednak jeszcze gorsze przeżycie, bo mieli przed sobą perspektywę porannych ćwiczeń o pustym żołądku. Babcia Vermont nadzorowała pracę innych plew w kuchni, które gotowały, panierowały i smażyły proste, acz sycące dania dla pozostałych wychowanków Sprawiedliwych. Nie wszyscy jednak objęci byli ustalonym jadłospisem. Babcia Vermont szykowała osobne posiłki dla wybranych. 

Jedną z tych osób była Erra, postawna dziewczyna z zadziornym uśmiechem, kwadratową szczęką i szerokimi barami. Nie było tajemnicą, że pracowała na farmie od małego, dopóki do Fortu nie sprowadził jej sam Walther Colorado. Miała dziwny, twardy akcent i zwyczaj głośnego gadania z lekką rozkazującą nutką. 

Pojawiła się w kuchni na pół godziny przed śniadaniem. Babcia dała jej porcję lecza, którą Erra pochłonęła nawet nie siadając do stołu. Widząc mieszaninę szoku i niedowierzania malujące się na twarzy Jacka, posłała im szeroki uśmiech, zwinęła mały pakunek, który dała jej babcia i zniknęła z sali.

– Co to za jedzenie przed czasem? – mruknął Jack.

– Słyszałem, że Erra będzie sidować u Indiany – szepnął Monti, jakby miało to coś wyjaśnić. Widząc skonfundowanie Jacka pośpieszył z wyjaśnieniem. – Ten gość nosi rewolwer tylko dla zasady, a sprawiedliwość wymierza gołymi rękami. Erra wygląda, jakby mogła ukręcić łba wołu, a taka siła nie bierze się ze zjedzenia tylko dwóch jajek na śniadanie. 

– Co to ma do rzeczy? 

– Erra na pewno trenuje siłowo. To nie to samo co nasze standardowe ćwiczenia, Jack. Pewnie ma specjalne, ponadprogramowe zajęcia z Indianą i ma inny plan żywieniowy.

– Skąd to wiesz? – zapytał zaskoczony Jack.

– Ma się nosa. Trzeba dużo czytać i obserwować, Jack.

– Dość tego gadania – warknęła babcia Vermont, piorunując dwójkę plew spojrzeniem swoich szarych oczu. – Szczególnie ty, Montpelier, powinieneś nauczyć się trzymać gębę na kłódkę.

– Ja? – zdziwił się Monti, ale nie doczekał się rozwinięcia tematu, bo babcia pokręciła tylko głową w wyrazie dezaprobaty i wróciła do swoich zajęć.

Obranie kilkunastu kilogramów ziemniaków w dwie osoby to pestka po tylu latach w Forcie. Jack pamięta swój pierwszy dyżur gdy miał dwanaście lat – palce bolały od tępej krawędzi noża, a samo obieranie trzęsącymi się rękoma też nie wpływało pozytywnie na komfort pracy, ale tak to jest, gdy godzinę wcześniej przerzucasz ponad pół tony węgla.

Problemem była zwyczajna nuda, a że w ramach kary Jack nie mógł otworzyć gęby do Montiego, musiały mu wystarczyć ukradkowe spojrzenia na innych dyżurujących w kuchni oraz zabawa w obrzucanie się obierkami. 

Bezpośrednio przy garach stały trzy plewy, które uwijały się jak w ukropie między piecem, kuchnią i zmywakiem. Haze był cichym chłopakiem i mimo upływu prawie ośmiu lat Jack miał wrażenie, że pojawił się tu wczoraj. Nie brał udziału we wspólnych zabawach, nic nie mówiąc o jakichkolwiek wygłupach, większość czasu spędzając w pracowni Montany, który w Forcie uchodził za eksperta od goecji. Ta pozbawiona charakteru postać napawała Jacka niepokojem. Nevada twierdził, że im głośniej ktoś krzyczy, tym mniej znaczy. Groźni są ciche, stojące z tyłu eminencje, które zawsze rzucają długie cienie. Taki właśnie wydawał mu się Haze. Cichy, stojący z tyłu podejrzany typ.

Dziewczyna imieniem Kim uwielbiała dyżury w kuchni i to tu najczęściej można było zobaczyć jej uśmiechniętą twarz – dogadywała się z babcią Vermont jak mało kto, ale Jack szczerze jej nie lubił z jednego powodu: dokuczała Meivie. Mimo, iż już dawno minęły ich dziecięce lata, to Kim wciąż bez skrępowania korzysta z okazji, by jej dopiec. Jeżeli ktoś miałby przejąć nazwisko Vermont, to właśnie ona wydawała się odpowiednią kandydatką, ale Jack miał nadzieję, że jej wredny charakter sprawi, że będzie co najwyżej sprzątać końskie gówno w stajni.

Trzecią plewą był John, któremu brodata gęba nigdy się nie zamykała, a że miał tubalny głos, jego słowa niosły się po kuchni przebijając syk oleju, buzującą wodę i wszechobecną orkiestrę stukających talerzy. Wszyscy wiedzieli, że nie mógł mieć dziesięciu lat gdy przybył do Fortu, ale z racji faktu, iż w świecie pełnym dwaalu wiek przestał mieć znaczenie, nikt się tym nie przejmował.

John paplał więc o wszystkim i o niczym, co rusz śmiejąc się z własnych dowcipów, skierowanych najwyraźniej w stronę Kim, która uśmiechała się uprzejmie. Zachęcało to Johna do konstruowania naprędce kolejnych zabawnych anegdot i bon motów, i nawet babcia wydawała się czasem uśmiechnąć mimo prób zachowania autorytatywnej powagi. Niestety dla Johna (a na szczęście dla poczucia humoru Jacka) kabaret został przerwany przez niespodziewaną wizytę Alexa Utah.

Alexander był stosunkowo młodym Sprawiedliwym, gdyż uroczyste przyjęcie nazwiska odbyło się niespełna rok temu. Był trzecim tego nazwiska, co oznaczało, że świat trawersuje jeszcze Frisco Utah (mentor Alexa) oraz Deep Utah (mentor Frisco), aczkolwiek co do Deepa nie ma pewności, czy żyje, gdyż od trzech lat nie zawitał do Fortu.

Sam Alexander już na samym początku kariery Sprawiedliwego zyskał kilka “znamion bezdroży”. Niewielkiego, bladego zbliznowacenia na policzku nabawił się w mało chwalebny sposób – przeciwnik odebrał mu broń, wsadził w usta (łamiąc jeden z przednich zębów) i pociągnął za spust. Alex ani nie ukrywa, ani się nie wstydzi tej historii i sam często ją opowiada jako przestrogę. Ponoć do dzisiaj czuje smak prochu i metalu w ustach.

Żeby tego było mało na szyi miał wyraźną bliznę ciągnącą się od grdyki po obojczyk, a gdy podniósł głowę do góry, można było dostrzec wgłębienie w brodzie. Jak sam opowiada było to bardzo czyste cięcie zakrzywionym mieczem (i ostatnie, jakie wykonał jego adwersarz), ale z braku lazaretu w promieniu trzystu mil musiał zszyć ranę, za lustro mając niewyraźne odbicie w jeziorze.

Dwa traumatyczne przeżycia nie wpłynęły negatywnie na jego charakter, co świadczyło o tym, że Frisco nie pomylił się gdy brał go na sida. Chłopięca twarz pokryta młodzieńczym, rzadkim zarostem sprawiała, że Alex wyglądał, jakby tylko bawił się w Sprawiedliwego, choć blizny dodały mu nieco męskiego charakteru.

– Kogoś szukasz? – zapytała babcia Vermont.

– Plewy Jack’a.

Jack nie czekał, aż wskażą go palcem – wstał, otrzepał fartuch z obierek i podniósł lekko dłoń. Alex podchwycił jego spojrzenie.

– Masz oprowadzić nową plewę – powiedział.

– Ja? Mam robotę w kuchni, a potem zaprawa…

– Twój ojciec kazał. Ja jestem tylko posłańcem.

Jack nie ukrywał zadowolenia. Opuści go przygotowanie wołowiny, zaprawa na głodnego i pokręci się po Forcie z nową plewą. Jack posłał Montiemu uśmiech pełen zadowolenia, zdjął fartuch i udał się z Alexem na zewnątrz.

 

– Kim jest ten nowy? – zagaił Jack, gdy szli korytarzem pod prąd plew idących właśnie na śniadanie.

– Chłopak ma na imię Niko. Ma dziesięć, może jedenaście lat. Idaho sprowadził go z prefektury Hirugarten, kupił go na targu niewolników.

– Gdzie? – Jack był w wyraźnym szoku.

– Na targu niewolników – powtórzył Alex.

– Babcia uczyła nas…

– Kongregacja oczywiście zakazuje handlu ludźmi i zajadle go ściga – Alex przerwał Jackowi. – Problem w tym, że aukcja odbyła się w Dolinie Starego Narzecza, skąd do najbliższej cywilizacji było jakieś czterdzieści mil. Idaho zwyczajnie miał wybór. Zanim wróciłby z kongregatem, po aukcji nie byłoby śladu. Dlatego go kupił. I nie martw się. Dostali w końcu za swoje.

Jack i Alex wyszli z korytarza w zacienione arkady, skąd skierowali się przez plac na przełaj, w kierunku tunelu łączącego serce fortu z dziedzińcem zewnętrznym. Tunel znajdował się w uścisku dźwigających ogromny nasyp baraków – to tam mieszkali pełnoprawni Sprawiedliwi, przynajmniej na czas pobytu w Forcie.

Przejście przez ciemny tunel było zawsze pewnego rodzaju przeżyciem. Plewy rzadko opuszczały serce Fortu, a gdy to robiły, było to częścią zajęć – od jazdy konno na dziedzińcu, po wypady z szamanem zupełnie poza Fort, w głąb lasów, gdzie spędzali czas na nauce o grzybach, porostach i owocach. Nie było plewy, która nie lubiłaby tych zajęć – były przyjemną odmianą od ciągłego przesiadywania w koszarach, gdzie poznawali świat na lekcjach babci Vermont.

Na skąpym w budynki dziedzińcu panował spokój. Dwa konie uwiązane były przy wodopoju, co oznaczało, że ich właściciele nie mają zamiaru zabawić na długo w Forcie. Koń o czarnym umaszczeniu należał do Idaho, ale bardziej interesującym wierzchowcem okazał się siwek o czarnym torsie, który należał do Red’a. Jack był pewny, że zwiastuje to kłopoty i zanotował sobie w pamięci, by poinformować Montiego o przybyciu Red’a. 

Na ganku posterunku stał drobny chłopiec w łachmanach, bo ubraniem trudno nazwać brudną szmatę z dziurami na ramiona. Miał pochmurną, obrażoną wręcz twarz, do której kleiły się tłuste, kasztanowe włosy. Gdy spojrzenie Niko i Jacka spotkały się, wrażenie to urosło jeszcze bardziej. Chłopak był wściekły.

– Cześć, nazywam się… – Zaczął Jack, ale Niko wszedł mu od razu w słowo.

– Gdzie jest pan Lu?

Jack spojrzał na Alexa pytająco, ten wzruszył ramionami.

– Pan Luther – Jack położył nacisk na pełne imię Idaho – jest zapewne w barakach – Jack wskazał na nasyp spoczywający na ceglanym budynku. – Ja nazywam się Jack i jestem plewą.

– Kim? – mruknął Niko pociągając nosem.

– Plewą. Jeżeli przetrwałeś podróż do Fortu, przeszedłeś wstępny przesiew i od dziś też jesteś plewą.

Chłopak usiadł na tyłku z impetem, złożył kolana pod brodę i objął je rękoma. 

– Nie obchodzi mnie to. Ja chcę do pana Lu…

We wściekłych oczach Niko pojawiła się łzawa mgiełka. 

– No! – Alex klepnął Jacka w plecy. – To powodzenia!

Utah dokonał taktycznego odwrotu i pospiesznie wycofał w kierunku tunelu a Jack zaczął tęsknić za kartoflami. Nie miał do tej pory do czynienia z totalnym świeżakiem. Próbował sobie przypomnieć jak to było, gdy on trafił tu w jego wieku. Przybył tu razem z Meivą i przez to pierwsze tygodnie były dla niego łatwiejsze. Wydarty z niewoli Niko był sam, wydawał się wystraszony i zamknięty w sobie.

Jack usiadł obok chłopca i wpatrywał się w pusty dziedziniec. Słyszał, jak skryty między własnymi kolanami chłopiec cicho pochlipuje, ale dał mu chwilę na ronienie łez.

– Luther pozwolił ci mówić do siebie Lu? – zagaił w pewnym momencie Jack. – Spotkał cię zaszczyt, Niko. Mało który Sprawiedliwy pozwala tak się do siebie zwracać.

Niko milczał, ale spojrzał wreszcie na Jacka.

– Słyszałem, że Luther wykupił cię z niewoli – Jack ryzykował eksplozję emocji, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. – Jak do niej trafiłeś?

– Tata mnie oddał. Powiedział, że tak będzie lepiej. I że kiedyś wróci po mnie.

Jack nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Zalążek złości zaczął ogrzewać jego trzewia, ale szybko zdusił emocje. To nie miało znaczenia, nie teraz.

– Słuchaj, młody. Zapomnij o tym, co było. Jesteś teraz tu i masz nowego ojca – powiedział niemal uroczyście.

Niko wpatrywał się w Jacka wzrokiem tęskniącym za rozumem.

– Jak to? – zapytał w końcu.

Jack zastanawiał się, jak wytłumaczyć młodemu, że jego życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Postawił na pewną prostotę przekazu, bez wdawania się w szczegóły i liczył, że Niko po prostu to zaakceptuje. 

– Luther Idaho przyjął cię pod swoje skrzydła – zaczął krótki wykład Jack. – Od teraz jest twoim ojcem, rozumiesz? Wszystkie plewy mają ojca albo mamę tu, wśród Sprawiedliwych. Moim tatą jest Fleckler Fox Nevada, który zabrał mnie z sierocińca w Palisadzie. Ciebie zabrał Luther, więc od teraz to on jest twoim tatą.

– Ale…

– Nie ma żadnego “ale”, młody – Jack przerwał chłopakowi, ale zrobił to łagodnym tonem wspartym przyjaznym uśmiechem. – Od dziś jesteś synem Lu, rozumiesz?

Chłopak wpatrywał się w Jacka próbując przetrawić w głowie jego słowa. Spojrzał na plac, potem na konia Red’a, który podgryzał kępkę trawy otaczającej wodopój.

– Chyba tak… – odparł niepewnie.

– Mądry chłopak. – Jack wstał z werwą i kiwnął głową. – Chodź, pokażę ci co nieco.

Jack wkroczył dziarskim krokiem na środek wydeptanego dziedzińca, stanął plecami do bramy i wyciągnął przed siebie rękę z wyprostowanym palcem wskazującym.

– Widzisz ten tunel? To wejście do serca Fortu. Tam spędzisz kilka najbliższych lat. Za mną – Jack wskazał kciukiem za plecy – jest główna brama. Jedyne wejście i wyjście z Fortu. Po lewej, tam gdzie siedziałeś, masz posterunek zachodni z wodopojem dla koni, po prawej zaś masz stajnie. Wszystko po tej stronie tunelu nazywamy dziedzińcem zewnętrznym i nie wolno tu przebywać plewom bez nadzoru lub pozwolenia. Dlatego stąd spadamy – dodał na końcu żartobliwie.

Jack ruszył przed siebie, Niko nie pozostawał w tyle. Wkroczyli w ciemny tunel, który osłonił ich przed wyłaniającym się zza murów słońcem. Tunel był przyjemnie chłodny i pachniał wilgotną ziemią. W jego środkowej części znajdowały się drzwi osadzone na obu ścianach. Jack wskazał je palcem. 

– W tym wale mieszkają Sprawiedliwi i zwykłe plewy nie mogą tam wchodzić bez pozwolenia.

– To tutaj mieszka pan… tata Lu? Mogę do niego iść? – zapytał z nadzieją Niko. 

– Nie tak prędko – Jack pokiwał karcąco palcem. – Słyszałeś co powiedziałem? Nie wolno tam wchodzić plewom, a ty jesteś plewą. 

– Nie rozumiem…

– Kiedyś zrozumiesz. Chodź. 

Wyszli na drugim końcu tunelu, skąd był dobry widok na plac ściśnięty między dwoma skrzydłami koszar w kształcie podkowy. Ten trzypiętrowy budynek z czerwonej cegły przeżył wiele napraw, w większości prowizorycznych, ale spełniających swoje zadanie. Rzędy butwiejących okien przerwane zostały gdzieniegdzie pokaźnymi wyrwami w elewacji. Mimo iż okaleczony, budynek z wierzchu tętnił życiem. Bluszcz wił się gęsto w górę ścian aż po sam dach, kryjąc go bujną czapą żółknących liści. 

Jack usiadł pod murem i poklepał miejsce obok siebie. Niko usiadł a Jack wskazał na biegnącą wokół placu grupkę osób.

– Wszyscy tutaj jesteśmy tacy jak ty, Niko. Porzuceni, zapomnieni, pozbawieni w jakiś sposób rodziny. Erra ledwo pamięta rodziców – wskazał pokaźnej postury dziewczynę, która nawet w biegu zachowała lekki, zaczepny uśmieszek. – Montpelier, mój przyjaciel, twierdzi, że jest dzieckiem kurtyzany z Legarteńskiego Aleppo. Wszyscy tutaj jesteśmy sierotami, których nikt nie chciał. Sprawiedliwi znaleźli nas i ściągnęli tu, żeby dać nam dom, pracę i cel w życiu. 

Jack zamilkł wpatrując się w Meivę, która biegła na czele stawki. Jej długie nogi niosły ją lekko i precyzyjnie, tempem zgranym z tylko jej znanym rytmem. Jack wiedział, że mogła zostawić wszystkich daleko w tyle, ale zawsze się powstrzymywała i nie zwiększała dystansu. Jej krucze włosy łopotały na wietrze jak czarny ogień szarpany podmuchami porannego zefiru a czoło perliło się gorącymi kroplami potu w złotych promieniach słońca. Poranek był chłodny i gdy tylko skończyła bieg, parowała, jakby jej krew miała się za chwilę zagotować.

Zaprawę prowadził Indiana – niski, ale zbity twardą masą mięśni Sprawiedliwy, który ukrywał swoją siłę pod płaszczem lekkiej nadwagi. Flanelowa koszula w kratę opięta była zarówno na piersi, rękach i brzuchu. Podwinął rękawy, ukazując owłosione przedramiona, wskazał palcem Errę i krzyknął coś, czego Jack z tej odległości nie zrozumiał. Erra nagle znalazła się na barkach przypominającego krasnoluda Sprawiedliwego i, jak gdyby nigdy nic, Indiana zaczął truchtać jakby Erra była lekka jak piórko. Wszyscy ruszyli za przykładem, dobrali się w pary i ruszyli za prowadzącym. 

Ale nie Meiva. Próbowała wziąć na barki Rose, więc klękała i garbiła się kuriozalnie, w pewnym momencie prawie kładąc się na ziemi. Była zwyczajnie za wysoka i każda próba podniesienia Rose wyglądała jak kabaret. Gdy Jack rozejrzał się dookoła dostrzegł uśmieszki na twarzach pracujących na terenie Fortu plew i sidów, ale dla niego samego był to przykry widok. Widząc zmagania Meivy i krzyczącą na nią Rose, Indiana zatrzymał się, wskazał ciężkie sakwy leżące przy namiocie szamana i kilka chwil potem obie dziewczyny biegły z workami na plecach. Rose zdawała się za chwilę złamać pod jego ciężarem, Meiva za to wyglądała, jakby nie robiło jej to różnicy.

– Co oni robią? – zapytał Niko, wyrywając Jacka z transu.

– Poranną zaprawę, ale nie zaprzątaj sobie tym głowy, jesteś jeszcze za młody.

Jack wstał, otrzepał spodnie i ruszył z Niko skrajem placu do arkadowych podcieni. Po kilkunastu metrach podcienie przechodziły w pusty korytarz.

– To są koszary, tu będziesz mieszkał z innymi plewami. Ile masz lat?

– Nie wiem. 

– Tata ci nie mówił? 

– Ani tata, ani mistrzowie. 

– Mistrzowie? – Jack zatrzymał się i spojrzał na Niko, ale po chwili zrozumiał o co mu chodzi. – Ah… Mistrzowie. Cholera – machnął dłonią – nieważne, i tak idziesz do skrzydła dla młokosów. Od dziś jesteś Niko plewa, masz dziesięć lat i przy odrobinie szczęścia, samozaparcia i bystrości być może staniesz się kiedyś Sprawiedliwym.

Jack wpatrywał się w chłopca szukając jakieś iskry zrozumienia, ale nim do tego doszło, korytarz wypełnił się tupotem kilkudziesięciu stóp. Zaprawa dobiegła końca. Wykończona grupa plew prezentowała mizerny widok spoconych, dyszących postaci, których ubrania lepiły się do mokrych ciał. Jack odsunął się z Niko pod ścianę robiąc przejście, ale dostrzegł, że w grupie brakuje dwóch osób.

– Monti – Jack zaczepił przyjaciela, którego słomiane włosy spięte w kucyk wyrwały się z uścisku gumki, lepiąc się do czerwonego czoła, policzków i szyi – gdzie jest Meiva?

– Indiana ją zatrzymał. Rose też – wysapał i spojrzał na Niko. – To ten nowy nabytek? Jak ma na imię?

– Niko.

– Witaj wśród plew, Niko – Monti przywitał się odwzajemnionym uściskiem dłoni. – Nazywam się Montpelier, ale śmiało mów mi Monti. – powiedział i spojrzał na Jacka – Lecę do łaźni a potem do Sandovala. Będziesz tam?

– Magia mnie nie interesuje, ale ojciec nie zwolnił mnie z zajęć… Może się trochę spóźnię. – Jack i Monti wymienili porozumiewawcze spojrzenia i już Monti miał ruszyć, gdy Jack podskoczył w miejscu jak oparzony.– Ah! Monti!

– Hm?

– Przypilnujesz chwilę Niko?

– Jack…

– Tylko chwilę!

Nie czekając na odpowiedź Jack ruszył biegiem z powrotem w stronę arkad, skąd dobrze widział plac. Indiana tupał nogą i gestykulował zawzięcie, co rusz pokazując palcem to na Rose, która stała obrażona na cały świat, to na Meivę, która spuściła głowę i wlepiała wzok w piaszczystą ziemię. 

– Ile wy macie lat? Dziesięć czy siedemnaście? Jak ci się nie podobały próby Meivy, to może samej trzeba było spróbować wziąć ją na barki, co Rose? A ty, Meiva? Nie możesz ślepo próbować wykonać zadania, któremu fizycznie nie podołasz. 

Indiana zaczął nerwowy spacer z lewa na prawo, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Jakbyście obie poszły po rozum do głowy, to Rose wskoczyłaby na skrzynie i usiadła ci na barkach, ale żadna z was o tym nie pomyślała. Zamiast poczuć ducha współpracy to jedna kłapie bez sensu dziobem, a druga próbuje sobie złamać kark o jej giry. Dostajecie karną rundę z workami na plecach i gówno mnie interesuje, że spóźnicie się na swoje zajęcia. 

Jack szybkim krokiem wrócił do Montiego i Niko.

– I co? – zapytał Monti, ale Jack zbył go machnięciem ręki.

– Potem, Monti. Teraz lecę z Niko do skrzydła dla młodych. 

 

Jack odstawił nową plewę pod opiekę Almy, wiecznego sida. Jack obiecał Niko, że będzie go odwiedzać i szybko wpadł do łaźni, gdzie wykąpał się w błyskawicznym tempie uprzednio sprawdzając, czy nie należy dosypać węgla do podajnika.

Wychodząc z łaźni trafił na Meivę, która wyłoniła się z damskiej części. Kwatermistrz miał wieczny problem z odpowiednim dla niej ubraniem ze względu na jej nienaturalną wysokość. Ciężko było znaleźć spodnie na długie, chude nogi albo bluzkę, która zasłoniłaby choćby pępek, dlatego najczęściej otrzymywała za duże, workowate ubrania. Meiva poświęcała jednak nieco czasu, by uczynić z nich użytek poprzez cięcie, szycie i łączenie otrzymanych szmat. Preferowała zwiewne, lekkie bluzeczki, które nie ograniczały jej ruchów, ale ze względu na to, że były krótkie, owijała brzuch szerokim pasem materiału, który schodził na biodra tworząc coś w rodzaju spódniczki. Pod nią znajdowały się ciemne, lniane spodnie o szerokich nogawkach bez kieszeni. Przypominało to styl popularny wśród ciemnoskórych mieszkańców prefektury Gomagarten, ale do pełni obrazu brakowało chusty na głowie, której Meiva nie używała. 

– Gdzie Rose? – Zagaił Jack siląc się na uśmiech.

– Wyszła przed chwilą – Meiva przeczesała długimi palcami wciąż mokre włosy. – Podsłuchiwałeś – nie pytała, tylko stwierdziła.

– Przeszkadza ci to?

Meiva pokręciła głową i na jej twarz wkradł się cień uśmiechu. Złożyła ręce na piersi i oparła się ramieniem o mur, wbijając wzrok w podłogę.

– Chyba zawsze będę plewą, Jackie.

Jack podszedł bliżej, oparł się plecami o ścianę tuż obok Meivy i spojrzał w górę, w jej ciemne oczy. 

– Pieprzysz, Mei. Jeżeli ktokolwiek będzie do końca życia plewą, to Rose. Ile przebiegła z workiem? Pełne okrążenie? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć…

– Jackie… – Meiva westchnęła, oparła głowę o ścianę i dla odmiany wbiła wzrok w sufit. – Wciąż męczą mnie koszmary… I ten głos w głowie, który mówi mi… – potrząsnęła głową, jakby chciała się otrząsnąć. – Sam wiesz. Tutaj jakoś nad tym panuję, Jackie… Ale jak wyruszę na szlak? Jak to wszystko się nasili? Kiedy mówię, że zawsze będę plewą, to mam na myśli wybór, jakiego chcę dokonać. Z własnej woli.

Zamilkła, zacisnęła szczękę i po prostu poszła w swoją stronę, zostawiając Jacka samego. Nie zatrzymał jej, nic nie powiedział, bo co miał powiedzieć? Patrząc prawdzie w oczy musiał przyznać, że Meiva ma rację. Chyba lepiej, by nie opuszczała Fortu. 

 

Sandoval Montana był rosłym typem o twarzy przypominającej ziemniaka przekopanego porządnie przez żwir i pozostawionego na słońcu na długi czas. Przez swoją gębę draba w żaden sposób nie przypominał eleganckich, zadbanych goetów kongregacji, ani nawet tych dzikich praktykantów magii ukrytych w ruinach starych miast. 

– Jack… – szepnął Monti, ale bez skutku. Jack wbijał tępo wzrok w pusty zeszyt.

Jack zawsze uważał za zabawny sposób, w jaki Sandoval mówił o goecji. W trakcie jego wykładów szło odnieść wrażenie, że jej nienawidzi, choć sam był jej (jedynym w Forcie) praktykantem. Być może wynika to z faktu, że Sandoval nie cierpi Kongregacji, która jest kolebką nauk goeckich, ale może również wynikać to ze sposobu bycia – Sandoval był po prostu gburem. 

– Jack… – Monti szepnął nieco bardziej stanowczo, wciąż bez skutku.

Dzisiejsze zajęcia z goecji mijały Jackowi w mgnieniu oka, bo był zwyczajnie nieobecny myślami i nawet szturchnięcia Montiego nie były w stanie wybudzić go z transu. 

– Pan plewa Jack! – warknął mu Sandoval niemal wprost do ucha. 

Jack prawie podskoczył w miejscu, uderzając kolanami w ławkę.

– No, no, no… – Sandoval spojrzał na notes leżący przed Jackiem. – Widzę, że twoje notatki świetnie oddają stan twojego umysłu, panie plewo Jack. A może mój wykład jest nieciekawy? Bardzo pana przepraszam, panie plewo Jack. Nie śmiem pana więcej zanudzać. Może pan opuścić salę. Natychmiast!

Jack chwycił notes, wsadził ołówek za ucho i wyszedł bez słowa, śledzony przez zaniepokojone oczy Motniego. 

 

Jack, pomijając wykłady Sandovala na temat goecji i dwaalu, zawsze ochoczo brał udział we wszelkich lekcjach i nawet babcia Vermont, która wykładała historię i geografię, nie potrafiła zanudzić go na śmierć. Wszystko to zbladło tego dnia w obliczu słów Meivy, które rezonowały w jego głowie i przez to wszystkie lekcje przypominały zamglony sen.

Jack miał nadzieję, że lata spędzone w Forcie i wizyty u szamana wyrwą Meivę z objęć mroku spowijającego jej umysł. Jak się dziś rano przekonał nic z tego – wciąż męczą ją sny o doktorze Falku, wciąż coś obcego szepce jej z wnętrza głowy; coś zimnego, coś groźnego. Jack leżał w łóżku cały czas rozmyślając nad losem swojej przyjaciółki, gdy do sypialni wpadł Monti.

– Będzie pierwsza krew! – krzyknął stojąc w drzwiach. – Dawajcie szybko na piętro.

Tego potrzebował Jack. Czegoś, co pozwoli mu choć na chwilę oczyścić umysł. Zerwał się z łóżka jak poparzony i razem z innymi plewami pobiegł za Montim.

Koszary na frontowej elewacji posiadały bardzo małe okienka, do tego położone dość wysoko na ścianie, dlatego najlepszym punktem widokowym były ogromne wyrwy w fasadzie budynku, które zamiast zostać załatane, doczekały się wzmocnień konstrukcyjnych i paru worków z piaskiem. Plewy wykorzystywały to miejsce do obserwowania wydarzeń odbywających się na placu, w których nie mogli brać bezpośredniego udziału. 

Wszystko było wyćwiczone, więc bez słów, współpracując, szybko rozebrano murek z worków, zostawiając tylko dolną warstwę jako prowizoryczne siedzenia. Było ciasno, ale nikt się kłócił o lepsze miejsce – kto pierwszy, ten lepszy. Jack usiadł na worku i pożyczył starą lornetkę od Montiego. Na placu jeszcze trwały przygotowania, dlatego Jack skierował szkiełka na wschodnie skrzydło koszar.

Chłopcy uwielbiali walki na noże, natomiast wśród dziewczyn było mniej fanów tego widowiska, dlatego we wschodnim skrzydle nikt nie musiał walczyć o lepsze miejsce. Erra siedziała na skraju wyrwy machając nogami i zacierając ochoczo ręce. Mówiła coś do koleżanek z tyłu, których Jack już nie mógł dostrzec. Widział natomiast Meivę, która stała sztywno, wpatrując się w przygotowania, ale w pewnym momencie spojrzała w stronę Jacka, jakby wyczuła jego spojrzenie. Pozdrowiła go lekkim ruchem dłoni. Jack, nie odrywając lornetki, uczynił podobnie.

Na placu znajdowało się już kilkudziesięciu sidów i wciąż dochodzili następni. Ubrani jedynie w przepaski na biodrach ustawiali się powoli w zamknięty krąg, przy czym kilkoro z nich zabrało wcześniej bębny leżące pod namiotem szamana. 

Jack znał praktycznie wszystkich i wiedział, że wielu sidów było tymi “wiecznymi”, czyli uczniami Sprawiedliwych, którzy nigdy nie otrzymali (bądź nie przyjęli) nazwiska od swojego opiekuna. Białowłosy Rohe oraz bracia Hadid i Gehry pracowali na dziedzińcu przy stajniach od przeszło sześciu lat, Rem był kwatermistrzem od dwudziestu, ale ze względu na wpływ dwaalu wyglądał młodziej, niż wskazywała jego metryka, Jean i Libeskid byli ludźmi na posyłki babci Vermont. W bębny w trakcie starcia bić będą sidowie, którzy wciąż mają swoich mentorów: Rafael siduje u Alabamy, Arent u Delaware, Eulie u Iowa – z nimi Jack znał się bardzo dobrze mimo różnicy wieku, ale twarze pozostałych bębniarzy również nie były mu obce.

– Kto z kim? – Jack zadał pytanie w eter.

– Abd’ar Ra, sid Luizjany – wszyscy odwrócili się w stronę dobrze znanego głosu. 

Plewa Stealer. Niepozorny, przygarbiony chłopak o chudej twarzy i mętnym, trochę nieobecnym spojrzeniu. Miał nosowy, dekugarteński akcent, ale (jak sam twierdzi) nie pochodzi nawet z Ogrodu, a co dopiero z jakieś prefektury. Raz nawet określił się mianem dziecka “syna dronu”. Po dziś dzień Monti i Jack zachodzą w głowę, o co mu chodziło i kim jest ten cały “dron”. Niezależnie od sytuacji, zawsze wydawał się pogodny i zdawał się dobrze znosić przeciwności losu z lekką nutką radosnej gapowatości. 

– To on wyzwał sida Maryland, Clouda – dodał po chwili ciszy Stealer.

Nagle w powietrzu zabrzmiały pierwsze szybkie sylaby gardłowego zawodzenia a krąg sidów tworzących żywą arenę zacieśnił się, ciało przy ciele. Z namiotu wyszedł szaman Blutzi w ciężkim, kilkuwarstwowym ubiorze zdobionym w pióra, dzwonki i łańcuszki. Nosił na głowie wilczy pysk, od którego ciągnęła się włochata skóra opadającą na plecy i ramiona. Prosty drewniany kostur, trzymany przez ozdobioną pierścieniami dłoń, uniósł się w powietrze i jak na znak dłonie bębniarzy zaczęły podnosić się w górę. Rozległ się gardłowy pomruk, zawodzenia urosły w siłę, kostur uderzył w ziemię, a dłonie sidów zaczęły walić w bębny. 

Na arenę wkroczyły dwie postacie. Abd’ar Ra był hebanowym mężczyzną, po ciele którego tańczyły refleksy pochodni trzymanych przez otaczających go sidów. Był muskularnie gładki, idealnie zbudowany do szybkiej walki, gwałtownych manewrów i sprawnych uników. Z drugiej strony żywej ściany areny wyłonił się Cloud, którego ciało nie prezentowało się może tak imponująco, ale było za to pokryte malunkami przedstawiającymi groźne wyglądające zwierzęta. Przyklęknął na arenie, wziął garść ziemi i natarł nią ramiona.

Nie wiadomo skąd w dłoniach obu zawodników pojawiły się długie, groźnie wyglądające noże, a pośród gardłowego zawodzenia dało się usłyszeć melodyjne narodziny dziwnie brzmiących sylab.

– To starogermański – powiedział Stealer siadając obok Jacka. – Będziemy się go uczyć, gdy przyjdzie nasz czas.

– Jaki czas? – zapytał Monti.

– Na zostanie sidem. Słuchajcie uważnie, to nie jest łatwy język. Ogólnie jest martwy i gdy opuścicie kiedyś mury Fortu lepiej dla was będzie, jeżeli jego znajomość zachowacie dla siebie.

– Kto to są ci starogermanie? – zapytał Jack wpatrując się w poprzedzający rozpoczęcie walki wolny taniec. Abd’ar i Cloud zaczęli krążyć po arenie zachowując dystans i ostrożnie stawiając kroki. 

– Daleka przeszłość. Byli już historią w czasach “przed” – odparł Stealer.

Pierwszy zaatakował Abd’ar, najpierw markując sztych i natychmiast wykonując krok do tyłu, ale Cloud nie dał się sprowokować. Zszedł jedynie niżej, do ugiętych kolan i wyciągnął dłonie przed siebie. 

 

Zaatakowali równocześnie. 

 

Ostrza zrodziły iskry, metal zanucił zgrzytliwą pieśń przebijającą się przez bicie bębnów. Wet za wet, w ciągu kilku sekund ostrza zderzyły się parokrotnie, gdy w końcu Cloud zablokował ramieniem cios i wszedł w środek strefy Abd’ara. Już miał ciąć, ale hebanowy sid uderzył niespodziewanie z główki.

– Normalnie tak się nie walczy, nie walisz ostrzem o ostrze – skomentował Stealer. – Ale takie są zasady. To rytuał, swojego rodzaju taniec, w którym muszą wystąpić obowiązkowe kroki. 

Cloud, nieco ogłuszony, wycofał się skokiem do tyłu, co Abd’ar skrzętnie wykorzystał i ciął szeroko mając nadzieję, że sięgnie do wciąż wyciągniętych ramion. Refleks Clouda okazał się niezwykły. Nie dość, że rozpostarł ramiona unikając cięcia, to jeszcze wygiął się do tyłu i kopnął Abd’ar w brzuch, co zmusiło go do wycofania się na swoją część areny. Cloud zachował przy tym niezwykłą, akrobatyczną równowagę.

Ludzka arena zawyła jak wilki i zapętlona pieśń zaczęła dominować nad gardłowym pomrukiem. Jack i spółka już parę razy widzieli takie walki, ale nigdy nie rozumieli słów bitewnej pieśni.

Jak skręcenie kości, tak i krwi. Krew w krew, staw do stawu, będziesz uleczony – przetłumaczył Stealer jakby czytał kolegom w myślach.

Jack czuł jak w jego żyłach rozbrzmiewają echa pieśni, echa adrenaliny. Atmosfera na dole była tak gęsta, że czuł ją na piętrze; czuł zapach dymu i potu niesione przez wieczorne powiewy wiatru. Dopiero po chwili zorientował się, że zapadła już ciemna noc. Monti wcisnął mu lornetkę do ręki, z której Jack natychmiast skorzystał.

– Jest krew, ale z nosa – poinformował wszystkich Jack. Wiedział, że to nie załatwia sprawy. Rana musiała powstać od ostrza.

– Kto? – zapytał Sameus.

– Cloud – Jack podał mu lornetkę.

– Abd’ar ma twardy łeb – przyznał Sameus i skręcił nieco lornetką – Hej… To chyba… Tak, to pogorzelec.

Rozległo się chóralne “Co?” i nawet Stealer wyglądał na zaskoczonego. Sameus podał lornetkę Jackowi.

– Przy tunelu – naprowadził Sameus, więc Jack skierował optykę w stronę wału.

Powiedzieć, że Red Hand Texas nie cieszył się zbyt dobrą opinią wśród plew, to jak powiedzieć, że pada, gdy na ciebie szczają.

Red zwracał na siebie uwagę przede wszystkim swoim wyglądem, który skrywał za każdą możliwą częścią garderoby. Niestety nawet płaszcz z wysokim kołnierzem i kapelusz z szerokim rondem, oba koloru niemal czarnej oliwki, nie mogły ukryć twarzy, która przypominała starą, skórzaną maskę naciągniętą na kanciaste kości czaszki. Głębokie oczodoły kryły w swym cieniu błyszczące jak monety oczy, które (jak mówią plotki) nigdy nie skalały się nawet jednym mrugnięciem – przynajmniej od czasu “wypadku”, który uczynił go z wyglądu żywym trupem. 

Kwestią jedynie wyobraźni pozostaje stan ciała skrywanego pod ubraniem, choć nieliczni świadkowie donoszą, że pod czerwonymi, skórzanymi rękawiczkami kryje się grabiasta, pozbawiona paznokci dłoń ze ścięgnami widocznymi pod cienką jak pergamin skórą. Częściej można było zobaczyć Reda bez kapelusza, pod którym skrywa pojedyncze, białe włókna przypominające bardziej pajęczyny niż resztki włosów.

Wszystko to zawdzięczał ponoć swojemu pierwszemu sidowi, który oblał go naftą i pchnął w obozowe ognisko. Wiele ust opowiadało tą samą historię, która zaczynała się tak samo, ale różniła w szczegółach. Dlaczego sid pchnął Reda w ogień? Jedni mówią, że się pokłócili, drudzy, że zrobił to w samoobronie, a jeszcze inni upatrywali przyczyny w chorobie psychicznej sida. Historia jednak kończyła się zawsze tak samo: Red, trawiony ogniem łączącym jego skórę i odzienie w lepką całość, zabija gołymi rękami sida i rzuca się do rzeki, która niesie poparzone ciało w siną dal. Czy można coś takiego w ogóle przeżyć? W świecie, gdzie gleba nasiąknęła mistycznym dwaalem wszystko jest możliwe. 

Tak czy inaczej ciężkie rany, skazujące Red’a na cierpienie do końca życia, i zdrada własnego ucznia musiały odcisnąć piętno na jego umyśle. Podobno jego pełne wściekłości i bólu wrzaski wciąż słychać gdzieś na pustkowiach po dziś dzień. Nazywano go po cichu pogorzelcem mimo, iż definicja tego słowa była inna i przydomek ten przylgnął do tej strasznej postaci.

Historie o Redzie rodziło każde pokolenie plew. Wiele z nich zmyślono, ale żyzny grunt, jakim jest dziecięca wyobraźnia, pozwoliły plotkom i bajaniom przerodzić się w legendy tworzące obraz potwora, którym straszono nieposłusznych i bojaźliwych; potwora straszniejszego tym bardziej, że był prawdziwy, namacalny. Strach, że Red weźmie kiedyś ucznia pod swoje skrzydła tlił się w każdej plewie. Minęło jednak wiele lat, a on wciąż był samotnym jeźdźcem na bezdrożach i każda plewa miała nadzieję, że tak pozostanie.

W trakcie nielicznych pobytów w Forcie można go było spotkać wpatrującego się w pochodnie i mamroczącego coś pod nosem. Ponoć kiedyś jakaś plewa przyłapała go na hipnotycznej obserwacji tańczących płomieni ogniska i mamroczącego coś pod nosem.

Jego persona rodziła zasadne pytanie o jego przynależność do bractwa. Czemu wciąż nosi tytuł Sprawiedliwego, skoro najwyraźniej postradał zmysły a jego kręgosłup moralny został najpewniej mocno wypaczony? Może inni Sprawiedliwi boją się go równie mocno co plewy? Nikt jednak nie śmie głośno wypowiedzieć swojego zdania, bo co im zależy? Red Hand Texas musi kiedyś umrzeć i być może wszyscy po prostu czekają, aż pogorzelec obróci się wreszcie w proch i problem rozwiąże się sam. 

– Tak, to Red – potwierdził Jack. – Zapomniałem wam powiedzieć – dodał przepraszającym tonem, nie odrywając lornetki od oczu. – Widziałem jego konia dzisiaj rano. 

– Rychło w czas, Jack, rychło w czas… – skomentował Monti, zabrał Jackowi lornetkę i sam spojrzał w kierunku tunelu. – I nie jest sam. Właśnie dołączył do niego Pierwszy Sprawiedliwy.

Montiemu trudno było dostrzec cokolwiek w świetle niewielu pochodni oświetlających tunel, ale Walthera Colorado poznałby wszędzie. Nie miał widocznych blizn, a jego wyraz twarzy i swobodna, wręcz luzacka postawa w ogóle nie wskazywały na to, że jest głową bractwa. Wyróżniała go za to ćwiekowana, skórzana kurtka zapinana na mosiężny ekspres i fakt, że przy pasie nie miał broni – trzymał tam stary, przenośny radionadajnik z gumowaną anteną. Ten brodaty, przyprószony siwizną człowiek budził jakimś cudem respekt wśród pozostałych Sprawiedliwych. Ta niezrozumiała aura autorytetu udzielała się również plewom. Monti uważał, że to przez sposób poruszania się Walthera. Gdy Walther był w ruchu, wyglądał jak człowiek z planem, ale gdy się zatrzymywał, czar pryskał.

– Cholera. Gadają coś?

– Niby patrzą na pojedynek, choć raczej gówno stamtąd widzą. O kurwa… – Monti oderwał gwałtownie lornetkę od oczu i spojrzał na Jacka. – Chyba spojrzał w moją stronę.

– Kto? – dopytał Sameus.

– Red – odparł przerażony Monti.

– Chyba cię wybrał, Monti. Będziesz jego pierwszym sidem od lat – zaśmiał się Sameus.

– Zamknij się – warknął zafrasowany Monti.

– Trzeba było nie patrzeć. Wywołałeś wilka z lasu… A jutro przecież pierwsze żniwa, to nie może być przypadek, że Red wraca do Fortu dzień przed.

– Tylko nie to – Monti zbladł tak bardzo, że jego słomiane włosy wydawały się ciemniejsze niż normalnie.

– Daj spokój Sam… – wtrącił się Jack. – A ty Monti chyba żeś oszalał, ledwo ich widać. Chyba twój mózg spłatał ci figla.

– Zaraz będzie finał… – odezwał się Stealer, który dopiero teraz wydał się bardzo zainteresowany pojedynkiem. Pochylił się do przodu i wyciągnął rękę do Montiego, który podał mu lornetkę.

Abd’ar i Cloud stali w zwarciu, ciało przy ciele. Ich stopy co rusz zmieniały pozycję i walczyły o lepszą dźwignię, jednocześnie ostrza noży napierały, próbując złamać wzajemne chwyty i blokady. Abd’ar szczerzył zęby i Stealer wyobrażał sobie, jak zgrzytają i kruszą się z wysiłku. Cloud, którego krew z nosa zmieszała się z czarnymi pasami na twarzy, wyglądał jeszcze groźniej niż przedtem. Jego szeroko otwarte oczy i podskakująca warga świadczyły o gigantycznym wysiłku, jaki wkłada w pchnięcie, którym próbował przełamać chwyt obronny Abd’ara.

Nagle hebanowy wojownik złamał się i poleciał do tyłu, na spotkanie z ziemią. Cloud poczuł zwycięstwo i naparł z całej siły nie przejmując się zupełnie chwytem Abd’ara wciąż obecnym na nadgarstku.

– Błąd – mruknął Stealer i odłożył lornetkę.

Gdy Abd’ar opadał gładko do tyłu, w locie wsunął nogi między siebie i Clouda. Gdy tylko plecy dotknęły ziemi, węzły mięśni w udach i łydkach nabrzmiały jak napompowane wodą. Abd’ar, nie zwalniając chwytu nadgarstka, wyrzucił mocarnymi nogami oponenta w powietrze. Cloud przeleciał łukiem nad przeciwnikiem i uderzył twardo w ziemię. Dwie sekundy później Abd’ar siedział okrakiem na leżącym i ogłuszonym Cloudzie, przytykając mu nóż do szyi. 

Bębniarze przestali walić w instrumenty, pozostawiając w samotności cichnące słowa pieśni. Cloud złapał parę oddechów, puścił nóż i z wyraźną niechęcią poklepał Abd’ara w ramię. Płytkie, symboliczne cięcie ozdobiło jego pierś.

Stealer pokiwał z uznaniem głową, wstał i otrzepał spodnie.

– Dobry i trudny manewr – rzucił zerkając na Jacka. – Abd’ar Ra musiał nauczyć się tego na Dekugarteńskich podziemnych arenach. Esper zabiera sidów w ciekawe miejsca.

– Skąd ty tyle wiesz, Stealer? – zapytał Monti chowając lornetkę do wyściełanego pudełka. 

Stealer wzruszył ramionami.

– Uważam na lekcjach babci Vermont, Monti – Stealer popukał palcem w dolną wargę. – Dziwi mnie, że o to pytasz, wydawało mi się, że uważasz na lekcjach bardziej…

– Uważam. Tego nie było na żadnej lekcji, Stealer – rzucił twardo Monti, taksując podejrzliwym spojrzeniem swojego rówieśnika.

– Och? To musiałem o tym przeczytać w bibliotece. 

– Kto cię wpuścił do biblioteki? – Zdziwił się Monti. – Mnie samemu jest ciężko o pozwolenie. A nie! Nie odpowiadaj. Maine, prawda?

– I tu mnie masz. Tu mnie masz… – Stealer podniósł poddańczo ręce i uśmiechnął się rozbrajająco.

Monti odpuścił. Miał dziwne odczucia co do Stealera od samego początku, ale skoro Maine go sprowadził i pozwala mu na niemal wszystko, to jakież on ma prawo, by go oceniać, a tym bardziej snuć domysły. Zresztą Stealer nigdy nie dał Montiemu konkretnego powodu, dla którego zaczął na niego podejrzliwie zerkać. Owszem, Stealer wiedział więcej niż inne plewy i trzymał się bardzo blisko Sebastiana Maine, który zdawał się traktować go jak równego sobie, ale jego wiedza i umiejętności zawsze okazywały się przydatne a serce (wedle oceny Montiego) miał we właściwym miejscu.

Rytuał Pierwszej Krwi dobiegł końca. Pokonany Cloud nie przyjął porażki zbyt dobrze, bo natychmiast opuścił krąg wraz z grupką swoich stronników, podczas gdy inni sidowie gratulowali zwycięzcy. Teraz czekała ich całonocna zabawa przy ognisku i mniej bojowych rytmach bębnów. Gdy szaman Blutzi zamieniał parę słów z Abd’arem Ra, warzywa w osmolonych garnkach i płaty mięsa na patykach wylądowały nad ogniskiem.

Jack zerknął w stronę wschodniego skrzydła, nigdzie nie dostrzegając Meivy. Erra za to klaskała radośnie wtórując bębniarzom. Szybki rzut oka w stronę wału utwierdził Jacka w przekonaniu, że cokolwiek interesowało Reda i Colorado, właśnie dobiegło końca. Zniknęli, ale mdłe światło w małych okienkach baraku podpowiadało Jackowi, że Sprawiedliwi wciąż załatwiają jakieś sprawy, niewątpliwie związane z jutrzejszym dniem.

Jack wiedział, że tym razem się uda. Z samego rana trzeba zacząć się pakować, bo jeżeli Sprawiedliwi wybiorą swoich sidów, ci muszą być od razu gotowi do wyruszenia na szlak. Od dwóch lat Jack pakował swoje manatki i od dwóch lat je rozpakowywał, ale nie załamywał się, bo bardzo rzadko zdarzało się, by sidem został szesnasto– czy siedemnastolatek. W tym roku Jack przeczuwał, że to się zmieni i był tak pewny swego, że postanowił spakować się jeszcze przed snem.

 

Meiva nie mogła spać tej nocy z powodu powracających koszmarów. To znaczy mogła zasnąć, nawet chciała zasnąć, ale bolesne fragmenty przeszłości ukazujące się w jej snach wyzwalały w niej emocje budzące do życia Głos. 

 

Przestań.

 

– Nie – mruknęła Meiva pod nosem sama do końca nie wiedząc, co niby ma przestać.

– Znowu do siebie gada – warknęła Rose ze swojego łóżka. – Co za skaranie losu wsadziło nas do jednej sypialni…

– Jak na razie to ty gadasz więcej od Meivy – westchnęła głośno Erra, przyciskając poduszkę do głowy. 

– Nie denerwuje cię to, Erra? To jej ciągłe gadanie do siebie?

Meiva usiadła na brzegu łóżka. Wszechogarniająca ciemność sali sypialnej dziewcząt przebita była niewielką łuną księżyca wpadającą przez małe okienko na ścianie. 

 

Idź.

 

Wstała. Nie dlatego, że Głos tak chciał. Chciała po prostu wyjść, żeby nie słuchać narzekań Rose. Miała jej dość, bo niemal od samego początku ona i Kim zdawały się jej nie lubić, a ostatnimi czasy ich złośliwości przybrały na sile. Nie wiedziała dlaczego tak jest, dlaczego Kim i jej stronnicy patrzyli na nią krzywo.

Trudno było jej znaleźć przyjaciół, od kiedy pierwszy raz postawiła nogę w Forcie. Tylko Jack wydawał się widzieć w niej coś więcej niż przerośniętą dziwaczkę, która czasem do siebie gada. Wciąż dobrze pamięta, jak spotkała go pierwszy raz w zupełnej głuszy, siedzącego przy ognisku. Jego uśmiech wydawał się wtedy szczery i przypominał ciepły uśmiech doktora Falka. 

Wtedy, w ciemnym lesie, gdzie czuła krew w ustach, ten uśmiech przywrócił jej człowieczeństwo. On był światłem, dla którego wyszła z zimnego, ale bezpiecznego całunu nocy. Czasem chce tam wrócić, do mroku, do ciszy pełnej życia.

Nie potrafiła zrozumieć, czemu walka Abd’ara z Cloudem wydała jej się podniecająca. Gdy ich ostrza ścierały się krzesząc iskry, czuła w sobie wibracje metalu i dobrze słyszała ich gorące oddechy. Dla niej był to wspaniały taniec, którego kroki dyktowały uderzenia bębnów. Chciała tańczyć. Czuła, że nie jest to normalne, że budzi się w niej coś złego: pragnienie krwi należące do Głosu.

O tej porze chciała udać się na spacer po placu, ale ze względu na odbywającą się tam aktualnie zabawę nie mogła tego zrobić. Postanowiła więc udać się do innego ulubionego miejsca.

Biblioteka w koszarach jest w posiadaniu zasobów, na widok których kongregacja złapałaby się za głowę. Był to efekt uboczny tysięcy wypraw na szlak, z którego niejednokrotnie trzeba zboczyć, by znaleźć prawdziwe perełki. Można było w niej przebywać tylko za pozwoleniem babci Vermont lub w obecności Sprawiedliwego. Meiva wiedziała jednak, jak się tam dostać, i nie wymagało to posiadania kopii klucza do dębowych drzwi broniących wstępu. 

Wspięcie się po ceglanych ubytkach na tylnej ścianie koszar nie stanowiło trudności a długie ręce i nogi Meivy stanowiły w tym wypadku zaletę, bo pozwalały sięgać do lepiej usytuowanych chwytów. Wspinaczka do okna na pierwszym piętrze nie stanowiła zatem wyzwania, a że samo okno miało już dawno zniszczony zamek, wystarczyło je tylko lekko pchnąć. Chude i giętkie ciało Meivy pozwoliło bez problemu wślizgnąć się do środka.

Wejście to odkryli z Jackiem kilka lat temu, gdy urządzali sobie zawody we wspinaczce. Metą było okno, które okazało się otwarte, a Jack zachęcił ją do rzucenia okiem na wnętrze. Od tej pory regularnie się tam spotykali, w tajemnicy przed innymi plewami, sidami i Sprawiedliwymi. Jack miał o wiele większe trudności, by przecisnąć się przez okno, ale w końcu znalazł odpowiedni zestaw ruchów, by tego dokonać. 

Blade światło księżyca wpadające przez liczne okienka antresoli tworzyło labirynt cieni, pośród których kroczyła Meiva. Nie szukała konkretnego tytułu, bo nigdy nie miało znaczenia, co czyta, byle tylko pozwalało zagłuszyć Głos. Klucząc między próchniejącym półkami szukała po prostu miejsca, gdzie będzie mogła spokojne usiąść i poczytać. Chwyciła losową książkę i oparła się plecami o zimną ścianę.

Książka była ręczną robotą jakiegoś partacza. Nierówno przycięte strony, rzeźnickie szycie połączone z niezdarnym klejeniem wskazywały bez wątpienia na dzieło współczesnego pisarza niezwiązanego z Kongregacją. Nie była gruba, a jej strony, pofalowane nieco od wilgoci sprawiały wrażenie delikatnych, więc Meiva bardzo ostrożnie otworzyła ją na losowej stronie i zaczęła czytać. Mimo panujących ciemności litery widziała bardzo wyraźnie i nigdy nie zastanawiała się nad niezwykłą naturą tego talentu. 

 

“… Czy pochodzą od ludzi czy też ludzie od nich. Przyjmujemy za naturalną ich obecność i zwyczaje, jakie nas wiążą. Dobroć, pomoc, bezpieczeństwo i wreszcie sprawiedliwość – pojęcia te nierozerwalnie kojarzą się z Cheonami, którzy kierują nas przez całe życie do Vau, skąd Oni (rzekomo) pochodzą. Gdzie jednak podziewa się ich dobroć, gdy zadajesz za dużo pytań? Gdy szukasz przyczyn zakazów kardynalnych, gdy chcesz zapełnić luki w historii otaczającego nas świata? Ryzykujesz wtedy znak piętna, który na zawsze skazuje cię na tułaczkę po Ogrodzie. W naukach Kongregacji panuje nakaz kompletnego zaufania i bezkrytycznego podchodzenia do nauk rzez nich szerzonych.

 

Hałas. Meiva podniosła głowę i nadstawiła uszu niczym kot, ale zupełna cisza przeciągała się w nieskończoność. To pewnie hałas wciąż trwającej zabawy.

 

Nie. 

 

– Zamknij się – mruknęła Meiva i wróciła do czytania. 

 

“Poszukiwanie odpowiedzi we własnym zakresie i (co wydaje się naturalne) chęć skonfrontowania własnych badań ze stanem faktycznym w celu zbliżenia się do prawdy jest wyraźnie nie na rękę Cheońskim Awatarom. Nie ulega wątpliwości, że obserwując i badając rozumem świat rzeczywisty wystarczy odrobina logiki, by dostrzec, że coś jest nie tak. I właśnie ta obserwacja wyzwala w Awatarach (a co za tym idzie – Cheonach) cechy do nich niepodobne. Kary, piętna i zakazy kardynalne mają uchronić nas przed spaczeniem, przed Limbo, jestem jednak pewien, że w ten sposób chronią coś jeszcze. Ten sekret jest jak skaza na ich doskonałej cerze, która nie daje spokoju wielu Wiedzącym.”

 

Tym razem dobrze usłyszała ciche skrzypnięcie okna. Zamknęła książkę i kocim ruchem skryła się między półkami.

Tajemniczy cień przesuwał się wzdłuż ściany co jakiś czas przecinając snop księżycowego światła. Meiva śledziła ruch kryjąc się pomiędzy książkami i uśmiechając się drapieżnie. Bawiło ją, jak nieporadnie Jack się skrada, ale widziała znaczne postępy w technice. Stawiał stopy w miejscach, gdzie deski praktycznie nie skrzypią. 

Jack nie wiedział, gdzie tym razem Meiva zagrzała miejsce, ale miał nadzieję, że znalazła wciągającą lekturę, bo popełnił dwa błędy, które mogły go zdradzić. Raz noga osunęła mu się na murze w trakcie wspinaczki, a drugi raz gdy to cholerne okno lekko zaskrzypiało. 

Przesuwał się wzdłuż rzędów półek uginających się pod ciężarem książek. Spoglądały na niego okładki “Cyklu Jońskiego”, które ozdobione były rysunkami oczu wykonanych złotą farbą. Jack dobrze znał tę serię rękopisów Alberta Krokietera, który opisał w niej skutki Dryfu Kontynentów i marzył, by kiedyś na własne oczy zobaczyć opisane w nich pałace o złotych kopułach, wtopione w ośnieżone szczyty Gór Lisich, albo ukryte w Północnych Lodowcach stalowe miasta technomantów. 

Jack skręcił w jedną z alejek, starając się kluczyć między zbłądzonymi plamy światła. Gdy znalazł się przy regale, za którym ukrywała się Meiva, ta pchnęła książkę, która spadła po jego stronie. Jack odruchowo obrócił się na pięcie spodziewając się ataku, ale niestety za późno zrozumiał, że leżąca już na ziemi książka zrobiła to, co do niej należało – odwróciła jego uwagę. Chude przedramię Meivy błyskawicznie, acz delikatnie oplotło szyję Jacka.

– Jakim cudem to robisz? – Zapytał Jack.

– Lena zawsze mówiła, że mam do tego talent – odparła Meiva puszczając Jacka. – Skoro tu jesteś, to mnie szukałeś. Chciałeś czegoś ode mnie? 

Jack był zakłopotany i nieco się zarumienił, co Meiva spostrzegła mimo niemal zupełnego mroku.

– Jutro… Mam nadzieję… wybiorą mnie na sida. Czuję to. Mam takie… – Jack nie potrafił wyartykułować swoich myśli. Meiva widząc zmagania Jacka z własnym językiem wydała z siebie cichy chichot. – Co? Co cię tak bawi? – Jack się trochę naburmuszył.

– Chciałeś się pożegnać, prawda?

– Nie! – niemal krzyknął Jack, ale odruchowo złapał się za usta. Wiedział, że jeśli ktoś nakryje ich w bibliotece, będa mieli przechlapane. – To znaczy… Wiesz, jak to działa. Jeżeli po ciebie przyjdą, od razu ruszasz. Mogę nie mieć czasu, może mi mentor nie pozwoli… A nie chcę tak bez słowa… A jeżeli będziesz chciała zostać plewą do końca, to mam nadzieję, że będę cię widywał w Forcie… 

Meiva pocałowała go w policzek. Musiała się schylić, by to zrobić, niemniej zaskoczyła Jacka, który złapał się za cieplejsze miejsce na twarzy.

– Mógłbyś zostać ze mną – powiedziała lekko.

– Mógłbym, Mei… – Jack usiadł na jednym z krzesełek i sięgnął po rękopis, który akurat był pod ręką. – Ale ja chcę… tam iść. Na szlak. Chcę zostać Sprawiedliwym… Kurde, jąkam się jakbym miał znów dziesięć lat… – Jack westchnął i zamknął oczy.

Meiva pozwoliła mu zebrać swoje myśli, oparła się o półkę i zsunęła na ziemię. W okalającym ich mroku, poprzecinanym gdzieniegdzie księżycową łuną rozbitą przez zmatowiałe szyby małych okien, dobrze widziała zmagania odbijające się w mimice jego twarzy. 

– Mei… – zaczął Jack po chwili ciszy, już pewniejszym tonem – Przypomnij sobie tamten moment, gdy spotkaliśmy się w lesie. To był chyba czwarty miesiąc drogi od Palisady, cholera wie gdzie i byłem zwyczajnie przerażony. Miałem wątpliwości, czy dobrze zrobiłem, że się zgodziłem. Bałem się jak nigdy. I wtedy ty się pojawiłaś. 

– Chwyciłeś za nóż – Meiva spojrzała w sufit, myślami odpływając do wspomnień.

– Ta – Jack parsknął cicho pod nosem. – Ojciec patrzył na mnie jak na debila, ale sam miał już dłoń na kaburze. Nie dotarło to do mnie od razu, ale po czasie zrozumiałem, że spędziłaś tyle czasu błąkając się po tym lesie sama… bez jedzenia czy picia… Ja miałem opiekuna, nóż, ognisko… W trakcie tych wspólnych miesięcy spędzonych z tobą mój strach zniknął. Sprawiłaś, że wiele rzeczy zrozumiałem. Nie chcę, żeby ktoś przechodził to samo, co ty. Chcę zostać Sprawiedliwym, Mei. Tak mogę pomóc innym. Ale chcę również widywać z tobą tu, w Forcie. 

– Kim dla ciebie jestem, Jackie? – odezwała się Meiva nie otwierając oczu. – Jakimś pacjentem? – podsunęła kolana pod brodę i owinęła je rękami – Chcesz być drugim doktorem Falkiem?

Jack zsunął się powoli z krzesła z poważną miną.

– Tak było, Mei, nie ukrywam. Jeszcze dwa lata temu na pewno. Teraz… – przysunął się do niej tak blisko, że czuła jego ciepły oddech. – Teraz to coś innego. Nie wiem co dokładnie, ale na pewno nie jesteś żadnym pacjentem.

– Przyjaźń? – mruknęła z rozbawieniem, otwierając oczy i spoglądając z bliska na Jacka. Pamiętała, że gdy był mały, miał pucołowatą twarz, ale dziś prezentował ostrzejsze rysy, co było zasługą wielu lat treningów w Forcie. Mimo to była przyjazna i lubiła na nią patrzeć, bo była szczera. Wszyscy inni wydawali się nosić jakieś maski, ale Jack był prawdziwy niezależnie od sytuacji. Być może wynikało to z faktu, że do Fortu przybyli razem i wspólnie doświadczali pierwszych dni, które przerodziły się w miesiące, a potem lata przyjaźni. 

– To na pewno, ale… Żeby to zrozumieć, potrzebuję czasu, Mei. 

Jack otworzył trzymaną książkę na ostatniej stronie. Nie widział, co tam jest napisane, bo dla niego było za ciemno, ale widział biały, pusty fragment kartki i to mu wystarczyło.

– Czytałem, że w starożytnych kulturach ludzie mieli różne, dziwne rytuały. Gdzieś mi się przewinęło, że tworzyli czasem więzy krwi. Dla nich było to głębokie połączenie i chciałbym… Chciałbym się z tobą połączyć, Mei. Więzami krwi.

Meiva wpatrywała się w Jacka z mieszaniną fascynacji i strachu. Różne myśli kłębiły się jej po głowie; różne interpretacje słów jej przyjaciela, których implikacje powodowały uderzenia gorąca. To dotychczas nieznane jej uczucie wypełniło ją dziwną lekkością i pokryło ciało gęsią skórką. Tymczasem Jack sięgnął po finkę, którą miała na wyposażeniu każda plewa i położył na otwartej książce. Czas na chwilę stanął w miejscu, ale tylko na chwilę, bo dłoń Meivy powoli wysunęła się nad książkę. Jack odwrócił swoją dłoń, przyłożył ostrze i szybkim pociągnięciem rozciął skórę. Nim pojawiła się krew, ujął delikatnie dłoń Meivy, przyłożył czubek ostrza do skóry i spojrzał w jej ciemne oczy. Dokonał cięcia tuż po delikatnym skinięciu jej głowy. Ich dłonie splotły się palcami, krew powoli mieszała się w lekkim uścisku, kapiąc cichutko na ostatnią, białą stronę nieznanej historii.

 

Następnego ranka nikt nie spał już od piątej trzydzieści. Wszyscy albo byli w trakcie pakowania, albo siedzieli już na walizkach. Rzecz jasna cały bagaż sprowadzał się do plecaka i sakw przytaczanych do siodła konia, przy czym u tak sporą część całego wyposażenia stanowił śpiwór. Na szlaku mieszkasz i żyjesz dzięki wiedzy zdobywanej w Forcie i większość rzeczy znajdujesz w miejscu kolejnego obozu.

Jack spakował się poprzedniego dnia zastanawiając się, czemu mało kto tak robi. Teraz jednak to zrozumiał. Czekał. Czekanie to przeciągało się zjadliwie, mieszając niecierpliwość z nerwową obserwacją krzątających się przy swoich łóżkach kolegom. Jack nie miał co z sobą zrobić. Sprawiedliwy może przyjść w dowolnym momencie między śniadaniem a obiadem, co w najgorszym wypadku dawało nieco ponad sześć godzin spędzonych w dormitorium. Pozostawała nadzieja, że mentor okaże się rannym ptaszkiem. 

Dwa lata temu nie miał żadnych oczekiwań, dlatego wtedy czas leciał mu szybciej. Teraz Jack nie mógł usiedzieć w miejscu, czując, że dziś jest jego czas. Był o tym tak bardzo przekonany, że martwiło go jedynie, kto stawi się po niego tego dnia. Miał oczywiście nadzieję, że będzie to Nevada, jego przybrany ojciec. W drugiej kolejności liczył na Colorado, czyli Pierwszego Sprawiedliwego. Monti zjadłby chyba jedną ze swoich książek z zazdrości. Patrząc jednak bardziej przyziemnie Jack nie zdziwiłby się, gdyby to Alexander Utah stałby się jego mentorem i, szczerze powiedziawszy, Jack nie miałby nic przeciwko. Indiana był w porządku, ale Monti uświadomił go, że Erra ma już zarezerwowane miejsce u jego boku.

Były też scenariusze, które mroziły mu krew w żyłach. Było mało prawdopodobne, że pogorzelec nagle zechce przyjąć sida pod swoje skrzydła, ale jego obecność w forcie ściskała Jackowi żołądek ze strachu przed taką ewentualnością. Babcia Vermont za to byłaby dla Jacka gorzką pigułką do przełknięcia. Chciał się wyrwać z Fortu i ruszyć w szeroki świat, a nie siedzieć za biurkiem ustalając jadłospis na najbliższy tydzień. Babcia miała oczywiście o wiele więcej na głowie, ale wszystko to wiązało się z nudną, nieciekawą pracą, do której Jack nie miał ani serca, ani umysłu. Za dużo czasu spędził na marzeniach o bohaterskich czynach na szlaku, by porzucić je na rzecz Fortu. I broń losie od bab. Arizona, Dakota i Virginia mogą brać Montiego czy innego Sameusa, ale Jack nie miał ochoty spędzać czasu na pudrowaniu noska czy prasowaniu ubrań. 

Przykrą, ale na szczęście (w ocenie Jacka) nierealną opcją był Sandoval Montana. Jack nie cierpiał zajęć z goecji, przez co Sandoval wielokrotnie musiał przywoływać Jacka do porządku, gdy ten lekceważąco do nich podchodził. Dziwne byłoby zatem, gdyby przygarnął go pod swoje skrzydła. Jeżeli by do tego doszło, nie zrobiłby na złość tylko jemu, ale również Haze’owi, który uchodził za prymusa w dziedzinie magii, i który był idealnym kandydatem na sida Montany. 

W końcu wszyscy w sali byli spakowani i mogli zająć się wspólnym zabijaniem czasu. Najlepszym sposobem była gra w karty lub kości, dlatego w ciągu kilku minut łóżka i taborety zamieniły się w stoły do gry, podczas których praktycznie nikt się nie odzywał, zaklinając w myślach rzeczywistość. Myśli plew huczały od nazwisk Sprawiedliwych licząc na to, że wywołają wilka z lasu. Pewnie dlatego gry pozbawione były emocji. Przegrana nie różniła się od wygranej, rozdawano po prostu jeszcze raz karty i gra toczyła się od nowa. 

W końcu jednak drzwi dormitorium zaskrzypiały donośnie, zatrzymując w efekcie upływający czas. Gdy do sali wchodzili kolejno Sprawiedliwi, nikt nawet nie drgnął. W dłoniach zastygły kości gotowe do rzutu, Sameus trzymał kartę zawieszoną nad stosikiem w pół ruchu i tylko Haze odłożył na bok swój notatnik. Babcia Vermont, Emily Arizona, Sandoval Montana i Walther Colorado stanęli w męskim dormitorium, wpatrując się czujnie w zaskoczonych chłopców. Czterej Sprawiedliwi wybierający spośród piętnastu plew. 

Jack wiedział, że nie jest dobrze. Ze wszystkich scenariuszy szansę na spełnienie miały te gorsze i jego jedyną nadzieją był niepozorny, acz najwyżej postawiony w bractwie Walther. Sandoval nie był raczej opcją, bo nie mogło być przypadkiem, że przyszedł do sali, gdzie mieszkał Haze. Jack unikał skrzyżowania spojrzeń z babcią i Emily, ale nie było to łatwe. Emily Arizona prezentowała się po prostu zjawiskowo i zahipnotyzowała nie tylko Montiego. Była szczupłą, dumną i młodo wyglądającą kobietą o przeszywającym spojrzeniu szaroniebieskich oczu. Włosy zawsze farbowała na srebrzysty kolor i dbała, by przycięte były równo, nieco powyżej wysokości ramion. Jej błyszczące od pastowania, wysokie buty kryły się w wyprasowanych w kant ciemnych nogawkach spodni zwieńczonych solidnym pasem z amunicją i kaburą, w której spoczywał rewolwer. Dobrana rozmiarowo, zapięta na białej koszuli czarna kamizelka komplementowała zarówno jej figurę, jak i ciemny makijaż oczu na jasnej, pozbawionej rumieńców twarzy. Uwagę zwracała duża, przypięta pod szyją broszka, która była równie czerwona co szminka, której użyła do pomalowania ust.

Cisza, podczas której Sprawiedliwi taksowali spojrzeniem zastygłe w oczekiwaniu plewy, przeciągała się niemiłosiernie długo. W końcu Sandoval wystąpił krok do przodu, spojrzał na Haze’a i tylko skinął głową. Plewa, zupełnie bez słowa, złapała notatnik i niewielki pakunek, po czym wyszła z Sandovalem z sali, żegnając kolegów zdawkowym gestem dłoni.

– Montpelier – kobiecy głos rozległ się po sali. 

Jack spojrzał na przyjeciela z mieszaniną rozbawienia i konsternacji, bo głos należał do babci Vermont. Monti zamknął oczy i trwał tak, walcząc z różnymi myślami. W końcu jednak wstał i sięgnął po swoje rzeczy.

– Nie musisz się zbierać, Montpelier – powiedziała sucho babcia Vermont. – Zostajemy w Forcie. 

Słowa te wyraźnie ubodły Montiego, który zesztywniał, wciąż wyciągając rękę po niewielki bagaż. W końcu wyprostował się sztucznie i z wymuszoną, obojętną miną udał się w kierunku drzwi. Babcia i Monti (z miną skazańca) opuścili dormitorium.

– Wyglądał jak zbity pies – zauważyła Emily, gdy drzwi się zamknęły. 

– Idę sprawdzić, jak idzie innym – odezwał się Walther i, ku zdumieniu pozostałych plew, opuścił salę.

Nadzieja w Jacku umarła. Zrozumiał, że Walther nie przybył tu jako potencjalny mentor. Nadzorował jedynie, z sobie tylko znanych powodów, obchód po dormitoriach. Gdy zrozumiał, że nie zostanie w tym roku sidem, zupełnie przestało go obchodzić, kogo wybierze Emily.

– Jack.

Zimny dreszcz przeszył Jacka, by za chwilę zrobiło mu się gorąco. Wpatrywał się w Emily szeroko otwartymi oczami a gdzieś w środku pojawiło się znajome uczucie mieszaniny mdłości i gniewu.

– Tak, o tobie mówię, nicponiu – powiedziała rozbawiona Emily widząc konsternację Jacka.

Jack wstał, ale nie złapał za swoje tobołki. Sztywnym krokiem podszedł do Emily, czując z każdym krokiem narastającą woń jej słodkich perfum. Byli niemal tego samego wzrostu, więc Jack niewidzącym wzrokiem spojrzał jej prosto w oczy.

– To nie tak miało być – szepnął.

Emily parsknęła przewracając oczami.

– Ale tak jest – Sprawiedliwa westchnęła ciężko i przeciągle, łapiąc się za boki. – Słuchaj młody. Za godzinę ruszamy. Jeżeli do tego czasu nie stawisz się przed bramą na dziedzińcu zewnętrznym uznam, że odpuściłeś. To nie Kongregacja, młody. Nie ma przymusu. Chcesz pozostać na zawsze plewą, twoja sprawa.

Jack dalej stał sztywno, trawiąc słowa Arizony. Robił to tak długo, że Emily zaczęła pytająco unosić brwi. W końcu Jack minął ją, złapał za klamkę i wyszedł z sali, nie zamykając za sobą drzwi.

– Godzina, młody! Pamiętaj! – krzyknęła Emily za Jackiem, który z każdym krokiem szedł coraz szybciej i szybciej. W końcu biegł przed siebie, chcąc uciec od myśli, które nijak nie chciały zostać z tyłu. Minął Stealera stojącego na korytarzu wraz (jak to było do przewidzenia) z Sebastianem Maine i już miał minąć Errę, ale ta zatrzymała go żelaznym uchwytem za ramię, niemal go przewracając.

– Zostaw mnie! – warknął, próbując się wyrwać i dopiero wtedy spojrzał nieco bardziej przytomnie na koleżankę z koszar. Dyszała ciężko z miną będącą odbiciem jego własnych emocji. Zrozumiał, że przybiegła tu ze swojego skrzydła.

– Co się stało? – zapytał nieco mniej gniewnym tonem.

– Meiva, Jack. Ona… – Erra próbowała wypluć z siebie słowa między kolejnymi, łaknącymi tlenu oddechami.

– Co z Mei? – Jack poczuł zimno rozchodzące się po całym ciele, zapominając zupełnie o swoich troskach.

– Red, Jack. Red po nią przyszedł.

 

Całe życie sypało się Jackowi jak domek z kart. Nie rozumiał decyzji stojącej za przydzieleniem go do Arizony, ale tym bardziej nie rozumiał, dlaczego ten potwór wybrał Mei. I już nawet nie chodziło o to, że ten zwyrodnialec postanowił nagle przygarnąć sida. Jack zupełnie nie rozumiał, dlaczego się zgodziła. I dlaczego Walther na to pozwolił. Czyżby o tym rozmawiali wczoraj w nocy?

– Przecież chciałaś zostać wieczną plewą, Mei… – mruknął pod nosem Jack jakby liczył na to, że jego przyjaciółka zmaterializuje się w powietrzu i wyjaśni motywy swojego postępowania. 

Erra była pod wrażeniem siły adrenaliny. Ledwo nadążała za Jackiem mimo iż to ona uchodziła za najbardziej wysportowaną plewę w całych koszarach. Jack rwał do przodu i wpadł do damskiego dormitorium jak kuna w agrest, bez krztyny wstydu i zażenowania. Wszystkie dziewczęta, ze względu na wyjątkowy dzień, były już dawno ubrane, mimo to zaprotestowały głośno, wyzywając go od zboczeńców i obrzucając innymi, mało pochlebnymi określeniami. 

– Gdzie jest Mei!? – Jack krzyknął autorytatywnym tonem, uciszając o dziwo wzburzone głosy dziewczyn, choć ich obrażone miny wciąż pozostawały na swoim miejscu.

– Erra ci nie powiedziała? – odezwała się buńczucznie Kim, zerkając na sida Indiany, który zatrzymał się tuż za Jackiem, z trudem łapiąc oddech – Red ją zabrał.

– Kiedy? Przecież dopiero przed chwilą…

– Przyszedł przed śniadaniem – powiedziała Kim, jakby było to oczywiste. – Przed innymi Sprawiedliwymi – dodała i zachichotała a Rose zawtórowała jej po krótkiej chwili. – A co? Martwisz się, że ktoś inny zerwie jej… kwiatuszek?

Jack cały się zagotował i przez falę wzbierającego gniewu nie czuł, jak paznokcie wbijają się głęboko w skórę zaciśniętych mocno pięści. Nim jednak zdążył zareagować, Erra minęła Jacka, podbiegła do Kim i przywaliła jej na odlew tak mocno, że ta zrobiła niemal pełny obrót w powietrzu, nim upadła na swoje łóżko. Kim zawyła przyciskając dłonie do twarzy, którą ukryła w pościeli. Rose już miała wstać, ale krótkie spojrzenie Erry ostudziło jej bojowy zapał.

– Martw się lepiej o swój kwiatuszek, Kim – powiedziała twardo do jęczącej w pościeli dziewczyny. – Zawsze mogę ci pomóc. Pracowałam na farmie przy lochach takich jak ty.

Niezrozumiałe, pełne płaczliwych jęków dźwięki wydobyły się z okolic pościeli, ale Erra miała to zupełnie gdzieś. Odwróciła się do Jacka, ale ten zwyczajnie wyparował.

 

Jack wbiegł na zewnętrzny dziedziniec, gdzie dostrzegł Arizonę oporządzającą parę koni. Był tam również jego ojciec, który siedział na swoim koniu i rozmawiał ze stajennym. Przy aktualnie otwartej, głównej bramie, również na koniach, siedziała Esper Luizjana i jej sid, Abd’ar Ra. Stał przy nich jeszcze Cloud, który rozmawiał o czymś z Abd’arem a Esper jedynie czekała, rozglądając się po dziedzińcu.

Jack również się po nim rozglądał, tylko bardziej chaotycznie, klucząc wzrokiem co rusz w inne miejsce. Chodził to w te, to we wte, nie mogą zebrać myśli do kupy. Szukał Mei, ale sam czuł się cholernie zagubiony.

– Czyli podjąłeś decyzję? – Zagaiła Arizona, gdy Jack się zbliżył. 

Plewa wbiła w nią swoje apatyczne spojrzenie, ale po chwili brwi na twarzy Jacka zmarszczyły się gniewnie.

– Gdzie oni są? 

– Kto? – spytała szczerze zaskoczona Emily, ale po chwili jakby ją olśniło. – Ah… Red i Meiva… Już wyruszyli. Gdybyś nie latał po całych koszarach, może być jeszcze…

Jack nie słuchał dalej. Odwrócił się na pięcie i ruszył prosto na swojego ojca, który zamilkł, gdy zauważył zbliżającego się, przybranego syna. 

– Później pogadamy, Hadid – szepnął do stajennego, klepnął konia piętami i odwrócił się bokiem do Jacka, który zatrzymał się i wiercił wściekłym spojrzeniem swojego ojca. 

Fleckler Fox Nevada nie był już młody, o czym świadczyła pomarszczona jak wysuszona śliwka skóra twarzy, która spędziła zdecydowanie za dużo czasu w pełnym słońcu. Mimo przerzedzonych, krótkich włosów nie widać było na nich śladu siwizny a nienaganna postura jeźdźca wskazywała, że ciało również ma się dobrze. Pod długą, luźno wiszącą kurtka koloru pustynnego piasku widać było przewieszony przez pierś pas z amunicją do sztucera, który wisiał zawieszony na ramieniu.

– Dlaczego tato? Dlaczego na to pozwoliłeś? – zaczął Jack, próbując powstrzymać emocje, ale mieszanina żalu i gniewu zniekształcała nieco jego słowa.

Fox milczał. Rozejrzał się po placu mrużąc oczy i krzyżując spojrzenie to z Arizoną, to z Esper. Ich twarze wyrażały więcej, niż tysiąc słów.

– Choleron – mruknął Sprawiedliwy pod nosem. – To nie twoja sprawa, Jack. Red ma pełne prawo…

– Wiesz jaki jest Red! – Jack krzyknął tak głośno, że jego słowa odbiły się echem po od murów dziedzińca. Abd’ar i Cloud przestali rozmawiać i spojrzeli w stronę Jacka a stajenny Hadid podniósł brwi i cichcem wycofał się do stajni.

– Ta… – Fox znowu uciekł wzrokiem do pozostałych Sprawiedliwych, którzy zgodnie pokręcili głowami. – Słuchaj, Jack. Skoro pojechała z Redem, to znaczy, że wyraziła zgodę.

– Naprawdę nie mogłeś nic zrobić, tato!? – Jack położył nacisk na ostatnie słowo tak, by zabrzmiało jak obelga. 

Fox milczał. 

– Nienawidzę cię – mruknął Jack, ledwo powstrzymując łzy. – Nienawidzę was wszystkich.

Odwrócił się i obserwowany przez wszystkich obecnych sztywno przemierzył dziedziniec. Jack zatrzymał się przy Emily i oparł dłoń na zadzie konia, wpatrując się jednak w ziemię pod nogami.

– Pójdę po moje rzeczy – powiedział tonem skazańca i ostatni raz ruszył w kierunku tunelu.

 

*******

 

Meiva nie miała zamiaru się pakować. Podjęła decyzję już dawno temu i choć Głos potrafił wyć z rozpaczy z powodu jej decyzji, to nie miała zamiaru jej zmienić. Głos robił wszystko, by złamać Mei i wykorzystywał do tego wszelkie dostępne środki. Wzmagał się dziko, zagłuszał jej myśli i próbował wykorzystać fakt, że Mei tak naprawdę chciała kiedyś wyruszyć na szlak. Szeptał obietnice dzikiej przygody, kusił przyjemnościami wspanialszymi od orgazmu, ale wszystko to podszyte było metalicznym smakiem krwi. Meiva bała się Głosu, bała się, co będzie chciał zrobić tam, za murami. Musiała tu zostać. Głos był jej więźniem, dopóki ona była więźniem Fortu.

 

Jej głowę zaprzątały myśli o rozmowie z babcią Vermont na temat jej decyzji a pozostałe dziewczęta jeszcze nie skończyły się nawet pakować, gdy drzwi sypialni otworzyły się na oścież. Już miały podnieść się oburzone krzyki, ale te ugrzęzły wszystkim w gardle. 

Do sypialni stanowczym krokiem, znaczonym dźwiękiem podkutych butów, wkroczył Red Hand Texas. Jego ciężki, spękany olejak chrzęścił z każdym ruchem zbliżającym go do centrum pomieszczenia, gdzie wreszcie się zatrzymał. 

– Wynocha – rzekł suchym i szorstkim jak papier ścierny głosem. Wszystkie dziewczyny cofnęły się na dźwięk jego słów, dlatego Red obrzucił je przekrwionym spojrzeniem spod pogiętego ronda kapelusza. – Choć z drugiej strony… możecie zostać – oblizał językiem skórę wokół nieistniejących ust. 

Meiva wpatrywała się w koleżanki, które przyciskając się do ścian i łóżek powoli przesuwały się do wyjścia. Wstała.

– Ty nie.

Meiva przełknęła ślinę i powoli usiadła ponownie na łóżku. Red zdjął kapelusz, do którego przykleiły się pojedyncze włókna włosów i przejechał po pobrużdżonej skórze głowy dłonią ukrytą w czerwonej rękawiczce. 

– Gorący to dzień… Pełen zapętlonego szaleństwa. Jam jest prawdą, skąpaną w promieniach oczyszczającego słońca.

Red zakaszlał mokro, charknął obrzydliwie i przełknął zgromadzoną w ustach treść. Meivą wzdrygnęło, ale przy okazji zauważyła, że Głos przepadł, jakby schował się gdzieś w czeluściach jej podświadomości.

– Ah. Żadnych pytań? Czyżby to strach odebrał ci mowę? 

Red sięgnął do kieszeni, z której wyjął brudną chusteczkę. Wpatrywał się w nią, jakby szukał wolnego od zanieczyszczeń miejsca, ale wzruszył ramionami i wytarł ostentacyjnie ślinę z kącika ust.

– Będziesz moim sidem, Meivo. 

– Nie będę – odparła od razu.

Red wciąż przecierał usta, co jakiś czas zaglądając w zawartość chusteczki.

– Nie? Oh… Jak można bać się takiego kaleki? Hehe. Ale oto moja pierwsza lekcja, sidzie. Lekcja o tym, że świat jest gorszy, niż mogło ci się do tej pory wydawać.

Pogorzelec podszedł do ściany i spojrzał przez wysoko położone okno. W świetle dnia dobrze widać było pozbawioną nosa i brwi twarz, która połyskiwała, jakby natarta była woskiem. 

– Duża to odpowiedzialność… wybrać wśród plew kogoś, kto się nadaje na Sprawiedliwego. Nie każdy ma cechy niezbędne, by stać się ostoją uciśnionych. Dlatego Jack jest takim łakomym kąskiem.

Wspomnienie imienia jej przyjaciela sprawiło, że zacisnęła mocniej szczękę. Red przeniósł swoje śliskie spojrzenie z okna na wysoką dziewczynę.

– Wiem o was wszystko. Wiem, że nazywa cię słodko “Mei”. Wiem, że serce ma we właściwym miejscu. Dobry, smaczny chłopak. Skoro mówisz nie, to…

– Nie zgodzi się – rzuciła nerwowo Mei wciąż zaskoczona, że Głos nie wykorzystuje jej chwili słabości.

Red zbliżył się do Meivy na odległość kilku kroków. Już od kiedy pojawił się w sali czuła kwaśny odór potu, ale z tak bliska smród wzmógł się jeszcze bardziej.

– Nie zgodzi – westchnął Red – Wiem. Ale to mój prezent dla ciebie. Zostaniecie razem w Forcie, na zawsze. Wieczna plewa Mei i wieczna plewa Jack na zawsze razem. Spełnienie twoich marzeń, prawda? Ale czy jego?

Meiva odwróciła wzrok i wbiła go w szafkę, w której trzymała splamioną krwią książkę. Red podszedł jeszcze bliżej i zbliżył swoją poparzoną twarz tak blisko, że poczuła jego śmierdzący oddech. 

– Naprawdę to zrobi. Jack, twój przyjaciel, porzuci swe marzenia o zostaniu Sprawiedliwym ze strachu przede mną, ale jego los przypieczętuje twoja decyzja, Mei… – Red wyprostował się i cmoknął kilka razy w zamyśleniu. – Sądzę jednak, że o wiele, wiele zabawniej będzie, jak się zgodzi.

– To szantaż… – sapnęła żałośnie Meiva. 

Red parsknął, ale nie było to parsknięcie pełne rozbawienia. Było to metaforyczną onomatopeją wzruszenia ramion.

– Oczywiście – Red wyprostował się, uwalniając w niewielkim stopniu Meivę od straszliwego odoru. – I to jest moja lekcja, sidzie. Parszywy los ciągle nas szantażuje, a my zmuszeni jesteśmy do podejmowania trudnych wyborów. A jaki jest twój?

Red znał odpowiedź zanim Meiva otworzyła usta.

 

Koniec

Komentarze

Hej, Folan.

Od razu na starcie zaznaczę, że nie ma opcji, żebym przeczytała tekst o objętości 80 tys znaków, bo szczerze nienawidzę czytać czegokolwiek z ekranu, męczę się i nawet jak znajdę coś fajnego, żałuję, że nie mam tego na papierze, bo na pewno spodobałoby mi się bardziej. Jednak, o matko, przeczytałam całość. Sama w to nie wierzę.

Nie znaczy to, że przedstawiony przez ciebie fragment jest tak dobry, a jedynie (albo aż), że ma coś w sobie. Tutaj tym czymś jest zdecydowanie pomysł na świat. Uwielbiam młodzieżówki, bo często mają właśnie te fajne światy – kategoryzuję tak ten fragment, bo bohaterowie są nastolatkami (takie odniosłam wrażenie) i fabuła jest taka właśnie młodzieżowa (nastolatkowie uczący się w specjalnej “szkole”, aby zostać kimś tam wielkim, mający opiekuna i takie podobne). Nie wiem, czy o to ci chodziło, Folanie, ale dla mnie to wielka zaleta, bo od dawna odkryłam, że choć schematyczne, często młodzieżówki/young adult są najciekawsze ;)

No więc świat jest świetny – bardzo mi się podobały tytuły/nazwiska Sprawiedliwych (szkoda, że nie było Alaski i Karoliny!). Fabuła ok, choć póki co niezbyt oryginalna, ale ponieważ to fragment, więc nie uznaję tego za wadę.

Bardziej niż nad tym musisz popracować nad stylem. Póki co jest taki ok. Bez fajerwerków, ale wystarczająco, żeby przeczytać. Widzę, że masz już kilka opowiadań na portalu, ale uważam, że musisz jeszcze poćwiczyć. Hm, nie wiem, jak to wyrazić. Po prostu nie znalazłam tu żadnego zdania, które uważałabym za naprawdę zgrabnie napisane. Więc chyba właśnie oto chodzi: brak ci jeszcze potrzebnej zgrabności i zręczności pisania, aby przyciągać jak najwięcej osób. To jednak można zwyczajnie wyćwiczyć.

Trochę tu błędów. Sama wyłapałam małą ich część, bo nie wszystkiego jestem pewna. Jednak nie było niczego, co znacząco utrudniałoby mi lekturę. 

 

 

Przybył tu razem z Meivą, i przez to pierwsze tygodnie były dla niego łatwiejsze.

Zbędny przecinek.

 

Jack nie mógł uwierzyć w to[+,] co słyszy.

 

– Mądry chłopak – Jack wstał z werwą i kiwnął głową. – chodź, pokażę ci co nieco.

Ten zapis dialogu jest cały błędny. Masz z tym problem w całym tekście i to jest pierwsze, czym powinieneś się zająć. Tu masz krótki poradnik. Zapoznawszy się z nim, zauważysz, że po “chłopak” powinna być kropka, a “chodź” powinno być z dużej litery.

 

 

– W tym wale mieszkają Sprawiedliwi i my, zwykłe plewy, nie możemy tam wchodzić bez pozwolenia.

To nie jest błąd, ale ja pozbyłabym się tego “my”, czyli “zwykłe plewy nie mogą tam wchodzić bez pozwolenia”. To dodaje takiej potrzebnej bezosobowości, poza tym wiadomo, że chodzi o nich.

 

 

Poranek był chłodny i gdy tylko skończyła bieg, parowała[+,] jakby jej krew miała się za chwilę zagotować.

 

Jack leżał w swoim łóżku cały czas rozmyślając nad losem swojej przyjaciółki[+,] gdy do sypialni wpadł Monti.

 

Rozległ się gardłowy pomruk, zawodzenia urosły w siłę, kostur uderzył w ziemię[+,] a dłonie sidów zaczęły walić w bębny. 

 

Nie wiadomo skąd w dłoniach obu zawodników pojawiły się długie, groźnie wyglądające noże [+,] a pośród gardłowego zawodzenia dało się usłyszeć melodyjne narodziny dziwnie brzmiących sylab.

 

– Tylko nie to[+.] – Monti zbladł tak bardzo, że jego słomane włosy wydawały się ciemniejsze niż zwykle.

“słomiane”

Czy takie włosy nie są jasne? W takim razie lepiej by było: “niż normalnie”, bo tak to brzmi, jakby one były ciemne, a teraz były jeszcze ciemniejsze. Tak to odebrałam.

 

 

Oh? To musiałem o tym przeczytać w bibliotece. 

“Och”

 

Chcę zostać Sprawiedliwym… Kurdę, jąkam się[+,] jakbym miał znów dziesięć lat… – Jack westchnął i zamknął oczy.

“Kurde”

 

Bałem się jak nigdy. I wtedy ty się pojawiłaś. 

– Chwyciłeś wtedy nóż – Meiva spojrzała w sufit, myślami odpływając do wspomnień.

Lepiej: “Chwyciłeś za nóż”.

 

Erra była pod wrażeniem siły adrenaliny. Ledwo nadążała za Jackiem mimo, iż to ona uchodziła za najbardziej wysportowaną plewę w całych koszarach.

Zbędny przecinek po “mimo”, ponieważ to jest hm… połączenie wyrazowe? Chyba tak to się nazywa. 

 

– Przyszedł przed śniadaniem – powiedziała kim, jakby było to oczywiste.

“Kim”

 

 

Co jeszcze? Hm, w pewnym momencie następuje to bardzo ważne związanie się głównych bohaterów. Obiektywnie – fajnie, lubię takie rzeczy. Tyle że w tym przypadku, gdy o ich relacji nie wiem prawie nic nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia. Tylko że nie wiem, czy podany fragment jest samiusieńkim początkiem tego większego tworu, czy dzieje się to po jakimś czasie. Jeśli to pierwsze, i odnoszę się teraz do wszystkiego, co się wydarzyło, trochę słabo. Wrzucasz czytelnika na zbyt głęboką wodę. I nie mówię teraz, że przez pierwszych kilka stron powinieneś opisywać cały świat, wiadomo, że nie. Ale niezbyt zręcznie wprowadzasz czytelnika. Początek w ogóle mnie nie zachęcił i faktycznie przysiadłam, gdy obierali ziemniaki? Jakoś wtedy. Niestety nie pomogę ci w tym. Jedyne, co mogę podpowiedzieć, to żeby zacząć inaczej. Może od strony któregoś ze Sprawiedliwych? Taki krótki fragment jak jest na szlaku?

 

Jednak jak już napisałam: bardzo mi się podobało, choć jest to nieoszlifowany kamień. Przydałoby się jeszcze pracy, no ale skoro osoba, która na fragmenty tylko rzuca tutaj okiem przeczytała cały… Chyba nigdy nie przeczytałam tutaj za jedynym zamachem takiej ilości znaków, a siedzę tu od czterech lat XD

Nie wiem, jakie masz plany wobec tego fragmentu w dalekiej przyszłości, ale napiszę tylko, że nie pogardziłabym książką z takim światem…

 

Powodzenia w dalszym pisaniu, Folanie. Naprawdę.

 

 

Ps. Czy Emily Arizona wygląda mniej więcej tak?

 

 

 

Bo skojarzyła mi się właśnie z Ashe :P Sądzę, że tak ciekawej postaci powinieneś dać duuuużo lepsze imię. Bo serio: Emily Arizona? Nieee…

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Zacznę trochę od pupy strony:

Nie wiem, jakie masz plany wobec tego fragmentu w dalekiej przyszłości, ale napiszę tylko, że nie pogardziłabym książką z takim światem…

To prolog – dokładnie III akt tegoż (że tak to nazwę). Całość ma aktualnie 600 k znaków i rośnie.

Od razu na starcie zaznaczę, że nie ma opcji, żebym przeczytała tekst o objętości 80 tys znaków, bo szczerze nienawidzę czytać czegokolwiek z ekranu, męczę się i nawet jak znajdę coś fajnego, żałuję, że nie mam tego na papierze, bo na pewno spodobałoby mi się bardziej. Jednak, o matko, przeczytałam całość. Sama w to nie wierzę.

Bardzo mi zatem miło. Sam przy długich tekstach mam podobnie.

Bardziej niż nad tym musisz popracować nad stylem. Póki co jest taki ok. Bez fajerwerków, ale wystarczająco, żeby przeczytać. Widzę, że masz już kilka opowiadań na portalu, ale uważam, że musisz jeszcze poćwiczyć. Hm, nie wiem, jak to wyrazić. Po prostu nie znalazłam tu żadnego zdania, które uważałabym za naprawdę zgrabnie napisane.

Pracuję nad tym ostatnio, starając się wyrwać ze swojej strefy komfortu. Pozwala mi to szukać nowych form i eksperymentować z metaforami i narracją.

Co jeszcze? Hm, w pewnym momencie następuje to bardzo ważne związanie się głównych bohaterów. Obiektywnie – fajnie, lubię takie rzeczy. Tyle że w tym przypadku, gdy o ich relacji nie wiem prawie nic nie wywarło to na mnie żadnego wrażenia. Tylko że nie wiem, czy podany fragment jest samiusieńkim początkiem tego większego tworu, czy dzieje się to po jakimś czasie. Jeśli to pierwsze, i odnoszę się teraz do wszystkiego, co się wydarzyło, trochę słabo.

Jak wyżej – to wciąż rozwijany, ale jednak prolog.

Niestety nie pomogę ci w tym. Jedyne, co mogę podpowiedzieć, to żeby zacząć inaczej. Może od strony któregoś ze Sprawiedliwych? Taki krótki fragment jak jest na szlaku?

Pomysł dobry i co rusz go piszę, ale ląduje w osobnym dokumencie, wraz z kilkunastoma innymi fragmentami.

Ale niezbyt zręcznie wprowadzasz czytelnika. Początek w ogóle mnie nie zachęcił i faktycznie przysiadłam, gdy obierali ziemniaki? Jakoś wtedy.

Wydawało mi się, że taki “slice of life” będzie dobrym początkiem, ale faktycznie – jeżeli coś nie chwyci na samym początku, może nie dotrwać do ciekawszych fragmentów.

Ps. Czy Emily Arizona wygląda mniej więcej tak?

Dokładnie nią się inspirowałem (choć lepiej byłoby rzec, że ją podkradłem). Od razu powiem, że Sprawiedliwi inspirowani są różnymi postaciami/aktorami mniej lub bardziej związanymi z westernem – Nevada inspirowany jest C. Eastwoodem a Alex Utah Chrisem Prattem.

 

Bo serio: Emily Arizona? Nieee…

A zaproponuj coś, bo mnie nic nie przyszło innego do głowy :).

 

PS. poprawki naniesione.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

A, czyli to nie jest sam początek. To dobrze. 

 

Wydawało mi się, że taki “slice of life” będzie dobrym początkiem, ale faktycznie – jeżeli coś nie chwyci na samym początku, może nie dotrwać do ciekawszych fragmentów.

Generalnie nie uznałabym tego fragmentu za ciekawy – dopiero gdy Sprawiedliwi dokonują wyboru jest faktycznie interesująco albo podczas treningów. Ale ja lubię właśnie taki “slice of life”, lubię jak jest spokojnie, w pewien sposób obyczajowo (tyle że w fantastycznym świecie). Chodziło mi raczej, że zaczyna się tak, że widać, że to wyrywek z czegoś większego – rozumiem doskonale, czemu nie zaserwowałeś początku, ale po prostu trudno było mi osobiście się wbić ;)

 

 

Dokładnie nią się inspirowałem (choć lepiej byłoby rzec, że ją podkradłem). Od razu powiem, że Sprawiedliwi inspirowani są różnymi postaciami/aktorami mniej lub bardziej związanymi z westernem – Nevada inspirowany jest C. Eastwoodem a Alex Utah Chrisem Prattem.

 

No nie wierzę, zgadłam, ha ha ;D Nigdy nie grałam w Overwatch, jedynie widziałam te ich cinematiki. Jeśli wszyscy są na kimś wzorowani, to nie widzę problemu. Szczególnie nie widzę problemu z Eastwoodem i Prattem… ^^ Serio fajny pomysł.

 

Jak chodzi o imiona, sama nie jestem z tym dobra. Po prostu Emily wydaje mi się zbyt miękkim i łagodnym imieniem. Poszłabym bardziej w Scarlett, Ava, Liz/Liv, Evelyn, Cass, Lydia, Vivian/Viv – generalnie im krócej, tym lepiej. Ale to twoja decyzja :)

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Nowa Fantastyka