Była raz taka noc, która zmieniła wszystko. Niepokojąca i ponura. Tej nocy nie świeciły latarnie, księżyc zakrywały chmury. Noc, która zniszczyła świat. Na ulice wyszedł każdy mieszkaniec planety. Wszyscy włóczyli się bez celu. Nie wiadomo co spowodowało, że opuścili swoje domy. Nikt ze sobą nie rozmawiał, nikt nic nie wiedział. W pewnym momencie nastał wielki błysk. Nie można nazwać tego wybuchem. Cisza była aż nieznośna. Następnego dnia było już po wszystkim. Świat był wrakiem, złomowiskiem. Wszyscy co w tamtej chwili wyszli na zewnątrz zniknęli. Jakby za pomocą tajemniczej teleportacji przenieśli się na inną planetę. Powietrze wydawało się z tego powodu czystsze. Ziemia rodzi się na nowo.
***
Przyszłość, miasto Wrocław.
Słońce powoli przebijało ciemność na klatkach schodowych i w czarnych zakamarkach osiedla. Nagle ze śmietnika, znajdującego się w klatce numer trzy, rozległ się donośny śmiech. W jednym ze zbiorników grzebał robot o imieniu Prom. Po chwili, wyciągnął długą, giętką blachę.
– Kolejna – powiedział z uśmiechem przestarzały robot. – Zostało jeszcze trzydzieści. Na razie mamy cztery. Damy radę. Wiem, że damy radę… Pewnie w tym momencie powiedziałabyś, że na rakietach znam się tyle co nic. No, teoretycznie masz rację, ale z drugiej strony kto nie ryzykuje, a w tej sytuacji nie próbuje, ten oleju nie pije, nie? Ugh, to było żałosne. Nie ma czym się przejmować, a czas goni, więc trzeba się streszczać. Według moich czujników, wilgoć jest na poziomie sześćdziesięciu pięciu procent. Szansa na deszcz wynosi dziewięćdziesiąt trzy procent. Biorąc pod uwagę fakt, że patio w żaden sposób nie jest zasłonięte, a odrobina cieczy spowoduje, że już na zawsze zostaniesz sama, to proponuję wejść do którejś z klatek, co sądzisz? No tak, w zasadzie innego wyjścia nie masz.
Kompleks czterech, kolejno ponumerowanych budynków tworzył kwadrat. Ogród, znajdujący się w centrum bloków był kiedyś bogaty w piękne kwiaty. Teraz jest nie do rozpoznania. Nie wiadomo dlaczego. Ucichły krzyki bawiących się dzieci i wołania rodziców na obiad. Skończyły się wieczorne rozmowy sąsiadów na balkonie oraz domowe kłótnie. Na budynku numer jeden wisi przekreślona nazwa osiedla. Pod spodem niewyraźnie napisane słowa: „os. PromX – 44”.
Kiedyś
– Kochanie, spóźnisz się na rozmowę o pracę – powiedziała Justyna delikatnym głosem do swojego męża. – Kolejną…
Mąż zachowywał się jakby miał zatyczki w uszach, więc kobieta krzyknęła na całe mieszkanie.
– Karol!
Rzeczywiście, mężczyzna miał słuchawki. Zdjął je i odpowiedział doniośle:
– Już, za moment! Zaraz kończę… na dzisiaj.
Wiedząc, że nic nie wskóra, przewróciła oczami i machnęła kuchenną ścierką. Później wyciągnęła z torebki paczkę papierosów i wyszła na balkon, by w spokoju, z dala od codziennych obowiązków, delektować się tytoniem.
Karol pracował nad czymś niezwykłym, niesamowitym, nad czymś przełomowym.
– Okej, jeszcze tylko przykręcić wentylator. Dobra. Zasilanie… włączone? Działa to? – powtarzał pod nosem. – Cholera… Coś chyba z przewodami. Przecież wszystko dobrze połączyłem. Może jakieś zwarcie, pęknięcie, wadliwy akumulator? Nie wiem. Szlag by to!
Poziom skupienia Karola na projekcie był nie do opisania… Tak minęły kolejne godziny domowego konstruktora wynalazku, który chciał ruszyć świat do przodu. Zainspirować zwykłych ludzi i wielkie korporacje. Coś…pokazać.
Karol miał trzydzieści dwa lata. Był człowiekiem niepracującym. Nie dało się zliczyć odrzuconych aplikacji, które Justyna wysyłała w imieniu męża. Zdarzało się, że niewielkie działalności gospodarcze w odpowiedzi zapraszały mężczyznę na rozmowę. Pisali, iż z przyjemnością nawiążą współpracę z nowym pracownikiem. Karol wiele razy to po prostu ignorował. Tak, jak i tym razem. W swoim głębokim mniemaniu „pracował”. Siedział w piwnicy zarośnięty, z tłustymi włosami i z pełnym zaangażowaniem poświęcał się swojemu projektowi.
Justyna, jego wybranka marzeń, trochę inaczej podchodziła do fantazji męża. Uważała roboty za dziecinadę, a kiedy zadawano jej pytanie – jak inaczej można nazwać przyszłość? – odpowiadała:
– Nic mnie to nie obchodzi. Żyję tu i teraz, to się dla mnie liczy, a nie jakieś bajki o przyszłości.
Była to kobieta utrzymująca ich dwoje. Pracowała w niewielkiej fabryce na obrzeżach miasta. Justyna była piękna, miła i troszczyła się o każdą istotę na Ziemi, a o ich kłótniach słyszano jedynie w legendach. Zdawało by się, że była to para idealna. Przez te wszystkie lata nie brakowało tematów do rozmowy. Panował u nich śmiech i zrozumienie. Jednak druga strona medalu pokazywała jak bardzo kobieta nie znosi jego wynalazków, nowych technologii. W jej rodzinnym domu, nie gościła z nimi elektronika. Mało co. Może jedynie małe radio, nie licząc rzecz jasna lamp. Ale to chyba dobrze. W sumie, gdyby nie fakt, że w momencie ich pierwszego spotkania pewien mężczyzna zapatrzony w ekran telefonu nie uderzyłby w słup, a pewna kobieta mająca oczy zawsze szeroko otwarte, nie nadeszła mu z pomocą, to w pewnym sensie, nie byłoby tej opowieści. Przy wielu niepowodzeniach, przy eksperymentach Karola pokazywała sztuczny zawód. Myślała, że może to ten moment, gdzie rzuci wszystko i weźmie się za normalną pracę.
Przez kolejne dni Karol nie dokonał żadnych postępów. Przyczyną był zagadkowy błąd, który powodował spięcie. Prace stanęły.
Pewnego dnia, kiedy na obiad przyszła pora, mężczyzna nagle padł na podłogę. Okazało się, że trzy miesiące temu wykryto u niego złośliwy nowotwór. Jego stan można było porównać do ryby próbującej złapać oddech na łódce rybaka. Odczuwał wewnętrzny niepokój. Tracił na wadzę i ledwo mógł iść do toalety samemu. W jego głowie gryzły się dwa światy. Marzył o długim spacerze i pełnym, głębokim oddechu, a z drugiej strony musiał dokończyć przerwany projekt. Czasem miał wyrzuty sumienia. Wmawiał sobie, że była to kara za egoizm, brak pracy i zaniedbanie miłości. Taka myśl została z nim przez kolejne dni. Jego stan się pogarszał.
– Czemu mi nie powiedziałeś wcześniej? Dlaczego to ukrywałeś? – pytała przez łzy.
Justyna do szpitala przychodziła codziennie. W zasadzie prawie tam spała. Zakładała na buty foliowe ochraniacze, siadała zawsze w tej samej pozycji obok łóżka męża i czytała słynne “Bajki robotów” Lema (cóż za ironia). Pewnego dnia usłyszała z ust męża niezrozumiałe zdanie. Spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem i spytała:
– Tak? Coś mówiłeś?
– Dokończ…projekt. Nazwij go… Prom
– Nie rozumiem. Kogo?
– Mojego robota – powiedział bezsilnym głosem.
– Karol… ty znowu o tym.
Wtedy podparł się prawym łokciem, przysunął poduszkę pod ramę łóżka i usiadł. Spojrzał na nią poważnym wzrokiem i zupełnie poważnym tonem powiedział:
– Potrzebujesz go. Czuję to. To jest przyszłość, Justyna. Musisz to zrobić dla mnie.
Justyna zbierała myśli.
Karol zmarł. Niewielka przestrzeń w jej miejscu zamieszkania, już wcześniej za mała dla nich dwojga, teraz doprowadzała kobietę do szału. Jednakże ta sama rozpadająca się dziura była tą samą rozpadającą się dziurą, w której Justyna nie chciała dłużej mieszkać. Ta przestrzeń… przeraża mnie, pomyślała.
W końcu, po pół roku, zebrała w sobie odwagę i zeszła do piwnicy po zakurzonych schodach. Ciemność. Pociągnęła za sznureczek od małej, zwisającej z sufitu żarówki. Zobaczyła nieoszlifowane biurko z leżącymi na nim, jak zwykła je nazywać, gratami. Wiele pękniętych i wygiętych blach, wszelkie niedziałające układy scalone, przypalone kable, zużyte akumulatory, a najbardziej rzucał się jej w oczy robot męża. Usytuowany był w pozycji siedzącej. Cechował się swoim wzrostem. Dużo większy niż taki Pinokio. Stanęła przed nim i zaczęła mu się przyglądać. Wynalazek był pozbawiony obudowy. Wyglądał jakby był dopiero zaczęty, a przecież prawie miesiąc zdobywania wszystkich materiałów wraz z rokiem pracy do takiego stanu, to nie byle co. Kable plątały się z pozostałymi. Tam wystawał drut, tam był odgięty kawałek blachy. Zauważyła pęknięte oczy. Karol zmontował je ze świateł przeciwmgielnych, o które niemalże błagał na kolanach właściciela złomowiska. Kobietę zaczęły nachodzić straszne myśli, że nic nie potrafi. Nie wiedziała czy ma to jakikolwiek sens. Przecież ona nie była żadnym wynalazcą, a tym bardziej jej pasją nie była przyszła technologia. Po prostu tego nie czuła.
Nie chciała jednakże się poddać. To była ostatnia wola jej jedynego.
– Okej, spokojnie. Chcę to zrobić, dla niego. Nie potrzebuję żadnej wiedzy do wykonania tego zadania. Dam radę – powiedziała pod nosem.
Swoją pracę zaczęła niepewnie, od wciśnięcia przycisku zasilania znajdującego się na bocznej części robota. Nie było żadnej reakcji. Przyglądała się całej konstrukcji ze skupieniem.
– Kable poplątane, lecz… połączone ze sobą. Wentylator przykręcony…
Spojrzała na tylną stronę. Skrzynka umieszczona na jego plecach w kształcie grubszego neseseru mieściła w sobie akumulator. Odkręciła śrubokrętem cztery śrubki. Zaciski główkowe były przykręcone, a reszta kabli prowadziła do wnętrza konstrukcji. Nie myślała jednak o tym, żeby na sam początek grzebać tak głęboko. Spojrzała na akumulator z prawej i lewej strony.
– Tu w porządku – powiedziała pewnie.
Jakby cokolwiek miało się zmienić, spróbowała go uruchomić. Nic. Nagle jej uwagę przykuło małe pudełko po jej prawej stronie. Leżała tam magnetyczna karta, na której była przylepiona papierowa taśma, a na niej napisane: „Głos”. Wzięła ją i poobracała w ręce.
– Głos, głos, głos… – szepnęła pod nosem. – Gdzie ty masz swoje miejsce?… O tu jest! – Wsunęła kartę do małej szufladki na przedniej stronie projektu. Pasowała idealnie.
Chwilę po tym stała w bezruchu. Przeleciała raz jeszcze oczami po całym wynalazku i ponownie, bardzo pewnie, energicznie wcisnęła przycisk. Znów nic. Powoli narastał w niej smutek.
– Przepraszam kochanie. Zawiodłam cię. Nie potrafię, nie nadaję się do tego… Dałeś mi bardzo trudne zadanie – powiedziała i poszła w stronę schodów.
Nagle stał się cud. Coś zaskrzypiało, za nią zawirował wentylator.
– Niemożliwe. – Odwróciła głowę.
– Witaj! – zabrzmiał metaliczny głos.
Justyna odwróciła się i otworzyła oczy na całą szerokość. Oddech diametralnie jej przyśpieszył. Po chwili krzyknęła tak głośno, że można było ją usłyszeć na drugim końcu osiedla. Zemdlała.
– Halo? – zapytał zaniepokojony robot.
***
Przyszłość.
– Tęsknię za twoim pięknym, delikatnym głosem, wiesz? Chciałbym móc znów go usłyszeć. Za tymi złocistymi włosami, niebieskimi oczami. Tęsknie okropnie. Jednego dnia było jak w bajce, a nazajutrz… już cię nie było… Tak mi głupio. Wiem, że to moja wina, ale odnajdę cię. Może na tych innych planetach istnieje życie. Może właśnie jest tam lepiej. Może ty tam jesteś. Chcę się przekonać. O, patrz. Przestało padać. Chodź, skończmy tę obudowę.
Rakieta, nad którą od ponad roku ciężko pracował Prom, była dość niewielka. W kabinie znajdowało się tylko jedno miejsce dla członka misji na inną planetę, a do jej ukończenia zostało przykręcenie ostatniej warstwy obudowy i dodanie paliwa rakietowego. Prawdą było, że na rakietach się nie znał, a tym bardziej na ich budowaniu. Widział kiedyś jedynie filmy ze słynnych startów. Chciał wiedzieć o rakietach trochę więcej. Nigdy wcześniej tego nie próbował. Czytał wiele książek na temat ich konstrukcji, ale jednak teoria to nie wszystko. Albo się uda, albo nie. Musiał się upewnić.
W czasach apokalipsy nie było nic wiadome. Sam fakt, że w momencie upadku świata i tajemniczego zniknięcia ludzi, podświadomość Proma o jego samotności potrafiła zostać rozwiana w momencie ich pierwszego spotkania. W zasadzie, kiedy go zobaczył nie odczuwał lęku. Zawsze w jego obecności zachowywał spokój. Czy ta maszyna, wielka jak góra, była przyczyną tej tajemniczej zagłady? Może czystym wynalazkiem niczym Prom? Pochodzenie tej maszyny było dla niego tajemnicą i w zasadzie Prom nigdy nie zadał mu tego pytania. Nazywał go Gigantem, co uzasadniały jego rozmiary. Był małomówny i niegroźny. Bardzo wolny, niczym żółw. Jego każdy krok był wyczuwalny na drugim końcu miasta. Co dziwne, przez cały dzień był nieaktywny. Wstawał dopiero o trzeciej w nocy i krążył bez celu po okolicy. Prom wziął od Giganta dużą część elementów potrzebnych do zbudowania rakiety. Takich, o których wiedział, że z łatwością ich nie zdobędzie. Zaczynając od zbędnego mu dodatkowego panelu sterowania, a kończąc na – o dziwo – silniku rakietowym. Gigant działał jak maszyna sprzątająca ulice. Z każdym przebytym metrem zbierał kolejne przydatne rzeczy. Niektóre były zwykłym złomem, śmieciami, ale, (jak się później okazało) dla Proma były to w większości przedmioty bardzo potrzebne i to od nich zależało, czy jego misja ujrzy światło dzienne. Jedyną wadą Giganta był czas użytkowania. Jego zasilanie – bardzo możliwe, że z powodu zużycia – padało po dwóch godzinach. Wielka bateria nagrzewała się do niewyobrażalnych temperatur i gigant padał jak dziecko. Aż do następnej nocy.
Robot spojrzał w niebo. Było czyste i pięknie przyozdobione w gwiazdy.
– Ale piękne, prawda? Już niedługo… – powiedział Prom. – Wiesz co? Muszę się trochę podładować. Potrzebuję tylko czegoś metalowego. Rurka! Znakomicie. – Ze skrzynki na jego plecach wyciągnął kable rozruchowe. Spiął niczym klamerki pranie. – Gigant powinien się obudzić dokładnie za pięć godzin, tak więc trochę czasu mamy.
Kiedy nastał ten moment ziemia zadrżała, zatrzęsły się latarnie. Światło oczu Giganta potrafiło oświetlić cztery dzielnice. Charakterystyczny odgłos rozciągania metalowych kończyn rozbudził starego robota.
– O już jest! – wykrzyczał radośnie. – Chodź, potrzebujemy ostatnich dwóch rzeczy.
Po opuszczeniu osiedla, Prom ruszył w stronę wielkiego zarysu metalowego przyjaciela na horyzoncie. Dotarł pod jego stopy po trzydziestu minutach.
– Halo! Gigant! Słyszysz mnie?!
Dwa razy nie musiał powtarzać. Wielki wędrowiec zatrzymał się natychmiast. Podłożył pod Proma swą dłoń, niczym gotową windę jadącą na ostatnie piętro. Robot wskoczył i czekał na podwózkę.
Ręka poszła w górę aż przed samą twarz Giganta.
– Proszę cię, obniż światła, bo oślepnę – powiedział żartobliwie robot.
– Czegoś potrzebujesz, Prom?
– Tak, dwóch rzeczy, radia i paliwa rakietowego.
Gigant, żeby w ogóle ruszać swoim ciałem, potrzebował czegoś mocniejszego. Wcześniej dał mu zbędny silnik rakietowy, których miał zamontowanych w sobie około dwunastu, a one same napędzane były wspomnianym wcześniej paliwem.
– Gdzieś wyjeżdżasz? – zapytał kolega.
– Tak, Gigancie. Na inną planetę. Mam pewną misję i liczę na jej powodzenie. Lecę rakietą.
– Gdzie jest ta rakieta? – zapytał ponuro.
– Niedaleko, w ogrodzie na pewnym osiedlu. Poprowadzę cię! – wykrzyczał Prom pełen nadziei.
Tak więc po paru chwilach znaleźli się pod amatorską rakietą. Gigant wziął ją w dłoń i bacznie się przyglądał.
– Jeden silnik to niedużo. Nie dotrzesz na miejsce. Potrzebujesz więcej. – Gigant wyciągnął ze swojej piersi trzy serca napędowe i zamontował w rakiecie. – Obudowa nie jest wytrzymała. Źle zamontowana i ze złego materiału. – Wyrwał część grubej blachy ze swojej prawej ręki i zamontował na rakiecie obudowę wytrzymującą każdy możliwy żywioł i temperaturę. Spojrzał raz jeszcze, zasępił się i zmieszał ciekły tlen z naftą, dzięki czemu rakieta mogła ruszyć. – To wszystko, przyjacielu. Życzę miłej podróży i powodzenia. Cokolwiek lub ktokolwiek na ciebie tam czeka zaczyna się chyba niecierpliwić. Leć już. Powodzenia. Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy.
– Dziękuję ci Gigancie. Do zobaczenia! – Prom był dozgonnie wdzięczny za jego pomoc. Wszedł do środka i zajął swoje miejsce. Rakieta była gotowa.
Nadszedł ten czas.
Prąd jest. Paliwo, do pełna. Cel podróży… odległy.
– Bądź proszę przy mnie. Nigdy mnie nie opuszczaj. Znajdę cię i znów porozmawiamy. Kocham cię. To jak, lecimy? – powiedział do zdjęcia Justyny, po czym przykleił je kawałkiem taśmy do panelu sterowniczego.
Z silników wydobył się ogień. Gęsty dym zasnuł cały ogródek. To piękne niebo. Widział, jak zbliża się do niego z każdą sekundą. Miał nadzieję, że spotka tam żonę. Wierzył, że tam jest, jak cząstka Karola, co tkwi w robocie…
Kiedyś
– Prom! – zawoła Justyna. – Przyjdź do kuchni, musisz mi w czymś pomóc.
Robot w ciszy stanął w progu pomieszczenia.
– O, dobrze, że jesteś. Słuchaj. Ubiłbyś schab? W szufladzie masz młotek i…
– Przepraszam, że przerywam, ale muszę ci coś pokazać…
– Jasne, nie ma problemu – powiedziała przytakując.
Z jego piersi wysunął się panel dotykowy. Wcisnął przycisk i na monitorze zaczął pojawiać się obraz.
– Zaraz, to ty przez cały czas miałeś takie coś zamonto…
– Oglądaj.
Na ekranie pojawiła się twarz Karola. Justyna zakryła usta ręką.
To działa? Światełko jest. Halo, halo? Chyba wszystko w porządku.
Cześć, kochanie. Trzymasz się jakoś? To jest dosłownie jedyny moment, kiedy mogę to nagrać. Jesteś na zakupach, więc będę się streszczać, bo nie chcę żebyś mnie przyłapała. Pytań nie byłoby końca, heh… Dobra, od czego tu zacząć? Powiem bardzo klasycznie. Kiedy to oglądasz, to niestety nie ma mnie już z tobą na tym świecie. Wiem, że… Ach… Przepraszam, zaraz się rozpłaczę… Wiem, że nie byłem wspaniałym mężem. Wiem, że byłem tchórzem. W najważniejszych momentach, kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś, uciekałem myślą do moich wynalazków. Zawodziłem cię milion razy, a ty jednak wciąż mnie kochałaś. Potrafiłaś mi dać drugą szansę. Jesteś taka kochana. Tak bardzo cię kocham. I niestety znów zdołałem cię zawieść, okłamać. Tak bardzo cię przepraszam… że cię tak wiele razy okłamywałem. Że nie powiedziałem ci o chorobie wcześniej.
Posłuchaj mnie uważnie moja kochana. Ten projekt jest twoją przyszłością. Nigdy cię nie opuszczę. Zacząłem go budować od razu, kiedy tylko się dowiedziałem o chorobie. Wgrałem w niego najważniejsze chwile z naszego wspólnego życia. Filmy, przeskanowałem zdjęcia… Jest w nim wszystko. Dosłownie. Dałem tam… samego siebie. On ma wszystko, co jest potrzebne. Wie wszystko. Chciałem żebyś była na tę wiadomość gotowa, choć pewnie nigdy nie będzie idealnego momentu. Kiedyś trzeba. Bardzo cię kocham i będę ci to powtarzał do samego końca, aż zardzewieję.
Oczy Justyny zapełniły się łzami.
– Nie wiedziałem kiedy będzie odpowiedni moment… – powiedział Prom głosem Karola.
Kobieta z płaczem wybiegła z mieszkania. Nie wiedziała, co myśleć. Przecież przez tak długi czas mieszkała z Promem. Nie bała się go. Przyzwyczaiła się. Traktowała go jak przyjaciela. Ostatnia wiadomość jej ukochanego spowodowała, że poczuła się jak w chwili jego śmierci. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić, że prawie wszystko co miał w sobie jej mąż, miał również robot. Ten głos… Identyczny. Chciała poukładać sobie wszystko do kupy. Mijając kolejne ulice, myślała, że dlaczego nie ukazał się on od razu? Dlaczego musiała na to czekać? Nigdy nie dostała odpowiedzi.
Po kilku godzinach, robot wyjrzał za okno w ciemną, ponurą noc. Zauważył na zewnątrz pewną osobę.
– Justyna?! – krzyknął w jej stronę, ale ta nie reagowała. Tajemnicza osoba odwróciła się plecami do budynku. Podążała nieznanym szlakiem. – Justyna! – wciąż krzyczał i tak bez skutku.
Postać znikła, a nasz robot pobiegł za nią. Obracał swą głową i starał się za wszelką cenę ją odnaleźć. Może Prom doznał małego spięcia? Może wygenerowany obraz nie był prawdziwy? Czuł smutek. Przez chwilę znów poczuł się jak człowiek. Usiadł na ławce i wczytał ich ostatnie wakacje. Las, jeden namiot i jej uśmiech. Tak bardzo chciał go znów zobaczyć.
– Czemu za nią nie pobiegłem? – Poczucie winy.