Miałem napisać, czym jest ten tekst, ale uznałem, że nie będę osadzał czytelnika w żadnym kontekście. Niech pryzmatem będą wasze doświadczenia. Czy słaby, czy dobry – niech sam wam powie.
Zatem...
Miałem napisać, czym jest ten tekst, ale uznałem, że nie będę osadzał czytelnika w żadnym kontekście. Niech pryzmatem będą wasze doświadczenia. Czy słaby, czy dobry – niech sam wam powie.
Zatem...
Kasandra, dzień 404
Wciąż się przeoblekam, choć zrzucanie kolejnych warstw przychodzi mi z coraz większym trudem. Piszę te słowa, mając świadomość, że zostało niewiele do uzupełnienia. Nie chodzi tylko o okoliczności, w których się znalazłam, ale także o wynikające z pewnych powodów załamanie nerwowe, rozprzestrzeniające się z nieustępliwością podobną do pochłaniającej podwodne miasto choroby. Z każdym dniem oddalam się od równowagi psychicznej, na chybotliwej łódce odpływam od wyspy rozsądku ku otwartym wodom oceanu szaleństwa. Czasami wmawiam sobie, że mogło być gorzej.
Marne pocieszenie dla serca z wielką dziurą. Poza tym, kogo próbuję oszukać? Przecież nie kogoś, kto nigdy nie przeczyta tego dziennika. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Tysiące metrów pod powierzchnią wody. Znużona absolutnym mrokiem. Słowa w niczym nie pomogą, nie mają siły sprawczej.
Na tym chyba zakończę pisanie.
Tylko co innego miałabym robić zamknięta w tej przeklętej metalowej kuli? 20 000 mil podmorskiej żeglugi przeczytałam już sześć razy, zawsze połowicznie lub częściowo, i więcej nie zamierzam, gdyż ostatnim razem zatrzymałam się zaledwie pięć stron przed ostatnim słowem. Idea poznania finału wzbudza we mnie stanowczy sprzeciw.
Nie mogę nawet rozprostować kości. Dwa kroki do przodu i dwa do tyłu, i tak w kółko, bo na więcej nie mam miejsca. Boli mnie szyja. Serce gubi rytm. Ugrzęzłam. Migające na czerwono lampki nie pozwalają zapomnieć, nawet kiedy w pozycji embrionalnej kładę się spać – karmin, z częstotliwością niezmienną od blisko miesiąca, prześwietla powieki i drażni mózg niby czerwona płachta byka. Nic dziwnego zatem, że czasami uderzam w nie dłonią, głównie z bezsilności, ponieważ złość się wypaliła, pozostał lęk osaczonego zwierzęcia, wynikający być może z niespokojnych snów o krwistej scenerii, w które prędzej czy później zapadam, zawsze z nadzieją, że już na zawsze. A potem cała zesztywniała budzę się i obsesyjnie myślę, co napisać. I w kompulsji piszę. Znam terminologię, mogę się nią określić. Ucharakteryzować. Nałożyć psychodeliczny makijaż i wyjść na scenę absurdu. Sądzę, że to w akcie autodestrukcji swoje imię okrasiłam naukową nomenklaturą, jakby „Kasandra” nie wystarczyło, aby sprowadzić na siebie zagładę. Byłam więc ponadto paranoiczna i narcystyczna.
Patrząc zaś na moje imię, należy zauważyć, że to idealny przykład efektu aureoli.
Aureola jest kołem.
Podobnie jak wszystko, co mnie otacza, nie ma końca.
Chichoczę.
Żeby widzieć mniej migających na czerwono lampek, siadam na fotelu tyłem do konsoli sterowniczej. Zimna krawędź wbija mi się w plecy, ale nie zwracam uwagi na tę drobną niedogodność. Muszę tylko płycej oddychać. Oczywiście, jak widać, skrzętnie notuję nawet ten fakt. Jestem obudowana mechanizmami obronnymi. W kontekście autodestrukcyjnych zapędów jestem zatem paradoksem.
Trudno powiedzieć, ile mam jeszcze czasu, lecz, jak wspomniałam, gnębi mnie przeświadczenie, iż przesypały się już niemal wszystkie ziarenka w klepsydrze. Ta pewność sprawia, że czuję ścisk w gardle, dlatego coraz częściej zamiast uwieczniać kolejne chwile beznadziei – człowiek lubi sycić się wiarą o własnej, choćby symbolicznej, nieśmiertelności – myślami cofam się w przeszłość, gdy każda sytuacja, jakkolwiek zazwyczaj niełatwa, posiadała, a przynajmniej zdawała się posiadać wiele potencjalnych rozwiązań. Zastanawiam się, czy jeżeli postępowałabym inaczej, teraz nie siedziałabym tak daleko od domu, dawnego życia, przykrych obowiązków, rutyny oraz kropel szczęścia, za którym żałośnie tęsknię.
Dlatego, tym razem naprawdę, przestaję pisać. Jest coś jeszcze, co mogę z powodzeniem robić w tej ciasnocie. Zamierzam przejrzeć dziennik, ponieważ wiem, że utrwaliłam w nim błędne decyzje. Mam szczerą nadzieję, iż gdzieś pośród tysięcy słów, pogrzebane dziwnymi wydarzeniami, kryje się źródło mej porażki.
Nawet jeśli tak jest, wiem, że, z pewnych osobliwych względów, i tak do niego nie dotrę.
Ale o tym później.
Może…
Ruchem przypominającym kraba moszczącego się w mule odwracam się do konsoli. Światło czerwonych lampek błyska w bulaju. Za każdym razem, na ułamek sekundy, widzę w nim wtedy siebie. Siedzę nieruchomo, skulona, chuda i niezgrabna. Patrzę podejrzliwie. Czasami wstrząsa mną dreszcz – z zimna czy ze strachu, nie mam pojęcia.
Notatnik kładę na kolanach i wybieram dzień, od którego zacznę. Mam wgranego lektora – czyta Audrey Hepburn – więc zamykam oczy i na samym dnie oceanu zatapiam się we wspomnieniach.
Kasandra, Dzień 1
Minęły cztery miesiące od nastąpienia Ciśnieniowej Katastrofy. Ludzie jeszcze się trzymają, lecz jestem przekonana, że nie potrwa to długo, przecież skrajnie niekorzystne warunki środowiskowe prędzej czy później muszą przekroczyć zdolności adaptacyjne człowieka. U niektórych już dostrzegam prodromy załamania – mniej odzywają się na radiu albo mówią jednostajnym tonem. Albo w pustej wesołkowatości śmieją się z byle powodu. Tylko że ostatnio mam w dupie ludzi, nie obchodzi mnie, czy są szczęśliwi, czy cierpią. Nie przyjmuję nowych pacjentów, nawet jeśli w ich oczach widzę bezbrzeżną depresję. Część, z uśmiechami na twarzach, cofnęła się emocjonalnie, skuszona słodkimi mirażami ucieczki w infantylizm. Kto widział dorosłego mężczyznę przebranego za kilkuletniego chłopca i śpiewającego szkolne piosenki? Nieważne, mam to gdzieś. Doszłam do zabawnego wniosku, że w trakcie swej kariery empatią karmiłam własny egoizm. Teraz liczę się tylko ja.
Właśnie w związku z tym nie potrafię zapomnieć Pacjenta 407, przez którego moje życie jest jakby lustrzanym odbiciem umierającego miasta. Egzystencją bez przyszłości. Gdy pojawił się Dominik, inni w przerażająco szybkim tempie stracili na wyrazistości, wyblakli, zgubili kontury.
A ja, choć sądzę, że nie ma dla mnie przyszłości, wciąż idę do przodu. Bo on – Dominik – jest bioluminescencyjną meduzą w mrokach nieskończonej toni.
Dobrze, dość tej żałosnej poezji. Jeśli to czytasz, kimkolwiek jesteś, nie chcę wywołać u ciebie torsji. Przynajmniej tyle ci zaoszczędzę, gdyż zawód jest nieunikniony.
Do rzeczy.
Chodzę spać zawsze o dziesiątej w nocy, więc postanowiłam, że dziennik będę uzupełniać każdego dnia godzinę wcześniej. Przed chwilą wróciłam do ascetycznie urządzonego mieszkania. Wzięłam zimny prysznic, nie dosuszyłam włosów. Skubnęłam kolację, po czym chwyciłam stojącą na półce w przedpokoju opróżnioną do połowy butelkę miodu pitnego w zestawie z niską szklanką i ożywiona ruszyłam przez roziskrzony światłem matecznik. Moje potrzeby są minimalne, więc dwa pokoje i kuchnia wyglądają tak, jakby niedawno ktoś się stąd wyprowadził, w pośpiechu zapominając zabrać niewielką część dobytku. Bordowe, pikowane ściany nadawały wnętrzu ciepła. Wszędzie leżą książki – kilkanaście niedoczytanych powieści. Ze stolika z wyrzutem patrzy na mnie oko; porzucony szkic. Widząc go, wzdycham; wciągam w płuca płynący z kuchni zapach ćwiartki tosta, teraz zimnego, sztywnego. Rzucający koralową poświatę ścienny zegar w kształcie mątwy wskazywał dziewiątą wieczór. Najwyższy czas, godzina wybiła. Nalałam dwa centymetry miodu i wgramoliłam się do fotela podwieszonego na środku salonu. Kokon bujał się, dlatego musiałam uważać, aby nie rozlać nektaru. Przez pokój przeleciała wielka ćma, która od tygodnia towarzyszyła mi każdego wieczora, i która w tej chwili spoczęła na ścianie naprzeciwko. Ułożyłam się w pozycji półleżącej, włączyłam elektroniczny notatnik, upiłam malutki łyk miodu i tak oto czas przeszły przeoblekł się w teraźniejszość.
Minęły cztery miesiące od Ciśnieniowej Katastrofy. Ale to już napisałam. A potem chciałam podjąć jeden z tematów, które wydawały mi się ważne, jednak zamiast tego upiłam kolejne dwa łyki alkoholu i zaczęłam rozwodzić się nad tym, co i o której robię w mieszkaniu; takim a takim, jakbym nie mogła powstrzymać się przed opisem warunków lokalowych. I właśnie w tym momencie dochodzę do wniosku, że widocznie innego wyjścia nie ma – trudno uchwycić sens wydarzeń, pomijając ducha okoliczności. Myślę, że to tak, jakby w teatrze zabrakło scenografii.
Wątki natomiast…
Mój podopieczny, pacjent 407.
Pisanie niniejszego dziennika.
Moja beznadziejnie doskonała pamięć.
Zatem przez chwilę porządkuję je w głowie – wcale nie chronologicznie, gdyż uważam, że czas nie powinien stanowić o szyku w sztuce silnie uwarunkowanej emocjami – które wszystkie zdają się wściekle równoważne. Zauważam przy tym swą śmieszność, nie pojmując, jak w tym durnym dzienniku mogę widzieć cokolwiek kunsztownego.
Nie potrafię sensownie zacząć, piszę, żeby pisać, lecz chociaż nadal nie ustalam kolejności tego, co nastąpi, doznaję olśnienia a propos tego, od czego powinnam zacząć. Alkohol uderza do głowy, sprawia, że kokon staje się mniej namacalny, miód rozjaśnia przeszłość, w której ponownie się zanurzam, choć niestety jej nie osładza.
Każdego dnia wstawałam rano i jechałam poziomą windą do Ośrodka, żeby przez dziesięć godzin wykonywać badania i testy, analizować wykresy składowych osobowości, przeprowadzać obserwacje oraz rozmowy z pacjentami.
Pacjent numer 407, Dominik Shak, wzbudzał powszechną niechęć oraz wynikający z niej silny opór całego personelu Ośrodka. Myśl o spotkaniu z tym nadzwyczaj wysokim, nieprzystępnym człowiekiem napawała mnie niepokojem, lecz jednocześnie przepełniała ekscytacją, radością wręcz, bowiem nigdy wcześniej nie zajmowałam się przypadkiem tak złożonym, niejednoznacznym i trudnym. Poza tym…
Dotknęłam dłonią gładkich drzwi; rozsunęły się z szelestem, ukazując wnętrze skąpane w przytłumionej zieleni. Rozejrzałam się na boki, sprawdzając, czy nikt nie idzie korytarzem – wciąż nie mogłam przywyknąć do nienaturalnej ciszy, która ogarnęła Ośrodek po częściowym zalaniu miasta – i weszłam do małego pokoju, gdzie na łóżku, opierając się o ścianę, siedział mężczyzna. Widząc swoją nemezis, powoli wstał, nieznacznie się uśmiechając, a mi przez głowę przemknęło, że to raczej światłocień tak zagrał na jego pociągłej twarzy, gdyż Dominik znany był z powściągliwości. Zrobił w moją stronę cztery doskonale wymierzone kroki. Serce szybciej mi zabiło. Zatrzymał się w odległości pół metra, jak zwykle zachowując szacunek dla mojej strefy komfortu. Poczułam kwaśny zapach, gdy się odezwał:
– Witam, pani doktor.
– Cześć, Dominik.
– Jaki mamy dzisiaj dzień?
– Z pewnością dobry.
– Też tak sądzę.
Splótł ramiona za plecami, a ja ledwo powstrzymałam się przed zrobieniem kroku w tył.
– Nie spodziewałem się tak prędkiej wizyty – dodał beznamiętnie.
Zegar wskazywał ósmą rano.
– Zmiana planów – odparłam, starając się zabrzmieć beztrosko.
– Fakt, nie powinienem mieć oczekiwań. W końcu pani plany zawsze ulegają przekształceniom.
Shak garbił się tak mocno, że prawie zrównywał się ze mną wzrostem. Odnosiło się przez to wrażenie jego szczerego zainteresowania rozmówcą, jednak wystarczyło spojrzeć w wyłupiaste, zawilgłe oczy, aby zrozumieć, iż jest to złudna impresja. Wzrokiem przeczesywał inną rzeczywistość. Może był przebiegły?
– Każdy ma swoje odchylenia – zauważył z lekką domieszką serdeczności w zazwyczaj neutralnym tonie. Kąciki cienkich jak żyletka usta leciutko się uniosły. – Pojawiała się pani o różnych porach, to jest między godziną dwunastą oraz siedemnastą. Nigdy nie była pani punktualna jak szwajcarski zegarek, jeśli wolno zauważyć.
Nie zrozumiałam, skąd ta uwaga, więc udałam, że szukam czegoś ważnego w dzienniku obiektów.
– Proszę wybaczyć, czytam sporo książek – mówił dalej – stąd moja wiedza. Podobno były najsolidniejsze. Chyba, że się zepsuły. Wtedy zaczynały pracować w bezsensowny sposób. Na przykład zamiast południa wskazywały ósmą rano.
Zignorowałam tę ewidentną zaczepkę, odruchowo notując stosowną uwagę w dzienniku. Dominik wcześniej nie zachowywał się w ten sposób, aczkolwiek, jak to się niegdyś mówiło na powierzchni, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Wiedziałam też, że Shak cierpi na poważne zaburzenia i wcale nie czyta książek. Ta czynność go przerasta.
– Od sześciu tygodni jest pani w gorszym nastroju. Od jednego natomiast znacznie częściej mnie pani odwiedza. Poprzednie wizyty trwały niecałe pół godziny. Obecne zajmują nawet półtorej.
Niespodziewana spostrzegawczość Dominika sprawiła, że poczułam się nieswojo. Tym bardziej, że stanął na palcach i zaczął się lekko bujać w tył i przód. Miałam irracjonalną ochotę złapać go i przytulić.
– Czy te dwa fakty mają związek? – zapytał.
Schowałam dziennik, przetarłam oczy. Widocznie nieświadomie musiałam jakoś odnieść się do jego słów, bo szybko dodał:
– Proszę nie czarować. Chodzi o pani obniżony nastrój oraz częstsze wizytacje w pokoju numer osiem.
– Nie rozumiem – mruknęłam, po czym odwróciłam się i wyszłam na korytarz. – Chodź. Czeka nas kilka rutynowych badań.
Dominik ruszył, powłócząc nogami. Szedł pół metra za mną, przez ciszę, chłód, najwyraźniej wciąż nie zdając sobie sprawy z martwoty dawnego świata.
– Trudno nie zauważyć, że mieszkam w pokoju numer osiem – drążył temat. – Jeżeli nie chce pani za mną pracować, zawsze są inne obiekty, prawda?
Słysząc, jakim mianem określa resztę podopiecznych, mimowolnie przyspieszyłam.
– Nie lubi mnie pani – stwierdził swobodnie. – Zapewne z kolegami nazywacie mnie jeszcze gorzej. Mówicie… Pojebaniec? Świr?
Czując nagły żar na policzkach, westchnęłam, starając się, żeby z płuc mimo wszystko wydostał się dźwięk możliwie protekcjonalny. Zamiast tego zabrzmiałam niemal przyjacielsko.
– Dominik, gdyby tak było, nie zależałoby mi tak bardzo, żeby ci pomóc.
Przemilczał to, a mnie uderzyło, że potrafię tak kłamać. Chciałam pomóc nie jemu, lecz sobie. Pragnęłam, żeby został w Ośrodku. Dominik pracował wcześniej na powierzchni, w podwodnym mieście miał kontrakt, który wygasł, w związku z czym z dniem wypisu wypłynąłby na powierzchnię. Po prostu by odszedł.
Na rozwidleniu skręciłam w prawo. Kawałek dalej mrugała żółta lampka sali badań. Zatrzymałam się przed wejściem.
– Mogę założyć znaczącą poprawę stanu? – zapytałam, nieudolnie starając się ukryć nadzieję, że będzie inaczej.
Dominik badawczo przechylił głowę. Pomyślałam, że przypomina bioinżynieryjną kombinację psychopaty i sępa.
– Na podstawie konkretnych przesłanek? – Tym razem naprawdę się uśmiechnął.
– Zanotowałeś fakty, które jeszcze niedawno umknęłyby twojej uwadze.
– Dobrze pani wie, że to nieprawda.
Shak podczas rozmowy rzucił kiedyś, że jedynie podczas naszych spotkań potrafi wyjątkowo dobrze funkcjonować, ale patrząc w wyłupiaste, nieobecne oczy, uznałam to za bzdurę. Teraz, widząc częściową remisję, poddałam się rosnącemu lękowi i zapragnęłam uwierzyć w tamto zapewnienie.
– Chodźmy.
Dotknęłam dłonią drzwi i wkroczyliśmy w grynszpanową paszczę. Sala badań nie przypominała żadnej innej części Ośrodka, pracownicy twierdzili, że wyłamywała się zeń stylistycznie, moim zdaniem w ogólne nie pasowała do miasta. Już kontrast między korytarzem a tym miejscem był zbyt wielki, jakby sala została stworzona nie przez człowieka, lecz rozumny ocean. Profesor Bennet żartował, że pracując w niej, czuje się niczym w paszczy Lewiatana, który zamierzając pożreć lub okaleczyć miasto, przeliczył się i utknął tak na wieki, wczepiony w nie stumetrowymi szczękami.
– Powiedziałeś, że dziś jest dobry dzień – przerwałam milczenie. – Mógłbyś rozwinąć tę myśl?
– To pani słowa.
– Wykręcasz się?
– Wręcz przeciwnie. Chodzi o genezę. Zauważyłem, że pani nastrój, w ostatnich dniach zły, dziś uległ znacznej poprawie. Udzieliły mi się dobre emocje. Mam nadzieję, że nasze spotkanie tego nie zepsuje.
Nie odpowiedziałam, przemierzając ciasną przestrzeń wsłuchana w rozlegające się zewsząd dziesiątki drobnych bzyczeń. Pod stopami krzyżowały i plątały się kable upakowane w osłony o sinym kolorze. Właśnie przechodziliśmy pod miękkim podniebieniem, skąd sączyło się zielonawe światło. Obmywało dokładnie całą salę, włącznie z brzegami, gdzie w rozproszeniu wisiały sześcioramienne roboty diagnostyczno-naprawcze, niewykorzystywane od pięćdziesięciu lat, toteż przerdzewiałe, złożone tak, że przypominały wielkie, nadgryzione próchnicą zęby. Wiotkie korzenie muskały ziemię.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, Dominik zaczął coś mówić. Słuchałam go zaledwie przez parę uderzeń serca, ponieważ szybko zorientowałam się, że w tej konkretnej chwili nie warto poświęcać mu uwagi. Liczyło się wyłącznie to, żeby zgodnie z poleceniem położył się na leżance, co zrobił z lekkim ociąganiem. Liczyło się jedynie to, aby wyniki wyszły źle.
Potem krążyłam wokół chudego ciała, uruchamiając i kalibrując aparaturę, całkowicie skupiona na przeprowadzeniu badania, jakby powiedział profesor Bennet – skuteczna niby ryba głębinowa przemykająca koralowcami – nie przejmując się jękami obiektu, kiedy zbyt brutalnie wbijałam w przedramię igły, ignorując nerwowo wodzące za mną wyłupiaste oczy, gdy do głowy obcesowo i bezdusznie doczepiałam rozgwiazdę elektrod.
Oby wyniki wyszły negatywnie. Obym nie musiała go wypisywać z Ośrodka. Oby został tu na zawsze.
Tuż przed zaśnięciem Dominik poruszył się niespokojnie i wymamrotał rzecz na tyle niepokojącą, że rozstroiła mój mechanizm hamowania poznawczego i przedarła się do świadomości. „Nie ma imago”.
Nie wiedziałam i nadal nie wiem, co to może oznaczać, ale utkwiło mi w głowie jak gwóźdź nasączony kwasem.
Potem wydarzyło się coś, co łatwiej będzie pojąć, jeśli przytoczę wydarzenia mające miejsce wcześniej. W czasie, bo w niniejszym dzienniku, co widać, znajdują się później – to znaczy poniżej.
Kasandra, dzień 405
Siedzę w tej jebanej metalowej kuli i zaciskam zęby – może popękają i się nimi zadławię – gdyż świadomość, że fragment dziennika, który zamierzam sobie przypomnieć, wzbudza we mnie czarną rozpacz. Zaciskam też powieki, żeby nic się spod nich wydostało; przełykam gorycz, mordowany w zarodku szloch łaskocze krtań. Metalowa kula ma to gdzieś. Ale czego się spodziewam, że mnie przytuli, pogłaszcze po głowie, pocieszy?
Nagle sonar coś wykrywa. Światła przeczesują głębiny. Pojawia się niewyraźny, nieokreślony kształt. I głos tuż przede mną:
– Dokąd płyniesz?
– Kto mówi? – mój własny głos jest zachrypnięty, słaby, muszę więc powtórzyć pytanie.
Podpływa bliżej, wygląda jak fioletowy lampion, wokół którego unoszą się dziesiątki długich czułek.
– Powinnaś wrócić do miasta.
– Nie mogę.
– Pacjenci cię potrzebują.
– Kim jesteś?
– Wracaj. Powinnaś dokończyć to, co zaczęłaś.
Domknięcie, dokończenie to iluzja, pomyślałam. To komfort zapomnienia. Niedokończone wzbudza sprzeciw, nie pozwala zapomnieć.
– Nie mogę – odpowiadam cicho. – Dominik uciekł.
– Ewakuował się. Niepotrzebnie. Wszystko jest w porządku. Poradzimy sobie. Nie zaleje nas.
– Dominik uciekł…
– Nie myśl o nim.
– Wciąż jest moim pacjentem. Nie skończyłam z nim.
– Odpłynął. Nigdy więcej go nie zobaczysz.
Przełykam łzy. Być może, myślę, po czym rozłączam się.
Kształt jeszcze przez jakiś czas płynie niedaleko. Czasami wykonuje dziwne ruchy, jakby chciał mnie pocieszyć. Później niknie w odmętach.
Kasandra, dzień 96
Ocean, kutas jeden, zaczął zalewać miasto. Powinnam wyjaśnić istotę Ciśnieniowej Katastrofy. Nie jej przyczynę, gdyż tej nadal nie znamy, lecz charakter. Albo nawet osobowości, ponieważ w ogarniającym miasto kataklizmie doszukiwano się czegoś nieprzypadkowego, ingerencji siły dalece wykraczającej poza działanie nieokrzesanej potęgi natury. Część osób głosiła pogląd o sabotażu, przekonując, że tylko człowiek potrafiłby doprowadzić do tak rozległych szkód. Gatunek ludzki jest wyjątkowy, bowiem potrafi dostrzec złośliwe intencje tam, gdzie ich nie ma; podobnie jak twarze wyłuskuje z ułożenia cieni, gęstwiny koralowców, atramentowych plam…
Panuje powszechna zgoda, że Ciśnieniowa Katastrofa nastąpiła nagle oraz niespodziewanie, lecz mało kto jest świadomy trzeciej cechy – nieskończoności, która nie pozwala mi optymistycznie patrzeć w przyszłość.
Nieskończoność dobrze odzwierciedla przebieg Ciśnieniowej Katastrofy. Jeśli ktoś żyje na powierzchni, mógł doświadczyć trzęsienia ziemi. Można je umieścić na linii czasu jako punkt, gdyż wypadek przeważnie ledwo nastąpi, a już się kończy. Natomiast Ciśnieniowa Katastrofa jest niczym piasek w wielkiej starożytnej klepsydrze – nieustannie się przelewa. I zdaje się nie mieć końca, bo klepsydrę ktoś wspaniałomyślny przekręca, zawsze zanim przesypie się cały piasek.
Podobnie wygląda moja relacja z pacjentem 407, Shakiem. Tkwimy w czymś, co nas zżera, i żadne rozwiązanie nie wydaje się rozsądne.
Miasto może zalać. Dominik może kiedyś odejść.
I z tą świadomością – permanentnego podwójnego zagrożenia – wychodziłam na zewnątrz. Tłumiłam lęk, ponieważ wiedziałam, nadal, kurwa, wiem, że jeśli nie zapanuję nad entropią naszej ślicznej kliniki, nie zrobi tego nikt inny. Opuszczając Ośrodek, powinnam była wracać do mieszkania, za każdym razem chciałam, jednak uciekać w bezpieczny kokon w godzinach pracy nie pozwalał mi przeklęty profesjonalizm. Prowadził do zjeżdżającej na sam dół windy, a potem wypychał z wieżowca w objęcia nieoznaczoności; choć minęły dopiero cztery miesiące, miasto uległo diametralnym zmianom. Początkowo poruszałam się szybkim marszem, bojąc się zatrzymać w miejscu choćby na mgnienie oka. Jednak z czasem nabrałam odwagi i zwolniłam, zaczęłam eksplorować niegdyś dobrze znane tunele i zaułki, teraz zmienione nalotem pochodzenia – prawdopodobnie – mikrobiologicznego. Doszłam do wniosku, że w głównej mierze to jednak światło przekształciło oblicze miasta. Przytłumione, w wielu miejscach zgaszone, skupione niczym w soczewce, mżące, rozproszone, zmienne, labilne jak ręka malarza ekstatycznie poszukującego własnej tożsamości.
Wypiłam dwa centymetry nektaru. Przeszłość uzupełniam teraźniejszością. W kokonie jest ciepło, cicho. Z pewnym zadowoleniem zauważam, że praca przychodzi mi łatwo. Na ściennym zegarze widnieje dwudziesta pierwsza trzydzieści. Niedokończony szkic oka patrzy na mnie z nieskrywanym zaciekawieniem. Porzucone książki milczą. Wielka ćma na ścianie zamarła w bezruchu. Szukam inspiracji. Zanurzam się w widocznej za oknem panoramie miasta, niczym gąbka chłonę żałość, melancholię oraz brzydotę odległych suburbiów i nabrzmiewam ponurym nastrojem tak bardzo, aż pękam jak brzuch trupa, z którego wylewa się robaczywa część życia.
Z czasem, w trakcie dyżurów, opuszczałam Ośrodek coraz częściej, z czego, co zabawne, zdałam sobie sprawę dopiero, kiedy moje eskapady zauważył kolega z pracy. Czy kierował mną eskapizm, ucieczka od spraw wymykających się spod kontroli? Jestem przekonana, że nie. W końcu robiłam to z dwóch niezwykle ważnych powodów.
Pierwszym były wspomniane medykamenty, których zapasy, bez dostaw, topniały niby antarktyczny szelf. W pewnym momencie zmuszona byłam zmniejszyć dawki kilku kluczowych leków.
Drugi powód, właściwie główny – spacery pomagały mi zbierać myśli i dzięki nim kuć plan zatrzymania Dominika.
I tak godzinami krążyłam po mieście, w złowróżbnej kolorystycznie przestrzeni wypatrując niezbędnych medykamentów. W trakcie spacerów miałam sporo czasu na rozmyślania i pewnego razu uświadomiłam sobie także inny, związany właściwie z tym drugim, powód rozpoczęcia poszukiwań. Rosnące prawdopodobieństwo utraty sensu życia.
Kasandra, razem
Za wielkim oknem roztaczała się panorama przygaszonego miasta, przypominającego z tej wysokości rafę koralową, która umierała i w ostatnich przejawach życia sypała bioluminescencyjnymi skrami; widok tak obcy oraz odpychający, tak absurdalnie dziwny, że dopiero po chwili dostrzegłam siedzącego na krześle przy szybie pacjenta 407 – Dominika – prawie tak samo jak miasto niepojętego.
– Nie powinniśmy się tu spotykać – powiedziałam, zajmując miejsce naprzeciwko niego.
– Nie wzięłaś notatnika – powiedział Shak.
– Nie wzięłam.
– Przygotowałem ci kawę.
Tamtej nocy siedzieliśmy w pokoju socjalnym Ośrodka. Sami, w tajemnicy. Pamiętam lęk, że ta chwila się zaraz skończy. Milczałam, w obawie, iż wypowiadane słowa mogą przyspieszyć czas.
Zawiesiłam dłoń z kubkiem tuż nad blatem, z sympatią przyglądając się zalegającym pomieszczenie tłustym cieniom. Twarde jak bazalt. Zdawały się tężeć z każdą minutą. Kiedy tak zamierałem w bezruchu, doznawałam nieodpartego wrażenia, że świt będzie zbyt słaby, aby je wypłukać, barwa z czerni przemieni się co najwyżej w piżmo, ewentualnie bladą szarość i cienie pozostaną w pokoju niczym osad w niedomytym kubku po kawie.
– Mimo to się spotykamy. – Głos Dominika zmącił ciszę.
– Kawałki szczęścia – mruknęłam.
– Czym właściwie jest szczęście? Gdzie się zaczyna? Kiedy się kończy?
Upiłam łyk, wzruszyłam ramionami.
Shak przygarbił się. W światłocieniu i tej pozycji przypominał ślimaka.
– Wydaje ci się, że mnie znasz – powiedział. – Masz… Jak to powiedziałaś? Wrażenie, że przejrzałaś moją istotę. Poznałaś mnie, a to, co intuicyjnie zgłębiłaś, spodobało ci się.
– Ale to jedynie złudna impresja – odparłam, na co on chyba posmutniał.
– Naprawdę tak sądzisz?
– A jak mogłabym inaczej? Kierowanie się wrażeniami świadczy o niedojrzałości.
– Świadczy o niej obraz, który mi przyniosłaś? Co z niedokończonymi obiadami w pracy?
Zamilkłam, zawstydzona. Nie mogłam mu zdradzić powodu, dla którego wciąż go trzymam w Ośrodku. Zdziwił mnie przy tym fakt, że Dominik zauważył, iż moje zawieszanie w czasie dotyczy nie tylko kwestii terapii, lecz również wielu innych aspektów mojego życia.
– Tylko tyle nam zostało – powiedział. – Więcej granic nie przekroczymy, prawda?
Nie odpowiedziałam, zlękniona upływającym czasem. Oraz tym, że i tak zamierzałam wyjść wcześniej, niż się umówiliśmy.
Kasandra, dzień 406
Robi mi się słabo. Nie jestem w stanie dłużej tego słuchać, próbuję zatem czytać, ale litery uciekają. Zamiast czytać, zaczynam robić różne dziwne rzeczy, na domiar złego wszystko zapisuję, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, a przecież nie może mieć, gdyż tylko rozum potrafi je wyczarować, zaś mój jest uszkodzony; miasto załamało się, popękało, musiałam się ewakuować. Nie mogę patrzeć, jak ta rzeczywistość dobiega końca.
Czy to ma sens?
Za bulajem psychodeliczna meduza. Efemeryda. Unosi się, obraca, pchana głębinowym prądem.
Próbuję skupić uwagę.
Kora mózgowa odpowiada za wyższe funkcje poznawcze, jest szczytowym osiągnięciem ewolucji, a mimo to – o zgrozo! – emocje są w stanie zakłócić jej działanie, zachwiać spokojem, zabujać nastrojem niczym pijany rodzic dzieckiem na huśtawce. Rozhamowane popędy duszą racjonalność. Próbowałam sobie ustawić tabletki. Może za bardzo się starałam? Efekty były niezadowalające, dlatego postanowiłam zwiększać dawki, a potem, kiedy to również nic nie dało, zaczęłam je łykać jak głupia, raz prawie przedawkowałam, by ostatecznie z dnia na dzień odstawiłam prochy.
Mimo to czyż moje położenie nie jest efektem właśnie posuniętych do granic absurdu logiki i racjonalności? Poczucia moralnej powinności? Przerośniętego superego? Chyba powinnam była zostać zakonnicą. Jestem na dnie oceanu, ponieważ nie potrafiłam pogodzić się nową sytuacją. Oprzeć się konwenansom społecznym. Zachować elastyczność. Powinnam była powiedzieć Dominikowi, co do niego czuję. Może wtedy by nie zniknął…
Zamiast dać się porwać nowym siłom, płynęłam pod prąd, sądząc, że jestem odważna, oryginalna, a tymczasem byłam niczym ryba mknąca spełnić powinność – złożyć ikrę. I umrzeć?
Dzień nieznany
Muszę coś wyjaśnić. Niniejszy dziennik zaczęłam tworzyć z powodu pragnienia, aby za pewien czas sprawdzić, czy moja doskonała pamięć jest w istocie perfekcyjna. Gdyby okazało się, że część wydarzeń zapamiętałam inaczej, niż jest zapisane, oznaczałoby to, że efekt Zeigarnik nie zadziałał. Poza tym odczuwam przemożną potrzebę ustabilizowania codzienności, chybotliwej jak kokon, w którym właśnie siedzę i niby pszczoła nektar sączę miód rozsupłujący splątane lękiem wnętrzności.
I nagle z transu wyrywa mnie dzwonek do drzwi. Patrzę na zegar – za chwilę powinnam szykować się do spania. Wspominałam, że lubię staromodne motywy? Zegar więc, choć w formie perlistego wyświetlacza na bordowej ścianie, cichutko cyka. W tej chwili, jakby zlękniony niespodziewaną wizytą, dźwięczy donośnie niby mosiężny dzwon.
Wstaję, zostawiając w kokonie butelkę i szklankę i nie przestając notować, ruszam do drzwi. Po drodze mijam lustro, w nim moje odbicie – półuśmiech, niepełny makijaż. Wskazówka odlicza kroki, odmierza ostatnie sekundy niniejszego fragmentu, literackiego amalgamatu scalonego rozgrzewającym materię miodem, ukołysanego, skrzepniętego, zaropiałego, brzydkiego frankensteina. Nienasyconego, bo chce objąć swym zasięgiem przynajmniej jeszcze parę minut, wchłonąć gościa, który akurat gdy tylko otworzyłam drzwi, wtargnął do środka, ciągnąc za sobą smród Ośrodka.
Pacjent 407 nerwowym krokiem wszedł do salonu – rozpraszając moje myśli; dłoń zadrżała, zostawiła w notatniku paskudny ślad (co naturalne, ten fragment dopisałam później) – i zaczął po nim krążyć jak niedźwiedź na wybiegu, w tę i z powrotem. Byłam zdziwiona, bo wyglądał inaczej, mniej zgarbiony, już nie tak odpychający.
– Co tu robisz? – zapytałam.
Przelotnie na mnie zerknął.
– Przyszedłem do ciebie.
– Powinieneś zostać w Ośrodku.
Zatrzymał się, nagle zatroskany.
– Co znaczy "powinieneś"?
– Jesteś moim pacjentem – odparłam.
– Doprawdy? Właśnie po to się urodziłem?
Jego słowa zbiły mnie z tropu. O co mu chodziło? I skąd wiedział, gdzie mieszkam? Zamierzał coś zrobić?
– Pytałem panią, kiedy wyjdę z Ośrodka – odezwał się. – I nigdy nie dostałem uczciwej odpowiedzi. – Zrobił zrezygnowany gest. – Wydaje mi się, że nadaję się do tego od dawna.
Nad nami wielka ćma zatrzepotała skrzydłami, po czym gdzieś pofrunęła.
– Do czego? – zapytałam.
– Wyjścia.
Podszedł bliżej. Nie cofnęłam się.
– Czy istnieje tylko to, co wypowiadamy? – zapytał, delikatnie się uśmiechając. – Czy słowa to zaledwie efekt zmiany ciśnienia? A może liczą się ukryte znaczenia?
– Liczą się konsekwencje.
– A skąd wiemy, jakie będą?
Zamilkłam. Poczułam, jak moje tętno przyspiesza pod jego kruchym dotykiem.
Światła przygasły. Kretyńskie mieszkanie puściło senną melodię pianina.
– Z przeszłości – odpowiedziałam. Oddychałam szybko, płytko. – Wiemy o tym dzięki doświadczeniu. Swoim i innych.
Pacjent 407 posmutniał, jego spojrzenie ześliznęło się ze mnie jak kropla po szybie.
– Zbiorowa wyrocznia – powiedział cicho. – Przeszłość jest przeszłością, nie zepsujesz jej.
– Ale możesz zniszczyć to, co będzie.
Zaśmiał się.
– Przyszłość jest nierealna. Mamy jedynie przeoblekającą się teraźniejszość.
Kasandra, dzień 407
Zatem z miasta uciekłam nie dlatego, że mogłabym zginąć, lecz z bardziej złożonego powodu – w końcu gdybym mimo wszystko przetrwała katastrofę, znaczyłoby to tyle, że zgodziłam się doświadczyć czegoś domkniętego, skończonego. Posiadającego finał. A przecież mój umysł nie akceptuje pożegnań. Dlaczego tak mam? Cóż, jak wspomniałam, chciałam za wszelką cenę zatrzymać Dominika. Nie pozwolić mu odejść. Coś do niego czułam. Co? Nie wiem. Sądzę, że byłam prawie zakochana. Tak niewiele brakowało, żeby poczuć motyle w brzuchu…
Sposób prowadzenia terapii rozlał się na niemal wszystkie aspekty mojego życia. Jestem sprawcą mającym na sumieniu tysiące niezwieńczonych dzieł, chwil, wysiłków. Sprawca – adekwatne określenie, przy czym warto zaznaczyć, że ze względu na mój modus operandi, mogę zostać złapana jedynie na gorącym uczynku. Nauczyłam się więc albo porzucać fenomeny życia, albo zawieszać je w bezczasowości. I ćwiczyłam tę zdolność, wierząc, że tym sposobem osiągnę mistrzostwo, co z kolei miało pomóc w sztucznym podtrzymywaniu terapii. I pomogło, fantastycznie, podobnie jak w przypadku mojej pamięci, która stała się nieznośnie trwała. A wspomnienia okrutnie wyraziste.
Mrużę oczy; czerwone światło miga, mruga, sprawia, że raz po raz widzę w bulaju swą twarz; wygląda, jakby gorycz stopiła ją niczym płomień świecę. Poczwarka w lustrze. Odwracam się tyłem do konsoli, biorę ostatni głęboki wdech, po czym opieram plecy o metaliczne krawędzie. Jedna z nich chyba wbiła mi się głęboko między żebra, tak głęboko, że gdybym kichnęła, zapewne uszkodziłaby mi płuco. Co śmieszne, znajduję pocieszenie w płytkich, niepełnych oddechach.
Ale, ale… Zbaczam z tematu. Gubię wątek.
Pragnę dogonić Dominika. Zniknął bez zapowiedzi, bez pożegnania. Nie miał nawet sensownego powodu. Rozpłynął się niczym sen. Efemeryda.
Zabawny test
– Zrób to. Mamy pół godziny.
Dominik uśmiechnął się niepewnie.
– Mówisz poważnie?
– Tak, poważnie.
Siedzieliśmy w mesie. Sami. Zmywarka do naczyń pracowała nieśmiało. Dominik wyciągnął ramię i położył dłoń na mojej.
– To wszystko jest takie dziwne…
Westchnęłam, poirytowana, lecz nie zabrałam ręki.
– Naprawdę mam wypełnić test niedokończonych zdań? Nie widzisz w tym ironii?
Starałam się nie zwracać uwagi na zaczepki.
– Inne testy sprawdzasz do połowy?
Odwróciłam spojrzenie, zacisnęłam zęby.
– Może zaczniesz mi odpowiadać połową zdania? Albo niech słowa będą niepełne.
– Dominik – ucięłam ostro – znowu zaczynasz mówić od rzeczy. Pamiętaj, że to dobrze nie rokuje w kontekście twojego wypisu z Ośrodka.
Zabrał dłoń, przetarł oczy.
– Zawsze będę twoim pacjentem?
Chciał powiedzieć coś więcej, ale ostatecznie zamilkł i zaczął rozwiązywać zadanie.
– Sądzę – podjął po chwili, oddając mi kartkę – iż niedokończone dzieła wcale nie są gorsze od tych zwieńczonych. Trzeba się tylko więcej natrudzić, aby odszukać w nich sens.
Mówił coś dalej, lecz ja, dobrze znanym mu zwyczajem, odwróciłam się i wyszłam z pokoju. Po dwudziestu dwóch minutach.
Dzień nieznany
Nie mogę opanować drżących rąk. W kuchni życie zszarzało. Spośród siedmiu stojących na stole butelek miodu pitnego wybieram tę, w której na dnie zostało najwięcej nektaru. Okazuje się, że w każdej jest go tak niewiele, że aby połowicznie napełnić szklankę, zmuszona jestem dolewać po trochu z każdej butelki. Szyjka stuka o krawędź naczynia, gwałcąc martwą ciszę, alkohol leje się do szklanki, na stół, cieknie po palcach. Na palcach mam też ślad po wielkiej ćmie. Plasnęłam w ścianę tak mocno, że dłoń mnie jeszcze piecze. Tym razem wypijam jednym haustem, zostawiając pół łyku.
Wybiegam z mieszkania, wpadam do windy, a potem, nawet nie wiem kiedy, brnę środkiem nie wiadomo czego, nie wiadomo po co połykając łzy, ssąc nerwowo palce, potykając się, nie mogąc pozbierać myśli, które wciąż i wciąż rozsypują się niby zamek z piasku; wyobrażenie powierzchni wzbudza dogłębny smutek, lęk, sprzeciw; czy Dominik rzeczywiście uciekł, zostawił mnie, domknął naszą historię?
Miasto, nieustannie zalewane od kilku lat, powykrzywiane, pordzewiałe, tu fantazyjnie poprzeszywane satyną, tam jakby utkane z niezliczonych warstw mikroorganizmów. Obce, pociągające, niepojęte. W trakcie pełzających przekształceń…
Szarość, zieleń i błękit układały się w mozaikę przeszłości. Miasto staje się. Wieżowce, wiszące między nimi przejścia, organiczne reklamy, wszystko to pamiętałam inaczej, aczkolwiek całość sprawiała wrażenie czegoś zarazem znajomego; obrazu zniekształconego snem i żywcem wyciągniętego z niego na jawę.
Wiem, że w związku z Ciśnieniową Katastrofą miasto nie jest bezpieczne, lecz i tak nie rozumiem, dlaczego nie spotykam żadnego człowieka.
Zatrzymuję się. Nie kojarzę, co to za miejsce. Atrium? Teatr? To bez znaczenia. W poszukiwaniu Dominika sennym spojrzeniem przeczesuję okolicę. Wspomnienia niejako splatają się ze zdeformowaną przestrzenią. Gdzieś mlaska kapiąca woda. Czuję zapach glonów. Światło ekstatycznie mży. Najgorsze zaś jest to, że w jakiś osobliwy sposób duch tego miejsca łączy się z nim, Shakiem. Przypominam sobie wszystkie chwile świadczące o niezwykłości naszej relacji. Dominik dotykający mojej ręki i las włosków na moim przedramieniu; jego uśmiech podczas badania, niespodziewany, zarezerwowany tylko dla mnie. Dominik, człowiek dziwny, niejednoznaczny, trudny w ocenie – dokładnie jak mój stosunek do niego. Nie w pełni rozwinięty. Wciąż nie pojmuję własnych emocji. Wiem tylko, że obrazy przeszłości są gorzkie, ciążą na sercu, muszę zacisnąć zęby, żeby nie oszaleć.
Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do portu. Wszystko musiałam zrobić bezwiednie. Stoję teraz w długim tunelu, przed wejściem do jednego z wielu batyskafów. W szybie widzę szczupłą sylwetką. Podchodzę, dotykam dłonią zimnej powierzchni. W odbiciu blade oblicze, wyłupiaste, zawilgłe oczy, usta cienkie jak żyletka.
Co widzę?
Kasandra, dzień 408
Skłamałam, pisząc na początku, że będę tylko odsłuchiwać. Prawda jest taka, że robiąc to, notowałam wszystko. Zatem niniejszy dziennik zawiera moje ostatnie dni w batyskafie oraz wspomnienia z pierwszego dziennika. Tamten przestałam uzupełniać, ten wciąż tworzę. Czy to nie jest nonsens?
Zrozumiałam, że w tej ciasnocie nie mogę ciągle siedzieć i czytać, ponieważ po pewnym czasie zaczynam czuć się gorzej; muszę, na ile to możliwe, wstać i rozprostować kości, robiąc dwa kroki w tę i z powrotem. A kiedy zaczynam tak dreptać, nachodzi mnie potrzeba gimnastyki także tych mniejszych kości, dlatego w końcu z powrotem siadam w chłodnym fotelu, by pisać o tym, jak wyglądają kolejne doby, których nie rozróżniałabym, gdyby nie pokazujący czas malutki wyświetlacz w górnym rogu konsoli batyskafu. Albo jak odległościomierz na przestrzeni setek dni kształtuje mój nastrój, wahający się od nikłej nadziei, poprzez utrudniający zasnąć niepokój, aż po apatię właściwą stworzeniom zamieszkującym otaczające mnie mroki.
Znajduję się osiemset kilometrów od miasta. Nie jestem przekonana, czy to oznacza, że od wypłynięcia poruszałam się z niezmienną prędkością wynoszącą zaledwie pół kilometra na dobę. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że w ostatnich miesiącach batyskaf znacznie zwolnił. Wierzę, że ma to związek z hamującą siłą prądów głębinowych, bowiem nie zniosłabym myśli, jeśli okazałoby się, że uległ niespodziewanej awarii. Więc?
Cóż, w każdym razie nigdy nie był demonem szybkości, lecz na ile dobrze pamiętam, jeszcze pół roku temu nie sunął podbrzuszem pod dnie. Pewnie zapisałam coś na temat we wcześniejszych fragmentach dziennika, ale, prawdę mówiąc (czyżby?), pełzające tempo tej metalicznej kuli nie ma większego znaczenia. Bo nawet gdyby prędkościomierz działał, nie byłby przydatny bardziej niż sonar, który choć funkcjonuje, to jedynie teoretycznie; przeczesując obszar wokół, milczy od momentu, kiedy trzy zielone punkty znikły z jego zasięgu. Pisząc to zaś, mam nieodparte wrażenie, że w podobnym stanie dezintegracji znajduje się mój mózg. Tu coś ważnego dla przetrwania – nadzieja, motywacja, rozsądek? – tkwi permanentnie wyłączone, tam, tuż obok, coś swędzi, znaczy pracuje, tylko co z tego, skoro w obecnych warunkach powinno usunąć się w cień, bo nie sposób wykazać tego czegoś sensowności; męczy mnie irracjonalna potrzeba bliskości, na domiar złego podmiotem jest człowiek, którego przez cały okres naszej znajomości chciałam uprzedmiotowić. I zatrzymać. Blisko siebie. Za wszelką cenę.
A teraz przede mną dryfuje jakiś obiekt.
Crossota millsae – psychodeliczna meduza. Przykleja się do bulaju.
Biorę głęboki oddech i na ile mogę, na tyle prostuję się na fotelu.
Jesteś ciekawy, jak skończy się ta historia? Masz nadzieję na poznanie finału? Chcesz ujrzeć frunącego ku słońcu motyla? Czyż to nie zabawne? Poznawszy mnie, powinieneś przewidzieć nieunikniony banał.
W każdym razie odsłuchując dziennika, nabieram przekonania, że moja pamięć w istocie jest doskonała jedynie w obszarach niedokończonych, niedomkniętych, w wątkach niespodziewanie się urywających…
Prosiaczku,
Tekst jest długi, ale (mnie) wciąga. Pozwolę go sobie przeczytać na dwie, trzy tury, ale obiecuję, że przeczytam w całości i porozmawiam sobie z tobą na jego temat, bo warto. Dziennikowa forma bardzo ułatwia mi komentowanie. Zatem:
Dzień 404
Czyżbyś mrugał do czytelnika nawiązując do błędu 404? Swoisty foreshadownig?
Narracja na początku zbiła mnie z tropu, bo najpierw odniosłem wrażenie, że jest pokraczna, ale im dłużej czytałem, tym bardziej skłaniałem się ku innej opcji – jest specyficzna, i to w tym pozytywnym sensie. Jest klimat, gwarantuję ci to i powiem szczerze, że zazdroszczę. Sam lubię pierwszoosobową narrację, sam też próbuję się z nią mierzyć w swoich tworach, ale nigdy nie udało mi się osiągnąć tego, co tobie. Dziwnie spokojną, niby nostalgiczną narrację pełną metafor i kreujących świat opisów. Widzę to, o czym piszesz, jako żywe, ale spokojne ujęcia skomponowane przez mistrzów wizualnego przekazu. Wrażenie to szczególnie pogłębia się w Dniu 1.
Jest jednak coś, co powoduje zgrzyty. Niby nic, ale pewne konstrukty zdaniowe i zdania wielokrotnie złożone zawierają w sobie elementy, które na pierwszy rzut oka są po prostu specyficznym językiem, jakim mówi do nas narrator, ale po bliższej inspekcji są zwyczajnym błędem. np.
…Dominik Shak, wzbudzał powszechną niechęć oraz wynikający z niej silny opór całego personelu Ośrodka.
Na pewno “wynikający”? A nie “…i w konsekwencji budził silny opór… ” cze też “czego efektem był”?
– Fakt, nie powinienem mieć oczekiwań. W końcu pani plany zawsze ulegają przekształceniom.
O ile rozumiem stosowanie specyficznych słów w narracji bohaterki, to wątpię, by inni bohaterowie opowiadania używali ich w dialogach. Plany mogą ulegać zmianom, ale czy przekształceniom? Raczej nie.
pracownicy twierdzili, że wyłamywała się zeń stylistycznie, ale moim zdaniem w ogólne nie pasowała do miasta.
ten łącznik “ale moim zdaniem” sugeruje zdanie przeciwstawne do pracowników. Z kontekstu można raczej odczytać coś innego, mianowicie że posunęłaby się dalej w tym stwierdzeniu. Dlatego lepszą formą byłoby (moim zdaniem :)):
Sala badań nie przypominała żadnej innej części Ośrodka, pracownicy twierdzili, że wyłamywała się zeń stylistycznie. Moim zdaniem w ogóle nie pasowała do miasta .
lub podobna forma, ale na pewno nie “ale”.
Zauważyłem, że dzisiaj pani nastrój, w ostatnich dniach zły, uległ znacznej poprawie
przekonstruował bym na:
Zauważyłem, że pani nastrój, w ostatnich dniach zły, uległ dziś znacznej poprawie
W czasie, bo w niniejszym dzienniku, co widać, znajdują się później – to znaczy poniżej.
To zamykające dzień 1 zdanie jest pogmatwane do bólu. Niejako wiem, co oznacza, ale trzeba to zmienić na bardziej czytelny komunikat.
I tu na razie kończę, bo już prawie czwarta w nocy (albo czwarta rano?) i czas spać. Niemniej widzę, że sporo elementów składających się na specyficzny język narratora to po części wynik zastosowania synonimicznych słów – czyli niby synonimów, ale raczej zastosowanych nieprawidłowo lub niefortunnie. Ma to swój urok, dopóki nie występuje w dialogach, bo zdradzają one, iż efekt ten nie był zamierzony – a przynajmniej takie mam wrażenie.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Folanie, dzięki za wizytę i opinię. Odnośnie uwag. Opór, moim zdaniem, może wynikać z niechęci, więc zostawię. Z wypowiadanymi przez Dominika słowami taki był zamiar. Resztę zmieniłem, poza ostatnim zdaniem.
Z taką narracją mierzę się pierwszy raz. Muszę sprawdzić synonimiczne słowa, bo mi chyba coś umyka. Cieszę się, że opowiadanie, przynajmniej na początku, Cię wciągnęło. Godzina faktycznie późna, aż przypomniało mi się, jak kiedyś pracowałem nocami.
Wypocząłem i wracam do lektury. Jedziemy:
Dzień 405
gdyż >mam< świadomość, że fragment dziennika, który zamierzam sobie przypomnieć, wzbudza we mnie czarną rozpacz.
chyba zabrakło słowa “mam”.
Dzień 406
Już na początku uderza mnie zastosowanie przekleństwa. Zapis z dnia wcześniej (”jebana”) jakoś przełknąłem, ale gdy za chwilę brzydkie słowo uderzyło drugi raz (”kutas”), trochę się skrzywiłem. Twoje opowiadanie, dzięki ciekawym metaforom i specyficznej narracji, nabiera cech na wpół świadomego snu i zastosowanie przekleństw w tejże narracji troszkę psuje ten efekt – mgiełka wyobraźni ustępuje i nagle ląduję w twardej rzeczywistości. To tylko spostrzeżenie i nie oznacza, że powinieneś je usunąć, po prostu takie mam odczucia.
Dzień 96
ingerencji, siły
Zabrakło przecinka.
Katastrofa jest niczym piasek w wielkiej starożytnej klepsydrze – nieustannie się przelewa.
To jest przykład tego, o czym mówiłem wcześniej – tej “synonimiczności”. Piasek raczej się przesypuje, ale przez zastosowanie słowa odnoszącego się do podobnego procesu dla innej substancji tworzysz klimat tej specyficznej narracji, bo z jednej strony wygląda na błąd, z drugiej na celowy zabieg – tym bardziej, że akcja dzieje się w głębinach oceanu, toteż wszelkie słownictwo, które cechować może wodę, wygląda na zastosowane z premedytacją. Metaforyczne przedstawienie sypkiego piasku jako wody spotyka się bardzo często, ale następuje to w wyniku narracyjnej transformacji, której tu nie ma, ale zawarta jest w domyśle, czyli np:
Katastrofa jest niczym piasek w wielkiej starożytnej klepsydrze, który niczym woda nieustannie się przelewa.
Tworzy to dysonans, który jest ciekawym doświadczeniem, muszę przyznać. Wciąż jednak stąpasz na granicy błędów i jeżeli nie będziesz ostrożny, szala może przeważyć na stronę negatywnego odbioru tekstu.
Czytam dalej, a komentarz wysyłam, bo się rozpisałem i jak go szlag trafi, to będę zły.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Mam w tamtym miejscu nie musi występować. Nawet lepiej, jak go tam nie ma.
W przykładzie, który wymieniłeś, synonimiczność jest celowa, i o ile w niektórych tekstach może faktycznie nie pasować, tak tutaj jest środkiem tworzącym klimat. Natomiast przekleństwo być może faktycznie wybija z klimatu. Sam jestem przeciwnikiem stosowania wulgaryzmów. Sądzę, że uznałem, iż naturalnie wkomponuje się w niniejszy fragment, ale mogłem się mylić; jeszcze pomyślę nad tym.
Cóż, dzięki za konstruktywne uwagi i sugestie. Jestem ciekaw ostatecznego odbioru tekstu. Tymczasem uciekam do swoich pacjentów.
Opuszczając Ośrodek, powinnam była wracać do mieszkania, za każdym razem chciałam, jednak uciekać w bezpieczny kokon w godzinach pracy nie pozwalał mi przeklęty profesjonalizm.
To zdanie musiałem przeczytać kilka razy i niby w końcu załapałem, ale nie do końca.
Opuszczając Ośrodek, powinnam była wracać do mieszkania.
Opuszczanie ośrodka oznacza, jak dla mnie, koniec pracy.
jednak uciekać w bezpieczny kokon w godzinach pracy nie pozwalał mi przeklęty profesjonalizm.
A tu okazuje się, że robiła to w godzinach pracy. Dalej zaczyna się jeszcze większe zagmatwanie:
Prowadził do zjeżdżającej na sam dół windy, a potem wypychał z wieżowca w objęcia nieoznaczoności
Rozumiem, że to “(profesjonalizm) prowadził do…” (bo tylko to miałoby sens biorąc pod uwagę cały akapit), ale to nie trzyma się kupy i jest zbyt pogmatwane, by uznać za celowy zabieg.
Razem
…przyglądając się zalegającym pomieszczenie tłustym cieniom. Twarde jak bazalt. Zdawały się tężeć z każdą minutą.
tłuste cienie sugerują miękkość, a zdanie potem mówisz, że są twarde jak bazalt. Dopiero kolejne zdanie prezentuje transformację, dlatego proponuję:
…przyglądając się zalegającym pomieszczenie tłustym cieniom odniosłam wrażenie, że tężały z każdą minutą i nawet nie wiem kiedy stały się twarde jak bazalt.
a przynajmniej coś, co nie sprawi wrażenia, że przeczysz swoim opisom/metaforom zdanie później.
barwa z czerni przemieni się co najwyżej w piżmo, ewentualnie bladą szarość i cienie pozostaną w pokoju niczym osad w niedomytym kubku po kawie.
Piżmo jest wydzieliną, nie kolorem. Jest coś takiego jak chaber piżmowy (roślina), ale i tak sądzę, że powinieneś zastosować inne słowo.
Dzień 406
by ostatecznie z dnia na dzień odstawiłam prochy.
Odstawić.
Dzień nieznany
niby pszczoła nektar sączę miód
albo “niby pszczoła nektar sączę…” albo “niby pszczoła sączę miód”.
W tej chwili, jakby zlękniony niespodziewaną wizytą, dźwięczy donośnie niby mosiężny dzwon.
“zlęknienie” kojarzy się z wycofaniem, unikami, ukryciem i siedzeniem cicho. Proponuję “zaalarmowany”.
I skończyłem czytać.
Tekst nie jest łatwy w odbiorze – i pomijam tu czasem zagmatwane konstrukcje zdań i błędy w interpunkcji. Z narracji wyłania się motyw ambiwalentnej dwuznaczności.
Z jednej strony mamy motyw przepoczwarzania, z drugiej bezsens gonitwy za definitywnym finałem (efektem przepoczwarzenia), co podkreślają słowa Dominika i końcówka utworu.
Z jednej strony nie wiemy, co takiego ma w sobie Dominik, że Kasandra za nim goni, z drugiej – jak niby mamy się tego dowiedzieć, skoro ona sama nie jest do końca pewna?
Zalane miasto wydaje się prawdziwe, ale jednocześnie sprawia wrażenie, iż to tylko percepcja bohaterki tak je postrzega. Czy naprawdę jest to podwodny świat? Nie mam pewności mimo batyskafów, bulajów, glonów i meduz.
Narracja niby najeżona błędnymi metaforami, jednocześnie wydają się być jak najbardziej na miejscu.
Motyw przezmian jest wyraźny w utworze, jednocześnie pokazując, że przemiany te trwają – i to wiecznie – póki trwa życie. Końcówka dobitnie pokazuje, że w kokonie spędzamy tak naprawdę wieczność.
W całym tekście coś jednak zgrzyta, a zgrzyty te ukryte są w narracyjnej dwuznaczności i poetyckich czasem metaforach. W czasie lektury nie odczułem wahającej się formuły poza wcześniej wyszczególnionymi elementami. O dziwo, mimo braku zakończenia, historia w pewien sposób ma definitywny koniec. Postawiłeś sobie autorze trudne zadanie, któremu podołałeś, ale z ledwo wystawioną ponad lustro wody głową.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Folonie, dzięki. Ja od dawna miałem, mam i zapewne mieć będę tendencję do poetyzacji, metafor, odległych skojarzeń. Pozwalam sobie na nie zwłaszcza wtedy, gdy tekst nie jest najeżony naukową nomenklaturą, zatem robię to, pisząc fantasy czy właśnie takie mocno egzystencjalne opowiadania.
Cześć prosiaczku:-)
muszę przyznać, że Twoje opowiadanie nie należy do najłatwiejszych. Zmusiłeś mój umysł do sporego wysiłku:-) Nie tylko ze względu na budowę opowiadania, czyli przeskoki w czasie, które rzeczywiście nie ułatwiają sprawy. Ale warto było;-)
Piszesz pięknym językiem, bardzo poetycko. Budujesz subtelne, lekkie zdania. Nawet to zdanie o gwałceniu ciszy brzmi jakoś tak ładnie;-)
Podoba mi się narracja. Niedopowiedzenia także, bo budują klimat. Nie wyjaśniasz relacji z Dominikiem, jego ucieczki. Tylko tak zostawiasz czytelnika z własnymi domysłami. Wiem, że usprawiedliwiasz się we wstępie:-)
Doceniam emocje bohaterki, więc jestem zadowolona z lektury:-)
polecam do biblioteki i pozdrawiam:-)
edycja:
bardzo podoba mi się to stwierdzenie:
„Nie ma imago”.
Odnosi się do czasu, nieskończoności. Rozumiem, że stąd to otwarte zakończenie, czyli właściwie brak zakończenia;-)
Witaj, Olciatko. :-)
Dzięki za poświęcony czas – na przeczytanie i komentarz. I za dobre słowo. Miło mi, że Ci się spodobało. Super, że wyłapałaś znaczenia, zwłaszcza z tym imago. :-) W opowiadaniu wiele elementów ma za zadanie uwypuklić nastrój oraz zaakcentować poruszany temat.
Dzięki za polecenie do biblioteki. Pozdrawiam :-)
Dziwne to opowiadanie, Prosiaczku, bo z jednej strony zaintrygowało i w jakiś sposób zmusiło do śledzenia zapisków bohaterki, a z drugiej strony, skończywszy lekturę, nie umiem powiedzieć ani o co w nim chodzi, ani co tam się wydarzyło…
…płynący z kuchni zapach ćwiartki tosta… ―> …płynący z kuchni zapach ćwiartki tostu…
…niby ryba głębinowa przemykająca koralowcami… ―> Tu chyba miało być: …niby ryba głębinowa przemykająca między koralowcami…
…i wymamrotał rzecz na tyle niepokojącą, że rozstroiła mój mechanizm hamowania poznawczego i przedarła się… ―> Nie wydaje mi się, aby można mamrotać rzeczy.
Proponuję: …i wymamrotał słowa na tyle niepokojące, że rozstroiły mój mechanizm hamowania poznawczego i przedarły się…
Zaciskam też powieki, żeby nic się spod nich wydostało… ―> Pewnie miało być: Zaciskam też powieki, żeby nic się spod nich nie wydostało…
Kiedy tak zamierałem w bezruchu, doznawałam… ―> Literówka.
W każdym razie odsłuchując dziennika, nabieram przekonania… ―> Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, dziękuję za odwiedziny i opinię. Wiem, dziwne, taką miałem wizję. ;-) Taką, gdzie zachowując (przeze mnie) wewnętrzną logikę tekstu, interpretacja czytelnika może być bardzo różna.
Prosiaczku, ale to chyba dobrze, że pozwalasz czytającemu na własne odebranie tekstu, nawet jeśli czytelniczka okazuje się niezbyt pojętna.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hmmm. Tekst do mnie nie trafił. Jakoś nie potrafię wczuć się w bohaterkę, bo mnie odrzuca. No, jak można przetrzymywać pacjenta, bo się pani doktor zakochała? A przysięga Hipokratesa? To niepoważne, nieprofesjonalne i dla mnie odpychające.
Do tego mam wrażenie, że być może powinna zamienić się z Dominikiem miejscami, bo jakoś nie potrafię zrozumieć, o co jej chodzi. Być może używa szyfru, nie kłopocząc się, czy będzie on zrozumiały dla postronnych.
Całość kojarzyła mi się z Hanibalem Lecterem. Ale tam było sporo akcji, a tu – rozedrgane emocje narratorki.
Babska logika rządzi!
Cześć, Finkla. :-) Fakt, bohaterka może wzbudzać odrazę. Och, z tymi emocjami to dlatego, że to niestabilna, egocentryczna osoba.
Mnie się podobało.
Interesujące opowiadanie. Wciągające. Nie przeszkadzała mi nawet ta cała poetyckość, bardzo dobrze mi się czytało.
Z jednej strony mamy rodzące się uczucie (nieważne, że nie do końca wiadomo, jakie), z drugiej umierający świat. I to jest bardzo ładnie połączone.
Podoba mi się zakończenie. Na pierwszy rzut oka wygląda na urwane, ale nie wyobrażam sobie innego.
Nie rozumiem, czemu tego opowiadania nie ma w bibliotece.
Fajne :)
Przynoszę radość :)
Dzięki, Anet!