- Opowiadanie: Shuringankyn - Nah-Kaaz

Nah-Kaaz

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Nah-Kaaz

Tamten dzień zapamiętałem jako słoneczny i skwarny. Ani jedna chmura nie zasłaniała widoku na wspaniały, nieskazitelny nieboskłon. Niestety, jednocześnie żadna nie zakrywała słońca, które dawało się we znaki, zwłaszcza, że każdy z nas nosił na sobie pełne opancerzenie. W takich chwilach, gdy wysoka temperatura stawała się prawdziwą męką, pot przenikał przeszywki a futro lepiło się ze sobą pod warstwami stali i grubego materiału zastanawiałem się, jak moi pobratymcy mogą tak żyć i co więcej, nie narzekać w Saar’Xuur’Derr… Ojczyźnie słońca, piasku, małej ilości wody, karawan, wojen domowych i niebezpieczeństwa czającego się na każdym kroku. Chociaż, to ostatnie występowało w zbyt nadmiernych ilościach chyba w każdej części świata. Smutna wizja.

I… o ironio, właśnie wtedy to się stało. Niesamowite, jak bardzo prorocze potrafią być myśli. Przynajmniej teraz tak mówię. Wtedy byłem wściekły i przerażony. A gdy walczysz o życie, nie analizujesz trzeźwo niedawnych, rozsądnych myśli.

Jechaliśmy czwórkami, bok w bok. Po mojej prawej byli Aedan i Rylia, a po lewej Kolder, którego nazywaliśmy Kołowrotem. Śmialiśmy się… nasze żarty jak zawsze były kierowane w stronę naszego niezbyt rozgarniętego towarzysza wysuniętego najbardziej na lewo. Rozmawialiśmy o tym, co będzie później. O powrocie do domu, moim pasowaniu, celebracji. O tym, że uczcimy tę okazję i nareszcie, gdy nadejdzie czas, będę miał okazję wystąpić w swej pierwszej walce turniejowej.

Tego jednak… miałem nie dowiedzieć się nigdy.

Zupełnie niespodziewanie, jakby z oddali, ktoś krzyknął. Rozległ się szczęk metalu i odgłos upadającego na ziemię ciała. Podniosła się wrzawa. Konie zaczęły panikować. Mój lew unósł uszy, zaczął węszyć i wydał z gardła cichy pomruk. Ostrza wysuwające się z pochew wydawały charakterystyczny syk. Nasze również. W jednej chwili wszystko i wszystkich zasłonił kurz, a wokół…

Wokół…

Krzyk. 

Wydobywający się z tysiąca męskich gardeł. Potężny. Pełen furii. Zmieszany w nienawiść, cierpienie i zapał jednocześnie. Rozrywający struny głosowe. Niosący się daleko. Przecinający powietrze. Dla wielu była to ostatnia okazja, by oddać cześć Władcy Burz i Wojny. Przez wielu wydany w chwili, gdy patrzyli w oczy tych, których jeszcze chwilę temu nazywali braćmi. A gdy już upadli na kolana, z tej całej kakofonii można było rozróżnić tylko szczęk stali, gruchot kości i ostatnie oddechy.

Wszystkie te odgłosy, zmieszane z wonią krwi, smrodem potu, kurzem wdzierającym się do nozdrzy i oczu tworzyły w mojej głowie coś iście makabrycznego. Czy właśnie tak wyglądała Symfonia Wojny? Czy wojownicy zawsze mieli do czynienia z arią krzyku, szczęku i zgrzytów, okraszoną tym wdzierającym się w nozdrza okropnym odorem krwi zmieszanej z potem i obsypaną jasnym pyłem pola bitwy? Najwyraźniej tak… Pieśni i opowieści zawsze przedstawiały wszystko w aż nazbyt jasnych barwach.

Zostaliśmy całkowicie rozbici. Próbowałem znaleźć naszych w całym tym chaosie. Przez wszystkie te bodźce zapachowe i słuchowe dostawałem pomieszania zmysłów. Trudno było mi ustalić moje położenie, a próba zaplanowania jakiegokolwiek działania właściwie mijała się z celem. Musiałem walczyć, lecz także znaleźć naszych. Wystarczyło kogoś odsz…

Ból. Prawy piszczel. Drzewiec. Niedobrze. Desperacka próba złapania równowagi zdała się na nic, w jednej chwili znalazłem się na ziemi, przygnieciony przez ciężar zbroi. Spróbowałem wstać. Bezskutecznie. Po tym, jak już podparłem się lewym kolanem, dysząc ciężko i próbując odszukać wzrokiem cokolwiek, poczułem kopnięcie w brzuch. Ten człowiek musiał być silny, bo pomimo osłony w postaci zbroi i przeszywki straciłem oddech i przewróciłem się na plecy. Najgorsza była świadomość, że nawet nie zdążyłem dobyć broni. Przez to, że nie byłem wystarczająco skoncentrowany i popełniłem najbardziej idiotyczne błędy z możliwych, leżałem teraz bezradny na ziemi przeklinając swoją własną głupotę.

Jedna z pierwszych i podstawowych, podręcznikowych lekcji mówiła, by na polu walki nigdy nie odłączać się od swoich. Zasada mająca pomóc ocalić życie, które razem z bronią, pancerzem i towarzyszami jest najcenniejszą rzeczą, jaką masz. Zasada, o której ośmieliłem się zapomnieć i zignorować jej wartość w tak żałosny sposób. Jesteś głupcem, Nah-Kaaz… Cholernym głupcem…

Jego postura przesłoniła mi słońce. Przyglądał mi się. Nie wiem, co mógł sobie myśleć, ani jaki miał wyraz twarzy, chełm zasłaniał wszystko. Nawet oczy. Zapamiętam te czarne wizjery do końca życia. Może nigdy wcześniej nie widział felesyty? Albo zwyczajnie chciał przyjrzeć się temu, który za chwilę stanie się tylko jedną z wielu nic nie znaczących dla niego ofiar?

Zresztą… Po co były mi te rozmyślania? To koniec. Zawiodłem wszystkich. Uniosłem wzrok. W chwili, gdy umierasz, musisz patrzeć swojemu przeciwnikowi w oczy, nawet jeśli są to tylko dwa, przerażające, puste, czarne otwory…

Znów ból. Utrata oddechu. Brzuch. Odruchowo chciałem zgiąć się w pół, lecz nie pozwalało na to ułożenie pancerza. Dziwny smak w ustach… coś jak zardzewiałe żelazo… krew. Ardan powiedziałby, że chrzest bojowy mam już za sobą. Ironiczny sukinsyn.

Wyplułem to paskudztwo, które wypełniało mi usta. Wciągnąłem przez usta sporą ilość powietrza, co sprawiło mi olbrzymi ból gdzieś w lewej dolnej części klatki piersiowej. Jeśli mam złamane żebro, to…

Nacisk. Ból był nieznośny. Znów chciałem się zgiąć, ale to tylko pogorszyło sprawę. Na pewno miałem złamane żebro. Co on właściwie robi? Torturuje? Bawi się? Przymierza do zadania ostatecznego ciosu? Cholera, jeśli dalej będę zadawał sam sobie tyle pytań, to kto wie, czego jeszcze nie wyczytam z jego ruchów. Za dużo myślisz, Nah-Kaaz… Za dużo myślisz.

Z wyszczerzonymi w paskudnym, bolesnym grymasie kłami ponownie podniosłem wzrok. Nic się nie zmieniło. Ten sam chełm, zimny, bez jakiegokolwiek wyrazu. I oczy, czarne wizjery, bezdenne. Nie taki widok wyobrażałem sobie przed śmiercią. Chyba zamieniam się w poetę.

Ten sam nacisk, który poprzednio wywołał tyle bólu, zelżał teraz. Właściwie to całkowicie zniknął, tylko jeszcze nie dotarło to do mojej świadomości. Głowa opadła mi ciężko na ziemię. Czułem się paskudnie. Otumaniony przez ból, czując w ustach żelazisty posmak krwi, której zaczęło się robić niepokojąco dużo, łykałem łapczywie powietrze, jakby ktoś miał całe ukraść i schować do kieszeni. Nie czułem bólu, ale to chyba przez adrenalinę.

Coś się poruszyło… coś nade mną… czy ja mam zwidy, czy jak…? Przesunąłem spojrzenie na mojego oprawcę. Trzymał ręce nad głową, dzierżąc oburącz młot bojowy i przymierzając się do ciosu. Ciosu, który przy odpowiedniej postawie, nakładzie sił i wykorzystaniu całego ciała zaraz przebije mi się przez zbroję i wyrzeźbi w brzuchu piękną, czerwoną dziurę ozdobioną fontanną krwi, flakami, które przy wyciąganiu broni pewnie przyczepią się do młota, a później jakimś latającym paskudztwem, zachęconym rozkosznym odorem zgnilizny. Coś pięknego…

Nabrałem powietrza do nozdrzy, smród był gorszy niż kilka chwil temu, dużo krwi… o wiele więcej krwi, chcąc zebrać się w sobie, by wydać ostatni krzyk ku czci Władcy Burz i Wojen, ku Heroldowi Gromu, Opiekunowi Wojowników, Nawałnicy Mieczy, Furii Bitwy, Thorvallovi Bhurzy… Na wszelki wypadek wymieniłem sobie wszystkie jego tytuły i właściwe miano. Może to coś da, może nie. W każdym razie, zasługuje na to. To dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem i wkroczyłem na drogę moich marzeń. Teraz ona będzie trwać wiecznie, u bram Guldrinu…

Wąsy mi drgnęły. Magia…? Błysk. Krzyk. Znajomy, przyjazny. Ten z młotem się zachwiał. Ktoś stoi nade mną. Pomaga mi wstać. Coś mówi… niewyraźnie. Jakby… “Biegnij. Znajdę Cię”. Dokąd? Tu nie ma gdzie… Podparcie zniknęło. Ledwo stoję na nogach. Boli… strasznie boli. Upadam. Wszędzie jest tak… tłoczno, głucho. Pluję krwią. Chyba coś mówię. Jakieś niewyraźne przekleństwo. Dźwięki walki, bardzo blisko. Tuż obok. Wszędzie. Ale te są inne. Znowu to “biegnij”. Ale też jeszcze coś… Stanowcze coś. Wstaję. Nie wiem jak, ale wstaję. W głowie huczy mi od adrenaliny. Kurwa, mam złamane żebro. Ledwo słaniam się na nogach. Krok. Ból. Krok. Ból. Krok. Ból… I tak w nieskończoność.

Kim ty jesteś…? Ktoś mnie ocalił. Kto? Jak zdołał? Może to ktoś z moich? Pewnie walczy z tym, który dzierżył młot. Muszę mu pomóc.

Rękojeść miecza… Coś wspaniałego. minimalnie wysuwam ostrze z pochwy. Jest ciężkie. Okropnie ciężkie. Muszę się odwrócić. Ale… “Biegnij”. To brzmiało jak rozkaz… On ocalił mi życie… Cena jest zbyt wysoka… “Biegnij”… Muszę być z nim… Postąpisz wbrew rozkazowi, Nah-Kaaz! To nie ma znaczenia, pomóc, lekcja… “Biegnij”… Pomóc.

Tak. Pomóc. Muszę postąpić tak, jak mnie uczono. Życie jest cenne, tak. Broń jest cenna, racja. Lecz gdy toczysz krwawy bój, twoim życiem i bronią są towarzysze, którzy walczą z tobą ramię w ramię. Jak nakazuje słowo Bhurzy, ledwo dzierżąc miecz, odwracam wzrok.

To on. Ten, który znalazł mnie trzy lata temu. Który rozmawiał ze mną i otoczył opieką. Który wprowadził mnie na Scieżkę Miecza. Nauczył wszystkiego, co dziś umiem. W mej ojczystej mowie powiedziałbym, Ray’Nas. Mentor. Stał tam, z drżącymi kolanami. Z uśmiechem na ustach. Obok niego leżał z przebitym bokiem ten, który dzierżył młot. Coś jest nie tak, lecz on się uśmiecha. Chowam miecz z powrotem. Chcę podejść. Zabrania mi. Tamte słowa zrozumiałem doskonale. Przytakuję głową. Idę przed siebie. Coś jest nie tak. Przystaję. Odwracam się.

Wokół… krzyk.

***

Otworzył oczy. Zawsze otwierał je po upływie minuty przed walką. Swoisty rytuał, mający pomóc zebrać myśli, odczuć najbliższe otoczenie, pozwolić się wyciszyć, zawsze przedstawiał przed nim wspomnienia tamtego dnia. Czasem wizja trwała dłużej, czasem krócej. Jednak niezależnie od tego, co widział i przez jak długi czas, za każdym razem przeszywał go zimny dreszcz a przez skok adrenaliny zaczynało mu szumieć w głowie.

Gdy zdecydował się na powrót, te przebłyski były dość częste. Zapanowanie nad nimi nie należało do najprostszych czynności, powodowały dyskomfort oraz ataki paniki. Czyli coś, na co wojownik nie może sobie pozwolić.

Z czasem jednak doszedł do wniosku, że to, co stało się trzy lata temu i co regularnie powracało w tych aż nazbyt realistycznych wizjach za każdym razem, gdy zamykał oczy, jest swego rodzaju brutalną lekcją, z której wyciągnął jeden, prosty wniosek – nigdy więcej nie popełnić tych samych błędów.

Dla niego było to całe życie, lecz ludzie uważali, że traktuje to zbyt poważnie. Przez to, że nieustannie praktykował fechtunek, był dla siebie samego najsurowszym trenerem, od wysiłku wielokrotnie ocierał się o wyczerpanie lub poważną kontuzję i nieustannie wypominał sobie każde potknięcie, każdy błąd, zaczęto go nazywać Wojownikiem bez Serca i Duszy lub Samą Stalą.

Jednak Ci sami, którzy między sobą zamartwiali się i krytykowali jego zachowanie, zawsze gdy dni stawały się dłuższe i coraz cieplejsze, przybywali tłumnie na turnieje, podczas których wojownicy z Pradereonu i innych części świata zmagali się ze sobą w krwawych starciach, by ocenić jego umiejętności.

Przynajmniej tak powtarzali ludzie i wesoła gawiedź. On osobiście nie uważał tych walk ani za honorowe, ani widowiskowe. Nie stanowiły nawet cienia tego, czym były dawne pojedynki, gdy godnie siebie Wojownicy stawali do walki z imieniem Thorvalla Bhurzy, przodków, lub rodem z miłosnej ballady wybranki swojego serca na ustach. Teraz w turniejach zawalczyć mógł byle najemnik szukający łatwego zarobku.

Zasadnicza różnica polegała na tym, kim był Wojownik bez Serca i Duszy. Zwał się Shuringankyn Nah-Kaaz. Dla wielu mieszkańców Pradereonu jego imię było prawie niewymawialne i często łamano sobie na nim języki. Skrócono więc godność Wojownika do zwykłego “Shuri”, bądź, “Panie Nah-Kaaz”.

Zawodowo zajmował się walką, lecz nie był obszarpańcem, jak sam nazywał samozwańczych najemników. Był Wojownikiem. Prawdziwym. Takim, jakich już nie ma i o których zapomniano. Jednym z tych, dla których walka była powołaniem, życiem, powinnością i honorową śmiercią. Godnym, by po śmierci stanąć u bram Guldrinu i dołączyć do wiecznie żywej armii Boga wojny i gromu.

Tym samym tłumaczył, dlaczego jako jedyny ma prawo brać jakiekolwiek pieniądze za wygraną walkę. Ci, którzy potrzebowali wyjaśnienia otrzymywali je podczas pojedynku, gdy po krótkiej chwili leżeli z twarzą w piachu nie wiedząc, co się stało.

Bywali też tacy, którzy wciąż mieli pewne wątpliwości. Zaczepiali więc Nah-Kaaza po turnieju, chcąc sobie wszystko wyjaśnić. Zazwyczaj w towarzystwie kilku ziomków. Wielu potem więcej nie widziano. Zaś najemnicy, którzy poprzedniego dnia stawali przeciw Shuringankynowi, w pośpiechu opuszczali miasto z twarzą ozdobioną w szramy po pazurach.

W ten sposób nieświadomie wyrobił sam na sobie reputację. Nie trzeba było długo czekać, by ludzie stworzyli legendę o niepokonanym, wędrownym ostrzy Pradereonu. Wojowniku, który nie posiada duszy, a spojrzeniem wypali Twą własną, jeśli ośmielisz się stawić mu wyzwanie.

Bo taki był Nah-Kaaz. 

Nigdy nie przegrywał. 

I dziś wielu miało się o tym przekonać po raz kolejny. 

Silny podmuch wiatru wyrwał go z rozmyślań o wspomnieniach. Stał ukryty w cieniu bramy prowadzącej na pole walki, oparty plecami o mur i spoglądał pustym wzrokiem w niebo. Chmury, które płynęły powoli w sobie tylko znanym kierunku wyglądały tak, jak tamtego dnia. Spokojne, nieświadome bitwy pod nimi.

Wciągnął powietrze, by zbadać nosem otoczenie. Gdzieś za nim ledwo wyczuwalny był zapach palonego drewna, soli, pieprzu, tymianku, surowych jeszcze ziemniaków i mięsa. Poza tym wielu ludzi zebranych na wybudowanej z drewna widowni, głównie chłopów i mieszczan. Kilku strażników umieszczonych na strategicznych pozycjach i sama baronowa Klara z trzema córkami w różnym wieku na swym osobistym miejscu.

Woń przypraw i jedzenia była dość oczywista. Gdy tłum się rozejdzie, wszystkim trzeba będzie napełnić żołądki.

On sam nigdy nie próbował potraw przygotowywanych przez kucharzy baronowej. Hojność Pani zamku Rokówki i wystawiana przez nią co roku z okazji turnieju kuchnia polowa, z której dobroci mógł skorzystać każdy niezależnie od statusu przyciągała dosłownie wszystkich, również mieszkańców spoza poza grodu. Przebywanie w zbieraninie tak wielu ludzi była dla Nah-Kaaza torturą.

Brak przestrzeni, chałas i ciasnota nie kojarzyły mu się zbyt dobrze. Dodatkowo ogromna ilość bodźców dźwiękowych i zapachowych doprowadzała felesyckie zmysły do szaleństwa.

Trzy lata temu, gdy pierwszy raz po zakończeniu turnieju w Rokówkach uświadomił sobie, że czeka go powrót do domu bez zapasów i najpewniej polowanie był, delikatnie mówiąc, niepocieszony.

Odjechał ciągnąc za sobą ponurą, grobową aurę i nastawiając się na bieganie po lesie nie mając nawet łuku.

Lecz los chciał, że godzinę drogi od miasta natrafił na karczmę. Nosiła nazwę “Maślanka”, co wydało mu się tandetne i niezbyt zachęcające. Wstąpił jednak, mając nadzieję, że uda mu się zaopatrzyć w cokolwiek na drogę.

Rzeczywistość wzięła górę nad pierwszym wrażeniem. Wnętrze może nie wyróżniało się niczym wyjątkowym, lecz gospodarz, sympatyczny, siwy już, lecz pełen wigoru starzec o trafnym, jak się okazało imieniu, Bochen, ugościł go jak gdyby był szlachcicem.

Wtedy Nah-Kaaz nie zamierzał składać zamówienia na miejscu, lecz kupić, co potrzebne i ruszać w dalszą drogę. Zmuszony jednak głodem i namawianiem starca przystał na propozycję posiłku.

Otrzymał ponoć specjalność “Maślanki”. Pieczone piersi indyka z dziwnym, białym sosem, grzanym, niezbyt mocnym piwem z dodatkiem kwasu chlebowego i do tego dwie grubo krojone kromki jasnego, chrupiącego chleba.

Nic szczególnego, zdawałoby się, lecz Nah-Kaaz nazwał to w myślach pokarmem Bogów. Sos był lekki, jednak sycący i idealnie pasował do perfekcyjnie wypieczonego indyka. Piwo, które mógłby smakować bez końca nie ryzykując upiciem się, nie zabijało innych smaków. Zaś chleb stanowił chyba najsmakowitszy element całego dania. Jasny, miękki, chrupiący, puszysty. Pytał się Bochena, jak to zrobił, lecz karczmarz odpowiadał, że to sekret właściciela “Maślanki”. Zapłacił więcej, niż musiał, kupił zapasy i odjechał w swoją stronę, na odchodnym zapowiadając, że jeszcze tu wróci.

I wracał. Za każdym razem po stoczeniu ostatniej walki. Dziś również miał taki zamiar.

Znikąd podniosła się wrzawa. Tłum krzyczał dziko, wydawał nieokreślone dźwięki przypominające raczej zwierzęce niż ludzkie i skandował raz po raz imię – “Gulashi”.

Herold zadął w róg i wygłosił przemowę zapowiadającą wejście pierwszego wojownika stawającego do finałowego pojedynku. Nah-Kaaz powtórzył w myślach formułkę, którą znał już na pamięć:

– “Zacni mieszkańcy grodu Rokówki! Baronowo i kwiaty zrodzone z łona naszej Pani! Widzieliśmy już krew! Słyszeliśmy szczęk stali! Dzwoniło nam w uszach od zgrzytu zbroi! Czuliśmy pot i roniliśmy łzy! Lecz to wszystko nic w porównaniu z tym, co ujrzymy zaraz! Staną bowiem przed nami dwa demony zrodzone z światów zupełnie różnych! Piasek i puszcza! Topór i miecz! Gorąca krew przeciwko chłodnemu rozumowi! Przybyli tu, by dać nam to, po co przyszliśmy! Zmagania godne mistrzów oręża, jakich nosić może tylko ziemia Pradereonu! Powitajmy…”

– Gadanie, gadanie, gadanie. Czcza poezja. Ktoś układa mu te teksty? Czy sam jest natchnionym poetą? Skąd on to łono wytrzasnął? – pomyślał sobie i gdy tylko okrzyki nabrały jeszcze większej mocy, przeniósł wzrok na tego, kto aktualnie prezentował się przed zachwyconą publiką.

Mierzący sobie trzy matry, łysy, ubrany tylko od pasa w dół w szerokie, futrzane spodnie zapięte na ogromny pas z wizerunkiem wyszczerzonej w diabelskim uśmiechu twarzy i dopasowanych, stalowych butach, pomalowany na piersiach i barkach w okrągłe, czarne wzory ork wymachiwał nad głową ogromnym, jednoręcznym, przynajmniej dla jego gabarytów, toporem i wydawał z siebie potężny, bestialski ryk, odchylając się przy tym do tyłu.

Gulashi. Osobnik potężny jak każdy ork, choć niezbyt rozgarnięty. Nah-Kaaz spotkał go po raz pierwszy właśnie tu, w Rokówkach, podczas swej drugiej wizyty na zamku. Miał już wyrobioną opinię. Wtedy wydawał mu się bardziej opanowany. Obaj przeszli do ostatniego etapu turnieju. Gulashi dzięki temu, że był orkiem, Shuringankyn dzięki swoim zdolnościom.

Na początku walki podeszli do Siebie, uścisnęli sobie przedramiona, co już w oczach felesyty było powodem by uważać tego giganta za osobnika choć trochę honorowego i rozumiejącego prawa prawdziwych pojedynków, i odbyli krótką rozmowę.

Ork powiedział mu wtedy coś takiego: 

– Jestem tu, bo słyszałem, że jesteś najpotężniejszym wojownikiem tej krainy. A to dobrze. Bo ja, Gulashi z Klanu Totemicznej Twarzy właśnie takiego szukam. Byłem już w Garfaldor, Dragwaldh, Falr… Farlon… Farrarrol, Wiorland i Karalan. Pozostało mi to miejsce. Pra… de… re… on… Jeśli pokonam Ciebie, będę mógł płynąć dalej i bić największych wojowników różnych krain. A gdy skończę, wrócę do mego klanu, dopełnię swej Obietnicy i stanę przed wodzem, by uczynił mnie Żeglarzem Totemicznej Twarzy!

Zdziwiło go to, że słowo “żeglarz” wypowiedział bez problemu, lecz na nazwach poszczególnych krajów Agarionu plątał mu się język. Najwyraźniej były zbyt skomplikowane dla mowy orków.

Pamiętał, że nic mu nie odpowiedział. Obdarzył go tylko pełnym podziwu i zrozumienia spojrzeniem, ścisnął mocniej przedramię Gulashiego i cofnął się kilka kroków, gotowy rozpocząć walkę.

Trwała długo. Szanse były wyrównane, czego ork w żadnym wypadku się nie spodziewał. W końcu stracił opanowanie i zaczął siec toporem na oślep. A to wystarczyło doświadczonemu Wojownikowi, by zakończyć sprawę.

Nah-Kaaz wygrał i odjechał w swoją stronę. Gulashi zaś pozostał. Wściekły i upokorzony. Zdał sobie sprawę, że dopóki nie pokona tego milczącego kota, nie dopełni swej obietnicy złożonej przed klanem. A jeśli jej nie dopełni, nie będzie już mógł stać się Gulashim, Żeglarzem Totemicznej Twarzy.

Rok później znów stoczył walkę z Nah-Kaazem i został skazany na trwanie tutaj, w Rokówkach. Zaczął nienawidzić najpotężniejszego w Pradereonie wojownika i obiecał sam sobie, że w końcu przerąbie mu głowę na pół i będzie mógł wyruszyć dalej.

W końcu ork przestał się popisywać, wbił ostrze topora w ziemię, pozdrowił baronową uderzeniem w pierś, na co ona odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem lekkim ruchem głowy, i stanął pewnie na ziemi, krzyżując ręce.

W miarę jak upływały minuty, wrzawa pośród tłumu cichła, aż zrobiło się zupełnie cicho. Wzrok wszystkich zebranych przeniósł się na bramę wejściową.

Herold znów zadął w róg i zapowiedział Nah-Kaaza w tym samym, pompatycznym, idiotycznym stylu co Gulashiego. Tym razem jednak nikt nie wiwatował. Nikt nie skandował imienia. Wszyscy trwali w grobowej, napiętej ciszy.

Ork czekał. Niewzruszony niczym góra. Nah-Kaaz pomyślał, że gdyby przenieść go na plac targowy, kazać stać w tej samej, dumnej, wojowniczej pozycji a pod nogami ustawić kosz ze słodkościami, dzieciaki miałyby niezłą uciechę.

W końcu felesyta strzelił kośćmi palców. Wysunął fragment swojego półtoraka – Ciszy, z pochwy, przyjrzał się doskonale zadbanemu ostrzu i wsunął je z powrotem. Odetchnął. Odszedł od muru i stanął przodem do wszystkich, wciąż pozostając w cieniu bramy.

Uniósł wzrok. Dwa, płonące jak wieczorne ognisko kocie oczy z cienkimi, pionowymi źrenicami zdawały się taksować każdego z osobna. Ludzie albo wzdychali, albo wstrzymywali oddech. W końcu dwa rozżarzone węgielki zatrzymały się na przeciwniku Nah-Kaaza. Spojrzenie orka było na tyle pogardliwe, że nie trzeba było się zastanawiać, co sobie o nim myśli.

– Skoro tak… Czas do roboty. – pomyślał Nah-Kaaz i przekroczył próg bramy.

Oczom zebranych ukazał się odziany w napierśnik, kolczugę, nagolenniki i czarne, dopasowane do sylwetki przeszywanice mężczyzna średniego wzrostu. Felesyta z rodzaju Asad’Aswad – Czarnych Lwów. Był szczupły, o raczej atletycznej niż umięśnionej sylwetce. Jak najbardziej ludzkie ciało, pokryte czarnym niczym węgiel futrem, wieńczyła chuda, lwia głowa. Wojownik nosił długie do pasa włosy przypominające barwą smołę i związaną w warkocz brodę tej samej barwy. Uszy miał postawione wysoko, zakończone frędzlami, takimi, jakie na swoich uszach mają rysie. Za sobą ciągnął smukły, pokryty gęstym futrem ogon.

Tym właśnie byli felesyci. Przypominającymi ludzi istotami o cechach dzikich kotów zamieszkującymi położoną daleko za Oceanem Opalowym krainę, którą sami zwali Saar’Xuur’Derr.

Historia podaje, że gdy po raz pierwszy ta rasa zawitała na inne kontynenty, ludzi bali się ich i określała mianem bestii. Ci jednak okazali się szczególnie znakomitymi kupcami i rzemieślnikami, przez co o wszelkim strachu szybko zapomniano.

Felesyci przez swą kulturę i tradycje najwięcej domów znalazło tu, w Pradereonie, gdzie najważniejsza była rodzina, oraz w Drakhalthcie, gdzie wolność ceniono najbardziej ze wszystkich uznanych praw.

Pomimo, iż byli szanowani, zdarzali się tacy, którzy woleli dążyć do swego budząc coś więcej, niż szacunek – respekt i strach. To jednak nikogo nie dziwiło. Każda rasa rodziła różnych, lepszych, lub gorszych, którzy radzili sobie na swój własny sposób, a w zbójeckich bandach widywano osobniki każdej nacji.

Sam Nah-Kaaz należał raczej do tych, którzy sieją grozę. Oblicze jego było bowiem zawsze ponure. W oczach malowała się obojętność i gniew. Niewiele mówił. Zazwyczaj porozumiewał się głębokimi, basowymi pomrukami bądź samym spojrzeniem, w którym czaiła się żądza mordu. Wyjątek stanowili baronowie, lordowie, potencjalni pracodawcy, oraz w jakiś sposób bliższe mu osoby, których i tak było niewiele.

Sam wygląd jednak nie wystarczał. To, czego naprawdę się obawiano, to technika walki felesyty. Był szybki, precyzyjny, skupiony. Pomimo noszonej zbroi bez trudu wykonywał przewroty, uniki, skoki. Miecz zaś nie był przedłużeniem jego ręki, on był jego ręką.

Mówiono, że gdy Nah-Kaaz walczy to tak, jak gdyby tańczył z samą śmiercią. Igrał z nią w dwuosobowym danse macabre i nigdy nie pozwolił dosięgnąć się kosie żniwiarza dusz śmiertelnych.

I właśnie po to oni wszyscy tutaj przyszli.

Ujrzeć mistrza w akcji.

Doświadczyć śmierci.

Poczuć emocje, jakie był w stanie wywołać tylko taniec śmierci.

– Równie dobrze mogłem zostać aktorem. – pomyślał i zatrzymał się niecałe dwa metry przed swoim rywalem.

Wpatrywali się w Siebie. Ogromny ork i niezbyt wysoki kocur. Wydawać by się mogło, że prowadzą ze sobą jakiś wewnętrzny dialog, zarezerwowany tylko dla umysłów wojowników. W istocie po prostu patrzyli. Jeden z pogardą, drugi znudzeniem i furią.

Rozbrzmiał pierwszy róg. Jeden z trzech sygnałów każących przygotować się do walki. Gulashi strzelił knykciami i zaczął pocierać powoli dłońmi. Nah-Kaaz chwycił lewą dłonią rękojeść tuż przy głowicy i gładko przesunął po niej kciukiem.

Drugi sygnał. Mocniejszy. Ork chwycił topór, zważył go w dłoni, po czym oparł go sobie na prawym ramieniu. Pochylił się i przesunął prawą nogę do tyłu. Felesyta wydobył miecz. Odpiął okuty pas i odrzucił go wraz z pochwą na ziemię, po czym przyjął postawę darug-den.

Trwali tak przez chwilę. Widzowie pochylili się i czekali w nerwowym skupieniu. Strażnicy zacisnęli dłonie na włóczniach, oni w szczególności byli zafascynowani legendarną postacią Nah-Kaaza. Córki baronowej przebierały nerwowo nogami, ona sama zaś sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała podnieść się z krzesła.

Herold zadął w róg po raz trzeci.

Gulashi zaszarżował bez ostrzeżenia, ściskając drzewce topora w obu dłoniach. Nah-Kaaz automatycznie zanalizował sytuację. Uderzy z prawej, od góry, na skos. Felesyta przeniósł ciężar ciała na lewą stronę. Ork nie miał prawa tego zauważyć, pędząc na ślepo, mając za cel zwyczajnie machnąć toporem.

Mimo zagrożenia Nah-Kaaz odsunął się w ostatniej chwili, dając pokaz swej zwinności. Gulashi zrobił jeszcze trzy, po czym wyhamował, ryjąc zadbaną stopą i ostrzem swej broni zadbaną trawę, po czym odwrócił się by zawrócić i przejść do uderzenia oburącz z góry.

Ale jego przeciwnika już tam nie było.

Stał za nim. W niezmienionej pozycji bojowej. Nah-Kaaz ponownie pokazał, jak jest szybki i stwierdził w myślach, obdarzając orka krytycznym spojrzeniem, że ten niczego się nie nauczył.

Na trybunach podniosła się wrzawa. Gwizdano, klaskano, gdzieniegdzie darto gardła, wykrzykując imię felesyty. To doprowadziło orka do furii.

Szybko poszło – pomyślał Nah-Kaaz i cierpliwie czekał.

Gulashi jednak, zamiast przejść do kolejnej szarży i spróbować jak zwykle przerąbać przeciwnika na pół, pochylił się i dzierżąc topór oburącz, zasłonił nim całą górną partię ciała, kierując ostrze na zewnątrz. Na dodatek, zaczął krążyć.

Nah-Kaaz uniósł brew. Zapowiadało się na bardzo ciekawy dzień.

Felesyta odpowiedział na wyzwanie. Teraz obaj krążyli przodem do Siebie po nierównym kole. Co jakiś czas przybliżali się i oddalali. Każdy czekał na ruch drugiego, lecz jeden z nich wiedział, kto jest mniej cierpliwy.

Gulashi zamarkował cios. Nieporządnie, machając bronią od niechcenia. Zrobił przerwę. Znów krążyli. Topór spadł z góry i wbił się w ziemię. Atak był taki sam, jak poprzedni, niedokładny, powolny, leniwy, lecz w ziemi i tak powstała spora dziura.

Akurat w tym momencie Nah-Kaaz był zwrócony twarzą do baronowej. Pomimo odległości zauważył wyraźną irytację spowodowaną tym, że ktoś niszczy jej zadbaną trawę o uspokajającej barwie ciemnej zieleni. Najwidoczniej rzadko używano areny zgodnie z jej przeznaczeniem.

Ork jeszcze kilka razy wyprowadził podobne ataki. Stawały się jednak coraz częstsze i widać było, że próba prowokacji mu nie wychodzi. Nah-Kaaz nawet nie starał się unikać ciosów. Ze martwym wzrokiem utkwionym między szyją a torsem orka nie zmienił tempa kroku ani postawy. Czekał. Nigdzie się nie spieszył.

W końcu jednak musiało się to zakończyć.

Cios spadł od góry, tnąc po skosie z lewej. Nah-Kaaz z opanowaniem uchylił się, klękając na jedno kolano. Gulashi przymierzył się do kopniaka. Felesyta zrobił przewrót i wiedząc, że ork uderzy z góry odbił się z nóg w bok i ciął.

Topór tkwił w ziemi. Gulashi dyszał ciężko, raczej z wściekłości niż nerwów. Podłużna szrama ciągnąca się pod lekkim kątem przez cały bok lśniła czerwienią. Krew przyozdobiła trawę, sącząc się z rany.

Natomiast Nah-Kaaz był już daleko.

Stał może z dziesięć swoich kroków od orka i przypatrywał mu się krytycznie.

– Brawura.. – zaczął, przemawiając niskim, zachrypniętym głosem – pewność siebie, brak przygotowania… – wycelował mieczem w przeciwnika – To wszystko prowadzi do zguby.

Wszyscy doskonale to usłyszeli. Na trybunach raz po raz skandowano imię Nah-Kaaza. Baronowa cicho klaskała w dłonie, jej córkom skrzyły się oczy, zaś strażnicy spoglądali z poszanowaniem na niską, czarną postać.

Tego dla Gulashiego było za wiele. Podniósł się, nie zważając na tryskającą z rany krew. Obdarzył felesytę nienawistnym spojrzeniem i ruszył. Ciosy wymierzał precyzyjnie. Przepełniony siłą i furią, chcąc rozrąbać tego, który sprawił, że tkwi tu, w małym zamku Rokówki, położonym gdzieś na granicy Pól Czerwonych Kłosów, nie mogąc spełnić obietnicy honoru złożonej przed całym klanem. Pokonany dwukrotnie przez najsilniejszego wojownika Pradereonu. Felesytę. Kota. To nie powtórzy się drugi raz. Zakończę to i wyruszę dalej jeszcze dziś.

Lecz to nie jemu dane było odjechać triumfując. Każdy cios, jaki zadał, nie stanowił dla Nah-Kaaza wyzwania. Unikał bezbłędnie każdego skokiem w bok, uchyleniem się, padnięciem na kolana, przewrotem. Trzymetrowa bestia próbująca w swojej niezdarności pochwycić małego, zwinnego, sprytnego kota.

Felesyta pozwolił nacieszyć się tym widokiem widzom, po czym, gdy doczekał się ciosu oburącz wykonanego z góry, przesunął się pod orkiem tnąc go pod pachą. Gulashi pochylił się z bólu. Nah-Kaaz wykonał sztych od tyłu, w zgięcie w kolanie orka a następnie serią szybkich niczym uderzenie gromu ciosów dosłownie rozorał mu plecy.

Odskoczył, gdy ork zaryczał tak, że aż poczuł wibracje ziemi. Gulashi uklęknął na zdrowe kolano, uniósł plecy, z których obficie trysnęła krew i zadał zamaszysty cios do tyłu, tnąc powietrze. Wykonał jeszcze kilka oddechów, po czym zwalił się na miękką trawę.

Próbował podnieść się ostatkiem sił, lecz nie pozwalały na to rany. Nah-Kaaz oczyścił miecz, odwrócił się i wrócił do miejsca, w którym wyrzucił pas i pochwę. Wbił Ciszę w ziemię, po czym opasał się i wsunął miecz z powrotem na swoje miejsce.

Zamknął oczy. Zawsze zamykał je na minutę po walce.

Nie trzeba było czekać długo na wiwaty.

***

Wokół – krzyk.

Znów ta sama scena. Pył, chaos, krew, krzyk. Słowa. Wypowiedziane łagodnie, lecz stanowczo. Zrozumiałe. Straszne.

Nie chcę, lecz odchodzę. Bo on tak nakazał. Czuję się z tym paskudnie. Nie powinienem, lecz… Na pewno wie, co robi.

Wszystko mnie boli. Bark, żebra, kark, głowa, nogi. Najgorsze są nogi. Nie jestem w stanie iść. Lecz muszę, bo on na pewno wie, co robi.

Ukryję się. Znajdzie mnie i przyprowadzi resztę. Przegrupujemy się i uderzymy z nową siłą. Wypatrzymy Królewską Chorągiew. Jakoś z tego wyjdziemy.

Krzyk. Inny. Triumfalny. Coś tam się dzieje. Tylko co? Wszystko się zlewa… Chyba oślepłem. Nieważne. Muszę iść dalej. Znaleźć kryjówkę. Zrobimy tak, jak pomyślałem. Nawet, jeśli nie zwyciężymy, dotrzymamy powinności. Bo jesteśmy Wojownikami. Rodziną. Oddziałem.

***

Otworzył oczy. Minęła minuta.

 

Koniec

Komentarze

Usuń, proszę, kursywę, bo wiesz… nie da się czytać w takiej formie :) 

I po co to było?

Będę ma przyszłość o tym pamiętał. 

Samą kursywą chciałem zaznaczyć wspomnienia, wydarzenia z przeszłości, myśli. 

Wydało mi się to odpowiednim sposobem, lecz jeśli aż tak bardzo przeszkadza, to dzięki za tę uwagę :) 

Cześć:-)

muszę przyznać, że mam kłopot z lekturą Twojego opowiadania. Początek zaciekawił, ale w po chwili wszystko zaczęło się mieszać:-) Wspominasz w komentarzu o wspomnieniach, trudno je wyłapać, czas teraźniejszy miesza się z przeszłym i to utrudnia lekturę. Nie wiem jak wyglądał ten tekst zaznaczony kursywą, czy rzeczywiście był nieczytelny, może spróbuj oddzielić wspomnienia gwiazdkami***. Wtedy będzie nam łatwiej czytać.

kilka uwag ode mnie:

 

Chociaż, to ostatnie występowało w zbyt nadmiernych ilościach chyba w każdej części świata.

zbyt zbędne

 

Po tym, jak już podparłem się lewym kolanem, dysząc ciężko i próbując odszukać wzrokiem cokolwiek, poczułem kopnięcie w brzuch.

cokolwiek?

 

Ten człowiek musiał być silny, bo pomimo osłony w postaci zbroi i przeszywki straciłem oddech i przewróciłem się na plecy. Najgorsza była świadomość, że nawet nie zdążyłem dobyć broni. Przez to, że nie byłem wystarczająco skoncentrowany i popełniłem najbardziej idiotyczne błędy z możliwych,

powtórzenia

 

Gdy zdecydował się na powrót, te przebłyski były dość częste. Trudno było nad nimi zapanować, powodowały dyskomfort oraz ataki paniki.

powtórzenie

 

Sos był lekki, lecz sycił i idealnie pasował do perfekcyjnie wypieczonego indyka. Piwo, które można było smakować bez końca bez ryzyka upicia się, nie zabijało innych smaków. Zaś chleb był chyba najsmakowitszym elementem całego dania.

powtórzenie

polecam zwrócić uwagę na powtórzenia, bo jest ich trochę w tekście, zwłaszcza był:-)

pozdrawiam

 

 

Dzięki za wszelkie uwagi.

Muszę przyznać, że ten tekst naprawdę lepiej wyglądał z kursywą. Spróbuję zrobić to tak, jak poradziłaś. Gwiazdkami*** 

Fakt, sporo tego. Nie zwróciłem na to uwagi chyba przez stres. Pierwszy raz publikowałem cokolwiek tak na poważnie, ale pomimo błędów nie zamierzam przestać. Nad trylogią (której jest to pierwszy rozdział) pracowałem już kilka lat a nie znam innego miejsca niż to forum, w którym mógłbym coś zamieścić otrzymując konstruktywną krytykę dzięki której będę wiedział, co mogę zrobić lepiej. 

Biorę się za poprawki, jeszcze raz dzięki i pozdrawiam również :) 

Jeśli to rozdział, to chyba powinieneś zmienić oznaczenie opowiadanie na fragment:-) Pisz dalej, pisz jak najbardziej:-) dobrze trafiłeś:-) pozdrawiam jeszcze raz

Niby tak, lecz w poradniku chyba jest określone, że tekst oznaczony jako fragment nie trafia do biblioteki, a w sumie na tym mi najbardziej zależy. Chyba, że coś się zmieniło. 

Będę, to akurat rzecz niezmienna ;). Również pozdrawiam

I dyżurni nie muszą go czytać:-) polecam Ci wszelką aktywność na forum, czytaj i komentuj teksty innych osób, wtedy zostaniesz zauważony i więcej osób zwróci uwagę na Twoją twórczość. Z czytania innych teksów też można się wiele nauczyć:-)

No dobrze… spróbuję w takim razie. 

Mam marzenie, więc po tak długim czasie chyba trzeba w końcu przejść do dzieła, a ponieważ dopiero tu zawitałem, wszystkie porady biorę sobie do serca. 

Będę działał :) 

Przy okazji poprawiłem co nieco. Jeśli zechcesz, możesz zerknąć :) 

Nie wiem, co mógł sobie myśleć, ani jaki miał wyraz twarzy, chełm zasłaniał wszystko.

Hełm.

Otworzył oczy. Zawsze otwierał je po upływie minuty przed walką.

Rozumiem, że medytował z zamkniętymi oczami przed walką, ale dość zabawnie brzmi stwierdzenie “zawsze je otwierał (…) przed walką” – no tak, to dobrze, że walczył z otwartymi oczami…

Brak przestrzeni, chałas i ciasnota

Hałas.

Wnętrze może nie wyróżniało się niczym wyjątkowym, lecz gospodarz, sympatyczny, siwy już, lecz pełen wigoru starzec

Powtórzenie, poza tym dość niezręcznie – “siwy gospodarz, lecz starzec”.

wydawał z siebie potężny, bestialski ryk

“Bestialski” sugeruje mi tu coś okrutnego, a domyślam się, że chyba chodziło raczej o “zwierzęcy”.

ryjąc zadbaną stopą i ostrzem swej broni zadbaną trawę

Powtórzenie. Poza tym, zadbana stopa? U orka?

Napisanie jest całkiem przyzwoicie, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że opowiadanie jest dość przegadane. Mamy tu 30k znaków z haczykiem, a wydarzyły się raptem dwie rzeczy – bohater został uratowany przez swego mentora podczas bitwy, i walka z orkiem. Do tego garść wspominek, które, jak już pisała Olciatka, czasem słabo się odznaczają na tle reszty tekstu i mogą wprowadzić w lekką dezorientację. Poza tym, część rzeczy wydaje mi się zbędna – na przykład wzmianka o gospodzie, wrzucona w pełną napięcia scenę, przez co ucierpiał klimat, zwłaszcza że ani gospoda, ani jej właściciel nie okazały się potem ważne (dla tekstu, bo oczywiście dla bohatera to inna kwestia). Zbrakło mi tu takiej konkretniejszej fabuły. Opis pojedynku to trochę mało, by poczuć się w pełni usatysfakcjonowanym. Myślę, że pokaźne odchudzenie zrobiłoby dobrze opowiadaniu.

Widać, że jest tu pomysł na świat i bohaterów, jest potencjał – tylko jeszcze trochę dopracować formę. Pozdrawiam!

deviantart.com/sil-vah

Halo. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego ja tam wstawiałem “ch”? Teraz to jestem na Siebie wściekły. Może się zbytnio z tym pospieszyłem. I znowu te powtórzenia. Wrr. Źle, Shuri, bardzo źle. Jeszcze tej stopy tam nawet nie miało być. Jak tak dalej pójdzie, to chyba będziemy się musieli pożegnać, eh.

Cóż, dzięki za te uwagi. Robota czeka. 

Co do samego świata, tych odniesień, wspomnień – to wszystko ma znaczenie w przyszłości, bliższej lub dalszej. To opowiadanie to tylko mały ułamek całości. Właściwie to gdy zebrałem całość, to wyszła mi trylogia. 

No ale dobra, nie będę zapowiadał nie wiadomo czego, zajmę się poprawkami i kolejnymi opowiadaniami. 

Jeszcze raz dzięki. Pozdrawiam również. 

Teraz to jestem na Siebie wściekły.

A właśnie, to mi przypomina, że w tekście parę razy widziałam “siebie” zaczynające się wielką literą ;)

Ale nie ma co się załamywać nad szczególikami, bo ogólnie jest całkiem, całkiem. Tylko uważałabym na zbytnie przeciąganie scen.

deviantart.com/sil-vah

Jasne, dzięki. 

Może faktycznie stres mnie trochę zjadł. Jak znajdę czas… jeśli znajdę czas, to zajmę się poprawkami. Raczej usuwać i wstawiać na nowo nie będę, bo mam za dużo projektów do zrealizowania. 

Ale już jest dobrze, błędy popełnia każdy, trzeba tylko wyciągać z nich odpowiednie wnioski. 

Pozdrawiam i miłego weekendu życzę ;) 

Nowa Fantastyka