- Opowiadanie: syf. - Ognie nad Wejherowem

Ognie nad Wejherowem

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Ognie nad Wejherowem

Prolog

 

Bogna szybkim krokiem przemierza wejherowską starówkę. W kurczowo zaciśniętej dłoni niesie szczelnie zawiązany, ciężki worek. Pod paznokciami ma cmentarną glinę.

Całun kremowobiałego, gryzącego smogu zalega między odrapanymi fasadami mansardowych kamieniczek. Jak gąbka wchłania światło latarni ulicznych, pozwalając dotrzeć do ziemi jedynie trupiobladej poświacie. Stukot obcasów niebezpiecznie głośno rezonuje, jest jak trop, którym ktoś może podążać.

Dopiero co wyszła z lasu. Wie, że za jej plecami, na okalających miasto wzgórzach, płoną ogniska. Jest pewna, że w oddali niesie się nadal echo dzikich zaśpiewów, a drzewa przekazują sobie dudnienie zrodzone w ciemności najgłębszych wąwozów i grot.

To, co trzyma w worku, wciąż się rusza.

Przystaje i niespokojnie się rozgląda. Jak mogło do tego wszystkiego dojść, pyta się w myślach. Jak na zawołanie przez głowę przemykają wspomnienia wydarzeń, które wykoleiły jej życie…

 

I. Podmieńcy

 

Bogna wiedziała, co zastanie na górze.

Przeraźliwy, dobywający się z wnętrza trzewi skowyt wypełniał wąską klatkę schodową. Lepkie od brudu stopnie trzeszczały przy każdym kroku. Kołysząca się na przewodzie słaba żarówka chlapała naokoło mdłym światłem, wydobywającym z ciemności zęby potłuczonych butelek i pety, siedzące w szparach między deskami jak obrzydliwe robactwo. Smród tego miejsca był wręcz poniżający, oblepiał gardło, zatykał nos, jak galareta ściekał do płuc.

Wspięła się na piętro, sapiąc ze zdenerwowania. Wycie było coraz silniejsze. Bardziej chrapliwe. Docierało zza niedomkniętych drzwi.

Weszła do mieszkania. Ominęła leżącego w kałuży wymiocin nieruchomego mężczyznę. Z obrzydzeniem spojrzała na śpiącą na łóżku z rozłożonymi nogami kobietę. Wzrokiem odnalazła szufladę, z której rozchodziło się wycie.

Wewnątrz w zapaskudzonym kałem barłogu leżał siniejący od krzyku, roztrzęsiony noworodek. Podniosła go, odklejając od jego skóry płaty zaschniętych brudnych pieluch, po czym przytuliła do piersi. Z niepokojem dostrzegła, że dziecko…

– Co to ma być – usłyszała nagle zza pleców.

– Jestem położną…

– Ty kurwo! – wrzasnęła matka, biorąc zamach długimi nożyczkami. – Zostaw mojego dzieciaka!

 

*

 

– Chcesz wiedzieć – zaczął Pszczoła – czemu ta baba cię zaatakowała?

Spojrzała na niego. Potem podrapała się po bliźnie. Brzydka, na szczęście powierzchowna rana zagoiła się dość szybko. Wciąż jednak swędziała.

– No, powiedz – odparła zrezygnowana.

Widziała, że szczegółami dotyczącymi sprawy chciał jej zrekompensować niezbyt udany – mimo jej prawie dwumiesięcznego wyjazdu – seks.

Rozejrzała się po jego mieszkaniu. Nic nie uległo zmianie, od kiedy zaczęli się spotykać. Odziedziczona po babce zagracona kawalerka, ukryta na poddaszu nieopodal wejherowskiego rynku, wciąż była przesiąknięta zapachem starości. Straszyła skrzypiącymi podłogami i niedomykającymi się szafami, z których wypełzały antyczne bibeloty. Policyjna odznaka jak zawsze wisiała obok wypłowiałego monidła. Już na samym początku tego związku obiecała sobie, że nie kiwnie palcem, by cokolwiek tu uprzątnąć.

Brakowało jedynie psa, otrutego parę miesięcy wcześniej przez któregoś z sąsiadów.

– Babsko w pijackim widzie ubzdurało sobie, że chcesz zrobić krzywdę jej dzieciakowi. Ktoś na mieście puścił farmazon, że niby jakiś chłop chodzi i kradnie dzieci. Wariatka mówiła, że na dzieciaka ktoś już rzucił urok, a teraz przyszłaś go zabrać. Stanęło na tym, że Mops zarekwirował niemowlaka.

– Zabawne… – odparła. – Nie pamiętasz?

– Że co?

– Poznaliśmy się w podobnych okolicznościach…

 

*

 

Kolejny zakręt ku przepaści miał miejsce niedługo potem.

– Od dwóch tygodni jest jakiś nieswój – powiedziała zatroskana kobieta, kołysząc nieruchome dziecko w ramionach. – Ruszał się, płakał, kiedy był głodny. Teraz tylko leży, a jak przystawię mu pierś, to gryzie aż do krwi, a mleka prawie nie pije.

– Zważymy go – rutynowo odparła Bogna. – Może pani zawsze rozważyć ściąganie mleka i karmienie butelką. Proszę pokazać maluszka.

W międzyczasie rozejrzała się po mieszkaniu. Bieda jak liszaj oblazła każdy przedmiot: snuła się po dziurawych dziecięcych bucikach, wypełniała szczerby w talerzach, wespół z wyłażącym spod tapety grzybem zatruwała powietrze. Przed budynkiem naliczyła wcześniej jeszcze czworo dzieci.

– Czy to moja wina? – zapytała.

Ciało niemowlaka było nienaturalnie naprężone. Pod pergaminową skórą, miejscami pokrytą podobnymi do łuski zgrubieniami oraz kępkami ostrych włosków, odznaczały się napięte mięśnie. Fioletowo-czerwone żyłki poruszały się jak małe rybki pod taflą wody. Dziecko pokasływało, a z jego nosa sączyła się brzydka wydzielina.

– W czasie ciąży pracowałam w pralni chemicznej – mówiła przez łzy matka.

– Była pani z nim u lekarza?

– Nie mam z kim teraz zostawić dzieci – odparła. – Konkubenta zabrali do więzienia. Jestem sama.

Bogna przyglądała się malcowi. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że widziałam już podobnie wyglądające dziecko. Zaczęła się nerwowo rozglądać.

– Zrobi pani, jak zechce – rzuciłam, szybko zbierając się do wyjścia. – ale powinna pani pójść z nim do lekarza.

 

*

 

W toku kolejnych paru dni gryzła się z myślami. Towarzyszyło jej głębokie przeświadczenie, że malec wariatki, która ją zaatakowała i dziecko więziennej konkubiny mogły mieć podobne objawy. Zbyt krótko widziała jednak tego pierwszego niemowlaka. Pomyślała, że może to być efekt jakiejś choroby poszpitalnej lub zatrucia ze środowiska – a tym samym nie należało tego tak zostawić.

Po czasie żałowała, że nie zrobiła tak, jak robili wszyscy: należało zamknąć oczy i zapomnieć!

– Hej – zadzwoniła w końcu do koleżanki z Mopsu. – Z tej strony Bogna.

– No witaj, kochana. Co u ciebie?

– Bywało lepiej.

– Jak się czujesz po tym… ataku?

– Wyobraź sobie, że dzwonię właśnie w tej sprawie. Powiedz mi, gdzie trafiło dziecko tej kobiety od nożyczek?

– Przykra sprawa, słuchaj. Umarło.

Bogna milczała przez dłuższą chwilę. Potem dopytała:

– Z jakiej przyczyny?

– Nagła śmierć łóżeczkowa, jak zawsze w takich przypadkach.

Jej ciało przeszył dreszcz. Wzięła głęboki oddech, postanowiwszy na poważnie zająć się problemem tych dzieci. Zadała pytanie:

– Zwiększyła się ostatnio liczba zgonów dzieci?

– Jakbyś zgadła, o trzysta procent rok do roku, ale tylko w, wiesz, trudnych rodzinach. Dzieci robią się jakieś osowiałe i wychudłe. W szpitalu twierdzą, że to wina smogu, ale nikt nie chce o tym oficjalnie mówić, bo i tak nie będzie pieniędzy na jakiekolwiek zmiany.

Zapadła chwila ciszy.

– Słuchaj – powiedziała koleżanka – jest sprawa. Mamy klientkę, która właśnie wyszła ze szpitala. Przebyła poród z komplikacjami, ma pękniętą miednicę, a dziecko doznało porażenia. Niestety chłop nie wytrzymał…

– Poszedł w Polskę?

– Nie. Powiesił się. Znalazła go od razu po powrocie do domu.

Coś w Bognie pękło. Poczuła, jak gdyby została zanurzona w zimnej wodzie jeziora aż po szyję, jakby wodorosty, zimne lepkie macki i ostre szczypce trzymały ją przy dnie i nie pozwalały odpłynąć, a ciężka fala nagle zaczęła wzbierać i zalewać usta, nos i oczy unoszącym się na powierzchni spienionym szlamem, sączącym się z czarnych mózgów i serc…

– Nie mogę. Mam zajęcie.

Rozłączyła się.

 

*

 

– No i zobaczy pani – powiedziała kobieta, na oko blisko pięćdziesięcioletnia. – Czerwona tasiemka nie pomogła.

Wsadziła w usta papierosa. Doskonale wpasował się w szczerbę po wybitym zębie jedynce. Odpaliła, dymek wypełnił izbę.

– Nie powinno się palić przy dzieciach – powiedziała Bogna.

– Co? Jemu to już, kurwa, nic nie zaszkodzi. Dziesięć sztuk odchowałam, a jedenastego złapał diabelski urok.

Dziecko wyglądało źle. Miało zaropiałe oczy. Ciężko oddychało. Jego plecy pokryły się gęstym mieszkiem, spod którego wystawały łuskowate zgrubienia.

Bogna straciła siłę, by tłumaczyć cokolwiek tym ludziom. Szybko wypełniła książeczkę zdrowia i odnotowała adres, by nasłać pracowników socjalnych. Na odchodne, kiedy matka wyszła z pokoju, zrobiła malcowi zdjęcie.

 

*

 

W ciągu kolejnych tygodni Bogna zaczęła interesować się przypadkami dziwnych chorób i zgonów pośród niemowląt. Wygrzebała z akt Mopsu zdjęcia tych dzieci, które zdołano zabrać do rodzin zastępczych, zadawała pytania matkom, które zgłaszały, że ktoś podmienił im dzieci, rzucił na nie urok lub zrobił cokolwiek innego, co miało skutkować nietypowymi zmianami, dyskretnie rozpytywała koleżanki po fachu. Sama wykonywała fotografie zastanawiających przypadków. Jej oczom ukazał się obraz powolnego rozprzestrzeniania się „zarazy” – od pojedynczych przypadków na przestrzeni wielu lat do drastycznego wzrostu zachorowań w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Przypadłość manifestowała się różnymi objawami: dziwnym owłosieniem i naroślami na skórze, dzieci radykalnie zmieniały zachowanie, niekiedy zaczynały cuchnąć w sposób niemożliwy do zdzierżenia, inne nabierały nietypowej dla wieku siły, a potem nagle ni stąd ni zowąd umierały. Choroba zbierała tragiczne żniwo, mając jednak na uwadze, że sprawa dotyczyła jedynie dzieci z patologicznych rodzin, nikt bliżej się nią nie zainteresował.

Podzieliła się oczywiście spostrzeżeniami z Pszczołą. Początkowo w ogóle nie interesowało go jej odkrycie. Wspominał tylko, że w urzędach ludzie szepczą, że zamienia się w wariatkę jak matka i dziadek. W końcu jednak poszperał w policyjnych archiwach i ustalił, że zarejestrowano sporo zgłoszeń dotyczących podmiany dzieci. Matki z dnia na dzień przestawały rozpoznawać swoje maleństwa. Niektóre z odrazą je porzucały, zdarzyło się kilka spraw o znęcanie – kobietom bowiem po pewnym czasie obcowania z tymi dziećmi zaczynały puszczać nerwy. Policja jednak również bagatelizowała sprawę.

Pod koniec lata odbyła rozmowę, która rzuciła nowe światło na okoliczności sprawy i poniekąd doprowadziła do tego, że z sercem w przełyku i obrzydliwym ciężarem w dłoni przemierza wymarłe ulice Wejherowa…

 

*

 

– Dlaczego teraz interesuje się pani Kevinkiem? – zapytała matka.

Na brudnej, nieotynkowanej ścianie wisiało kilka zdjęć malucha. Przeciąg, mający ukryć smród pleśniejącej wilgoci, furkotał zawieszonym u żyrandola lepem na muchy. Bezwietrzne chwile wypełniało słabnące bzyczenie dogorywających owadów.

– Profilaktycznie sprawdzamy, czy zgony malców nie mają wspólnego mianownika….

– Czego?

– Czy nie są podobne.

– No tak… – kobieta zaczęła opowiadać o przypadłości dziecka, wpasowującej się w znany już dobrze schemat.

Potem jej wypowiedź przerwał płacz Natanka, który zdążył już zasiedlić łóżeczko zmarłego brata.

–…a po jakimś czasie, ktoś zbezcześcił grób mojego synka. Grabarze mówili, że to pewnie dzikie zwierzęta, ale kto to słyszał, żeby lis rozwalił wieko trumienki, a ja je widziałam i było połamane w drzazgi. Pani ma rację, pewnie ktoś truje dzieci, a potem kradnie ich ciałka. – Kobieta płacze i dodaje. – Ja też widziałam mojego maluszka, cały był rozerwany od środka, jak gdyby… ktoś wyrwał jego wnętrzności.

 

II. Cień na skraju lasu

 

– To niemożliwe – powtarza wciąż Pszczoła. – To nie jest, kurwa, możliwe.

Od prawie godziny siedzi w ciemnym kącie kuchni jak pająk zaplątany we własną sieć. Zszokowana Bogna widzi, że mężczyzna trzęsie się z nerwów, niemal płacze. Kopnął ją, kiedy chwilę wcześniej próbowała do niego podejść.

– Jak ty możesz na to… coś patrzeć i nie oszaleć? – krzyczy. – Jesteś tak samo pierdolnięta jak twoja matka!

Bogna milczy. Widzi, że Pszczoła nie jest sobą. Ostatecznie siada na krześle.

W przedpokoju na podłodze leży otwarty worek. W środku znajduje się ciało niemowlęcia. Pokryte jest falującą sinofioletową rzęską. Z rozerwanej klatki piersiowej wyrastają chropowate pędy, ku końcowi rozwijające się w kształt przypominający błoniaste skrzydła.

Po dłuższym czasie Bogna dostrzega, że usta dziecka się rozwierają i wyłania się z nich kolejny pęd, przypominający jednak czułek, który kieruje się w stronę ciepłego grzejnika. Szybko wstaje, wiąże worek, po czym wrzuca go do wanny i zalewa zimną wodą. Podskakuje ze zdenerwowania, słysząc ruch za plecami.

– Przepraszam – mówi Pszczoła.

Wygląda, jakby postarzał się o kilka lat. Na jego twarzy uwidoczniła się siatka zmarszczek. Oczy zmętniały jak u śniętej ryby.

– Przepraszam. Widzisz… – kontynuuje. – Ja już kiedyś takie coś widziałem. Jak byłem dzieckiem…

Oboje siadają przy stole w kuchni.

–… znajomi rodziców mieli działkę w lesie pod Strzebielinem. Stamtąd jest o rzut kamieniem do Wąwozów Paraszyńskich. – Mężczyzna bierze głęboki wdech, patrząc gdzieś za okno. – Spowite mgłą, ciemne, strome, błotniste jary meandrują pośród porośniętych starymi drzewami wysokich wzgórz, tak to miejsce zapamiętałem. I te głosy, dudnienie spod ziemi i niosący się z daleka jakby metaliczny świergot. Jeździliśmy tam co roku, aż pewnego razu podczas spaceru zgubiłem się i znalazłem martwą sarnę. Kiedy podszedłem bliżej, zza truchła wyłoniło się… coś. Nie umiem tego opisać, w moim umyśle pozostał po tym spotkaniu jedynie bezgraniczny dziki strach. Teraz jestem przekonany, że tamta kreatura jest bardzo podobna do tego, co… wyrasta z niemowlaka.

Bogna głaszcze Pszczołę po czole.

– Posłuchaj. Ja potem już nigdy nie zapuściłem się w tamte lasy. Wyłem ze strachu, kiedy rodzice proponowali, żeby pojechać w odwiedziny do tych znajomych. Wypominali mi, że psuję im urlop, ojciec mówił, że jestem pierdolnięty. W końcu zabrali mnie do psychiatry. Przez parę lat chodziłem na terapię, bałem się w nocy spać. Przez tamto wydarzenie straciłem całe dzieciństwo. Do tej pory boję się wchodzić do lasu. A ty teraz przyniosłaś to paskudztwo do mojego domu…

– Przepraszam – mówi Bogna. – Nie wiedziałam, ale ta sprawa jest zbyt poważna.

 

*

 

Okuty kufer stoi na środku pokoju. Owinięte w kilka worków na śmieci ciałko trafiło do środka. Ciężka kłódka jeszcze kołysze się na skoblu.

– Śmieci po babce na coś się przydały.

– Teraz czuję się bezpieczniej – mówi Pszczoła. – Skąd to się wzięło?

– Mówiłam ci wielokrotnie o badaniach, które prowadziłam, dotyczących tej niezidentyfikowanej i dziwnej choroby, która szerzyła się pośród niemowląt. Zbywałeś mnie śmiechem. Ustaliłam, że rozmaite objawy pojawiły się na przestrzeni paru lat u blisko setki dzieci. Niektóre niemowlęta umarły. Niektóre z nich obejrzał lekarz w szpitalu, ale dokumentacja zawierała jedynie ogólnie rozpoznanie sepsy wywołanej jakimś zakażeniem grzybiczym. Podczas rozmów z matkami ustaliłam za to, że dochodziło do dziwnych incydentów dotyczących grobów zmarłych dzieci. Grabarz podał mi więcej detali, którymi ze względu na drastyczność nie chciał dzielić się z rodzicami. Na tej podstawie wysnułam przypuszczenie, że ktoś prowadzi… jakieś eksperymenty, a potem porywa ciała zmarłych lub ich fragmenty. Ten maluszek umarł dziesięć dni temu. Wiedziałam, że do tych porwań dochodzi po mniej więcej siedmiu do czternastu dni od pochówku. Dogadałam się z grabarzem… Bez wchodzenia w detale udało się nam spłoszyć porywacza, ale to, co znalazłam zwaliło mnie z nóg. Nie wiedziałam, co zrobić, bo przecież nie można tak tego zostawić, więc przyszłam do ciebie.

– Dobrze – odpowiada Pszczoła, już opanowany. – Teraz, kiedy mam pewność, że to wszystko jest prawdziwe, możemy działać. Nie chwalmy się tym odkryciem. Zresztą i tak nikt nam nie uwierzy, chyba że wpierw zwariuje. Ludzkie umysły nie są stworzone do obcowania z takimi potwornościami. Poza tym nie ma co chwalić się, że ukradłaś ciało niemowlaka z cmentarza.

– Ktoś nam jednak musi powiedzieć, co to tak naprawdę jest.

– Owszem – odpowiada Pszczoła. – Znam odpowiednią osobę. Tego skurwysyna nie jest mi żal. Odwiedzimy go z rana.

– Dobrze – mówi Bogna, czując, jak zmęczenie opanowuje jej ciało.

– Powiedz mi jeszcze – pyta Pszczoła. – Jak ty w ogóle sobie z tym wszystkim tak dobrze radzisz?

 

*

 

– Jedziemy do Zembatego?

– Tak. Chłop w wolnym czasie zajmuje się skrobankami, więc chyba nie przestraszy się potwora z kufra. Myślę, że potrafi również zachować dyskrecję.

Położony na skraju Bolszewa dom kryje się za ciasnym szpalerem tui i wysokim murem. „Prywatny gabinet ginekologiczny” głosi jarzący się na niebiesko napis. Z podwórza niesie się głośne ujadanie psa. Zwierzę jak oszalałe biega dookoła samochodu, ale na widok kufra z piskiem ucieka do budy.

W drzwiach stoi niewysoki, brodaty starzec w dobrze skrojonym garniturze. Poprawia okulary na nosie. Przestępuje z nogi na nogę i mówi:

– Dzień dobry, pani Bogno. – Z widoczną dezaprobatą spogląda na mężczyznę: – Panie policjant, co to, kurwa, za kontrabanda?

– Właź pan do środka – odpowiada Pszczoła.

Policjant działa jak w transie, dzięki temu ignoruje lęk. Mimo protestów lekarza sprawnie rozpakowuje kufer – zrywa taśmę klejącą, folię. Otwiera kłódkę, wyciąga pakunek, rozpieczętowuje kolejne warstwy folii, aż w końcu wyciąga worek i kładzie go na stół.

– Co wyście mi tu przywieźli – mówi Zembaty, zaglądając do środka. – O Jezu…

– Nie przesadzaj – rzuca Pszczoła. – Przez ten gabinet przewinęło się więcej martwych płodów niż ludzi żyje w Wejherowie.

– Co to jest…

– No właśnie – wtrąca się Bogna. – To chcielibyśmy ustalić.

Wyraźnie oszołomiony zastanym widokiem lekarz siada na krześle. W milczeniu słucha opowieści Bogny. Robi sobie herbatę i trawi informacje. Przez jego twarz przebiegają różne grymasy: zdziwienie, gniew, szaleństwo. W końcu wybucha:

– A żeby was chuj jasny strzelił! Co to ma być, jakiś żart?

– Wie pan dobrze, że nie – odpowiada Bogna. – Czuje pan tę samą grozę co my na widok kreatury.

– Czego wy właściwie ode mnie chcecie… – mówi zrezygnowany.

– Ktoś musi to obejrzeć i powiedzieć nam, co to właściwie jest. Czy to jest zwierzę, czy roślina, i jak się tego pozbyć.

– Dobra, pomogę wam. Ale teraz się wynoście. Oboje wyglądacie, jakbyście mieli tu umrzeć. Przyjdźcie jutro.

 

*

 

– Gdzie jest stwór?

– Rozpuścił się – odpowiada Zembaty. – Wpierw zdechł. Pobyt w zafoliowanym kufrze musiał mu zaszkodzić. Potem zaczął się rozkładać w zastraszającym tempie, aż została z niego śmierdząca breja. Niemowlaka z oczywistych powodów na wszelki wypadek się pozbyłem.

– A zrobiłeś chociaż zdjęcie? – pyta Pszczoła.

– Próbowałem. Zobacz, co wyszło.

Lekarz pokazuje ekran telefonu komórkowego. Fotografia uchwyciła jedynie jasny rozbłysk.

– Co pan ustalił? – pyta Bogna.

– Nie będę was zanudzać anatomicznymi detalami. Powiem tylko, że powinniśmy o tym myśleć jako o grzybie mającym cechy zwierzęcia, zapewne potrafiącym się poruszać, być może posiadającym jakiś instynkt lub nawet formę intelektu. Dorosły osobnik zapewne przypominałby nieco nietoperza. Nie wiem, skąd to się tu wzięło. Wycofuję się jednak z moich wczorajszych słów, gdyż chciałbym dalej uczestniczyć w waszych badaniach.

– Dobrze.

– Zrobiłem w międzyczasie również małe rozeznanie – kontynuuje Zembaty – dyskretnie popytałem pośród znajomych, zgromadziłem pewną literaturę. Muszę wam wpierw zasygnalizować, że moim hobby jest badanie nabytych i wrodzonych deformacji płodów i małych dzieci. W pierwszej kolejności zainteresowałem się obrażeniami ciała niemowlaka, które były dość nietypowe. Nieczęsto bowiem zdarza się rozerwanie klatki piersiowej na skutek sił działających od wewnątrz. Zapoznając się z literaturą tematu, natrafiłem na wzmiankę o pewnych badaniach archeologicznych, w trakcie których ujawniono dobrze zachowane szczątki niemowląt, co do których badacze powzięli podejrzenie, że były wykorzystywane jako, powiedzmy, donice dla roślin rytualnych. Mniemam, że dostrzegacie analogię. Zgłębię ten temat. Druga sprawa tyczy się natomiast pani Bogny…

– W jakim sensie? – pyta kobieta.

– Ustaliłem, że pani rodzina również mogła zostać dotknięta tym procederem.

– Nie rozumiem…

– Mój znajomy psychiatra, również lekarz starej daty, wspomniał, że lata temu, mniej więcej w okresie pani wczesnego dzieciństwa, w mieście pojawiła się plaga urojeń u matek, dotyczących ich dzieci. Również wzrosła liczba zgonów niemowląt. W tamtych czasach nieco inaczej wyobrażano sobie wizerunek matki Polki, więc sprawę wyciszono. Miała ona jednak jeden głośny i tragiczny akcent, a mianowicie sprawę zabójstwa pani siostry.

– Matka miała depresję poporodową…

– Z pewnością, wszak leczyła się u mojego przyjaciela. Zgłaszała mu jednak, że dziecko zostało przemienione. Ktoś miał napoić je hmm… mlekiem czarnej kozy. O nieszczęście zaś obwiniała swojego ojca, a pani dziadka. Tu są kopie dokumentacji z leczenia. Kolega na szczęście zachował akta ciekawszych spraw. Moim zdaniem powinna pani dowiedzieć się więcej od członków rodziny. Może to tylko rojenia, przepraszam za wyrażenie, wariatki, a może ten wątek rzuci nowe światło na nasz problem. Ostatecznie pani dziadek był nie byle kim…

– Skończę przeglądać kwity, które zebrała wcześniej Bogna – wtrąca się Pszczoła. – Może pozwolą ustalić, kto stoi za tą aferą.

– Dobrze – bez przekonania dodaje Bogna. – Ja w takim przypadku odwiedzę ojca.

 

*

 

– Nie znam cię, idź sobie.

Bogna nie rozmawiała z ojcem od dwudziestu lat. Wpierw po śmierci matki zostawił ją pod opieką dziadków. Potem w ogóle zerwał wszelkie kontakty. Oczywiście założył sobie nową rodzinę – w kuchni krzątała się jakaś kobieta, która jednak poza zdawkowym przywitaniem się nie raczyła wyjść poza tamto pomieszczenie. Ojciec brzydko się zestarzał. Zdziadział. Nie było jej jednak żal tego skurwysyna.

– Chcę zapytać o matkę i moją siostrę.

– Daj mi spokój.

– Mam prawo wszystko wiedzieć. To również moja rodzina. Nikt nigdy na poważnie ze mną o tym nie porozmawiał.

– Nigdy nie chciałaś.

– Ja nie chciałam? A kto szukał z tobą kontaktu przez całe dzieciństwo? Kto nie rozumiał, czemu tatuś wypiął się na córeczkę? Komu kazałeś na osiemnaste urodziny wypierdalać? – krzyczy Bogna. – Teraz nadszedł ten dzień.

– Dobrze – odpowiada mężczyzna. – Co niby chcesz wiedzieć? Twoja matka była wariatką, która zadusiła, a potem próbowała spalić nasze dziecko. Twoja siostra Wiola nie dożyła nawet trzech miesięcy. Teresa od porodu opowiadała te bzdury, nie pasowało jej w dziecku, że w kółko choruje, a że gryzie, a że dostało jakiejś wysypki. Potem zaczęła ględzić, że to w ogóle nie jest nasze dziecko, tylko jakiś podmieniec. Jeszcze później wymyśliła, że to jednak jej dziecko, ale że zostało otrute jakimś, kurwa, mlekiem. A wiesz, kto nakładł tych bzdur do jej łepetyny? Twój dziadunio, stary komuch, ubek i mitoman. On miał swoje za uszami. Po wojnie takich rzeczy nawywijał, że starczyło by dla pięciu zbrodniarzy. Potem jednak rzuciło mu się na baniak. Chodził tylko po lasach, zaszywał się w tym swoim bunkrze, każdemu opowiadał banialuki o potworach, które znalazł, podczas gdy jedynym potworem to był on sam. Miał jeszcze czelność mówić, że śmierć Teresy i Wioli była skutkiem zemsty ze strony jakiejś sekty, którą niby rozpracował i rozbił. O takich rzeczach chcesz słuchać? Szkoda strzępić języka.

– Dziadek mówił coś więcej o tej sekcie?

– Ty mnie w ogóle słuchasz? – wrzeszczy ojciec. – Wszystko to pierdolenie starego wariata!

– Dzisiaj naprawdę ktoś w Wejherowie truje dzieci – mówi Bogna.

– Noo! I tu się rozumiemy. Pierdolec jest najwyraźniej dziedziczny. Dziadunio, Teresa, a teraz ty! Wynoś się z mojego domu.

Bogna wyciąga z teczki plik kopii kart zgonów i rzuca nimi w twarz ojcu.

– Masz! Policz sobie. Prawie trzydzieścioro niemowląt umiera w ciągu ostatnich dwóch lat z powodu sepsy wynikłej z zakażenia bliżej nieustalonym grzybem. Mają paskudne zmiany zewnętrzne i wewnętrzne. Ktoś później chodzi i… – Bogna decyduje się, by jednak nie mówić całej prawdy – pobiera próbki ze zwłok. Poczytaj sobie.

– Nie chcę tego oglądać. Zabieraj te papiery – woła ojciec. – Jak chcesz dalej karmić swoje szaleństwo, to poszukaj schronu dziadka. Tylko nie przychodź tu więcej.

– A gdzie jest ten schron?

– Nie wiem. Pewnie niedaleko tego miejsca, gdzie się wyhuśtał.

 

*

 

Po dwóch tygodniach wszyscy znów spotkają się w piwnicy Zembatego. Pomieszczenie zarzucone jest stosami książek, kserokopii artykułów naukowych, na ścianach zawisły zdjęcia i powiększone ryciny. Na biurku leży kilka wyglądających na niezwykle stare tomiszczy. Bogna z ciekawości wertuje karty. Jedna z ksiąg zapisana jest zupełnie niezrozumiały językiem, jej marginesy ozdobiono przywołującymi złe skojarzenia symbolami. Kolejna księga nosi tytuł „Unaussprechlichen Kulten”.

– Ostrożnie – mówi doktor – ponoć niektóre z tych lektur potrafią ugryźć.

Zapach imbirowej herbaty wypełnia piwnicę.

– Dlaczego akurat mnie los tak pokarał – zaczyna Bogna. – Pasmo potworności ciągnie się za mną od dzieciństwa.

– Nie mówiłaś mi o tym wcześniej – odpowiada z troską Pszczoła.

– Dobra – przecina kobieta – nie ma co się mazgaić.

Potem referuje przebieg rozmowy z ojcem.

– Następnie pojechałam do domu dziadków, przejrzeć ich rzeczy w poszukiwaniu jakiegoś śladu tego schronu. Znalazłam jedynie to zdjęcie.

Kładzie na stół fotografię, na której widać grupę uzbrojonych milicjantów i żołnierzy. Przed nimi leżą ciała trzech zastrzelonych mężczyzn. W tle dostrzegalne jest zejście do schronu.

– No tak – komentuje doktor. – Pani dziadek był znaną i niezbyt lubianą personą. Zasłynął dużą skutecznością w walce z powojennym podziemiem, a później z rozmaitymi wrogami tamtego ustroju. U szczytu kariery jednak nagle odszedł, co zrodziło rozmaite spekulacje. Podejrzewam, że w pani rodzinie raczej o tym nie mówiono, a dziś już mało kto o tym pamięta.

– Prawda – odpowiada Bogna. – Nikt nie poruszał ze mną tego tematu.

– Popytam wśród starszych kolegów – mówi Pszczoła. – Być może ktoś pamięta, gdzie dokładnie popełnił samobójstwo. Akt po takim czasie już nie będzie. Wezmę zdjęcie.

– Ja z kolei – mówi Zembaty – jak państwo widzicie, również co nieco ustaliłem. Pochówki niemowląt, służących za wylęgarnie dla naszych skrzydlatych grzybów, miały miejsce w różnych częściach świata. Pisali o tym radzieccy naukowcy badający syberyjskie nekropolie. Dobrze zachowane eksponaty odnalazły się na obrzeżach pustyni Atacama. Wreszcie znalazłem artykuł napisany przez Cesarskie Towarzystwo Historii Naturalnej w Królewcu, które prowadziło wykopaliska na wczesnośredniowiecznym grodzisku nieopodal Neustadt in Westpreussen, czyli naszego Wejherowa. Niestety wybuch Pierwszej Wojny Światowej przerwał prace. Co jednak ciekawe, autorzy mimochodem wspomnieli, że pośród lokalnych chłopów żywa miała być pamięć na temat rytuałów, z którymi związane były pochówki, a nieopodal grodziska ujawniono również dość świeże mogiły niemowląt.

– Może faktycznie mamy do czynienia z jakąś sektą?

 

*

 

– Widziałam, że w nocy na tych wzgórzach płoną ogniska.

Ścieżka wiedzie dnem wąwozu, wijącego się jak wąż pomiędzy stromymi wzniesieniami. Gnijąca czerwień zwiędłych liści ścieka ze szczytów wzgórz ku błotnistej lepkiej brei. Stare drzewa monotonnie szumią w rytm wiatru od morza.

– Koledzy z prewencji mówili, że jest sugestia z góry, by nie ruszać tego tematu.

– Co tu się dzieje…

– Posłuchaj. Zebrałem już sporo poszlak, wskazujących na to, że proceder sięga dalej, niż by się nam wydawało. Sprawdziłem, że wszystkie zgłoszenia, dotyczące tych dzieci, przechodzą u nas na komendzie przez ręce zastępcy komendanta, który osobiście interesuje się później działaniem policjantów. Nie wiem też, czy zwróciłaś uwagę, ale leczeniem zakażonych niemowląt zajmowało się tylko dwoje lekarzy. W Mopsie…

Gdzieś z głębi ziemi niesie się głuche dudnienie.

– Przerażający jest ten las – mówi Bogna.

– Tak. Zjadłem tabletki uspokajające, bo porzygałem się na samą myśl, że będę musiał tu przyjść – dodaje Pszczoła. – W Mopsie sprawy rodzin dzieci również zawsze trafiały do tych samych pracowników. Rodziny zastępcze, jak rozumiesz, również się powtarzają. To jest zamknięty krąg, a jego macki sięgają daleko. Musimy uważać.

Po dwóch godzinach kluczenia zapomnianymi ścieżkami docierają do polany, na środku której rośnie samotny stary buk.

– To tutaj twój dziadek się powiesił – mówi Pszczoła, pokazując wyryty w korze napis: „tutaj diabeł zdechł”. – Znalazłem faceta, który był na tym zdarzeniu. Zapamiętał, bo twój dziadek załatwił jego ojcu połamane nogi i pięć lat odsiadki.

– Wybrał sobie romantyczne miejsce.

– Bunkier musi być w tej okolicy.

Porównując rzeźbę terenu z fotografią zaczynają krążyć po okolicy.

– Myślę, że wytypowałem sprawcę. Jeżeli faktycznie dzieci są w jakiś sposób trute, to najlepszą sposobność miał Witold Hinca. Chłop pracuje od paru lat w Mopsie jako opiekun rodziny. To głównie on odwiedzał domy, w których niedługo później pojawiały się symptomy. Miał idealny wgląd w życie tych ludzi. Pewnie wykorzystywał sytuacje, kiedy matki były pijane albo zostawiały niemowlęta pod opieką starszych dzieci. Potem raz dwa załatwiał odebranie dziecka z powodu rażącego zaniedbania zdrowia i machina się kręciła.

Późnym popołudniem zatrzymują się.

– Patrz! To musi być tutaj.

Odkopują wejście do bunkra. Pszczoła wyciąga z plecaka łom i zrywa z drzwi zardzewiałą kłódkę. Otwierają. Z wnętrza bije smród starości i zgnilizny. Zmierzcha.

W oddali zaczynają dudnić bębny.

 

III. Czarna Koza z Boru

 

– Zabraliśmy to, co nie zgniło – mówi Bogna. – Wewnątrz panował chaos. Jakieś pudła, pojemniki, resztki akt milicyjnych, prywatne zapiski. Większość dokumentów jednak była sparciała.

Ani Bogna, ani Pszczoła nie mówią jednak o tym, co się działo w nocy, jak bali się wyjść z bunkra, jak na zewnątrz słuchać było dziwne odgłosy, ryki, mlaskanie, o tym że coś węszyło pod drzwiami. W środku znaleźli starannie zakonserwowaną pepeszę. Policjant przez całą noc mierzył z niej w kierunku drzwi. Rano, kiedy zeszły z niego tabletki, był tak roztrzęsiony, że nie mógł prowadzić samochodu. Na zewnątrz widać było jednak tylko porozrzucane liście.

Zembaty przegląda zebrane papiery.

– Ciekawe – mówi.

– Przeselekcjonowałem już te dokumenty – dodaje Pszczoła. – Tu jest wszystko na temat tej sekty, którą miał zwalczyć dziadek Bogny.

– Taak, to zaczyna się składać w spójną całość – dodaje doktor. – W jednej z ksiąg wyczytałem o wywodzących się ze starożytności kultach płodności, którym towarzyszyło składanie ofiar z dzieci. Najwyraźniej mamy tutaj do czynienia z czymś podobnym.

– Stary opisał w pamiętniku, że przed wojną istniał proceder skupywania niechcianych dzieci po wsiach. Łączył go z kultem. Potem wytypował osoby, które jego zdaniem miały w tym uczestniczyć. Pod jakimś pozorem kazał ich zatrzymać.

– A potem pozabijał – dopowiada Bogna. – Zobaczcie.

Pokazuje zebranym notatkę służbową, zgodnie z którą cztery osoby zostały zastrzelone podczas próby ucieczki, a ich ciała zatonęły w bagnie.

– Z tych fragmentów pamiętnika wynika, że stary uważał, że jakaś część kultu przetrwała i dokonała zemsty – mówi Pszczoła. – O, tu jest czytelny fragment. „Mleko Czarnej Kozy z Boru z Tysiącem Młodych to trucizna, którą poją się wyznawcy, by w ich mniemaniu poznać tajemnice…” Jego zdaniem to ktoś w szpitalu podał tę truciznę twojej siostrze.

– Tu jest tajny raport do zwolnienia ze służby. Ciekawe, jak go zdobył. „stan nie pozwala na dalsze pełnienie funkcji kierowniczych… poszukiwanie wrogów socjalizmu również pośród działaczy partyjnych… daleko idąca paranoja”.

– „Sekta ta po wojnie prowadziła hodowlę jakichś potworności, używając do tego porzucone niemowlęta.  Odnalazłem mogiły… Gromadzą się, by odprawiać gusła…”

– Musimy odnaleźć to miejsce – mówi Pszczoła. – Może znajdą się tam jakieś twarde dowody, które pozwolą wezwać służby spoza Wejherowa i wszystkich wyłapać.

– Tak. Trzeba przerwać trucie dzieci.

– Sprawdzimy Hincę. Może nas tam doprowadzi.

 

*

 

– Hinca coś kręci na boku – mówi Pszczoła. – Pogrzebałem dalej. Wychodzi mi, że kult wytworzył sobie pełny ciąg technologiczny hodowli stworów. Mopsy zabierają dzieci i umieszczają je w rodzinach zastępczych. Tam dzieci umierają, a zaprzyjaźnieni lekarze załatwiają odpowiednią dokumentację medyczną, żeby nikt się tymi zgonami nie interesował. Potem trupki trafiają do jednego zakładu pogrzebowego. Pochówki organizowane są po dwóch do trzech tygodni od zgonu, czyli zapewne wtedy, kiedy skrzydlate kurestwa zdążą się wylęgnąć.

Siedzą we dwójkę w samochodzie zaparkowanym nieopodal domu Hincy.

– Hinca moim zdaniem na własną rękę otworzył mini hodowlę. Truje dzieci również poza głównym obiegiem, dlatego potem rozkopuje groby na cmentarzu. Dzięki temu wpadłaś na ślad procederu, który tak naprawę jest znacznie większy i zapewne sięga również poza granice naszego powiatu.

– Po co tu przyjechaliśmy?

– Wejdziemy mu na chatę. Wczoraj kręcił się przy cmentarzu, więc pewnie porwał kolejne zwłoki.

– Skąd wiesz?

– Podczepiłem mu nadajnik pod samochód. Jest teraz w Gdańsku.

Pod osłoną cienia przeskakują parkan i zachodzą dom od tyłu.

– Zobacz. – Bogna wskazuje na zaklejone folią okno do piwnicy.

– Ktoś mu się włamał? – pyta Pszczoła. – Masz, załóż rękawiczki.

Tą samą drogą wchodzą do środka. W piwnicy panuje bałagan. Idą do góry. Mieszkanie sprawa wrażenie nerwowo przeoranego. Powywalane książki, papiery, brakuje jednostki centralnej komputera.

– Ktoś nas uprzedził, a Hinca najwyraźniej zdążył dać dyla. Pewnie wskoczył w pociąg, bo jego samochód zaparkowany jest obok dworca.

– W piwnicy musiał mieć swoje laboratorium – mówi Bogna. – Widziałeś, ile tam było lodówek, pustych słojów i baniaków z terpentyną?

– No, zawodowcy tutaj nie sprzątali. Może coś jeszcze znajdziemy, a potem trzeba będzie się zwijać. Rozdzielmy się.

Pszczoła bada parter. Przegląda śmieci, sprawdza za meblami, rzuca okiem na kalendarz ścienny. Pod każdą datą są jakieś zapiski. Pojutrze, w równonoc jesienną, wpisane jest słowo „msza”, a jednocześnie kalendarz pokazuje, że księżyc będzie w nowiu.

– O kurwa! Pszczoła, chodź tu!

Mężczyzna biegnie do góry. W wannie leży coś, co wygląda na ludzkie zwłoki do połowy zanurzone w lepkim śluzie. Miejscami wystają gołe kości. Od góry pokrywa je rzęskowata substancja, która zdaje się je rozpuszczać.

– No tak. Ktoś najwyraźniej zorientował się, że Hinca zostawia ślady i sam postanowił go posprzątać. Nic tu po nas. Trzeba spierdalać.

 

*

 

Droga wije się pośród kaszubskich wzniesień. Światła samochodu wydobywają z mgły kolejne ostre zakręty. Drzewa chylą się nad pojazdem jak żałobnicy nad ciałem w trumnie. Na odległych wzgórzach świecą ogniste punkciki.

– Zembaty – mówi Pszczoła. – Mam nadzieję, że wiesz, gdzie nas wieziesz.

– Nie zgadlibyście, jakim porządnym narodem są Niemcy. Przysłali mi z Berlina wykaz miejsc, w których Uniwersytet w Królewcu prowadził badania. Dzięki dokumentom z bunkra wytypowałem właściwą lokację.

– Dobrze. Bo drugiej takiej szansy mieć nie będziemy. W kalendarzu Hinca nie było więcej wpisów, które można by odnieść do spotkań kultu.

– Pani Bogno, a pani co taka milcząca?

– Mam wrażenie, jakby wszystko, co się stało w moim życiu, pchało mnie do tego lasu. Nie jest to przyjemne uczucie. Poza tym chyba zaczyna do mnie docierać, że stoimy naprzeciw czegoś nienaturalnego, spoza naszego świata. Przezwyciężyłam wyjątkowo wiele traum w życiu, ale teraz jestem przekonana, że moja wola nie ma żadnego znaczenia.

– Tutaj skręć – przerywa jej Zembaty. – Z tego płynie wniosek, że pani życie miało chociaż jakiś sens. A tych dzieci?

 

*

 

Skarpa wiedzie w kierunku jeziora. Już z daleka słychać bębny oraz śpiew, do którego co jakiś czas dołączają nowe głosy. Powietrze wypełnia nieprzyjemne metaliczny świergot.

– Co pan tam masz w tej torbie? – pyta Zembaty po wyjściu z samochodu.

– Pepeszę.

– O Jezu. Słuchajcie. Grodzisko jest po drugiej stronie. Z brzegu będzie dobry widok. Jakbyście chcieli podejść bliżej, to po lewej stronie jest tylko mała zatoczka.

– Idziemy cicho i ostrożnie, bo jest ciemno jak w dupie.

Po piętnastu minutach mozolnej, przebytej niemalże na kolanach, wędrówki docierają do brzegu. Zgodnie ze słowami Zembatego z tego miejsca rozciąga się widok na całe jezioro. Po prawej stronie majaczy jedynie czerń tafli jeziora, zlewająca się w oddali z czernią bezgwiezdnego nieba. Las poprzetykany jest ogniskami. Na wzgórzu grodziska płonie zaś ogromny stos.

– Dlaczego nikt nie wezwie służb? – szepce Bogna.

– Jakby pani tu mieszkała całe życie, to by pani wiedziała, że w takie noce należy porządnie zamknąć drzwi, zasłonić okna i wypić dużo wódki przed snem.

Pszczoła rozdaje lornetki.

Wokół stosu dostrzegalne są sylwetki tańczących ludzi. W pewnym momencie do lotu podrywają się czarne kreatury. Ogień wydobywa z ciemności jeszcze jeden kształt – wielki jak stóg siana, obły stwór, pokryty na podobieństwo szczeciny wysokimi czułkami, zakończonymi czymś na kształt gałek ocznych. Zebrani nabożnie odsuwają się od tego stworzenia, które po chwili ponownie niknie w mroku. Potem klękają twarzami ku ziemi.

– To nas przerasta…

– Ilu tam jest ludzi.

– Co oni robią?

– Ssą – szepce Zembaty. – Wzgórze pokryte jest sutkami. Przed nami leży Czarna Koza z Boru z Tysiącem Młodych.

Wtem po lewej stronie słychać trzask pękających drzew oraz ludzkie okrzyki.

– Atakują! – woła Pszczoła. – Każdy w swoją stronę!

Spomiędzy gęstwiny wyłania się pokryty czułkami stwór. Mknie z zatrważającą prędkością. Za nim biegną kultyści z pałkami w dłoniach. Pszczoła odbezpiecza pepeszę i serią ścina kilkoro z nich. Potem zaczyna pruć w kreaturę. Od jej cielska odpadają wypustki, pękają z głośnym sykiem gałki oczne. Bogna i Zembaty zrywają się do ucieczki.

Uciekając, kobieta dostrzega, jak stwór dopada do Pszczoły i go pochłania. Potem czuje uderzenie w głowę. Upada.

 

*

 

Bogna otwiera oczy. Odczuwa zimno. Jest naga.

– Jest z nami ofiarna matka.

– Zostawcie mnie!

Z przerażeniem dostrzega, że jest spętana czułkami potwora. Oślizgłe witki unoszą ją w powietrzu, gładzą plecy i wnętrza ud. Muskają dłonie i stopy.

– Jaka szkoda – mówi przywódca, Bogna poznaje sołtysa jednej z okolicznych wsi – że nie pisano ci zasmakować mleka Czarnej Kozy. Kto wie, jak dar byś otrzymała…

Ziemia, drzewa, twarze i ciała zgromadzonych ociekają tłustym żółtawym mlekiem.

–… czy stałabyś się silna, zdrowa, widząca poza czas i przestrzeń, czy też może – wskazuje dłonią na płytkie mogiły, z których wypełzają skrzydlate kreatury – byłabyś pokarmem dla istot stokroć od nas potężniejszych.

Bogna czuje, jak jeden z czułków wnika do jej krocza.

– Noc płodności jest dopełniona! Tak oto domyka się odwieczny krąg życia. Lata temu twój przodek wyrządził wielką szkodę naszemu zgromadzeniu. Ty zaś dziś poczniesz dziecię Czarnej Kozy. Iä, Shub-Niggurath!

– Iä, Shub-Niggurath! – wołają zebrani.

– Iä, Shub-Niggurath! – odpowiada las. 

 

*

 

Bogna od paru tygodni snuje się po ulicach Wejherowa. Coś rośnie w jej brzuchu. Lekarz podejrzewał nowotwór, ale nie poszła na kolejną wizytę.

Kobieta z nikim nie rozmawia. W pracy wysłali ją na bezpłatny urlop. Zembaty zapadł się pod ziemię.

Każdego wieczora z przerażeniem spogląda w kierunku wzgórz nad Wejherowem, tonących we mgle lub cuchnącym smogu. Wypatruje ogni. Nic jednak nie mąci czerni lasów.

 

Epilog

 

Parę dni wcześniej Bogna dostrzegła, że dziecko z bloku obok pokryte jest dziwną łuską, nieustannie płacze, a kolor jego skóry jest nienaturalnie szary.

Przygotowała się.

Czeka przy sklepie. Wie, że matka zostawi wózek, idąc po parę butelek piwa. Podbiega, choć przeszkadza nabrzmiałe podbrzusze. Porywa dziecko. Ktoś za nią woła. Biegnie na parking – tam gdzie jest betonowy śmietnik. Wsadza niemowlę do środka i polewa benzyną. Odpala zapałkę i wrzuca do środka.

Wrzask matki rozdziera powietrze.

 

*

 

Bogna leży na pryczy, skrępowana pasami. Przez otwarte drzwi widzi, jak po korytarzach szpitala psychiatrycznego snują się żywe trupy. Sama od miesięcy nic nie mówiła. Wyje tylko, kiedy potwór w jej brzuchu zaczyna się ruszać. Raz pogryzła pielęgniarkę.

Do salki wchodzi ordynator z jakimś mężczyzną.

– Pan doktor zdiagnozuje twoją ciążę – mówi, po czym wychodzi, zamykając drzwi.

Mężczyzna nachyla się nad nią.

Bogna rozpoznanie znajomą twarz.

– Zembaty – woła. – Musisz mi pomóc. Oni mnie tam zgwałcili na tym wzgórzu. Rośnie we mnie jakieś szkaradztwo. Ono wyjdzie i będzie chciało zabijać.

– Pomogę, Bogna, pomogę – mówi, gładząc ją po głowię. – Iä, Shub-Niggurath!

 

Koniec

Komentarze

Dzień dobry!

 

Interesująca historia i ciekawa inspiracja.

 

Jestem zachwycony początkiem, świetnym językiem i budowaniem klimatu heart

Środek nieco mnie rozczarował, wątki kryminalne, śledztwo, dziadek w służbach – jakoś mi się to nie spięło z tym klimatycznym, z plastycznymi opisami początkiem.

Końcówka znowu mnie zadowoliła, dramat głównej bohaterki oraz twist związany ze zdradą jednej z postaci, buduje nastrój beznadziei i również nieco tłumaczy wcześniejszą akcję (np. pojmanie przez kultystów).

 

Podsumowując – podobało się, zgłaszam do biblio.

 

Jeszcze kilka uwag, weź z tego co sobie życzysz:

 

Bogna szybkim krokiem przemierza wejherowską starówkę. W kurczowo zaciśniętej dłoni niesie szczelnie zawiązany, ciężki worek. Pod paznokciami ma cmentarną glinę.

Całun kremowobiałego, gryzącego smogu zalega między odrapanymi fasadami mansardowych kamieniczek. Jak gąbka wchłania światło latarni ulicznych, pozwalając dotrzeć do ziemi jedynie trupiobladej poświacie.

Fajny, dynamiczny początek yes Świetnie skomponowany ten cmentarz z całunem smogu i trupią poświatą.

Co do cmentarnych glin – zażartuję, że nieco policyjnie się zrobiło.

 

Kołysząca się na przewodzie słaba żarówka chlapała naokoło mdłym światłem, wydobywającym z ciemności zęby potłuczonych butelek i pety, siedzące w szparach między deskami jak obrzydliwe robactwo. Smród tego miejsca był wręcz poniżający, oblepiał gardło, zatykał nos, jak galareta ściekał do płuc.

Świetny, plastyczny opis.

Dwa nawiązania mi się nasunęły – Łosiot w swoim piórkowym opku “Sto dni” miał bloki, porównane do zębów, cytuję:

Zbierają się w mniejszych grupkach i rozmawiają, albo odchodzą trochę na bok i stoją sami, plecami do wszystkich, zapatrzeni w szczerbaty horyzont, za którym właśnie chowa się słońce.

 

Dodatkowo Realuc porównywał peta do robala w swoich “Glistach ludzkich”:

Gaszę peta w szklanej popielniczce.

A raczej ugniatam go tak zawzięcie, jakbym chciał ukarać obrzydliwego robala, którego znalazłem pod pościelą. Obrzydliwiec jest już pogięty do granic możliwości. Mimo to przyduszam zygzakowate paskudztwo kciukiem. Długo. Mocno. Aby mieć pewność, że nie zionie.

Twój opis jest inny, operujesz większą ilością wrażeń atakujących czytelnika naraz i to jest okej. Być może warto byłoby któreś z tych wrażeń pociągnąć, uczynić dominującym i wciągnąć w nie czytelnika głębiej.

 

Wzrokiem odnalazła szufladę, z której rozchodziło się wycie.

Propozycja: “dochodziło”.

 

Straszyła skrzypiącymi podłogami i niedomykającymi się szafami, z których wypełzały antyczne bibeloty.

Te pełzające bibeloty heart

 

Bieda jak liszaj oblazła każdy przedmiot: snuła się po dziurawych dziecięcych bucikach, wypełniała szczerby w talerzach, wespół z wyłażącym spod tapety grzybem zatruwała powietrze.

Może coś w stylu: “widmowymi palcami dotykała szczerb w talerzach”. Wypełniała szczerby kojarzy mi się, z ich naprawianiem, ukrywaniem, a wymowa tego fragmentu jest raczej odwrotna.

 

– Nie mam z kim teraz zostawić dzieci – odparła. – Konkubenta zabrali do więzienia. Jestem sama.

 

Nie wiem, czy ktoś mówi o partnerze “konkubent” ;) Brzmi sztucznie, jak włożone w usta postaci, żeby podkreślić patologię.

 

Matki z dnia na dzień przestały rozpoznawać swoje maleństwa.

IMO, “przestawały”.

 

doprowadziła do tego, że z sercem w przełyku i obrzydliwym ciężarem w dłoni przemierza teraz wymarłe ulice Wejherowa…

*

– Dlaczego teraz interesuje się pani Kevinkiem? – zapytała matka.

Celowe powtórzenie?

 

– Mówiłam ci wielokrotnie o badaniach, które prowadziłam, dotyczących tej niezidentyfikowanej i dziwnej choroby, która szerzyła się pośród niemowląt. Zbywałeś mnie śmiechem. Ustaliłam, że rozmaite objawy pojawiły się na przestrzeni paru lat u blisko setki dzieci. Niektóre niemowlęta umarły. Kilkoro z nich poddane zostało badaniom w szpitalu, ale dokumentacja zawierała jedynie ogólnie rozpoznanie sepsy wywołanej jakimś zakażeniem grzybiczym.

Może pierwsze badanie zamienić na “śledztwo” albo “analizę”?

 

Na tej podstawie wysnułam, że ktoś prowadzi… jakieś eksperymenty, a potem porywa ciała zmarłych lub ich fragmenty.

Czegoś tutaj brakuje, może “wysnułam przypuszczenie”.

 

Mimo protestów lekarza sprawnie rozpakowuje kufer – zrywa taśmę klejącą, folię.

Kufer był w folii i owinięty taśmą? Dlaczego?

 

Nieczęsto bowiem zdarza się rozerwanie klatki piersiowej na skutek sił działających od wewnątrz.

No chyba, że w “Obcym” ;)

 

Potem jednak rzuciło mu się na baniak. Chodził tylko po lasach, zaszywał się w tym swoim bunkrze, a potem opowiadał banialuki o potworach, które znalazł, podczas gdy jedynym potworem to był on sam.

Powtórzenie.

 

Kolejna księga nosi tytuł „Unaussprechlichen Kulten”.

Natuerlich, jawohl! wink

 

Późnym popołudniem zatrzymują się.

Propozycja: “Po kilku godzinach kluczenia, późnym popołudniem wreszcie się zatrzymują”.

 

Wejdziemy mu na chatę.

“Wjedziemy” raczej. No wiesz, “wjazd na chatę”. Z “wejściem na chatę” się nie spotkałem.

 

Wtem po lewej stronie słychać trzask pękających drzew oraz ludzkie okrzyki.

– Atakują! Każdy w swoją stronę!

Czuję się trochę znienacka wrzucony w akcję. Najpierw obserwują kultystów, a tu nagle zostają zaatakowani. Dodatkowo ten okrzyk brzmi dla mnie nienaturalnie i nie wiadomo, kto go wydał.

 

–… czy stałabyś się silna, zdrowia

“Zdrowa”.

Che mi sento di morir

Dzięki za komentarz. Miło mi, że się podobało.

 

Środek nieco mnie rozczarował, wątki kryminalne, śledztwo, dziadek w służbach – jakoś mi się to nie spięło z tym klimatycznym, z plastycznymi opisami początkiem.

Cóż, czymś trzeba było wypełnić akcję :) Żona też mówi, że środek jej się trochę mniej podobał – natomiast mi się wydaje, że musiałbym mieć co najmniej ekstra 10k znaków, żeby to inaczej rozpisać. Ogólnie wydaje mi się, że wątek kryminalny i tak udało się raczej zepchnąć na boczny plan, bo tam wszystko właściwie załatwiał Pszczoła za kulisami narracji. Dziadkiem zaś chciałem przywołać występujący u Lovecrafta motyw niemożności uwolnienia się od losu zapoczątkowanego przez przodków.

 

Nie wiem, czy ktoś mówi o partnerze “konkubent” ;) Brzmi sztucznie, jak włożone w usta postaci, żeby podkreślić patologię.

 

Wbrew pozorom osoby z towarzystwa używają słowa “konkubent” jako podstawowego określenia partnera :) 

 

Literówki i powtórzenia oczywiście uwzględnię. 

I po co to było?

Zacząłem czytać wczoraj, ale skończyłem dzisiaj. No więc…

Kawał solidnego tekstu. Co jest o tyle ciekawe, że opierającego się na w sumie dość standardowym schemacie, a mimo to napisane jest to tak, że czyta się jak całkiem niezłą mieszankę sensacji i horroru. Sprawny język, klimat brudu (o dziwo, pod koniec jest go trochę mniej), bardzo w Twoim stylu, choć jakby porównywać z innymi Twoimi tekstami, to jednak lżejsze niż ta reszta.

Finał trochę zawodzi, ale nie treścią, a formą. Trochę jakbyś pisał go bardziej pośpiesznie, bo o ile przez większość tekstu dość odruchowo czuć, że dzieje się coś złego, to w finale już raczej jakby się oglądało to w telewizji, no mniej działa na wyobraźnię – a przecież w Twoim stylu pisania kopy w psychikę zwykle są rozdawane jak leci. Jak mówię, nie kwestia treści, a coś, jakby forma nieco odbiegła. No 90% świetnie, a potem zadyszka w finale.

Ogólnie jednak jestem bardzo zadowolony z lektury, jedno z lepszych opowiadań, jakie ostatnimi czasy czytałem.

 

Mops -> MOPS

Tutaj co prawda używasz w formie zwrotu potocznego…

 

"Choroba zbierała tragiczne żniwo, mając jednak na uwadze, że sprawa dotyczyła jedynie dzieci z patologicznych rodzin, nikt bliżej się nią nie zainteresował."

Bardzo wymowne i smutne zdanie.

 

"–…a po jakimś czasie"

“–… czy stałabyś się silna”

Brakło spacji po półpauzie.

 

"porzucone niemowlęta.  Odnalazłem mogiły…"

A tu spacja podwójna.

 

"Spowite mgłą, ciemne, strome, błotniste jary meandrują pośród porośniętych starymi drzewami wysokich wzgórz"

Ten fragment wypowiedzi nie pasuje do reszty dialogu, raczej jak czytanie czegoś. Takich podobnych niepasujących sformułowań jest jeszcze kilka, miejscami wchodząc w wypowiedzi niemal teatralne. Co skądinąd pasuje do narracji, ale brak tu pewnej konsekwencji ze stylem wypowiedzi w innych miejscach.

 

Policjant z kartoteką psychiatryczną – zastanawiam się jak to wygląda w procedurach. Chociaż chyba są jakieś usuwania tych kartotek po iluś latach?

 

"Pisali o tym radzieccy naukowcy"

albo i uczeni ;-)

 

"tajny raport do zwolnienia ze służby"

do → dotyczący?

 

"brakuje jednostki centralnej komputera"

Trochę niepasujące do tekstu, choć rozumiem, że potrzeba było jakiegoś łącznego sformułowania dla "laptopa lub PC" ;-)

 

"– Jakby pani tu mieszkała całe życie, to by pani wiedziała, że w takie noce należy porządnie zamknąć drzwi, zasłonić okna i wypić dużo wódki przed snem."

A tu jakby ktoś się zdradzał, w sumie jeszcze w kilku miejscach. Jeśli to miały być wskazówki dla czytelnika, to w tym jednym miejscu chyba zbyt wyraźnie.

 

"– Co oni robią?

– Ssą"

No jak, skoro się odsuwają? To znaczy niby wcześniej, ale zostało to tak napisane, jakby odsuwali się w sensie rozstępowania się.

 

Smog w Wejherowie – w pomorskim aż tak częsty?

 

Dzięki za wizytę. 

 

klimat brudu (o dziwo, pod koniec jest go trochę mniej), bardzo w Twoim stylu, choć jakby porównywać z innymi Twoimi tekstami, to jednak lżejsze niż ta reszta.

 

Tak, ogólnie pomysł miałem taki, żeby zacząć swojskim brudem, a skończyć w miarę klasycznym motywem ze świata Cthulhu. 

 

Finał trochę zawodzi, ale nie treścią, a formą.

Nie ukrywam, że ledwo się wyrobiłem ze skończeniem opowiadania, a poza tym zaskoczył mnie limit znaków. 

 

Policjant z kartoteką psychiatryczną – zastanawiam się jak to wygląda w procedurach. Chociaż chyba są jakieś usuwania tych kartotek po iluś latach?

 

Myślę, że znaczenie maja badania bezpośrednio przed przyjęciem do służby.

Leczenie psychiatryczne to nie jest kartoteka – to po prostu leczenie :) 

 

A tu jakby ktoś się zdradzał, w sumie jeszcze w kilku miejscach. Jeśli to miały być wskazówki dla czytelnika, to w tym jednym miejscu chyba zbyt wyraźnie.

Jak pisałem, to myślałem o tej wypowiedzi raczej jako o mądrości życiowej pana Janusza. Ogólnie nie planowałem w żadnym miejscu zostawiać wskazówek :) 

 

Smog w Wejherowie – w pomorskim aż tak częsty?

 

To raczej taki charakterystyczny element Wejherowa – moim zdaniem w zimne dni bywało gorzej niż w Krakowie. Wydaje mi się, że wynika to ze specyfiki położenia miasta, które leży w takim przesmyku między wzgórzami, wobec czego tworzy się taki zastój powietrzny. Poza tym małe trójmiasto kaszubskie i przyległości to w większości domki jednorodzinne. Ogólnie na styku Redy i Wejherowa rozciąga się dolina śmierci – tam zimą widoczność dosłownie spada do 100 metrów i jak przejeżdżasz, to masz wrażenie, że właśnie spaliłeś sprzęgło. 

W Gdańsku z kolei jest zupełnie inaczej. Nie mówię, że nie śmierdzi, bo tam gdzie są całoroczne rodosy albo patodzielnice typu orunia dolna zawsze będzie zimą capić palonym plastikiem, ale w porównaniu z Krakowem czy właśnie Wejherowem to jednak jest las amazoński :) 

I po co to było?

Cześć :)

Wejherowo i okoliczne lasy w klimacie Twin Peaks – niezłe, jestem w stanie sobie to wyobrazić. Często bywam w tych rejonach i umieszczenie tu akcji ma dla mnie dodatkowy smaczek. 

Historyjka sama w sobie nie jest czymś nowym, jednak jest świetnie podana i mocno siedzi w konwencji lovecraftowskich opowiadań, które ostatnio sobie przypominam. I jest tu coś, takie poczucie, że bohaterowie idą ściezką, którą wytyczył im może nie tyle autor ;), co jakas mroczna siła, przeznaczenie?

 

Trochę nużący jest ten wątek śledczy. Wiem, jakoś tę historię trzeba było pokazac, ale raportowanie postępów śledztwa w rozmowach bohaterów jest takie se wg mnie. 

 

Właśnie – rozmowy bohaterów. W dialogach nie zawsze wszystko gra na poziomie ich spójności. Jak by to wytłumaczyć…. Może przykładem.

 

Zembaty mówi:

– Dzień dobry, pani Bogno. – Z widoczną dezaprobatą spogląda na mężczyznę: – Panie policjant, co to, kurwa, za kontrabanda?

– A żeby was chuj jasny strzelił! Co to ma być, jakiś żart?

– Rozpuścił się – odpowiada Zembaty. – Wpierw zdechł. Pobyt w zafoliowanym kufrze musiał mu zaszkodzić. Potem zaczął się rozkładać w zastraszającym tempie, aż została z niego śmierdząca breja. Niemowlaka z oczywistych powodów na wszelki wypadek się pozbyłem.

 

ale mówi też (ci sami ludzie, te same okoliczności):

 

- Muszę wam wpierw zasygnalizować, że moim hobby jest badanie nabytych i wrodzonych deformacji płodów i małych dzieci. W pierwszej kolejności zatem zainteresowałem się obrażeniami ciała niemowlaka, które były dość nietypowe. Nieczęsto bowiem zdarza się rozerwanie klatki piersiowej na skutek sił działających od wewnątrz. Zapoznając się z literaturą tematu, natrafiłem na wzmiankę o pewnych badaniach archeologicznych.

 

Nie mogę tego kupić. Bohaterowie rozmawiają językiem ulicy, przeplatając go dość mocno sformalizowanym, raczej eleganckim językiem pisanym. W pewnym momencie, Zembaty mówi nawet do dwójki pozostałych “państwo”. 

Naturalność i spójność dialogów to w sumie mój jedyny zarzut, ale on się przekłada na ogólny odbiór, bo nie wiem w końcu, kim jest Zembaty – ginekologiem spod ciemnej gwiazdy, czy kulturalnym intelektualistą? (jakby się przyjrzeć, z Pszczołą jest dość podobnie).

 

Jest jeszcze jedna rzecz, natomiast nie wiem zupełnie, czym ją wytłumaczyć, więc po prostu napiszę o zjawisku. 

Nie przejąłem się pierwszym zakończeniem, to znaczy tą akcją nad jeziorem, Kozą i całym tym momentem kulminacyjnym. Nie wiem dlaczego.

Epilog jest mocny i robi wrażenie. 

 

Dzięki!

 

W sumie w tym epilogu to coś z Dziecka Rose Mary przebłyskuje.

Trochę nużący jest ten wątek śledczy. Wiem, jakoś tę historię trzeba było pokazac, ale raportowanie postępów śledztwa w rozmowach bohaterów jest takie se wg mnie. 

 

No, uznałem to za mniejsze zło wobec limitu znaków, a bez wątku kryminalnego trudno byłoby z kolei pokazać działalność kultu, słowem – zapewnić jako taką spójność fabuły :) 

W ogóle limit znaków był dość kłopotliwy wobec sposobu prowadzenia narracji przez Lovecrafta. Te opowiadania zwykle są rozlazłe, narrator jest rozgadany. Jak zacząłem pisać, to nagle się okazało, że nie da rady w ten sposób.

 

nie wiem w końcu, kim jest Zembaty – ginekologiem spod ciemnej gwiazdy, czy kulturalnym intelektualistą?

 

Hmm, ja go postrzegałem jako właśnie ginekologa spod ciemnej gwiazdy, pozującego na kulturalnego intelektualistę – całuję rączki – wobec Bogny, a z kolei z Pszczołą rozmawiającego jak swój ze swoim.

 

Nie przejąłem się pierwszym zakończeniem, to znaczy tą akcją nad jeziorem, Kozą i całym tym momentem kulminacyjnym. Nie wiem dlaczego.

Wydaje mi się to zrozumiałe – myślę, że konwencja Cthulhu z całym weirdowo-groteskowym sztafażem nie jest do końca dobrym nośnikiem poważniejszych emocji. Nie każdego wzruszą potyczki bohaterów z dziwacznymi potworami, dlatego też siłą rzeczy baba zgwałcona przez mackowatego stwora jest mniej frapująca niż baba, która pod wpływem szaleństwa chciała zabić cudze dziecko. 

Dlatego historia kończy się epilogiem :) 

 

I po co to było?

Cześć, Syfie!

Jak zwykle nie zawodzisz intrygą i naturalizmem, który dodaje historii charakteru. Motyw z położną na tropie dziwnych śmierci łóżeczkowych jest tu zarazem klasyczny, jak i odkrywczy, bo widać tutaj mrugnięcia i uśmieszki do czytlenika bardziej niż oczywistą inspirację. Chociaż może troszkę rzeczywiście jest z tego Dziecka Rosemary, hmmmW każdym razie gra kontrowersyjnymi obrazami dopasowanymi do weirdowej konwecji też się tutaj udała. Dorzucę swoją polecajkę, bo mimo ciężkiego tematu i atmosfery dodatkowym plusem jest to, że tekst bardzo szybko i sprawnie się czyta. A to w tym gatunku efekt niełatwy do osiągnięcia.

Pozdrawiam

Miło mi, że się podobało. Dzięki za wizytę. 

I po co to było?

Interesująca fabuła. Bez typowego dla HPL przegadania, dobrze się czytało. Twój styl nieźle pasuje do konkursu i tematu.

Widzę, że motyw cthulowego (tudzież podobnego potwora) dziecka dominuje w konkursie. Czytałam strasznie w kawałkach, więc mogłam się zgubić, ale co właściwie kultystom/bóstwu dawały te dzieciaki?

Babska logika rządzi!

Widzę, że motyw cthulowego (tudzież podobnego potwora) dziecka dominuje w konkursie. 

 

A nie wiem, jeszcze nie zacząłem czytać pozostałych konkursowych opowiadań, ale sam się dorobiłem niedawno dwóch niemowlaków, więc był to dla mnie naturalny temat :D 

 

Czytałam strasznie w kawałkach, więc mogłam się zgubić, ale co właściwie kultystom/bóstwu dawały te dzieciaki?

 

W dzieciach wylęgały się grzyby z Yuggoth, czyli te nietoperze, które z kolei są wyznawcami Shub-Niggurath i mają jakieś tam specjalne zdolności.

I po co to było?

No to podwójnie gratuluję! :-)

Aha, wyznawcy. Trochę dużo gimnastyki jak dla takiego zysku, ale religia nie musi być logiczna.

Babska logika rządzi!

Dołączam się do gratulacji ;)

Che mi sento di morir

Dzięki :) 

I po co to było?

Tekst w klimatach syfowych. Bardzo mi się podobało. Historia wciągająca i ciekawa. Opisy nie przesadzone. Postać Bogny dobrze nakreślona. Naprawdę świetny tekst. Powodzenia w konkursie. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Miło mi :) 

I po co to było?

Naprawdę angażujący, dobry tekst. Co prawda trochę czuć, że ogranicza cię limit znaków, chciałoby się, żeby niektóre sceny były bardziej rozbudowane, niektóre wątki zarysowane wyraziściej itd. Wszak to historia, na podstawie której można by napisać o wiele, wiele dłuższy tekst. Mimo to, uważam że poradziłeś sobie z limitem, całość jest spójna i trzyma tempo, jedynie finał (scena w lesie, nad jeziorem) myślę, że mogłaby być bardziej podbudowana, przydałoby się np. jakieś wstrzymanie akcji tuż przed nią, które stworzyłoby większe napięcie. Nie do końca rozumiem też, na jakiej zasadzie zmienia się czas z przeszłego na teraźniejszy – to chyba moja największa wątpliwości. 

Takie miałbym uwagi. Generalnie jednak opowiadanie bardzo mi się podobało, ma prosty, świetny pomysł, zwłaszcza początek jest świetnie napisany – opisy są bardzo dosadne, dialogi, jak dla mnie, naturalne (z jednym wyjątkiem, o którym, jak widziałem, pisał już ktoś wyżej). Czytało mi się naprawdę przyjemnie. 

Pozdrawiam! :)))

Dzięki za wizytę.

 

jedynie finał (scena w lesie, nad jeziorem) myślę, że mogłaby być bardziej podbudowana

 

Niestety, wspomniany limit znaków dał o sobie znać :)

 

Nie do końca rozumiem też, na jakiej zasadzie zmienia się czas z przeszłego na teraźniejszy – to chyba moja największa wątpliwości. 

W tym opowiadaniu za dużo nie kombinowałem, jeżeli chodzi o plany czasowe – prolog dzieje się w teraźniejszości, ma charakter zajawki, potem w pierwszym rozdziale przenosimy się w przeszłość, żeby dowiedzieć się, jak doszło do sytuacji z prologu, a od II rozdziału rozwijamy wydarzenia zasygnalizowane w prologu :) 

 

 

I po co to było?

No więc tak. Będę marudzić. Albowiem po pierwsze uważam, że pomysł fabularny jest na powieść, a nie na opowiadanie. A po drugie – mam wrażenie, że kończyłeś ten tekst w pośpiechu, na dedlajn.

Co mi się podoba: wyjściowy pomysł fabularny z dziećmi i ich tajemnicą. Dobry kawał kryminalnej zagadki. I tak do połowy tekstu tempo jest właściwe, nieco powolne, ale też sprawa tego rodzaju, że nie powinno być szybkie. Niestety wygląda to tak, jakby autor mając napisane ok. 20k znaków nagle zdał sobie sprawę, że 1) czasu mało; 2) wymyślona fabuła nijak nie zamknie się w 40k, na dodatek w krótkim czasie, jaki został do dedlajnu. W efekcie w drugiej połowie tempo przyspiesza, co samo w sobie nie byłoby niczym nagannym, gdyby nie to, że bohaterom wszystko nagle przychodzi zbyt łatwo. Potrzebne informacje niemalże same się znajdują, złole praktycznie same się podstawiają, a potem kultyści mają swoje obchody akurat w tę konkretną noc, kiedy bohaterowie się zakradli w okolicę. No, po prostu moja zawieszona niewiara runęła z hukiem z kołka, na którym wisiała.

W kolejnym efekcie cała scena z kultystami nie jest przerażająca, jest napisana pospiesznie, a zakończenie (samo w sobie niezłe, choć przewidywalne) jest doklejone prawie na siłę. Przywołanie zaś konkretnego Wielkiego Przedwiecznego niestety trudno potraktować z pełną powagą, choć doceniam zamianę Lasu na Bór. Szkoda, bo jest tu potencjał na naprawdę solidny kryminało-horror. Może powinieneś pomyśleć nad napisaniem według tego szkicu czegoś dłuższego, w czym wszystkie napchane w drugiej połowie opowiadania wątki miałyby szanse wybrzmieć? Bo jest ich dużo i w tym tekście za dużo. Jakby właśnie zabrakło czasu na redakcję, nadanie tekstowi lepszych proporcji między słusznie skądinąd się snującym początkiem, a już niesłusznie nadmiernie przyspieszonym dalszym ciągiem.

 

Niestety również w warstwie językowo – przedstawieniowej dużo rzeczy mi zazgrzytało, czego nie spodziewałabym się po najbardziej chyba opierzonym autorze na forum. Być może to znów efekt pośpiechu, aczkolwiek część baboli jest natury bardziej ogólnej.

 

mansardowe kamieniczki

Mansardowe są dachy kamieniczek czy domów, a nie same domy czy kamieniczki.

 

– Zrobi pani, jak zechce – rzuciłam, szybko zbierając się do wyjścia.

→ rzuciła

 

dziecko więziennej konkubiny

?? Matka nie jest w więzieniu, jest konkubiną obecnego więźnia, ale mam wrażenie, że nie uprawnia to takiego określenia.

 

Jego plecy pokryły się gęstym mieszkiem

→ meszkiem

 

– No tak… – kobieta zaczęła opowiadać o przypadłości dziecka, wpasowującej się w znany już dobrze schemat.

→ Kobieta

 

ojciec mówił, że jestem pierdolnięty

Mam wrażenie, że ojciec Pszczoły (który sam nie jest przecież młodzikiem) należy do pokolenia, które jeszcze tak nie mówiło, akurat określenie pierdolnięty jest chyba dość późne, korpus SJP PWN najwcześniejsze użycie notuje w latach dziewięćdziesiątych.

 

Wyraźnie oszołomiony zastanym widokiem lekarz siada na krześle.

zastanym? A nie po prostu: widokiem?

 

Kobieta płacze i dodaje. –

→ dodaje:

 

Akt po takim czasie już nie będzie.

A dlaczego? Akta się przechowuje (defaultowo w nieskończoność) w archiwach. Nie będzie pod ręką, ale na to, żeby ich w ogóle nie było, ktoś musiałby je celowo zniszczyć, a to z kolei nie ma żadnego związku z czasem.

 

Większość dokumentów jednak była sparciała.

SJP PWN: sparciały

1. «o tkaninie, skórze: taki, który przestał być elastyczny»

2. «o warzywach, owocach: taki, który stracił jędrność»

 

 

W środku znaleźli starannie zakonserwowaną pepeszę.

?? Starannie zakonserwowaną? Znaczy piklowaną? ;)

 

Rano, kiedy zeszły z niego tabletki, był tak roztrzęsiony, że nie mógł prowadzić samochodu.

Zacznijmy od tego, że dopóki nie zeszły, nie powinien w ogóle siadać za kierownicą.

 

Rano, kiedy zeszły z niego tabletki, był tak roztrzęsiony, że nie mógł prowadzić samochodu. Na zewnątrz widać było jednak tylko porozrzucane liście.

Imho te dwa zdania po sobie, w dodatku ze spójnikiem “jednak” to kliniczny przykład non sequitur.

 

– Przeselekcjonowałem już te dokumenty – dodaje Pszczoła. – Tu jest wszystko na temat tej sekty, którą miał zwalczyć dziadek Bogny.

– Taak, to zaczyna się składać w spójną całość – dodaje doktor. –

 

Mam wrażenie, jakby wszystko, co się stało w moim życiu, pchało mnie do tego lasu. Nie jest to przyjemne uczucie. Poza tym chyba zaczyna do mnie docierać, że stoimy naprzeciw czegoś nienaturalnego, spoza naszego świata. Przezwyciężyłam wyjątkowo wiele traum w życiu, ale teraz jestem przekonana, że moja wola nie ma żadnego znaczenia.

Ogólnie dialogi nie są mocną stroną tego tekstu, zwłaszcza jego drugiej części, kiedy usiłujesz upchnąć jak najwięcej fabuły i informacji na krótkim dystansie, ale to już jest jazda po bandzie, jeśli chodzi o nienaturalność wypowiedzi ;) To jest przemowa, zupełnie niepasująca do sytuacji.

 

Zgodnie ze słowami Zembatego z tego miejsca rozciąga się widok na całe jezioro. Po prawej stronie majaczy jedynie czerń tafli jeziora,

 

Podbiega, choć przeszkadza nabrzmiałe podbrzusze.

W ciąży rośnie brzuch, a nie podbrzusze.

http://altronapoleone.home.blog

No więc tak. Będę marudzić. Albowiem po pierwsze uważam, że pomysł fabularny jest na powieść, a nie na opowiadanie.

Powieść cthulhu… nie wiem. Mam pewien pomysł powieściowy w klimacie wejherowskim, ale na kryminał – przy czym poza fazę pomysłu raczej nie wyjdzie :) 

 

Potrzebne informacje niemalże same się znajdują, złole praktycznie same się podstawiają, a potem kultyści mają swoje obchody akurat w tę konkretną noc, kiedy bohaterowie się zakradli w okolicę. No, po prostu moja zawieszona niewiara runęła z hukiem z kołka, na którym wisiała.

 

Nono, się nie czytało uważnie opowiadania :P 

Kalendarz z domu Hincy określał datę obchodów. 

 

Niestety wygląda to tak, jakby autor mając napisane ok. 20k znaków nagle zdał sobie sprawę, że 1) czasu mało; 2) wymyślona fabuła nijak nie zamknie się w 40k, na dodatek w krótkim czasie, jaki został do dedlajnu.

 

No, to akurat prawda. Niestety przy dwóch beczących niemowlakach, jeszcze jak trzeba do normalnej pracy pójść, napisanie opowiadania okazało się być znacznie trudniejsze, niż by się początkowo mogło wydawać. O ile fabułę mogłem wymyślać na spacerach, o tyle na napisanie opowiadania na spokojnie już zabrakło czasu :) 

 

A dlaczego? Akta się przechowuje (defaultowo w nieskończoność) w archiwach. Nie będzie pod ręką, ale na to, żeby ich w ogóle nie było, ktoś musiałby je celowo zniszczyć, a to z kolei nie ma żadnego związku z czasem.

 

Nie, akta spraw karnych po pewnym czasie się brakuje. Takie samobójstwo bodaj po 5 latach idzie na przemiał :) 

 

?? Starannie zakonserwowaną? Znaczy piklowaną? ;)

no – przykładowo z jakiegoś rozporządzenia: broń przechowuje się wyjętą z futerału, rozładowaną, ze zwolnionym kurkiem, z odłączonym magazynkiem, kompletną, zakonserwowaną oraz zabezpieczoną, o ile broń ta posiada zewnętrzny bezpiecznik;

 

W kolejnym efekcie cała scena z kultystami nie jest przerażająca, jest napisana pospiesznie, a zakończenie (samo w sobie niezłe, choć przewidywalne) jest doklejone prawie na siłę. Przywołanie zaś konkretnego Wielkiego Przedwiecznego niestety trudno potraktować z pełną powagą

 

Tutaj nie wiem, mi generalnie mity cthulhu nie kojarzą się z przerażeniem, ale raczej taką mieszanką efekciarstwa, weirdu i może stonowanej obrzydliwości. To znaczy nie kwestionuję spostrzeżenia, że końcówka jest napisana pospiesznie, natomiast nie wiem, czy w konwencji cthulhu jest miejsce na przerażenie. Myślę, że bardziej przerażająca jest bohaterka, która wiedziona szaleństwem, atakuje obcego dzieciaka – i tu wydaje mi się, że łatwiej byłoby wybronić tezę, że doklejony jest raczej wątek cthulhu niż zakończenie ze szpitalem :) 

 

Ogólnie dialogi nie są mocną stroną tego tekstu, zwłaszcza jego drugiej części, kiedy usiłujesz upchnąć jak najwięcej fabuły i informacji na krótkim dystansie, ale to już jest jazda po bandzie, jeśli chodzi o nienaturalność wypowiedzi ;) To jest przemowa, zupełnie niepasująca do sytuacji.

Tu się zgadzam. Pisanie po nocach, w międzyczasie bujania i karmienia, niestety spowodowało, że te postaci trochę mi się zaczęły w głowie zlewać wespół z narratorem w jedno. Potem jak przejrzałem tekst, to również zauważyłem, że miejscami trochę nie gra. 

I po co to było?

Limit prawie w punkt. :-)

Zanim przyzwyczaiłam się, uwierała mnie teraźniejszość w prologu. Zdecydowanie zmieniłabym na przeszły.

Poszedłeś w silny realizm. Nie wiem? Chociaż bardziej jestem na – nie. I ten czas teraźniejszy zastosowany tak konsekwentnie, żadnych wyjątków. Przeplatałabym. Nie rozumiem dlaczego tak? Gdyby chociaż część była z większego dystansu – moim zdaniem lepiej i mocniej – ale to tylko opinia  pojedynczego czytelnika. Zdaje mi się sztuczne, plastikowe i w przypadku tej opowieści, jej natężeniu.

Dla mnie mega poprawnie i ciekawe, ale wybór narracji – duży zgrzyt. Oczy mnie bolały. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nono, się nie czytało uważnie opowiadania :P 

Kalendarz z domu Hincy określał datę obchodów. 

To jeden szczegół, istotnie mogłam przeoczyć/zapomnieć (obecnie nie jest dla mnie najlepszy czas lekturowy), ale to akurat nie zmienia faktu, że ogólnie idzie im za łatwo w tej drugiej połowie, co najzwyczajniej rozczarowuje po klimatycznym początku.

 

Nie, akta spraw karnych po pewnym czasie się brakuje. Takie samobójstwo bodaj po 5 latach idzie na przemiał :) 

Co za barbarzyńcy z tych prawników. Jako historyk grzebiący namiętnie w aktach policyjnych (z XIX w., dla jasności) jestem oburzona. Ale serio, tak się w sądach dzieje? I to po zaledwie pięciu latach? Nic nie ląduje w archiwach państwowych? Trochę mi się nie chce wierzyć, bo przecież może być potrzeba powrotu do sprawy, a u Ciebie to na dodatek ważny funkcjonariusz był, ale nie siedzę w sprawach najnowszych. Choć jeśli nie sąd, to IPN coś powinien mieć ;)

 

zakonserwowana

Chodzi mi o to, że niezależnie od tego, jak poprzedni właściciel zabezpieczył broń przed działaniem warunków zewnętrznych, to określenie mi tu nie pasuje. W doskonałym stanie, zabezpieczona – okej. Ale poza wszystkim mam wrażenie, że po kilkudziesięciu latach w bunkrze ta pepesza jednak w idealnym stanie nie będzie, zwłaszcza że rzeczone warunki odcisnęły mocne piętno na wszystkim innym w środku, a pepesze robiono niekoniecznie z najlepszych, a zatem najtrwalszych stopów. We mnie taka rozbieżność stanu zachowania różnych przedmiotów od razu zapaliłaby czerwone światełko (ktoś w międzyczasie używał pepeszy?), ale może to z kolei archeologiczne zboczenie ;)

 

Ogólnie: nie mam doświadczenia z niemowlakami, ale mam doświadczenie z pisaniem opowiadań w ostatniej chwili z powodów losowych i w koszmarnych warunkach, więc oczywiście rozumiem, niemniej niestety te niedopracowania wpłynęły na ogólny odbiór i ocenę tekstu.

http://altronapoleone.home.blog

Co za barbarzyńcy z tych prawników. Jako historyk grzebiący namiętnie w aktach policyjnych (z XIX w., dla jasności) jestem oburzona. Ale serio, tak się w sądach dzieje? I to po zaledwie pięciu latach? Nic nie ląduje w archiwach państwowych? Trochę mi się nie chce wierzyć, bo przecież może być potrzeba powrotu do sprawy, a u Ciebie to na dodatek ważny funkcjonariusz był, ale nie siedzę w sprawach najnowszych. Choć jeśli nie sąd, to IPN coś powinien mieć ;)

 

Sądowe po skazaniu to długo się trzyma, nawet do 50 lat. Natomiast prokuratorskie umorzone idą szybko na przemiał, 5 lat przy braku znamion, a przy samobójstwie – teraz jeszcze sprawdziłem – 10 lat się trzyma. Umorzenia na niewykrycie mają dość długie terminy 20/25 lat lub dłużej dla zbrodni, ogólnie do czasu przedawnienia. Są kategorie spraw, które idą do archiwum, ale to jest jakiś minimalny odsetek.

 

To jeden szczegół, istotnie mogłam przeoczyć/zapomnieć (obecnie nie jest dla mnie najlepszy czas lekturowy), ale to akurat nie zmienia faktu, że ogólnie idzie im za łatwo w tej drugiej połowie, co najzwyczajniej rozczarowuje po klimatycznym początku.

 

No, niestety – zdaję sobie z tego sprawę. Tak po prawdzie to druga połowa opowiadania powstała w jedno popołudnie ostatniego dnia terminu, jak żona ogarnęła dzieci, bym mógł skończyć tekst :) Mi też trochę było szkoda, że tak wyszło, bo również byłem zadowolony z początku opowiadania. Z drugiej jednak strony opowiadanie po prostu udało się napisać, co poczytuję za niemały sukces. 

 

 

I po co to było?

Z drugiej jednak strony opowiadanie po prostu udało się napisać, co poczytuję za niemały sukces. 

To rozumiem doskonale :) W zeszłym roku w jeden dzień po paskudnym pobycie szpitalu napisałam pierwszą wersję opowiadania, które w tym znalazło się w stawce konkursu MC. Też wymagało dużych poprawek od tamtej wersji – w rezultacie rozwinęło się w prawie podwójną objętość. Więc może doczekam się tej wejherowskiej powieści :D

http://altronapoleone.home.blog

To rozumiem doskonale :) W zeszłym roku w jeden dzień po paskudnym pobycie szpitalu napisałam pierwszą wersję opowiadania, które w tym znalazło się w stawce konkursu MC. Też wymagało dużych poprawek od tamtej wersji – w rezultacie rozwinęło się w prawie podwójną objętość. Więc może doczekam się tej wejherowskiej powieści :D

 

No właśnie – moje opowiadanie, również ze stawki konkursu MC, powstawało na lotnisku we Frankfurcie. Latałem parę razy do żony, jak była na stażu, a połączenie było z pięciogodzinnym oczekiwaniem na przesiadkę. Potem opowiadanie odleżało ze dwa lata, przeszło znaczący lifting, znów poleżakowało dwa lata i trafiło pod kolejny lifting. 

A z tą powieścią to zobaczymy w przyszłym roku :) 

 

Zanim przyzwyczaiłam się, uwierała mnie teraźniejszość w prologu. Zdecydowanie zmieniłabym na przeszły.

 

Ja już od dłuższego czasu preferuję czas teraźniejszy narracji, wymieszany ewentualnie z odniesieniami do przeszłych zdarzeń. Po prostu lepiej mi się tak pisze :) 

I po co to było?

Świetnie się czytało, bo opisałeś zajmujące zdarzenia – zdawałoby się powszednie i normalne, a jednocześnie niewytłumaczalnie osobliwe, w dodatku ulokowane w środowisku, z którym na co dzień nie spotykamy zbyt często. Wplotłeś do tego wątek kryminalny i okrasiłeś rzecz dobrej jakości fantastyką.

Ale mam też wrażenie, że zostałeś ograniczony wymaganiami konkursu, skutkiem czego W ogniach nad Wejherowem mało jest treści, które wielce ceniłam sobie w Twoich poprzednich opowiadaniach. Innymi słowy – jak dla mnie za mało tu Syfa w Syfie. Jednakowoż powiem raz jeszcze – czytało się znakomicie.

 

uświa­do­mi­ła sobie, że wi­dzia­łam już po­dob­nie wy­glą­da­ją­ce dziec­ko. ―> Literówka.

 

– Zrobi pani, jak ze­chce – rzu­ci­łam, szyb­ko zbie­ra­jąc się do wyj­ścia. – ale po­win­na pani pójść z nim do le­ka­rza. ―> Literówka. Zbędna kropka po didaskaliach.

 

– Pro­fi­lak­tycz­nie spraw­dza­my, czy zgony mal­ców nie mają wspól­ne­go mia­now­ni­ka…. ―> Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

–… zna­jo­mi ro­dzi­ców mieli dział­kę w lesie pod Strze­bie­li­nem. ―> Brak spacji po półpauzie, zbędna spacja po wielokropku.

 

Nie­ste­ty wy­buch Pierw­szej Wojny Świa­to­wej prze­rwał prace. ―> Nie­ste­ty, wy­buch pierw­szej wojny świa­to­wej prze­rwał prace.

 

jak na ze­wnątrz słu­chać było dziw­ne od­gło­sy… ―> Literówka.

 

Potem wy­ty­po­wał osoby, które jego zda­niem miały w tym uczest­ni­czyć. Pod ja­kimś po­zo­rem kazał ich za­trzy­mać. ―> Piszesz o osobach, więc: Pod ja­kimś po­zo­rem kazał je za­trzy­mać.

 

– Po­mo­gę, Bogna, po­mo­gę – mówi, gła­dząc ją po gło­wię. ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Innymi słowy – jak dla mnie za mało tu Syfa w Syfie.

 

No weź :D

myślałem, że pierwszy rozdział w zupełności wyczerpie limit syfiastości opowiadania.

– a tak na poważnie, jak pisałem wcześniej, myślę, że mity cthulhu to jednak konwencja rozrywkowa, wobec czego przyjąłem, że pierwszy rozdział będzie ciężki, a pozostałe lżejsze, bardziej kryminalno-cthulhowe. 

I po co to było?

I dobrze sobie pomyślałeś. ;)

Ja natomiast pomyślałam, że wolę te Twoje opowiadania, których nie pisałeś na konkursy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja natomiast pomyślałam, że wolę te Twoje opowiadania, których nie piałeś na konkursy. ;)

 

Pewnie tak, nie ma ograniczeń, opowiadanie się kończy wtedy, kiedy uznam, że nadszedł jego kres. Ale – od dłuższego czasu średnio mi idzie pisanie opowiadań, natomiast konkursy mają to do siebie, że narzucają pewną dyscyplinę tematu oraz przede wszystkim termin, co daje szansę, że tekst – jakkolwiek nieco niedopracowany – będzie jednak skończony. 

I po co to było?

W takim razie życzę Ci, Syfie, dużo samodyscypliny i wielu satysfakcjonujących zwycięstw w konkursach. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

dzięki :) 

I po co to było?

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Ciekawy sposób zapisu, taki pozbawiony emocji, trochę jak reportaż, albo skrypt. Historia poprowadzona sprawnie, bohaterowie przez zdecydowaną większość tekstu wiarygodni. Nie jest to przyjemna opowieść, no ale rozumiem, że nie miało być przyjemnie :)

Zakończenie przyszło trochę za szybko, a scena kiedy Bogna spotyka się z ojcem też wydała mi się trochę nienaturalna szczególnie na początku.

Niemniej jednak porządnie napisana, dobra i wciągająca lektura.

 

Kilka drobnych uwag poniżej do Twojej rozwagi lub odrzucenia:

 

– Zrobi pani, jak zechce – rzuciłam

Chyba powinno być rzuciła

 

Spowite mgłą, ciemne, strome, błotniste jary meandrują pośród porośniętych starymi drzewami wysokich wzgórz, tak to miejsce zapamiętałem.

Ten fragment brzmi bardziej jak opis. Nie wydaje mi się naturalne aby ktoś tak mówił w potocznej rozmowie.

 

Przez jego twarz przebiegają różne grymasy: zdziwienie, gniew, szaleństwo.

Nie mogłem sobie wyobrazić jak wygląda grymas szaleństwa :)

 

Po dwóch tygodniach wszyscy znów spotkają się w piwnicy Zembatego.

To też trochę mnie zdziwiło, że dopiero po dwóch tygodniach się spotykają kiedy śledztwo trwa?

 

– Tak. Trzeba przerwać trucie dzieci.

Trochę nienaturalnie mi to zabrzmiało.

 

Kto wie, jak dar byś otrzymała…

jaki

Dzięki za wizytę! 

I po co to było?

Ech, potworne potwory nie robią takiego wrażenia jak ludzkie potwory i pewnie dlatego to opko nie wybrzmiewa tak mocno jak inne Twoje teksty, które czytałam. Niemniej jednak czytało się dobrze. Podobał mi się wątek kryminalny, świetny był doktorek Zembaty. W ogóle masz talent do kreacji bohaterów. Mi się :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przeczytane, komentarz później. 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Hej Syfie, potrafisz trzymać w napięciu! Wartka akcja, wciągające, mroczne śledztwo, środek opowiadania pochłąnął mnie bez reszty. Ciekawe wprowadzenie realiów biednej, polskiej wsi, opieki społecznej i wynaturzonych potworów. Piękny styl, gładki, obrazowy, pełen metafor.

Jedynie nie do końca mi podszedł sam początek, było aż nazbyt kwieciście, niektóre zdania musiałam czytać dwa razy, by wyłapać ich sens.

Rozwiązanie na końcu, choć bardzo przykre dla bohaterki, mocne i dopasowane do całości. Jak dla mnie, tylko trochę zbyt skrótowo opisane.

Całość świetna. Zwykle unikam horrorów czy opowieści detektywistycznych, to opowiadanie jednak mocno mnie zachęciło do czytania również takich gatunków.

Dzięki za wizyty!

 

Podobał mi się wątek kryminalny, świetny był doktorek Zembaty. W ogóle masz talent do kreacji bohaterów. Mi się :)

 

Jak pisałem wcześniej, wątek kryminalny musiałem potraktować nieco po macoszemu, tym więc fajniej, że się spodobał. 

 

Rozwiązanie na końcu, choć bardzo przykre dla bohaterki, mocne i dopasowane do całości. Jak dla mnie, tylko trochę zbyt skrótowo opisane.

 

Ten limit znaków… ;) 

I po co to było?

Hej, Syfie. Nadal masz swój styl, mhroczny i ponury, fajnie operujesz słowami. Ale tym opowiadaniem zupełnie mnie nie kupiłeś. Widzę tu szereg pretekstowych zdarzeń, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, całą masę skrótów, a rozwiązanie jest klasyczne i oczywiste. Dialogi między postaciami sztywne, same postacie dość mdłe. Pisywałeś o wiele lepiej :|

 

„– Czy to moja wina? – zapytała.” – Brak dookreślenia podmiotu. Bo zgaduję, że to nie Bogna zapytała, a biedna matka.

 

„– Zrobi pani, jak zechce – rzuciłam, szybko zbierając się do wyjścia. – ale powinna pani pójść z nim do lekarza.” – Rzuciła, a nie rzuciłam. Poza tym albo „Ale” wielką literą, albo bez kropki po „wyjścia”.

 

„…nikt bliżej się nią nie zainteresował.

Podzieliła się oczywiście spostrzeżeniami z Pszczołą. Początkowo w ogóle nie interesowało go jej odkrycie.”

 

„Profilaktycznie sprawdzamy, czy zgony malców nie mają wspólnego mianownika….” – Ileż to kropek tam na końcu…?

 

„– No tak… – kobieta zaczęła opowiadać o przypadłości dziecka, wpasowującej się w znany już dobrze schemat.” – „Kobieta” wielką literą.

 

„–…a po jakimś czasie[-,] ktoś zbezcześcił grób mojego synka.” – brak spacji po półpauzie.

 

„Kobieta płacze i dodaje[-.+:] – Ja też widziałam…”

 

„– Jak ty możesz na to… coś patrzeć i nie oszaleć? – krzyczy.” – Skoro krzyczy, to brak wykrzyknika.

 

„–… znajomi rodziców mieli działkę w lesie pod Strzebielinem.” – znowu brak spacji po półpauzie.

 

„Wyraźnie oszołomiony zastanym widokiem lekarz siada na krześle.” – Czy ten widok na pewno był zastany?

 

„…o grzybie mającym cechy zwierzęcia, zapewne potrafiącym się poruszać, być może posiadającym jakiś instynkt lub nawet formę intelektu. Dorosły osobnik zapewne przypominałby nieco nietoperza.”

 

„– Ustaliłem, że pani rodzina również mogła zostać dotknięta tym procederem.

– Nie rozumiem…

– Mój znajomy psychiatra, również lekarz starej daty, wspomniał, że lata temu, mniej więcej w okresie pani wczesnego dzieciństwa, w mieście pojawiła się plaga urojeń u matek, dotyczących ich dzieci. Również wzrosła liczba zgonów niemowląt.”

 

„Komu kazałeś na osiemnaste urodziny wypierdalać? – krzyczy Bogna.” – I znowuż, skoro krzyczy, to potrzeba wykrzyknika.

 

„– Ty mnie w ogóle słuchasz? – wrzeszczy ojciec.” – jw.

 

„Ktoś później chodzi i… – Bogna decyduje się, by jednak nie mówić całej prawdy – pobiera próbki ze zwłok.” – Jeśli chcesz wielokropek, to wypada go zachować z obu stron wtrącenia opisowego.

 

„– Nie chcę tego oglądać. Zabieraj te papiery – woła ojciec.” – I znowu woła bez wykrzyknika.

 

„– Dobra – przecina kobieta – nie ma co się mazgaić.” – Ucina, a nie przecina.

 

„Znalazłem faceta, który był na tym zdarzeniu.” – Na?

 

„stan nie pozwala na dalsze pełnienie funkcji kierowniczych…” – Brak wielkiej litery na początku zdania.

 

„– Ilu tam jest ludzi.” – Kropka na końcu tego zdania wygląda nienaturalnie. Albo pytajnik, albo wielokropek raczej.

 

„–… czy stałabyś się silna” – spacja po półpauzie, a nie między wielokropkiem i słowem.

 

„– Zembaty – woła. – Musisz mi pomóc.” – Wykrzyknik!!!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Hej, Syfie. Nadal masz swój styl, mhroczny i ponury, fajnie operujesz słowami. Ale tym opowiadaniem zupełnie mnie nie kupiłeś. Widzę tu szereg pretekstowych zdarzeń, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, całą masę skrótów, a rozwiązanie jest klasyczne i oczywiste. Dialogi między postaciami sztywne, same postacie dość mdłe. Pisywałeś o wiele lepiej :|

 

Cóż, nie zawsze porwie. Dzięki za wizytę :) 

I po co to było?

Cześć!

Miodzik, aż korci mnie by do Wejcherowa na weekend skoczyć. Świetnie zbudowany klimat, niby sztampowe, ale z czasem okazuje się, że nie do końca. Fabuła paskudna, ale przez to świetna, bo to w końcu weird. Obrzydliwe, sugestywnie pokazane, ale wciąga. Dziwne dzieci, brud, łuski, grzybostwory, i dziadek milicjant, który walczył z sektą. Celnie pokazujesz realia pracy z ludźmi na ciągłym zakręcie. Porządnie osadzone też w lokalnych realiach. I bardzo porządnie opisane, bez zgrzytów jak dla mnie, gładko się przez to płynie, od pierwszego akapity aż do finału.

Zabrakło trochę dłuższych zmagań pod koniec, więcej emocji, niepewności, ale zakładam, że limit znaków miał z tym coś wspólnego. Ale to tylko takie trochę wymuszone czepianie. Ja dla mnie to póki co najlepszy konkursowy tekst jaki przeczytałem (nie przeczytałem jeszcze wszystkich, ale trochę już przebrnąłem). Więcej takich opowiadań!

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Miło mi, dzięki!

I po co to było?

Autor tego opowiadania ma u mnie zawsze fory na starcie, bo zwyczajnie wiem, że pisać potrafi jak mało kto na portalu. Ale takie moje nastawienie nie wpływa na końcową ocenę nominowanego tekstu, a jednocześnie bywa dla Autora okrutne: być może podświadomie rosną moje oczekiwania i wymagania wobec kolejnego opowiadania Syfa? Nie owijając zatem w bawełnę, już na wstępie uprzedzam – jestem na NIE.

A jest mi żal przy tym, bo tekst w 80% napisany jest bardzo po Syfowemu, na bardzo wysokim poziomie warsztatowym, pisarsko dojrzale, do tego opowiedziany mocnym i bogatym językiem, zgrabnymi zdaniami, ciekawymi ujęciami fabularnymi i w większości świetnie rozegranymi scenami (które rozpoznajemy w zasobach popkultury, podobnie jak talię obowiązkowych postaci pojawiających się w fabule: m.in. zgorzkniałego policjanta, lekarza z przeszłością, dziadka [w powszechnym mniemani szaleńca] z rodzinną tajemnicą itd.). Uważam również, że zaaplikowana czytelnikowi dawka obrzydliwości oraz dosadności jest tutaj odpowiednia (widziałem, że niektórym nieco brakowało w opowiadaniu syfu w Syfie), chociaż rozkłada się nierównomiernie na większą partię tekstu. Jest fajny pomysł, są ciekawe lokacje, intrygująca tajemnica z przeszłości, wątki kryminalne, wyraziści bohaterowie. Prawie wszystko gra i kroczy po piórko. Ale…

To, co zadecydowało o moim NIE, to dwie-trzy płaszczyzny, na których dostrzegam pewne słabizny opowiadania. O pierwszej z nich wspominali już chyba poprzednicy – tekst jakby przyspiesza pod koniec akcji, a przy okazji gubi moją uwagę i gubi mroczny klimat. W lasach pod Wejherowem siadła mi wcześniejsza gęsta, ciężka i niepokojąca atmosfera, a kulminacyjne dla fabuły sceny ze wzgórzem pokrytym sutkami, opisy z witkami, czółkami z gałkami ocznymi na końcach, Czarną Kozą z Boru z Tysiącem Młodych itd., które miały być chyba szaleńczo-rozhisteryzowane i lovecraftowsko-niesamowite, wydały się wręcz komiczne i trąciły dosyć tanim horrorem klasy C. Ok, tłumaczysz to rozrwykowo-niepoważnym, wręcz groteskowym charakterem dzieł Lovecrafta (w twoim odbiorze i interpretacji, ja uważam, że to jest jednak w założeniu Autora groza przede wszystkim) i to rzeczywiście mogła być świadoma zagrywka Syfa, ale nie pojmuję, dlaczego zagrałeś naraz takimi kartami w klimatycznym, „kryminalnym horrorze noir” na polskiej prowincji, ze znakomitym wprowadzeniem, dołującym i niewygodnie brudnym tematem, niepokojącym klimatem rodem z rasowych, brutalnych moralnie i wizualnie filmów grozy, opisującym wydarzenia toczące się na krawędzi szaleństwa bohaterki? To znaczy, trzymając się tematyki konkursu, jak najbardziej powinieneś wytoczyć na scenę swoją Czarną Kozę, jej wyznawców tańczących przy ognisku itd., ale gdybyś tylko opisał to jakoś inaczej, bardziej serio, mocniej, przerażająco… Bo ja tu wcześniej widziałem w tropach poza Lovecraftem [i klasyką sekciarskich horrorów (począwszy od „Rytuału” przez „Kult”], także „Dziecko Rosemary” i nawet „Wstręt”, a dostałem witki, sutki i gałki. A obrzydliwie pokryte grzybem niemowlaki zastąpiły jakieś latające gremliny. Czy to zatem ta chęć naśladowania Lovecrafta (w interpretacji Syfa) zaszkodziła tekstowi? Całkiem możliwe. Ja jednak nie siedzę w jury konkursu, tylko w Loży.

Szkoda, bo naprawdę fajnie pogrywasz z czytelnikiem klasycznymi motywami, postaciami i wątkami (koszmarna sekta, bunkry ze swoimi tajemnicami, śledztwo prowadzące w niespodziewanym kierunku, PRL w tle itd.). Jest tutaj zabawa popkulturowymi kalkami niemal postmodernistyczna, trzymasz się klasyki, opowiadając ją po Syfowemu. Widać tę zabawę dobrze w klasycznie „przewrotnym” zakończeniu, które czytelnika satysfakcjonuje, chociaż łatwo je przecież przewidzieć, znając kanon grozy i sekciarskich opowieści.

Druga „płaszczyna-słabizna” tekstu to moim zdaniem wyraźnie odpuszczone fragmenty, do czego się sam poniekąd przyznajesz. Zbyt ciasny limit (uwierający zwłaszcza pod koniec fabuły), pośpiech, inne okoliczności przyrody itd. – to wszystko sprawia, że kluczowe sceny, które powinny być dłuższe, bogatsze i opisane w szczegółach potraktowałeś nieco po macoszemu. Wcześniej, nie oglądając się na limity rozpuściłeś opowieść, klucząc z akcją i śledztwem bohaterów. I w tych fragmentach widać i pełnię warsztatu, i wyobraźnię, widać też, że bawiłeś się wątkiem kryminalnym, opisami, detalami, że znasz odpowiednie chwyty pisarskie. Niestety, od pewnego momentu, wciąż utrzymując poziom językowy, odpuściłeś jakby i kompozycję (serwując nam finał w kilku krótkich odsłonach) jak i konsekwencję w budowaniu nastroju.

Można powiedzieć, że w pewien sposób zafundowałeś mi „Od zmierzchu do świtu” pod Wejherowem. Zapowiadał się brutalny i chory kryminał (u ciebie z wątkiem nadprzyrodzonym), a potem okazało się, że oglądamy groteskowy i makabryczny horror klasy B (film lubię i doceniam).

Po przeczytaniu spalić monitor.

Piórkowo. Będę się trochę powtarzać.

Opko jest dobre. Piszesz świetnie, masz talent do kreacji bohaterów. Doktorek świetnie się wpisuje w galerię sukinsynów, jaką stworzyłeś w swoich tekstach. Niemniej jednak nie wybrzmiało tak, jak inne Twoje opowiadania. Nie ma efektu Wow!, nie ma zaskoczenia, nie ma poczucia, że właśnie zaserwowałeś mi cios w brzuch i nie mogę złapać oddechu.

I myślę, że tu nie zawinniła kompozycja tekstu, ani nawet mocne ściśnięcie końcówki. Po prostu w momencie, gdy pojawił się autentyczny potwór, napięcie spadło (przynajmniej w moim wypadku) i pojawiło się wrażenie… Nie wiem, jak to nazwać, z braku lepszego pomysłu: pojawiło się wrażenie umowności tekstu. To już nie było na serio, została tylko pewna konwencja. Przy scenie gwałtu przewróciłam oczymi, zakończenie zbyłam wzruszeniem ramion i nawet spalenie dziecka mnie nie ruszyło.

Nawet nie jestem pewna, czy dałoby się to rozegrać inaczej, prznajmniej przy założeniu, że autentyczny potwór pojawić się musi i basta. Przeczytałam całkiem sporo konkursowych opek i najbardziej ruszyły mnie te, w których pojawiły się potwory stworzone przez ludzi. I są to akurat te opka, które nie zostały wyróżnione w konkursie. Trochę IMO ten konkurs ograniczał. Możliwe, że potworne potwory już po prostu nie straszą, za dużo na świecie prawdziwego syfu, żeby jeszcze przejmować się tym wyimaginowanym. Sama nie wiem.

W każdym razie będę na NIE, choć przyznaję, że z lekkim poczuciem, że właśnie ukarałam Bogu ducha winnego autora.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

W piórkowej rywalizacji będę na NIE, ale tak na 55 % NIE. Niewiele do TAK-a zabrakło.

Tekst zapunknował u mnie dobrym osadzeniem w lokalnych klimatach (małe miasto, większość ludzi się zna), obiecującą postacią głównej bohaterki, doskonałym pomysłem wyjściowym. Zapunktował też użyciem motywów z Lovecrafta bez śmieszkowania i chichotów – scena z piciem mleka Czarnej Kozy była świetna, klimatyczna, dostatecznie dużo body horroru, żeby mnie otrząsnęło.

Stracił tekst natomiast na tempie (bo widać, że powtórzę za przedpiścami, że termin gonił) – są w nim fragmenty raportująco-streszczające – i na limicie, bo trochę więcej leniwego budowania nastroju by dobrze mu zrobiło.

Podsumowując. Dobry tekst, który mógł być świetny i ma duży potencjał. Minimalnie za mało na piórko w mojej ocenie. 

ninedin.home.blog

Widzę, że autor niezbyt zainteresowany komentarzami czytelników, więc będzie króciutko, żeby nie odbierać czasu innym. Opowiadanie w pierwszej połowie podobało mi się bardzo (skojarzenia z kryminałami Kańtoch); druga połowa to gwałtowny spadek formy i tu w zasadzie mogę podpisać się pod opinią jose – pretekstowa fabuła, mało prawdopodobne zbiegi okoliczności, płascy bohaterowie mówiący tym samym językiem (brak idiolektu); wszyscy poza tytułową trójką ograni na stereotypach, które może byłyby zabawne dziesięć lat temu, ale w tym momencie spłaszczają całą historię do zbioru gagów (konkubent w więzieniu, Kevinek zastąpiony Natankiem itd.). W końcu też nie wiem, pierwsza połowa tekstu była na poważnie, a druga to gra konwencją i kliszami?

Zauważyłam w tekście błędy wymienione już przez moich przedmówców, a niepoprawione.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dzięki za wizytę. 

 

Widzę, że autor niezbyt zainteresowany komentarzami czytelników,

 

Cóż – nie do końca. Przy dwójce niemowlaków, które zresztą w pewnym sensie stanowiły punkt wyjścia dla opowiadania, po prostu można zapomnieć, że nie odpisało się na komentarz :)

 

spłaszczają całą historię do zbioru gagów (konkubent w więzieniu, Kevinek zastąpiony Natankiem itd.)

To właściwie nie jest gag, na Kaszubach te egzotyczne imiona są zaskakująco popularne, w szczególności w tzw. niepełnych rodzinach :) 

I po co to było?

Dwójka niemowlaków? Nieważne, przepraszam :D Miłego niespania! 

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dwójka niemowlaków? Nieważne, przepraszam :D Miłego niespania! 

 

No :) 

I po co to było?

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

:)

I po co to było?

Nowa Fantastyka