Niedziela, 28 lutego
– Czarek! Czarek! Chodź tu szybko! – krzyknęła piskliwie kobieta, wołając męża. – Ktoś skoczył! Ktoś skoczył z balkonu!
Cezary zerwał się i wbiegł do kuchni. Wyhamował gwałtownie, zapierając się o parapet.
Leżał na chodniku przy bloku naprzeciwko. Młody chłopak, z powykręcanymi kończynami. Więcej nie można było dostrzec.
Służby zjawiły się dość szybko i przystąpiły do działań, sprawnie zabezpieczając teren taśmą i płachtami. Wyciągając pałki pogonili nielicznych, żądnych wrażeń, gapiów z miejsca akcji.
Żona Czarka, Roksana usiadła ciężko przy stole. Ukryła twarz w dłoniach, spod których po chwili popłynęły błyszczące łzy. Pierwszy szok minął, a po kobiecie było widać więcej, niż tylko zwykłe poczucie sensacji.
Znów krzyk, tym razem dobiegający z zewnątrz. Przejmujący, pełen przerażenia, taki, którego nie da się zapomnieć. Cezary, który jeszcze przypatrywał się akcji ratowniczej, kątem oka dostrzegł dwie spadające osoby. Najpierw dziewczyna, a tuż za nią chłopak. Młodzi, być może studenci pierwszych lat studiów. Tylko tyle zobaczył. Chwilę przed uderzeniem zniknęli mu z oczu, za jakimś wysokim, iglastym krzewem.
Służby pospiesznie rozdzieliły się, aby wykonać niezbędne czynności.
Poniedziałek, 1 marca
Cezary ściągnął brwi i zacisnął nerwowo usta. Kółkiem myszy impulsywnie przewijał stronę w dół. Kolejna. Nic. Poprawia wynik wyszukiwania. Gdańsk, wielokrotne samobójstwo, niedziela, trójmiasto.pl. Dalej nie było żadnych informacji. Stukał mocno, wielokrotnie w klawisz kasowania. Podparł podbródek na splecionych dłoniach. Ponowił próbę. Może by tak prościej – Gdańsk, Przymorze, samobójstwo. Wynik taki sam jak podczas wszystkich poprzednich prób.
Brak jakichkolwiek informacji.
Medialne milczenie było dla niego wybitnie dziwne. Tak, zdecydowanie media powinny ograniczać informacje o samobójstwach, szczególnie wydarzających się tak blisko siebie. Słyszał o efekcie Wertera po tym, kiedy jego siostra targnęła się na swoje życie. Utożsamiała swoją sytuację z losem chłopaka, który zabił się kilka dni wcześniej w okolicach Lęborka. Miała czternaście lat.
Czego chciał Cezary, próbując znaleźć informacje na temat wczorajszych wydarzeń? Nikomu nigdy nie powiedział. Pozostały jedynie domysły, że rodzinna sprawa sprzed lat nie była zagojona.
W mediach niezmienna, zupełna cisza. Tajemnica stworzona wokół wydarzenia nie dawała o sobie zapomnieć. Cezary miał przed oczami widok spadających ludzi. W pamięci słyszał głos uwalniający się z gardeł samobójców. Aczkolwiek brak informacji pobudzał dziwną ciekawość. Próbował sobie wmówić, że jest w stanie żyć bez tej wiedzy, bez poznania przyczyny. Jednak kolejne podejścia do racjonalizacji całego zdarzenia i tłumaczenia go na modłę czystego zbiegu okoliczności spełzły na niczym. Czuł dziwny niepokój, lęk i strach, który objawiał się notorycznym ściskiem żołądka. Często objawiający się nudnościami, a czasem z tych nerwów nawet wymiotował.
W tej niewiedzy miał żyć dłużej.
Wtorek, 2 marca
Ciszę na klatce schodowej przerwał brzdęk obijających się o siebie kluczy. Cezary wyjął ze skrzynki plik papierów. Rachunki, ulotki, wezwanie na rozprawę w sprawie uszkodzenia samochodu i list. Miejsce wysyłki – Providence. Matt Sullivan.
Mężczyzna pospieszył na górę. Czekał na ten list od dawna. Matt był jego przyjacielem, poznali się podczas konwentu fantastycznego w Londynie. Od tego czasu utrzymywali zażyłe kontakty, a że obaj mieli zamiłowanie do niepopularnych, jak na obecne czasy, rzeczy, to kontaktowali się głównie listownie.
Matt w liście opisywał zmiany w swoim życiu. Pisał o tym, że pomimo początkowych niedogodności i zmartwień, cenił sobie przeprowadzkę z Cleveland do nadmorskiego miasta Providence. Opowiadał o życzliwych, okolicznych ludziach, o tym, że w jakiś czas po przeprowadzce nawiązał z nimi swoistą, niezwykłą więź. Relacjonował o przełamaniu irracjonalnego strachu przed morzem, o częstych spacerach na promenadzie i o sukcesach w firmie. Matt zakończył list następującymi słowami:
Ściskamy Was mocno razem z Alice. Mamy nadzieję, że macie się dobrze. Wszystkiego dobrego, przyjaciele!
Cezaremu zawsze wydawało się, że ceni dobre słowo bardziej niż inni. Ogrom pozytywnych emocji brał z otrzymanych listów i zapewnień, że Matt trzyma za niego kciuki. Dlatego kilkukrotnie, za każdym razem powoli i dokładnie, powtarzał czytanie listu. Robił to chociażby dla samej końcówki, by utwierdzić się, że jest dla kogoś ważny.
Odłożył list na bok. Powrócił do próby wyszukiwania informacji, ale dodatkowa doba nie zmieniła sytuacji. Czy możliwe, aby sprawę o takim potencjale nagłośnienia można było pominąć?
Sobota, 6 marca
Poszukiwania informacji o sprawie wchodziły od rana na zupełnie inny poziom. Był to dzień, w którym Cezary postanowił dowiedzieć się więcej na własną rękę, w bezpośrednim kontakcie. Był poddenerwowany, ale wiedział, że to najlepszy sposób, by poznać chociaż namiastkę prawdy o samobójstwach.
Dobrą, jak mu się wydawało, kandydatkę do rozmowy znalazł dość szybko. Pomarszczona staruszka posuwała się pomału naprzód, ciągnąc wózek pełen zakupów. Cezary w kilku szybkich krokach znalazł się przy niej.
– Przepraszam! Dzień dobry pani!
Staruszka zatrzymała się i odwróciła. Zlustrowała mężczyznę od stóp do głów. Każdy znał to spojrzenie osiedlowych babć.
– Dzień dobry – odrzekła posępnie.
– Jak zdrowie, proszę pani? – rozpoczął z nutką poddenerwowania w głosie.
– A idź pan – machnęła ręką staruszka. – Nie znam pana, a pan taki dociekliwy. Co pana moje zdrowie?
– Przepraszam najmocniej – rzekł już spokojniej Cezary. – Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju i próbuję się czegoś dowiedzieć.
– Czego panu trzeba?
– Czy wie pani coś na temat tych samobójstw?
Starsza pani ściągnęła brwi i spojrzała spode łba.
– Panie, nic nie wiem o żadnych samobójstwach.
– Naprawdę nic? – zapytał zaskoczony.
– Nic – odburknęła gniewnie. – Co panu, na rozum już padło?
– Wie pani, tutaj w ostatnią niedzielę z balkonów wyskoczyły trzy osoby. Wszystkie nie żyją. Naprawdę pani nic nie wie?
– Mariolka by mi powiedziała, jakby coś było. Ja tu proszę pana mieszkam, odkąd ten blok wybudowali. Nic mi nie wiadomo. Nic a nic.
Mężczyzna westchnął ciężko. Ponowił próby, zagadując do innych, rzekomo wszystko wiedzących starszych pań, ale za każdym razem odsyłały go z tym samym. Nie było im nic wiadomo. Lecz jeśli nie im, to komu?
Środa, 17 marca
Świat blokowisk poszarzał. Pierzaste cirrusy błyszczały jaskrawopomarańczowo zapowiadając nadchodzący dzień, kiedy Cezary prędko maszerował w stronę nadmorskiego parku. Popołudniowy dyżur w pracy dawał szansę na spacer. A spacer dawał szansę, by poranne, jeszcze wyjątkowo chłodne powietrze ukoiło umysł tonący pod naporem myśli.
Stojąc na plaży, głęboko nabrał powietrza delektując się bryzą. Zamknął oczy i skupił się na oddechu, tak jakby próbował zdusić istnienie ostatnich wydarzeń.
W tym momencie zrobiło mu się słabo. Nie mógł ustać równo na nogach, kolana wydawały się rozluźniać z każdą chwilą. W myślach usłyszał krzyk samobójców, znów poczuł niepewność związaną z niewiedzą. Wydawało mu się, że pomimo kilku słonecznych dni, ludzi na ulicach było zauważalnie mniej, z niewiadomego powodu. Wypierał to wszystko, tak samo jak fakt, że w poniedziałek usłyszał szefa recytującego tekst w jakimś niezrozumiałym, szeleszczącym języku.
Nagle poczuł coś przy kostce. Śliski twór wsunął się do nogawki, kolistymi ruchami oplótł się wokół łydki i mocno zacisnął. Podobne twory błyskawicznie złapały również za ręce i tułów, lepiąc się, obłapiając i paraliżując ruchy. Poczuł, jak silne macki wyginają go w łuk, odsłaniając brzuch.
W tym momencie nieznane ostrze zostało wbite tuż pod żebrami. Cezary krzyknął, zanim jedna z macek, owijając się wokół głowy, zakneblowała mu usta. Ból był nie do zniesienia. Miał wrażenie, że ostrze zatrzymało się po tym, jak trafiło w któryś z kręgów. Cezary wierzgał się przeraźliwie, próbował wyrwać, wydawał stłumione jęki. Ktoś wyjął przedmiot z brzucha, jednak jeszcze przez chwilę, rana była rozdzierana przez nieznane istoty.
Tajemnicza siła pociągnęła Cezarego tak mocno, że się przewrócił. Szorując policzkiem o mokry piasek widział, jak zostaje wciągany do morza. Poczuł chłód wody w którą właśnie się zagłębiał, czuł pieczenie soli dostającej się do rany. To coś coraz bardziej odciągało go od brzegu. Z trudem łapał powietrze, próbował walczyć, utrzymując się na powierzchni. Przecinał pędzące w kierunku brzegu fale, krztusił się obrzydliwą wodą. Ląd był coraz dalej, z każdą chwilą trudniej było dostrzec nadbrzeżne drzewa, kiedy w pewnej chwili zupełnie stracił je z oczu.
Istota ciągnąca go w głąb zatoki zatrzymała się. Ból, nie wiedzieć czemu, zaczął zanikać. Dalej czuł zranienie, jednak zmniejszające się cierpienie pozwoliło skupić się bardziej na tym, co działo się wokół.
Pod wodą, tuż przed mężczyzną, przemknął długi, wijący się kształt. Fale w tym miejscu ustały, przycichł gwałtowny wiatr i nieznacznie pociemniało. Istota krążąca wokół, w końcu wynurzyła się przed nim. Humanoidalny stwór z rybim ogonem, o śliskiej skórze. Cezary zapamiętał jego spojrzenie wielkich, szklistych i mętnych oczu bez powiek.
Stwór kilkukrotnie wystawił rozdwojony język, dotykając wody. Zasyczał, rozkładając imponujące, kolczaste płetwy na grzbiecie.
– Zzzabrać go do Pana Zatoki – rzekł niewyraźnym głosem w kierunku istoty trzymającej Cezarego.
– A ty, człowieku – kontynuował, odwracając się i wpajając w niego swój wzrok – połykaj wodę. Tylko tak przetrwasz. Niech ciii woda będzie przeźroczysssta, jak to passskudne powietrze. Niech to będzie darrr od Pradawnych.
W jednym momencie tajemny twór porwał Cezarego wprost w głębinę. Gwałtownie się ściemniało. Mężczyzna zdążył zobaczyć pod sobą kulistą, mętną powłokę, mieniącą się ciemnymi odcieniami szarości. Coś ciągnęło mężczyznę w głąb niej. Po chwili materia powłoki pojaśniała. W końcu został przeciągnięty na drugą stronę i ukazał mu się niezapomniany widok.
Na centralnym, obsydianowym obelisku zasadzone było drzewo, oświetlone blaskiem dziwnych, pokracznych istot. Jego nienaturalne, wodorostowe gałęzie zdawały się tańczyć w rytm prądów i wirów, poruszających się gwałtownie. Po ogromnych okręgach pływały istoty, które wydawało się, że były kiedyś ludźmi. Teraz jednak miały wydłużone kończyny, ogony i skórę pokrytą mieniącymi się łuskami. Część z tych istot osiadła na dnie, grupami zbierając się wokół drzewa. Chwilę później Cezary zobaczył na obelisku migoczące znaki nieznanego języka.
Od chmary istot jedna się oddzieliła. Poruszała się spokojnie, choć opierając się przy tym prądom. Płynnymi ruchami tułowia i długiego ogona z kolcami przybliżyła się i w końcu zatrzymała, znajdując się blisko Cezarego.
– Sssłyszysz mnie, prawda?
Mężczyzna nie zauważył, aby stwór otwierał przy tym paszczę.
– Nie muszę mówić w twoim rozzzumieniu, człowieku. Kel D’wyngh. Twygh kel, otrh?
Z ust Cezarego wydobył się jedynie bulgot uwalniając sunące ku powierzchni bąble powietrza. Nie czuł, aby miał zaraz stracić przytomność. Czuł się… wyjątkowo dobrze na dnie. Połykał wodę i nie tracił świadomości.
– Jestem D’wyngh, Pan Zatoki. A ty, człowieku? – powtórzył potwór.
– Jestem Cezary… – pomyślał mężczyzna.
– Czyli wszyssstko się zgadza, człowieku. Lecz od teraz nie będziesz się dla nasss tak nazywał. Przyjmiesz imię potężne i znane w naszym kulcie. Nazywam cię Cxazt’rgh. A teraz wracaj do siebie. Daj temu czasss i wróć do nas. Dowiesz się.
Macki utrzymujące Cezarego puściły. Momentalnie zaczął pracować kończynami, by zdołać dopłynąć do powierzchni. Zanim dotarł do mętnej powłoki, towarzyszyły mu małe, świecące ryby. Po pokonaniu warstwy znów widział tylko nieskończoną głębię morza.
***
Oddychał ciężko, w szybkim, niekontrolowanym rytmie. Cały drżał. Ubranie, do cna przemoczone, wydzierało z niego resztki ciepła. Wbił palce w piasek i powoli wstał. Bluzę miał po części rozerwaną, na wysokości przepony wypływała krew. Mieszając się ze spływającą wodą tworzyła kolorowe pasma, po części czerwone, po części niebieskie, gdzieniegdzie nawet przechodzące w czerń.
Walczył z potwornym bólem tak, aby nie stracić przytomności. Ciemniało mu w oczach, każdy pojedynczy krok był stawiany z wielkim wysiłkiem. Próbował zaczepiać przechodniów, jedynie przeciągłym jękiem i krwią wskazując na potrzebę pomocy. Na nic więcej w tej sytuacji nie było go stać. Jednak żaden ze spacerowiczów nie zwrócił na niego uwagi. Nie pamiętał, ile czasu wracał do domu przez nadmorski park i osiedle. Po drodze, rana w niezrozumiały sposób przestała krwawić, pomimo tego, że wciąż była głęboka i otwarta.
***
Roksana, widząc stan męża, pospiesznie zapakowała go do samochodu i przywiozła na pogotowie. W impulsie zdecydowała, że czekanie na przyjazd służb byłoby zgubne.
Personel medyczny nad wyraz sprawnie przyjął Cezarego i przewiózł na badania.
– Słyszy mnie pan? Co panu się stało? – zapytała lekarka, nachylając się nad pacjentem.
– W-w-wokół tyle krwi. Coś rozorało mi brzuch. Boli pani doktor, tak bardzo boli…
Lekarka natychmiast zabrała się za dotarcie do rany. Pospiesznie, kilkoma zręcznymi cięciami nożyczek do reszty przecięła bluzę. Rozgarnęła poły zesztywniałego ubrania i spojrzała na brzuch.
Dotknęła w tym miejscu, ucisnęła i przyglądała się z niedowierzaniem. Potem Cezary zobaczył już tylko jej gniewny wyraz.
– Żarty pan sobie robi?! Po jaką cholerę pan symuluje?!
Symuluje? Przecież prawie się wykrwawił. Dobrze, że Roksana przywiozła go na pogotowie. Cezary schylił głowę i zgiął się, by spojrzeć na brzuch. Na wysokości przepony była rana, długa i poszarpana na bokach. Była. Jedyne, co po niej zostało, to biała blizna.
Zabrali dokumenty i wyszli ze szpitala. Tuż za progiem SORu, Roksana mocno uderzyła męża torebką.
– Idioto! Przez ciebie najadałam się tylko wstydu! Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś?!
Czarek był skonsternowany. Przecież coś go porwało w głąb morza, krwawił, ledwie zdążył wrócić do domu. A nawet jeśli mu się wydawało, jeżeli to wytwór nienormalnej wyobraźni, to skąd ta blizna?
Piątek, 19 marca
Cezary położył się obok żony i zgasił lampkę nocną.
– Kochanie? – zapytał niepewnie.
– Tak?
– Nie wiem, co się ostatnio ze mną dzieje. Bardzo cię przepraszam, bo na pewno martwiłaś się o mnie, zareagowałaś od razu. Nie wiem co się wydarzyło. Nie wiem, nie wiem… – mówił żałosnym tonem. – Bardzo bolał mnie brzuch i wokół było tyle krwi. Widziałem tyle krwi…
– Nie było krwi, nie mów – odpowiedziała mu żona, całując go czule w czoło.
– Była, przecież sama widziałaś.
– Już dobrze, kochanie. Nie musisz się martwić, wszystko jest dobrze – rzekła spokojnie. – Kocham cię. Kolorowych snów.
– Dobranoc. Przepraszam.
Odwrócił się na plecy i zerknął na mozaikę tworzoną przez rozświetlone pokoje w bloku obok. Dlaczego jego to spotkało? I czy na pewno to wszystko się wydarzyło? Na żadne pytanie nie odpowiedział sobie jednoznacznie. Zmęczony rozterkami, w końcu usnął.
Niedziela, 21 marca
Cezary, będąc notorycznie zajętym analizą ostatnich wydarzeń, czy też omamów, jak zaczynał sądzić, wyszedł się przejść. Świeże powietrze i odrobina ruchu pomagały, jednak tym razem przechadzał się po nierównych osiedlowych chodnikach i skwerach. Uważał, że morze i jego obecność w bliskiej odległości miało na niego wybitnie zły wpływ. Im bliżej był brzegu, tym bardziej intensywne miał zawroty głowy, tym bardziej słyszał niechciane głosy i tym bardziej czuł ból brzucha w okolicach przepony.
W czasie spaceru przechodził obok placu zabaw. Krzyki bawiących się pociech w drewnianych domkach i na plastikowych zjeżdżalniach wyrwał go z zadumy. Dzieci w ten sposób, acz zupełnie nieświadomie, witały zbliżającą się wiosnę po wielu miesiącach nudnego pobytu w domu, będąc skazanymi przetrwać czas zimowej, trójmiejskiej chlapy i niepogody. Rodzice zgromadzili się w małych grupkach, rozmawiając o typowych zajęciach dnia codziennego, wymieniając się poglądami na temat mniej lub bardziej stresowego wychowania. Czasem wchodzili na tematy drażliwe, kiedy któryś z rodziców stawiał swoje dziecko za bardzo na piedestale, ściągając na siebie ukrytą złość i zawiść innych.
Czarek wyminął parę trzymającą swoje dziecko za rączki, dwójkę innych wyrywających kępki jeszcze pożółkłej trawy w pobliżu krawędzi chodnika i kontynuował swój marsz. Przeszedł obok dwóch kobiet stojących ze spacerówką. Dziecko, mające góra półtora roku, zaklaskało, widząc zabawę innych.
Mężczyzna usłyszał za sobą entuzjastyczny głos.
– Słyszałaś Sandra? Kacperek powiedział swoje pierwsze słowo! – powiedziała radośnie kobieta do obecnej obok koleżanki.
– Jaki słodki! Powiedz to samo cioci! Powiedz no, mały bąku!
Czarek uśmiechnął się. Pierwsze słowa to przeżycie. Dla dziecka to coś nowego, przez co rodzice reagują wybitnie pozytywnie. Dla dorosłych to początek drogi komunikacji, który jest im znany. Ucieszona mama nagabywała synka raz po raz, by powtórzył, zademonstrował to, czego właśnie się nauczył. Chłopczyk, śmiejąc się, w końcu wykrzyknął:
– Ktulu!
Nie sposób było powiedzieć, jak dziecko mogło zakomunikować to tak donośnie. Wszystkie dzieci z placu przerwały zabawę i zbiegły się. Wózek i ucieszone kobiety otoczyło stadko brzdąców w kolorowych kurteczkach i kaloszach. Dzieci wzniosły rączki, złapały się za nie w okręgu i skacząc, krzyczały cieniutkimi głosikami:
– Ktu-lu! Ktu-lu!
Ich rodzice, dotychczas czujnie spoglądający, starając się kontrolować wspólną zabawę, powstali i wyciągnęli dłonie ku górze. Zadarli głowy, zmrużyli oczy przed słońcem i pełni zapału zaczęli wołać:
– Cthulhu! Cthulhu!
Stojący na uboczu siwy mężczyzna mocniej przytulił do siebie wnuka.
– I sługa jego, D’wyngh – rzekł, uśmiechając się czule.
Chłopiec odpowiedział jedynie szczerym śmiechem, pokazując dwa rzędy trójkątnych, ostrych zębów.
Cezary przyspieszył kroku. Na początku próbował się hamować, starał się nie pokazywać strachu, jednak po chwili biegł co tchu. Uciekając, poczuł paraliżujący ból głowy. Słyszał szum, tajemniczy szum, dobiegający z nieznanej głębiny umysłu. Zwolnił. Cierpienie zdawało się rozrywać głowę. Jednak tym razem, siła woli jakimś cudem pomogła mu dotrzeć do domu.
Noc z 22 na 23 marca
Cezary przewracał się, szukając dogodnej pozycji do spania. Pościel wydawała się ciężka, przyklejała się do spoconego ciała, jakby chciała ograniczać ruchy. Mężczyzna odrzucił ją i wstał gwałtownie. Podszedł do okna, szukając klamki. Otworzył je powoli tak, aby nie obudzić żony. Kojące powietrze jednak nie napływało. Firanka pozostawała nieporuszona.
Przeszedł do kuchni. Zapalił światło, które odrzucało. Łapczywie popijał tabletkę na ból głowy, który dawał mu się we znaki. Wrócił do łóżka z nadzieją, że koszmar na jawie niedługo się skończy. Tętnice w skroniach pulsowały mu w powolnym, aczkolwiek potężnym rytmie. Cezaremu wydawało się, że czuje przepływające porcje krwi. Zaczął słyszeć także dziwny dźwięk, jakby zgiełk tworzony przez tłum. Monotonny szum mas.
Mijała minuta za minutą, godzina za godziną. Niepokojący czas, zdający się nie mieć końca. Cezary próbował się opierać tym myślom, skupić się na czymś innym, przyjemnym, albo chociaż neutralnym i spokojnym. Jednak wtedy szum atakował umysł jeszcze agresywniej, jedynie mocniej zabierając jego uwagę.
Wśród szumu zaczęło docierać do niego coś wyraźniejszego, głos, a w zasadzie wiele głosów. Stawały się coraz bliższe, na tyle, że przekierowując na nie skupienie, Cezary mógł rozpoznać ich sens. Czy to jego wewnętrzne myśli? Trudno było powiedzieć, mężczyzna sam nie dowierzał, aby umysł mógł mówić w imieniu dziesiątek, jeśli nie setek. Z każdą chwilą były coraz wyraźniejsze, coraz głośniej przemawiały. Dziwne były te myśli. Poplątane, czasem całkiem losowe, dotyczące wielu sytuacji i osób. Począwszy od tego, co kto chce zjeść na obiad, po wewnętrzne rozterki, od radości po krzyki, które czasem władczym lub też pretensjonalnym tonem karciły go i naciskały, by przestał podsłuchiwać.
– Wielki, chwalmy wielkich i pomniejszych. – powiedział jeden głos.
– Muszę zadzwonić do Janki. – zastanawiał się inny.
– Przestań mnie podsłuchiwać! Odejdź!
– k'thgr razfif xotroq'zcuhb.
– Hmm. Całkiem niezła sztuka z niego. Byleby Gaba się nie domyślała.
– Nie podsłuchuj cymbale! Dlaczego mnie podsłuchujesz?!
– Hwyth, hwyth, ai, ai!
Cezary nie zdołał usnąć tej nocy. Dziwne głosy ustały wraz z nastaniem mglistego poranka.
Czwartek, 25 marca
Cezary po „chorych wizjach niezdiagnozowanego szaleńca”, jak nazywał ostatnie wydarzenia, w ogóle przestał spacerować. Ze strachu nie chodził też do pracy. Obyło się to dla niego bez konsekwencji. Telefon w sposób niewytłumaczalny nie dzwonił od kilku dni. Upewniał się wielokrotnie, ale za każdym razem nie było żadnych nowych powiadomień. Nikt nie próbował dowiedzieć się, dlaczego Cezary już nie przychodził, nie kontynuował zadań i projektów. Tym bardziej dziwił się temu, bo zawsze był przekonany o sympatii współpracowników dla jego pozytywnej postawy w biurze i rozluźniania napiętych sytuacji celnymi żartami. Niewiadomych i niewytłumaczalnych spraw gromadziło się coraz więcej. A szum i obce głosy pojawiły się znów.
Piątek, 26 marca
Czy w tym ostatnim czasie istniało coś, co pozostało niezmienne?
Z takim pytaniem próbował uporać się Cezary. Przez wszystkie dotychczasowe wydarzenia stał się nieufny, wycofany. Przestał się łudzić, że ktoś będzie próbował się z nim kontaktować, więc wyłączył telefon i nie korzystał z internetu, nie chcąc się narażać na obrazy, których nie mógłby psychicznie wytrzymać. Pozasłaniał okna w całym mieszkaniu, bo był przekonany, że jest całodobowo obserwowany.
Zawodząc się na wspomnieniach i sytuacjach postanowił poszukać przedmiotu, który doskonale pamiętał. Takiego, którego formy jego mózg nie mógł fizycznie zmienić, za sprawą chorych wizji.
Taka rzecz z ostatnich czasów była jedna. List od Matta.
Cezary usiadł przy stole i ostrożnie wyjął go z koperty. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Schował go uprzednio, dbając jak o skarb. W tej chwili dawało mu to poczucie, że nikt nie mógłby go zmienić, że właśnie list jest tym, czym zawsze być powinien.
Dobrze znany tekst przekazywał póki co to samo. Przeprowadzka Matta, sukcesy w pracy, początkowe problemy z sąsiadami i wyjścia nad morze oraz początkowy strach. Strach? O ile wcześniej traktował to jako tolerowalne dziwactwo, teraz było to dla niego podejrzane. Chciał wierzyć, że to zwykły zbieg okoliczności. Ale czy wszystko można było tym tłumaczyć? Z drugiej strony zaś Roksana i obdukcja w szpitalu negowały to, co uważał za prawdziwe. Pokładał nadzieję, że jak w przypadku Matta, wszystko wejdzie w końcu na dobre tory.
Kontynuując czytanie listu, wzdrygnął się, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Dreszcz przeszedł przez ciało i lękliwie zapytał:
– Kto tam?
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Coś zbliżało się do pokoju w którym przebywał. Podniósł się i nie spuszczał wzroku z drzwi. Przez mleczną szybę dostrzegł cień ręki, która miała je otworzyć.
Cezary ruszył w kierunku nieznanego. Zdążył szarpnąć za klamkę i z impetem otworzył pierwszy.
– Coś ty taki strachliwy?! To tylko ja! – powiedziała Roksana, marszcząc brwi i zdejmując słuchawki. – Mówiłeś coś do mnie, kiedy weszłam?
Mężczyzna odetchnął, podciągnął rękawy do łokci i poprawił bluzę.
– Chciałem cię tylko tak postraszyć, wiesz – rzekł w końcu niepewnie, próbując wybrnąć.
– Dziwnie się ostatnio zachowujesz. Wszystko w porządku, kochanie? – zapytała wyraźnie zatroskana Roksana.
– Tak, wszystko gra.
– No dobrze, skoro tak – odparła, przewracając oczami i kręcąc głową z wyrazem niezrozumienia. – Zawsze coś przede mną musisz skrywać, ale nie naciskam. Będę w kuchni robić obiad. Jesteś głodny?
– Tak. Zaraz do ciebie dołączę.
Cezary usiadł na łóżku i wypuścił powietrze. Poczuł się głupio, że zwykłe wejście żony potraktował w ten sposób. Zaczęło piętrzyć się w nim poczucie winy, że funduje Roksanie niewyjaśnione, przykre incydenty. Bał się, że dalszym takim zachowaniem zepsuje ich kilkuletni związek.
Chwycił za list, chcąc dokończyć czytanie. Tak, aby położyć kres nieznanym wizjom, paskudnym wymysłom własnego mózgu. Powrócił do fragmentu w którym Matt opowiadał o wyjściach nad morze, spacerach na promenadzie i o sukcesach w firmie. Wszystko wyglądało tak, jak poprzednio.
Mężczyzna nie wiedział, czy ma się bardziej cieszyć czy martwić. Z jednej strony obalił fałszywą rzeczywistość, z drugiej, stanął przed problemem leczenia własnej psychiki, o której nie chciał z nikim mówić. Tak był wychowany, wedle starych zasad, że mężczyzna po prostu nie może być słaby, a przynajmniej za żadne skarby nie powinien się do tego przyznać. Dotychczas szedł przez życie pewnie, jednak w kontekście ostatnich omamów, kwestia wyciągnięcia ich na światło dzienne mogłaby w jego myśleniu skomplikować wiele spraw.
Cezary jeszcze raz spojrzał na list. Przesunął kciuk niżej, tak aby odsłonić ostatni, zamykający fragment. Matt zakończył list następującymi słowami:
Ściskamy Was mocno razem z Alice. Mamy nadzieję, że macie się dobrze. Wszystkiego dobrego, przyjaciele! Cthulhu fhtagn!
Cezary padł nieprzytomny na łóżko.
Sobota, 27 marca
Dzwonek niewyłączonego budzika w sobotni poranek wydawał się najgorszym możliwym wariantem zaczynającym dzień.
Roksana jeszcze spała, na boku, spokojnie. Cezary lubił patrzeć jak śpi, wówczas w myślach nazywał ją swoją królewną. Czasem, gdy już było późno, muskał jej policzek zewnętrzną stroną palców i czule całował. Zawsze czuła się wtedy wyjątkowo, wielokrotnie wyznając i mu i przyjaciółkom, że budzi się u boku tego jedynego.
Czarek przetoczył się na prawy bok, przysunął się i delikatnie przemieścił dłoń pod pościelą, obejmując żonę. Bliska obecność bardzo go uspokajała i miał nieodparte poczucie, że wszystkie wewnętrzne demony i urojenia w tej konfrontacji nie mają szans. W takich chwilach przestawał wierzyć we wszystko złe, co się działo. Albo co mu się wydawało, że się dzieje.
Oddychali jednym rytmem, złączeni w miłosnym uścisku. Cezary pocałował, a w zasadzie musnął ustami odsłonięte ramię żony. Odetchnął. Ostatnio było mu tylko trudniej. Odrzucił kołdrę, dotknął chłodnej podłogi. Przed oczami, na ułamek sekundy, powstał obraz zimnej, morskiej wody. Przetarł powieki. Tak dalej nie mogło być.
Cezary poszedł do łazienki na poranną toaletę. Skrzypienie łóżka wskazywało, że Roksana właśnie wstała. Przekręcił zamknięcie w drzwiach i szarpnął za klamkę. Podniósł wzrok i zobaczył żonę.
Stała spokojnie i przypatrywała się. Długie, kręcone i czarne jak smoła włosy miała przerzucone na jedną stronę. Miała luźną bluzkę, zmysłowo opadającą poniżej ramion. W takich sytuacjach Czarek patrzył na nią z zachwytem, lecz teraz nie dowierzał. Nie mógł znieść wzroku jej wielkich oczu. Szklistych i mętnych.
Poniedziałek, 29 marca
Cezary przeciągnął wychudłymi palcami po zgiętej kartce. Upewniając się co do poprawnego złożenia ostrożnie włożył ją do koperty. Starannym pismem nakreślił imię żony, kładąc adresację na stole w kuchni. Był gotów. Roksana wyszła do pracy, z resztą z tego akurat się cieszył. Obecność żony pod obcą postacią sprowadziła go na sam skraj. Teraz miał go przekroczyć.
Pozwolił sobie na ostatnie przyjemności. Sok pomarańczowy, który uwielbiał od zawsze oraz naleśniki z masłem orzechowym, które przed wyjściem do pracy zrobiła wybranka. Smaki, które były w tej chwili czymś więcej. Jedynie one zostały tym samym od czasów dzieciństwa. Stanowiły perfekcyjny akcent na koniec jego historii. Spożywał pospiesznie, obawiając się przedwczesnego powrotu żony. W końcu odstawił talerz. Ze stołu zdjął wszystko, tak, aby został tylko list. Serce biło mu wybitnie szybko. Bał się, ale to było jedyne rozwiązanie. Skok po wolność z czwartego piętra. To jak światło w oddali, widziane na ciemnej ścieżce losu. Poczuje coś? Ile to będzie trwało? Czy usłyszy chrzęst łamanych kości, czy poczuje ból miażdżonych wnętrzności? Poszedł do łazienki, by ostatni raz spojrzeć sobie w oczy.
Rozległo się pukanie do drzwi, odrywające myśli od planu, zabierające skupienie. Nie spodziewał się nikogo. Czyżby Roksana wcześniej wyszła z pracy? To chyba niemożliwe. Kolejne pukanie. Trzy uderzenia, równomiernie rozłożone w czasie. I znów. Mężczyzna powoli, stąpając na palcach, bezgłośnie zbliżył się do drzwi. Metalowa zasłonka wizjera była na szczęście odchylona. Znów ktoś zapukał. Mężczyzna zmrużył lewe oko i przysunął się do wizjera.
Jak się okazało, na klatce stało kilku policjantów. Wszyscy nienagannie umundurowani, w czarnych okularach i cienkich bawełnianych rękawiczkach.
– Otwierać, policja! – krzyknął jeden z nich agresywnym tonem.
Cezary z wolna wycofał się w głąb mieszkania. Kolejne pukanie było już wyraźniejszym dobijaniem się przy pomocy pałki. Szarpnięcie za klamkę. Otwierać? Taka opcja przekreśliłaby plan. Mężczyzna stał opierając się o chłodną ścianę, przy wejściu do salonu. Znów uderzenia pałki.
– Cezary Kostecki, otwierać!
Wtem w głowie ponownie pojawiły się dialogi, które zdarzało mu się słyszeć ostatnio.
– Chce się zabić, to niedopuszczalne!
– Jak może Mu to robić!
– Niech ktoś wezwie służby! Niech nie powtórzy się to co ostatnio!
– Ratunku! Ratunku, panie Cezary!
Ktoś wiedział? Nie, to wewnętrzne głosy. Ale czy na pewno? Czy wyobraźnia tak realistycznie mówiłaby głosami setek?
Cezary spojrzał w kierunku balkonu. Albo teraz, albo nigdy.
Nie zdążył zrobić kroku, kiedy rozległ się trzask w przedpokoju. Myśli innych osób, które obejmowały umysł mężczyzny jeszcze silniej stłumiły postrzeganie tego, co działo się na zewnątrz, wprowadzając go w pewnego rodzaju amok. Usłyszał stukot podkutych policyjnych butów. Cezary w otępieniu chwycił za wazon i uderzył jednego z funkcjonariuszy. Kawałki szkła rozprysły się po pokoju, a woda z pojemnika roztoczyła na ścianie fantazyjne, wężowe kształty. Na drugiego policjanta rzucił się z pięściami. Machając praktycznie na oślep, prawym sierpowym trafił w twarz. Policjant zatoczył się, próbował podeprzeć się szafki, ale upadł. Czarek nie zdążył nic więcej zrobić, ciosy policyjnych pałek i pięści w końcu go dosięgły.
Nie pamiętał, jak długo policjanci go bili. Wiedział tylko, że próbował zwinąć się w kłębek, łudząc się, że mniej przez to będzie cierpiał. W jednym momencie znęcanie się skończyło. Przez chwilę jeszcze leżał na podłodze, zasłaniając głowę. Policjanci wówczas próbowali go podnieść. Otworzył oczy. Krew z rozbitego łuku brwiowego rozlała się na lewe oko i skrzepła.
Prawym dostrzegł jednak wzrok policjanta, którego uderzył pięścią. Oczy o pustym spojrzeniu. Wielkie, szkliste i mętne.
Piątek, 2 kwietnia
– Cezary! – usłyszał wyraźnie głos w głowie.
– Nie mów tak do mnie. Stałem się kimś innym.
– Obawiasz się czegoś, przyjacielu?
– Niczego. Albo prawie niczego.
– Więc? Gdzie jest to twoje ale?
– Chciałbym, aby Przedwieczni byli łaskawi dla faktu, że chciałem ich przedwcześnie opuścić i wybaczyli mi to.
– Nie martw się, Cxazt’rgh. Ostatecznie stanąłeś po ich stronie.
– Dziękuję przyjacielu. Dobrze cię słyszeć, Mutth’mo. Przynajmniej teraz mówimy jednym językiem.
– Za jakiś czas z pewnością się znów spotkamy.
Cezary przeszedł do przedpokoju, zostawiając za sobą śliski ślad. Ujął żonę za jej płetwiastą rękę. Ich puste spojrzenia się spotkały.
– Czas na nas, Ryxylwg. Czas powrócić do morza. Zakończmy cykl rozpoczęty miliony lat temu, kiedy żywe istoty sprzeniewierzyły się Przedwiecznym i wyszły na ląd. Myślały, że zdołają uciec ich panowaniu. I przez te miliony lat, kiedy Wielcy pozostawali w uśpieniu i ukryciu, istoty przywłaszczyły sobie to wszystko. Na końcu ewolucji przeklętych gatunków lądowych stanął człowiek, z którym Przedwieczni nawiązali kontakt i przekonali go, o właściwym porządku. Nadchodzi kres tego świata, o Ryxylwg. Nie wiemy kiedy, ale czujemy to, że nadchodzi Dzień Przebudzenia. Ci którzy dołączą się do nas przetrwają i wielbić będą tych, którym należna jest chwała i panowanie.
– A co z tymi, którzy odrzucą dar? – zapytała sykliwie Ryxylwg.
– Na nich czeka pomsta i śmierć w katuszach. Ryxylwg?
– Tak?
– Kiedy to się wszystko zaczęło?
– Od ostatnich dni stycznia. Wszystko na początku postępowało powoli. Sama starałam się nie widzieć zmian, ale chwilę przed tym, kiedy chciałeś skoczyć, dostałam wizję. I zrozumiałam. Opierałeś się długo, o Cxazt’rgh, ale tym więcej zyskali teraz Przedwieczni.
Cxazt’rgh zamknął w tym momencie oczy. Usłyszał głosy.
– Idźmy już, o droga Ryxylwg – rzekł. – D’wyngh czeka już z orszakiem ocalałych.
Ryxylwg wyszła pierwsza. Cxazt’rgh odwracając się, rzucił zapałkę w kałużę benzyny. Mieszkanie momentalnie stanęło w płomieniach.
Niekończące się zastępy dziwnych istot parły ku morzu, ku Starej Ojczyźnie, jak zwykli ją nazywać. Tracąc powoli resztki człowieczeństwa, w odmętach Bałtyku mieli pozbyć się go całkowicie. Ciągnęli tysiącami, zostawiając za sobą wielkie, płonące miasto. Zgliszcza, utożsamiane z bezwartościową, niszczycielską egzystencją na lądzie. Z ich starym życiem.