- Opowiadanie: belhaj - Deszczowy dzień niedaleko wioski zwanej Appeln

Deszczowy dzień niedaleko wioski zwanej Appeln

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Deszczowy dzień niedaleko wioski zwanej Appeln

– Wstawaj, Talmond! – Gwałtowne szturchnięcie wybudziło mężczyznę z błogiego snu. Z trudem otworzył zaropiałe oczy, w gardle czuł suchość spowodowaną wczorajszym pijaństwem. – Wstawaj!

– Co jest? – wychrypiał, starając się zogniskować wzrok. Ujrzał stojącego obok Hasalika, który potrząsał nim, próbując dobudzić.

– W trąby dmą. – Młodzieniec był podekscytowany. W przeciwieństwie do Talmonda, któremu niezbyt spieszyło się do wymarszu. – Powiadają, że bitwa będzie. Zwiadowcy widzieli wojska melbarskie po drugiej stronie doliny.

– Szlag – zaklął starszy z żołnierzy i podniósł się z posłania. W obozie trwał wzmożony ruch. Oficerowie wrzeszczeli na podwładnych, starając się doprowadzić ich do porządku i jak najszybciej przygotować do gotowości bojowej. – Kurwa, ależ mnie łeb napierdala.

– Nie dziwota, wracając, mało nie przewróciłeś namiotu. A pieśń o burdelmamie z Lagenkatt słyszeli pewnie nawet w zamorskim Tiraju – zaśmiał się Hasalik, zwijając koc i pakując go do plecaka.

– Szlag – zaklął ponownie Talmond przypominając sobie wczorajszy wieczór. Wykorzystując znajomość z kwatermistrzem, znacznie uszczuplili wojskowe zapasy piwa i gorzałki. Jednak przecenił swoje możliwości. Taka dawka alkoholu w młodości nie wywarłaby na nim wrażenia. Wczoraj ledwo dotarł do namiotu swego oddziału, a o poranku czuł się, jakby został wypluty przez glizdowca. Z trudem wstał na nogi, czując ogarniające go mdłości i zawroty głowy. Bolały go mięśnie, a w brzuchu coś nieprzyjemnie bulgotało.

– Jak myślisz, dużo ich będzie? – spytał Hasalik.

– Kogo? – Głos Talmonda był chrapliwy, jakby coś tkwiło mu w gardle.

– No, Melbarczyków.

Mężczyzna spojrzał na młodzieńca i tylko machnął lekceważąco ręką. Nic nie obchodziły go swary między możnymi. Lata temu zaciągnął się do wojska, szukając przygody. Przypominał wtedy Hasalika. Żądnego walki, chwały, sprawdzenia się w boju. Teraz pragnął jedynie odebrać comiesięczny żołd, wykonując jeno najprostsze wojskowe czynności. Jak mógł starał się unikać walki, zawsze wymyślając jakąś wymówkę, żeby zostać w taborach lub otrzymać lżejsze zadanie, niewymagające narażania życia. Dzisiaj jednak wyglądało na to, że nie zdoła się wymigać od udziału w bitwie.

– Zobacz. – Hasalik wskazał na zbliżający się oddział konnych. – Czy to nie sam hrabia ze świtą?

Talmond rzucił okiem na zbliżających się jeźdźców, ale nic nie odpowiedział. Rozpoznał hrabiego Giacomazziego Bacheta-Barbiera, jego seneszala oraz marszałka de la Roux. Tuż za nimi na białej jak śnieg klaczy jechał Gael Mastrobrandi, mag należący do elitarnej kasty geomantów. Talmond poczuł nieprzyjemne mrowienie w dłoniach. Splunął, chcąc pozbyć się z ust nieprzyjemnego kwaśnego smaku. Zaczął zwijać rzeczy, choć jego ruchy były powolne i ociężałe. Kiedy wielmoże przejeżdżali tuż obok, wciąż powtarzał szeptem pod nosem:

– Szlag, szlag, szlag.

 

***

 

Jeźdźcy minęli wojskowy obóz i wjechali na górujące nad okolicą wzgórze. Mimo, że było pochmurno i zbierało się na deszcz, rozciągający się widok na porośniętą łąkami dolinę pozwalał dobrze przyjrzeć się przyszłemu polu bitwy.

– Jak się nazywa tamta wieś? – spytał hrabia Giacomazzi Bachet-Barbier, wskazując skupisko kilku chałup na południowo-wschodnim krańcu doliny.

Seneszal Adalbert spojrzał na mapę i odpowiedział po dłuższej chwili:

– Liszaje.

– Hmm… – Hrabia zmarszczył brwi. – A tamta?

Druga z wiosek była odrobinę większa i leżała na przeciwległym krańcu. Już na melbarskim terytorium. Dolina od wieków stanowiła granicę między państwami, a dzisiaj miała stać się areną walk.

– Appeln.

– W takim razie niech potomni zapamiętają ten dzień jako bitwa pod Appeln. – Bachet-Barbier wyprostował się w siodle i sięgnął po przytroczoną przy jukach lunetę. Giacomazzi zakupił ten niezwykły przedmiot podczas niedawnej wizyty w jednym z portowych miast na Wybrzeżu Muszli. Przyłożył przyrząd do oka i spojrzał.

– Wojska melbarskie też są już w gotowości – powiedział po kilkuminutowej obserwacji.

Rzeczywiście, na przeciwległym krańcu doliny można było dostrzec maszerującą wrogą piechotę oraz spory oddział ciężkozbrojnej jazdy, stanowiący trzon wrogiej armii. Oddziały zbliżały się do Appeln, gdzie najprawdopodobniej miały zaczekać na ruchy przeciwników.

– Wszyscy dowódcy wiedzą, co mają robić? – spytał Giacomazzi, choć wiedział, że przedstawiony na wieczornej naradzie plan ofensywy został nakreślony bardzo wyraźnie.

Marszałek polowy Ferhat de la Roux wyprostował się w siodle i odpowiedział dumnym głosem:

– Tak jest, panie hrabio. Zwycięstwo będzie nasze.

Giacomazzi spojrzał na marszałka. Mężczyzna przygryzał wargi, potrząsając przy tym sumiastym wąsem. Obserwował dolinę, a na jego twarzy nawet dziecko zdołałoby dostrzec zdenerwowanie. Miała być to pierwsza bitwa pod jego komendą, dlatego też bardziej doświadczony Bachet-Barbier wziął na siebie większość przygotowań. Młody de la Roux, był potomkiem marszałka Reynala, który dowodził wojskami, kiedy Lezmont władał jeszcze ojciec hrabiego. Choć tytuł nie przechodził dziedzicznie, Giacomazzi postanowił dać mu szansę. Nie spodziewał się, że okazja do wykazania się na polu walki nadejdzie tak szybko. Niesnaski pomiędzy władcami Melbaru i Lezmont nie należały do rzadkości, jednak ostatnimi czasy nasiliły się kiedy władzę w Melbarze przejął Earvin Lorimer. Buńczuczny władca podbijał kolejne miasta na swej północnej granicy, wykorzystując wojnę domową w tamtejszych krajach. Zresztą po rzezi, jakiej dokonał na mieszkańcach Lapaggio, włodarze sami otwierali przed nim bramy.

Po udanych podbojach Lorimer zwrócił swą uwagę na bogate ziemie należące do Lezmont. Na szczęście Bachet-Barbier zdołał umieścić w Melbarze szpiega, stąd wiedział o planowanym ataku na jego ziemie. Giacomazzi spojrzał na wkraczające do doliny wrogie wojska i wydał rozkaz:

– W takim razie zaczynamy.

W tym momencie z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszcze. Początkowo niewielka mżawka, szybko przerodziła się w coraz większą ulewę.

 

***

 

– Tatko, tatko! – Tibor wparował do chałupy, krzycząc już od progu. Chłopak był wyraźnie podekscytowany, o czym świadczyły zaczerwienione policzki. – Wojska idą.

Goljak zamarł z łyżką w połowie drogi między miską a ustami. Krzątająca się przy kuchni Irma aż pisnęła ze strachu.

– Co ty gadasz, synku? – spytała przestraszona. – Jakie wojska?

– Na sztandarach mają czerwone poroże na niebieskim tle. Chłopaki powiadają, że to knechci z Melbar.

Irma spojrzała na męża, który odłożył łyżkę do miski z niedojedzoną owsianką i kiwnął głową. Goljak przez wiele lat służył w wojsku. Stoczył dziesiątki bitew i potyczek. Odnosił rany, zabijał, opłakiwał kamratów i przepijał łupy. W końcu po latach tułaczki osiadł w Appeln, gdzie poznał Irmę. Zakochał się i założył rodzinę. Hodował owce, pracował na roli, dbał o dom. Odnalazł swoje miejsce na świecie. Żył w spokoju, ciesząc się każdym przeżytym dniem.

Aż do dzisiaj.

– Budź Silkę i spakuj najpotrzebniejsze rzeczy. – Goljak wstał i powiódł smutnym wzrokiem po chałupie. Po miejscu, w którym żył przez ostatnie piętnaście lat. Appeln leżało na granicy, jednak mężczyzna nie przypuszczał, że do ich spokojnego domostwa dotrze wojna. Zbyt wiele razy widział, co działo się z wioskami leżącymi na trasie przemarszu wojsk. Zbyt wiele razy sam uczestniczył w plądrowaniu, paleniu i gwałtach. Podszedł do stojącego w rogu kufra. Uchylił wieko i otworzył ukryty pod nim schowek. Wyjął schowany tam lata temu miecz. Rękojeść pełna była nacięć, każde symbolizowało zabitego w boju wroga. Wciąż dobrze leżała w dłoni. Goljak odwrócił się do przerażonej żony i powiedział: – Musimy uciekać.

 

***

 

Ależ chce mi się lać, pomyślał Talmond, maszerując wraz z resztą oddziału. Przez poranne zamieszanie, kaca oraz ogólny pośpiech zapomniał udać się na stronę i opróżnić pęcherz. Teraz było już na to za późno. Szlag, mężczyzna po raz kolejny przeklął własną głupotę i roztargnienie. Jakby tego było mało, z nieba siąpił deszcz, zmieniając podmokły teren w grząskie błoto. Krople uderzały w szyszak, potęgując i tak nieznośny ból głowy.

Piechota schodziła w dolinę w karnym szyku. Najpierw maszerowali ciężkozbrojni tarczownicy, za nimi szli włócznicy, wśród których przebywał Talmond, a pochód zamykali łucznicy oraz niewielka grupa kuszników. Na flankach armii krążyła lekka jazda licząca jednak co najwyżej kilkadziesiąt koni. Jeźdźcy stanowili także awangardę, a gdy dotarli właśnie do zabudowań jednej z dwóch położonych w dolinie wiosek, przeganiali mieszkańców z chałup i wysyłali na wzgórze, do taborów i opuszczonego obozu wojska. 

Oddziały minęły wioskę i rozciągnęły się na szerokość doliny. Skrzydła armii chronione były przez porośnięte gęstymi lasami zbocza. Można już było dostrzec przegrupowujące się po przeciwnej stronie doliny szeregi wrogich jednostek. 

– Sporo ich – szepnął Hasalik. Entuzjazm rozpierający go jeszcze godzinę temu zdawał się wygasać im bliżej było do bitwy.

Talmond mruknął tylko coś w odpowiedzi. Nacisk na pęcherz stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania. Za chwilę popuszczę i będzie wstyd przed całym pułkiem, pomyślał mężczyzna.

– Gotować się do boju! – krzyknął pułkownik Sykora. – Wpierw włócznię, za nimi tarczownicy! Musimy utrzymać linię!

– Łatwo ci, kurwa, powiedzieć! – Głos Talmonda zniknął w ogólnym zgiełku panującym wśród przegrupowujących się żołnierzy.

Przeciwnicy nie czekali, aż oddziały przyjmą pozycję obronną. Zagrały trąby, a ziemia zaczęła drżeć. Wroga jazda ruszyła do szarży.

– Nie cofać się! – Pułkownik Sykora zagrzewał żołnierzy.

Tętent był coraz głośniejszy. Talmond wyjrzał zza tarczy stojącego przed nim żołnierza i ujrzał kilkuset rycerzy w pełnych zbrojach galopujących prosto na nich. Chwycił włócznię mocniej i zaparł się o ziemię. Przez chwilę zapomniał nawet o tym, jak bardzo chce mu się lać.

 

***

 

– Atakują. – Seneszal Adalbert był wyraźnie podekscytowany. – Ich jazda szarżuje na nasze linie.

– Niech łucznicy rozpoczną ostrzał – rozkazał marszałek de la Roux. Stojący obok trębacz zadął w róg.

Przez padający deszcz widoczność ze wzgórza nie była najlepsza, jednak dawała jako taki wgląd w pole bitwy. Hrabia Bachet-Barbier wraz ze świtą obserwował rozwój wypadków.

Łucznicy napięli łuki i wypuścili pierwszą salwę. Strzały nie wyrządziły większych szkód szarżującym rycerzom. Ledwie kilku z nich spadło z wierzchowców. Większość strzał ześlizgnęła się po napierśnikach i zbrojach opancerzonej jazdy. Podobny skutek przyniosła kolejna salwa. Było jasne, że w ten sposób atak nie zostanie powstrzymany. 

– Czas zagrać odrobinę nieczysto. – Giacomazzi uśmiechnął się pod nosem, pomimo że marszałek de la Roux zdawał się być zaniepokojony rozwojem wypadków. – Gael, zajmij się tym.

Trzymający się dotychczas z tyłu geomanta, zsiadł z konia i podszedł do zbocza wzgórza. Zrzucił z głowy kaptur. Jego łysa głowa w momentalnie zaczęła lśnić w padającym deszczu, a okalający ją złoty diadem błyszczał nienaturalnym blaskiem. Mastrobrandi klęknął i zaczął powtarzać tajemniczą inkantację w nieznanym języku. Przyłożył ręce do zmokniętej ziemi i zanurzył w niej dłonie. Zaśpiew stawał się coraz głośniejszy, a hrabia Bachet-Barbier miał wrażenie, że wzgórze, na którym przebywają, zaczyna drżeć.

– Spójrzcie. – Adalbert wskazał palcem dolinę.

Ziemia pod stopami szarżującej jazdy zaczęła się poruszać. Wybrzuszać i zapadać, stała się miękka i grząska. Przerażone konie upadały, zrzucając ciężkozbrojnych jeźdźców i przygniatając ich swoim ciężarem. Wśród atakujących rycerzy wybuchła panika. Część zaczęła się wycofywać, większość topiła się w zdradliwym gruncie jak w rozszalałym od sztormów morzu. Nieliczna grupa dotarła do pozycji obronnych, jednak wytracając swój impet, szybko została stłamszona. Atak rozbił się o tarcze, a rycerze i wierzchowce zostali zakłuci włóczniami i mieczami piechoty.

Gael Mastrobrandi wstał i zachwiał się. Jego blada twarz i puste oczy zdradzały skrajne wyczerpanie. Giacomazzi podszedł do geomanty i poklepał go z zadowoleniem po plecach.

– Świetnie się spisałeś. – Mag skinął tylko głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. – Adalbert, odprowadź go do obozu i niech zajmie się nim felczer.

– Niesamowite – powiedział marszałek de la Roux kiedy seneszal wraz z geomantą już się oddalili. – Nie spodziewałem się, że ten człowiek włada aż taką mocą.

– To prawda. Gael posiada nieocenione talenty. – Hrabia spojrzał na resztki uciekającej wrogiej jazdy i uśmiechnął się szeroko. – Udało nam się przejąć inicjatywę. Trąbcie do ataku.

 

***

 

Milda od zawsze uwielbiała szyć. Od dziecka pomagała mamie, która pracowała jako szwaczka. Z czasem sama przyjęła się w szwalni, a wieczorami dorabiała sobie dokonując poprawek krawieckich dla bogatych dam z Lezmont. Nie przypuszczała jednak, że pasja do szycia przywiedzie ją do szpitala polowego, tuż za polem bitwy, który zaraz miał się zaroić od rannych.

– Zaczęło się – powiedział Raso, jeden z noszowych. Pociągał z fajki napakowanej suszonymi źdźbłami, roztaczając wokół siebie aromatyczny zapach. Źdźbła pozwalały się uspokoić, koiły nerwy i oddalały troski. Były bardzo popularne wśród uboższej ludności, Milda również niejednokrotnie ich próbowała. Teraz również miała ochotę wypełnić płuca  słodkim dymem, jednak wiedziała, że musi zachować trzeźwość umysłu. – Walczą.

Rzeczywiście. Z doliny niosły się pierwsze odgłosy bitwy. Zagrzewające do boju okrzyki, szczęk broni oraz jęki rannych. Milda przełknęła ślinę i z trudem opanowała drżenie rąk.

Ze wzgórza przyprowadzono im pierwszego rannego. Nie był to jednak żołnierza, a wysoki, łysy mężczyzna, ze złotym diademem na głowie. Seneszal Adalbert, którego dziewczyna wielokrotnie widywała w Lezmont, położył słaniającego się mężczyznę na stole i pytająco spojrzał w stronę Mildy.

– Zajmijcie się nim. Muszę wracać do hrabiego.

– Oczywiście. – Dziewka spłoniła się, chłopak był naprawdę przystojny.

Podeszła do rannego, który jednak nie miał na ciele żadnych widocznych obrażeń. Miał otwarte oczy i spoglądał na zbliżającą się Mildę przytomnym, bystrym wzrokiem. Emanowała od niego przedziwna energia, wywołująca mrowienie w koniuszkach palców oraz gęsią skórkę.

– Nagotuj wody i przynieś zioła. Aloes, pokrzywę, sowie ziele oraz liście miretki. A do naparu dodaj tego. – Drżącą dłonią podał jej fiolkę wypełnioną gęstą, granatową substancją.

Dziewczyna o nic nie zapytała. Kiwnęła tylko głową i oddaliła się w poszukiwaniu składników.

 

***

 

Talmond cieszył się, że nie atakuje w pierwszej linii. Widział, jak biegnący przed nim piechurzy nadziewają się na mur tarcz i włóczni. Padający deszcz sprawił, że kilku żołnierzy poślizgnęło się na grząskim podłożu, przewracając się i wywołując rozgardiasz w szeregach atakujących. Talmond skrył się za stojącym z przodu tarczownikiem i starał się złapać oddech. Stojący obok Hasalik dźgał włócznią, wydzierając się przy tym w bitewnym amoku. Zbryzgana krwią, błotem i deszczem twarz młodzieńca wykrzywiona była gniewnym grymasem.

– Napierać! – Wśród bitewnej wrzawy przebił się donośny głos pułkownika Sykory. – Atakować!

Talmond wychylił się zza zasłony i również dźgnął. Włócznia utkwiła w ciele przeciwnika, a kiedy żołnierz próbował ją wyrwać, drzewce pękło z trzaskiem. Stracił równowagę i upadł, ryjąc twarzą w błocie. O mało nie został stratowany przez biegnących do ataku żołnierzy. Potrącili go kilka razy, kiedy próbował wstać. W końcu mu się udało. Dobył tkwiącego za pasem krótkiego miecza i ruszył przed siebie.

Na atakujących kompanów posypał się grad strzał. Dokoła Talmonda padło z jękiem kilku żołnierzy. Podniósł upuszczoną przez kogoś tarczę i zasłonił się nią przed pociskami. Kilka strzał odbiło się od osłony, ale jeden z grotów zdołał ją przebić, o włos chybiając jego twarzy.

– Nie przestawać! – Sykora ciągle się wydzierał. – Atakować!

Talmond czekał, aż ostrzał minie. W ferworze walki zapomniał o pełnym pęcherzu, lecz nacisk nasilał się z każdą chwilą. Dokoła jęczeli ranni, konający wzywali na pomoc swe matki oraz prosili o błogosławieństwo Pradziada. Jeden z żołnierzy kroczył przez pobojowisko z co najmniej pięcioma strzałami wbitymi w różne części ciała. Inny rzucił się do panicznej ucieczki, odrzucając bojowy topór i tarczę. W końcu potknął się i upadł trafiony strzałą w głowę, a jego martwe oczy wpatrywały się prosto w Talmonda.

– Kurwa mać – zaklął, odrzucił tarczę, mocniej ścisnął rękojeść miecza i z okrzykiem rzucił się w wir walki.

 

***

 

– Zatrzymali nasze natarcie. – Marszałek Ferhat de la Roux zacisnął gniewnie szczęki. – Wykorzystali kamienny mur i zabudowania wioski jako fortyfikacje.

– Każcie łucznikom ostrzelać wioskę płonącymi strzałami – rozkazał hrabia Bachet-Barbier. – Pomimo ulewy powinno to wprowadzić zamieszanie w ich szeregi.

– Tak jest! – Marszałek kiwnął głową i ruszył w stronę gońca.

Giazomazzi był cały przemoczony. Podszyty gronostajowym futrem płaszcz stał się ciężki, a ozdobny kirys zdawał się przeciekać i przywierać do ciała. Bachet-Barbier poruszył się w siodle, nie chcąc zdradzać przed podwładnymi, że doskwiera mu ulewa. Walczący w dolinie żołnierze mieli przecież o wiele gorzej. Dojrzał powracającego Adalberta, seneszal był odrobinę zziajany i również przemoczony.

– Odprowadziłem Mastrobrandiego do szpitala polowego. Felczerzy zajmą się nim z należytą starannością.

Hrabia kiwnął głową i spojrzał w stronę Appeln. Patrzył na zwartych w boju żołnierzy, zawzięcie atakujących wrogie oddziały. Dźgających włóczniami, tnących mieczami. Zabijających i ginących w strugach deszczu. Gdzie do diaska podziewa się Molder, myślał intensywnie Bachet-Barbier, wpatrując się w pole bitwy.

 

***

 

Wśród lezmonckich oficerów krążyły pogłoski, że stanowisko kapitana hrabiowskiej gwardii jest przeklęte, a każdego, kto je obejmuje czeka niechybna śmierć. Daylon Lanzerac zginął podczas oblężenia Montcasson, jego następca Barthez podczas potyczki z Tirajczykami, a poprzednik Moldera, Driant, zmarł otruty podczas zamachu na hrabiego w winnicy Faberagoli. Mimo to, mężczyzna cieszył się, że mógł dostąpić tego zaszczytu. Był to wielki honor dla niego samego, a także dla rodziny, która dzięki temu miała wspiąć się wyżej w arystokratycznej hierarchii.

– Żwawiej! – krzyknął do jadących z tyłu żołnierzy. – Bitwa już trwa. Nasi kamraci oczekują pomocy.

Molder popędził wierzchowca i wysforował się na czoło oddziału. Ponad dwustu rycerzy tworzących doborową gwardię hrabiego Bachet-Barbiera również przyspieszyło, na ile pozwalał im porośnięty karłowatymi drzewami i krzakami teren.

Słychać już było odgłosy bitwy. Oddział po wykonaniu manewru oskrzydlającego zbliżał się do doliny, aby wyjść na tyły wroga i zadać ostateczne uderzenie. Krew tętniła w żyłach Moldera, czuł podniecenie wywołane zbliżającą się walką, w której będzie mógł udowodnić męstwo oraz zdobyć sławę. Oczami wyobraźni widział już swój triumfalny powrót do Lezmont. Mieszkańców miasta skandujących jego imię, zalotne spojrzenia młodych dziewcząt i zazdrość konkurentów. Ach, szybciej, szybciej do bitki, do boju, ku chwale, myślał podekscytowany. 

Zza zarośli, można już było dostrzec wozy taborów melbarskiej armii pilnowane ledwie przez kilkunastu nieuzbrojonych chłopów, którzy pierzchli, gdy tylko ujrzeli zbliżających się konnych.

Oddział stanął u wylotu doliny. Krople deszczu z głuchym bębnieniem odbijały się od rycerskich zbroi, tworząc złowrogie staccato. Molder wyciągnął miecz i wskazał nieodległą wioskę, w której widać było walczących żołnierzy.

– Szarża! – ryknął i trącił konia ostrogami.

Ziemia była rozmokła, więc podkute wierzchowce nie mogły przejść do galopu. Zapadały się i ślizgały na grząskim gruncie, przedłużając moment ataku. Obrońcy zdążyli ich dostrzec. Jakiś sprawny oficer skrzyknął kilkudziesięciu żołnierzy i wykorzystując zabudowania wioski jako umocnienia, nakazał zająć pozycje obronne. Kilka z budynków płonęło, potęgując panujący w Appeln chaos. Zajeżyło się od włóczni, gizarm, spis i berdyszy. Na atakujących posypał się grad strzał, które jednak odbijały się od ciężkich zbroi, hełmów i pancernych końskich kropierzy.  

Zabudowania były coraz bliżej. Jeźdźcy mogli już dostrzec wykrzywione w bojowym szale twarze obrońców. Molder sparował uderzenie włóczni i wpadł między przeciwników, roztrącając ich i taranując. Rozorał twarz wysokiemu żołnierzowi, który zamierzał się na niego spisą. Ciął po plecach innego, który starał się strącić atakującego rycerza z końskiego grzbietu. Krew tryskała dokoła, mieszając się z padającym deszczem. Zdziesiątkowana szarżą piechota starała się skupić w kilkuosobowych grupach, aby odeprzeć atak. Gwardziści jednak nie mieli litości, wykorzystując przewagę pancerza i uzbrojenia, metodycznie mordowali obrońców.

Koń ślizgał się na coraz bardziej rozmokniętym podłożu. W końcu wierzgnął ugodzony w bok grotem włóczni. Molder zachwiał się i upadł, uderzając się boleśnie w głowę. Spróbował wstać, jednak został przygnieciony ciałem rannego rumaka. Zdołał jeszcze dostrzec zbliżających się piechurów. Ostatkiem sił odbił uderzenie gizarmy, miecz wypadł mu z dłoni. Jeden z obrońców zamachnął się najeżoną kolcami maczugą. Hełm wygiął się, czaszka pękła z trzaskiem, a Molder nawet nie zdał sobie sprawy, że umiera.

 

***

 

– Musimy być cicho. – Goljak przyłożył palec do ust i spojrzał w kierunku rodziny. Szczególnie długo patrzył na Tibora. Chłopak był podekscytowany bliskością bitwy i chciał zobaczyć walczących żołnierzy.

Udało im się opuścić wioskę, tuż przed przybyciem melbarskich żołnierzy. Skryli się wśród głazów w lesie porastającym zbocze doliny. W miejscu dostatecznie oddalonym od toczących się walk, ale pozwalającym obserwować, jak rozwija się sytuacja.

A na ten moment Appeln stało się główną areną bitwy. Melbarscy piechurzy zajęli pozycje obronne, wykorzystując zabudowania wioski i odpierali ataki żołnierzy ze znakami hrabiego z Lezmont. Kilka chałup stanęło w ogniu, jednak z tej odległości Goljak nie mógł rozpoznać, czy jest wśród nich jego rodzinny dom. Trwały zaciekłe walki, przez las niosły się złowrogie echa potyczki. Irma zasłaniała córce uszy, dziewczyna drżała na całym ciele, wystraszona przez przerażające odgłosy. Wciąż ktoś wzywał pomocy, jęczał z bólu, przeklinał bogów lub prosił o błogosławieństwo. Szczęk oręża mieszał się z dźwiękiem przecinanych ludzkich ciał. Goljak znał te dźwięki aż nazbyt dobrze. W przeciwieństwie do żony i córki czuł się wśród nich jak ryba w wodzie. Towarzyszyły mu przez wiele lat, i mimo że w Appeln spędził już dość czasu, by zatarły się w pamięci, wystarczyła jednak chwila, aby powróciły ze zdwojoną siłą.

Mężczyzna bacznie obserwował przebieg bitwy. Musiał przyznać, że oficerowie z Lezmont dobrze zaplanowali jej przebieg. Na tyły melbarskiej armii uderzyła konnica. Atak rycerzy ostatecznie przełamał obronę. Piechota rozpierzchła się. Część zbiła się ciasne grupki, kontynuując walkę, inni rzucili broń i poddali się. Jeszcze inni natomiast zaczęli umykać z pola bitwy.

Na skraju lasu Goljak zauważył sylwetki kilku uciekających żołnierzy. Było kwestią czasu zanim trafią do kryjówki jego rodziny. Z doświadczenia wiedział, że dezerterzy są o wiele bardziej niebezpieczni niż regularna armia. Nie cofną się przed niczym, żeby przetrwać. Będą ratować się kradzieżą, morderstwami, brutalnymi gwałtami, wszystkim, aby ocalić własną skórę. Mężczyzna spojrzał na córkę, która wciąż była uspokajana przez Irmę. Gdyby kobiety były tu same, stanowiłyby łatwy łup dla pierzchających dezerterów. Goljak uśmiechnął się smutno do córki i podjął decyzję.

– Zostańcie tu i nie ruszajcie się – powiedział szeptem do Irmy i dzieci. Chwycił miecz i wstał. Wyślizgana przez lata użytkowania rękojeść idealnie leżała w dłoni, zdawała się być jej przedłużeniem. Oczy Irmy błysnęły ze strachu, jednak wiedziała, że jej protest jest bezcelowy.

Goljak wyszedł zza skały dokładnie w momencie, w którym znaleźli się przy niej dezerterzy. Było ich trzech, w tym jeden ranny. Trzymał się za rozharatane udo, tuż pod kolczą koszulą. Najstarszy z żołnierzy, z siwymi, sumiastymi wąsami nie namyślając się długo, zaatakował. Goljak uniknął ciosu szybkim półobrotem i ciął napastnika przez plecy. Odskoczył przed próbą ataku drugiego z żołnierzy. Ostrze spisy, o włos minęło jego szyję. Mężczyzna skontrował. Melbarski piechur cofał się przed ciosami, aż w końcu stracił równowagę, zahaczając o korzeń. Upadł, spisa wypadła mu z dłoni, a Goljak podszedł do niego i wbił ostrze miecza prosto w otwarte usta. Odwrócił się i dojrzał, że siwy wstaje i próbuje uciekać. Dopadł do niego w kilku susach i podciął mu gardło jednym, sprawnym ruchem.

Odwrócił się w stronę rannego, który klęczał kilka kroków dalej z mieczem trzymanym w drżącej dłoni. Nie mógł uciec, utrata krwi z rany na udzie była zbyt duża. Żołnierz był młody, blady i przerażony. Gdy Goljak się zbliżał, oczy coraz bardziej rozszerzały mu się z przerażenia. Cios był szybki, chłopak nie powinien nawet poczuć bólu. Krew trysnęła na okoliczne drzewa, a także na wyglądającego zza skały Tibora. Goljak dopiero teraz dostrzegł, że masakrze przyglądał się jego syn.

Otarł klingę zerwanym liściem łopianu i schował miecz. Spojrzał smutno na syna. Podszedł bliżej i zmierzwił mu włosy, nie mówiąc ani słowa. Chłopak drgnął, bezwiednie przyglądając się trupom, a Goljak wiedział, że syn nigdy już nie będzie myślał o nim tak jak wcześniej.

 

***

 

Pobojowisko zmieniło się w krwawe bagno. Zmieszana z krwią, deszczem i wnętrznościami ziemia była grząska i śliska. Talmond z trudem utrzymał równowagę, odskakując od ciosu, który próbował zadać olbrzymi Melbarczyk. Żołnierz dzierżył w dłoni długą gizarmę i wywijał nią, chroniąc się od oblegających go wrogów.

Hasalik chciał doskoczyć do przeciwnika i zadać mu ostateczny sztych. Melbarczyk był jednak dobrze wyszkolony i mimo znaczącej przewagi, nie poddawał się. Zamachnął się i grot gizarmy zahaczył twarz chłopaka, tuż pod hełmem. Trysnęła krew, a Hasalik upadł w błoto, ostatkiem sił próbując odpełznąć od zdesperowanego przeciwnika. Nie czekając, Talmond zaatakował. Uchylił się przed zabójczym uderzeniem i przeorał brzuch Melbarczyka. Do rannego doskoczyło kilku kolejnych żołnierzy, kłując go włóczniami, aż w końcu olbrzym wydał ostatnie tchnienie.

Dokoła bitwa dogasała. Większość melbarskich wojaków uciekła lub oddała się do niewoli. Ostatnie grupki i pojedynczy maruderzy kontynuowali skazaną na przegraną walkę, dożynani przez krążących wśród zabudowań wioski konnych, a także przeszukujących budynki piechurów.

Talmond podszedł do rannego Hasalika i schylił się nad chłopakiem. Na szczęście wciąż oddychał, choć rozharatana twarz wciąż krwawiła. Policzek był głęboko rozcięty, tak że widać było biel zębów wewnątrz.

– Wstawaj, młody – powiedział Talmond, starając się podnieść chłopaka. Wzrok młodzieńca był mętny, wyglądało na to, że Hasalik zaraz straci przytomność. – Zabiorę cię do felczera. Pozszywa ci buźkę i będziesz mógł się chwalić dziewkom, jaki z ciebie dzielny wojak.

Chłopak zabełkotał w odpowiedzi, a na jego pokiereszowanej twarzy wykwitło coś na kształt uśmiechu, stanowiąc dość makabryczny widok. Nie jest więc z nim tak źle, pomyślał Talmond i, chwytając rannego pod ramię, zaczął iść w stronę obozu.

Dokoła wciąż trwało pobitewne zamieszanie, które potęgował wciąż padający deszcz. Wszędzie jeździli konni, żołnierze nawoływali swych kompanów, dowódcy starali się zaprowadzić porządek i przegrupować oddziały. Noszowi wynosili rannych oficerów z pobojowiska.

– Świetna robota! – Tuż obok posuwającego się wolno Talmonda znalazł się pułkownik Sykora, niesiony na noszach przed dwóch starszych mężczyzn. Noszowi wyglądali jakby ledwo mogli go udźwignąć, ponieważ mieli już swoje lata, a pułkownik nie należał do ułomków. Jego kirys był wgnieciony i zakrwawiony, jednak Sykora nadal podnosił żołnierzy na duchu: – Nie daliśmy im szans! Wspaniały, wzorcowy atak!

W końcu noszowi wyprzedzili wolno poruszającego się Talmonda, choć krzyki pułkownika niosły się jeszcze przez kilka chwil. Na szczęście Hasalik pozostawał przytomny, więc była nadzieja, że rana nie jest śmiertelna, a jedynie oszpeci chłopaka.

Czując coraz większe parcie na pęcherz oraz schodzące napięcie związane z bitwą, Talmond przyspieszył kroku. W oddali, tuż za krańcem doliny, dostrzegł bielące się namioty szpitala polowego.

 

***

 

– Zwycięstwo jest nasze, panie hrabio. – Marszałek Ferhat de la Roux nie krył podekscytowania, a pod sumiastym wąsem wykwitł mu szeroki uśmiech. – Melbarska armia rozbita w pył. Manewr oskrzydlający przechylił szalę, a kapitan Molder świetnie się spisał, szarżując na tyły wroga. Sądzę, że można będzie go podać do odznaczenia…

– Kampania się jeszcze nie skończyła. – Giacomazzi przerwał słowotok marszałka. – Rozbiliśmy gros melbarskich sił, jednak przeciwnik wciąż jest groźny. Nigdzie nie widziałem chorągwi Lorimera, więc na pewno mają jakieś odwody. Za doliną czekają na nas dwie dobrze obsadzone twierdze, które musimy zdobyć, nim ruszymy na stolicę.

– Oczywiście – gorliwie przytaknął de la Roux. – Twierdze Vaux i Rudno według słów szpiegów nie są silnie obsadzone, jednak mają grube mury i są położone w strategicznych miejscach.

– Doskonale o tym wiem – odpowiedział Bachet-Barbier. Ostatni raz spojrzał w stronę wioski zwanej Appeln, gdzie właśnie dogasała bitwa. Widział żołnierzy zbierających rannych i zabitych, odprowadzających jeńców i przegrupowujących się. Był dumny i zadowolony z wyniku walki. Odnieśli druzgocące zwycięstwo przy, zdawało się niezbyt wysokich własnych stratach. – Marszałku de la Roux, proszę ruszać do oddziałów. Wiem że żołnierze są wyczerpani po wielogodzinnym boju, ale przed zachodem słońca wojska muszą opuścić dolinę i wyruszyć w kierunku twierdz. Jeśli zwyciężymy, wynagrodzę ich poświęcenie. W twierdzy Rudno znajduje się melbarski skarbiec. Przekażcie wojakom, że połowa jego zawartości będzie należeć do nich.

– Tak jest, panie hrabio! – Ferhat spiął konia i popędził w dół zbocza, w stronę Appeln.

– Adalbert. – Giacomazzi odwrócił się w stronę swego seneszala. – Pchnij gońca do Yerwo Schnauza i jego bombardierów. Niech szykują się do oblężenia. Ja tym czasem sprawdzę, jak czuje się Gael.

Kiedy seneszal się oddalił, hrabia również zjechał ze wzgórza i ruszył w kierunku namiotów szpitala polowego. Padający od kilku godzin rzęsisty deszcz osłabł, przechodząc powoli w drobną mżawkę. Pogoda zmienia się trochę za późno, pomyślał Bachet-Barbier, zdążyła utrudnić życie żołnierzom podczas potyczki.

W pobliżu szpitala polowego trwał wzmożony ruch. Pokrzykiwania felczerów i noszowych mieszały się z jękami rannych i konających. Hrabia zsiadł z konia i w skupieniu przyglądał się pracy wykonywanej przez lekarzy i ich pomocników. Obserwował blondwłosą dziewczynę, która z ogromną wprawą zszywała nieprzytomnemu żołnierzowi ranę na ramieniu. Ujrzał również Gaela, który podawał jeden ze swoich słynnych naparów leczniczych jakiemuś oficerowi. Geomanta wyglądał już o wiele lepiej, najwidoczniej bardzo szybko udało mu się zregenerować siły.

– Raso!!! – Giacomazzi usłyszał głos blondwłosej. Skończyła szyć i otarła spocone czoło, rozmazując sobie na nim smugę krwi. Podbiegł do niej jeden z noszowych i odebrał jakieś instrukcje. Dziewczyna tymczasem podeszła do kolejnego rannego. Z uciętego kikuta lewej dłoni mimo opatrunków przesączała się krew. Zaczęła go opatrywać, a kiedy rozglądała się w poszukiwaniu czystych bandaży, jej spojrzenie przez chwilę skrzyżowało się ze wzrokiem hrabiego. Bachet-Barbier kiwnął głową i patrzył jak blondwłosa powróciła do swych obowiązków.

Dzielna dziewczyna, pomyślał hrabia. Oby więcej takich poddanych żyło na moich ziemiach. Giacomazzi odszedł kilka kroków od namiotów i wziął głęboki oddech. Dopiero teraz poczuł zawroty głowy spowodowane dochodzącymi ze szpitala polowego zapachami medykamentów i śmierci.

Zobaczył powracających z pola walki dwóch żołnierzy. Starszy z nich, utytłany w błocie i krwi, ledwie prowadził rannego, który z trudem przebierał nogami. Zataczali się i chwiali. Widać było, że brakuje im sił, a zmęczenie i trudy walki dały się we znaki. Bachet-Barbier podbiegł do wojaków i chwycił rannego pod drugie ramię. Wspólnymi siłami doprowadzili tracącego przytomność żołnierza do namiotów szpitalnych, gdzie szybko zajęła się nim blondwłosa dziewka. Kątem oka hrabia zdołał uchwycić, że opatrywanego przez nią wcześniej żołnierza z odciętą dłonią, nie udało się uratować. Jego ciało leżało pod jednym z namiotów, na wciąż powiększającej się stercie.

– Szlag, szlag, szlag… – Giacomazzi usłyszał przekleństwa starszego żołnierza, który z niepokojem przyglądał się, jak dziewczyna zszywa rozcięty policzek młodszego kolegi.

– Świetnie się spisaliście, żołnierzu. – Bachet-Barbier poklepał mężczyznę po plecach, chcąc dodać mu otuchy i podnieść morale. – Jak się nazywasz?

– Talmond. – Żołnierz odpowiedział dopiero po chwili, jakby wydarzenia docierały do niego z pewnym opóźnieniem. – Na imię mi Talmond, panie hrabio.

– Wystąpię dla was o odznaczenie, po zakończeniu kampanii – kontynuował Giacomazzi. – Może macie jakieś specjalne życzenia? Jestem w stanie godnie wynagrodzić swych najmężniejszych wojowników.

Talmond podniósł wzrok i spojrzał hrabiemu w oczy.

– Muszę się odlać – powiedział i chwiejnym krokiem odszedł w stronę pobliskiej olszyny.

 

***

 

Główne wojska opuściły Appeln na godzinę przed zmierzchem. W dolinie jednak ciągle widać było pojedynczych jeźdźców, podążających za armią lżej rannych, a także wozy taborów toczące się z trudem po rozmokniętym od krwi i opadów gruncie.

W końcu przestał padać deszcz, a do wciąż tlących się i śmierdzących zgliszcz wioski zaczęli wracać mieszkańcy. Goljak wyłonił się z lasu jako pierwszy, z dłonią wciąż zaciśniętą na mieczu. Rozglądał się podejrzliwie, jednak wyglądało na to, że rodzinie nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Dał znak i żona wraz dziećmi również opuścili kryjówkę. Schował broń i pospiesznie ruszył w stronę swej chałupy.

Dom był nadpalony, najwyraźniej strzecha zajęła się od płonących strzał, ale została ugaszona przez padający deszcz. Jedna ze ścian pokryta była czerwonymi smugami, a drzwi zostały wyważone i całkowicie połamane. Wnętrze również było zniszczone. Połamano stół, szafki, z kuchni wysypały się węgle. Podłoga pokryta była błotem i krwią, w rogu leżało potrzaskane stylisko topora oraz poszczerbiony miecz. Najwyraźniej chałupa stała się areną walki.

Do środka weszła Irma wraz z Silką i Tiborem. Chłopak od czasu masakry w lesie nie odezwał się ani słowem. Zawsze gadatliwy i żywiołowy, teraz wodził pustym wzrokiem po wnętrzu i trzymał się matczynej spódnicy.

– Niech Prababka nam pomoże – jęknęła Irma, rozglądając się po zdewastowanym wnętrzu.

Goljak tymczasem schował miecz do kufra, który na szczęście pozostał nienaruszony podczas walk. Spojrzał na swoje pokryte krwią ręce, potem na swoją rodzinę, schylił się i zaczął zbierać połamane deski od stołu.

– Co robisz? – spytała Irma, do której wciąż nie docierało, że bitwa się skończyła i udało im się przetrwać.

– Trzeba tu posprzątać – odpowiedział ściszonym głosem Goljak. Odchrząknął i dodał: – Już po wszystkim, możemy znów normalnie żyć.

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

ciekawa historia, bardzo dobrze mi się czytało. Podoba mi się.

 

Warsztatowo jest nieźle, tekst płynie, kilka drobiazgów poniżej, aczkolwiek nie wpływały one u mnie na odbiór tekstu. Militarnie ładnie wszystko opisałeś, począwszy od formacji zbrojnych – ciężka jazda, tarczownicy, włócznicy, itd.; na rodzajach broni oraz pancerzach kończąc – spisa, gizarma, kirys itd.

Jednocześnie nie poddałeś się pokusie pędzącej akcji i długich opisów walki, dodałeś sporo informacji “politycznych” i opisów przeżyć bohaterów, co wyszło bardzo na plus całej historii.

Kurde, w sumie, to nie mam nawet za bardzo do czego się przyczepić, lecę zaraz zgłosić tekst do biblioteki.

Edit: jednak się przyczepię: dłuższego tytułu nie dało rady wymyślić?

 

Kilka jeszcze uwag poniżej. Wybacz śmieszkowanie związane z imionami bohaterów ;)

Kiedy wielmoże przejeżdżali tuż obok, wciąż powtarzał szeptem pod nosem:

– Szlag, szlag, szlag.

 

***

 

Jeźdźcy minęli wojskowy obóz i wjechali na górujące nad okolicą wzgórze.

Bardzo fajna perspektywa obserwatora w narracji, czytelnik zabrał się niejako razem z jeźdźcami, oni są teraz centrum historii.

 

– W takim razie niech potomni zapamiętają ten dzień jako bitwa pod Appeln.

“dzień bitwy pod Appeln”, “bitwę pod Appeln”? No bo dlaczego tak bez odmiany?

 

kiedy Lezmont władał jeszcze ojciec hrabiego.

IMO, “Lezmontem”, dlaczego by nie odmienić? Podobnie dalej.

 

Mastrobrandi klęknął

Trochę kojarzące się nazwisko… Masturbrandi ;) Ale to pewnie tylko ja.

 

Nie był to jednak żołnierza,

Literóweczka, “żołnierz”.

 

Talmond wychylił się zza zasłony i również dźgnął. Włócznia utkwiła w ciele przeciwnika, a kiedy żołnierz próbował ją wyrwać, drzewce pękło z trzaskiem. Stracił równowagę i upadł, ryjąc twarzą w błocie. O mało nie został stratowany przez biegnących do ataku żołnierzy. Potrącili go kilka razy, kiedy próbował wstać. W końcu mu się udało. Dobył tkwiącego za pasem krótkiego miecza i ruszył przed siebie.

Tutaj za bardzo nie wiadomo, o kim mowa, czy Talmond upadł i potem się podniósł, czy wróg.

 

Giazomazzi był cały przemoczony.

I znów te skojarzenia: Gazomazzi? ;)

 

a ozdobny kirys zdawał się przeciekać i przywierać do ciała.

Albo przeciekał, albo nie ;) Wyrzuciłbym to “zdawał się”.

 

– Odprowadziłem Mastrobrandiego do szpitala polowego

Masturbrandzlego :D

Też rym się pojawił niezamierzony.

 

Mimo to, mężczyzna cieszył się, że mógł dostąpić tego zaszczytu.

Niekonkretnie, nie wiadomo, co to za zaszczyt, zmieniłbym coś w stylu, “cieszył się z zaszczytu piastowania tak wysokiego stanowiska”.

 

Był to wielki honor dla niego samego, a także dla rodziny, która dzięki temu miała wspiąć się wyżej w arystokratycznej hierarchii.

 

“Wspięła się”, no bo już to zrobiła, prawda?

 

Krew tętniła w żyłach Moldera, czuł podniecenie wywołane zbliżającą się walką, w której będzie mógł udowodnić męstwo oraz zdobyć sławę. Oczami wyobraźni widział już swój triumfalny powrót do Lezmont. Mieszkańców miasta skandujących jego imię, zalotne spojrzenia młodych dziewcząt i zazdrość konkurentów. Ach, szybciej, szybciej do bitki, do boju, ku chwale, myślał podekscytowany. 

Ładnie to opisałeś ;) I jednocześnie czuję, jako czytelnik, że zaraz coś pójdzie niezgodnie z planem.

 

Szczęk oręża mieszał się z dźwiękiem przecinanych ludzkich ciał.

Tutaj pomyślałbym o innych dźwiękach – może “”wgniatanych pancerzy”, “parskania rannych koni”, “jęków umierających”. Zgrzyta mi ten dźwięk przecinanych ludzkich ciał.

 

Część zbiła się ciasne grupki,

“W ciasne grupki”.

 

Będą ratować się kradzieżą, morderstwami, brutalnymi gwałtami, wszystkim, aby ocalić własną skórę.

W jaki sposób brutalny gwałt uratuje im skórę? ;)

 

Czując coraz większe parcie na pęcherz oraz schodzące napięcie związane z bitwą, Talmond przyspieszył kroku. W oddali, tuż za krańcem doliny, dostrzegł bielące się namioty szpitala polowego.

IMO, powinien już dawno się zlać ;) I nikt nie miałby mu tego za złe.

 

– Może macie jakieś specjalne życzenia? Jestem w stanie godnie wynagrodzić swych najmężniejszych wojowników.

Talmond podniósł wzrok i spojrzał hrabiemu w oczy.

– Muszę się odlać – powiedział i chwiejnym krokiem odszedł w stronę pobliskiej olszyny.

Pięknie :)

Che mi sento di morir

Basement, dzięki za przeczytanie. Fajnie, że się podobało i nie masz się do czego przyczepić. Osobiście jestem bardzo zadowolony z powyższego opowiadania. Pisanie go sprawiło mi masę frajdy, a kolejne sceny pisały się można rzec same.

Rzeczywiście masz dziwne skojarzenia odnośnie imion i nazwisk bohaterów :) Otworzyłeś mi oczy na nazwisko Mastrobrandi :D

 

Edit: Co do tytułu to własnie takie było zamierzenie, żeby był długi i przykuwał uwagę. Poza tym dość dobrze opisuje wydarzenia zawarte w opowiadaniu. Poza tym nie chciałem iść w jakieś trywialne tytuły typu: “Bitwa pod Appeln” czy “Bój pod Appeln”.

"zaczęły spadać pierwsze krople deszcze"

– deszczu

 

 

Płynnie napisane, czytało się szybko. Na pewno sprawniej niż “Żmudź 1409” czy Twój tekst z “Mitologii”. Bardzo podobało mi się to pokazywanie, że w bitwie czego się nie zaplanuje, to i tak okoliczności potoczą się swoją drogą. Natomiast brakło trochę bitewnego brudu (wynika z treści, ale go nie czuć z klimatu). 

Dzięki za przeczytanie i opinię, wilku. “Deszczowy dzień…” to odmienny tekst od tych, które wspomniałeś. Myślę, że bardziej dojrzały i przemyślany, choć przyznam, że masz rację odrobiny brudu zabrakło. Powinienem go bardziej podkręcić w wątku Talmonda.

hm, ja bym jednak dojrzałości dopatrywał się w “Peregrynacjach”…

Natomiast tutaj  pewna domieszka brudu przydałaby się dosłownie w każdym wątku. Pole bitwy, walka w lesie, lazaret. Niekoniecznie dużo, ale trochę. Bo  fabuła wręcz prosi o to (opisane wydarzenia są brutalne, a i sceneria do teog pasuje (deszcz, płonące chaty, poważne rany).

“Peregrynacje…” zostały tutaj odrobinę zjechane za zbyt ciężkostrawny styl, choć z samej historii w tamtym tekście też jestem w miarę zadowolony.

Co do brudu masz całkowitą rację. Rzecz jak najbardziej do podrasowania. Może kiedyś to rozwinę. ostatnio przyszło mi do głowy przedstawienie owej bitwy również z drugiej perspektywy czyli wojsk melbarskich. Ale nie wiem czy w dłuższej formie całość nie za bardzo by się rozlazła. 

Cześć,

 

Twoje opowiadanie czytało się bardzo płynnie i przyjemnie. Tekst jest “dopieszczony”i trzeba się mocno napocić, żeby znaleźć jakiekolwiek niezgrabności. Zastanawiam się nad kilkoma rzeczami, zwróć uwagę na poniższe przykłady:

 

Wczoraj ledwo dotarł do namiotu swego oddziału, a o poranku czuł się, jakby został wypluty przez glizdowca. 

Pogrubione słowo średnio mi tu pasuje. Może lepiej zamienić je na swojego lub całkowicie z niego zrezygnować zostawiając tylko Wczoraj ledwo dotarł do namiotu. ?

 

Giacomazzi zakupił ten niezwykły przedmiot podczas niedawnej wizyty w jednym z portowych miast na Wybrzeżu Muszli.

Zamieniłbym na kupił.

W końcu potknął się i upadł trafiony strzałą w głowę, a jego martwe oczy wpatrywały się prosto w Talmonda.

Jeżeli były martwe, to w jaki sposób mogły się wpatrywać? Proponuję subtelną zmianę np. a jego martwe oczy skierowane były w stronę Talmonda.

 

Gratuluję bardzo udanego opowiadania :)

 

 

 

 

 

Dzięki za przeczytanie i pozytywną opinię, Krystian :)

Starałem się wystrzegać wpadek językowych, chociaż na pewno gdzieś parę chochlików się czai. Przykłady, które wymieniłeś (swego, zakupił) miały za zadanie lekką stylizację językową, która miała wpisywać się w średniowieczne fantasy.

Cześć!

Przeczytałem opko, sprawnie napisany opis bitwy z kilku różnych perspektyw. Sporo realizmu, niewiele fantastyki i zdrowa dawka humoru. Ładna zamknięta całość, wystarczająco pokazujesz świat i bohaterów, których losy splotły się na rozmokniętej ziemi.

Trochę brakuje mi tu treści fantastycznych – geomanta występujący epizodycznie to trochę mało, zwłaszcza, że można by go „zastąpić” wilczymi dołami (albo czymś podobnym) w pewnym sensie i tekst dalej był by sensowny.

Używasz urozmaiconego nazewnictwa broni białej, buduje klimat. Pokazujesz piechotę, jazdę, ich ekwipunek i rolę na polu walki. To też zdecydowanie na plus.

Mam trochę fabularny problem ze starszym z Żołnierzy – niby doświadczony, zaprawiony i sprytny (długo przeżył w robocie) a nie może się odlać po drodze. Wiem, że jest to element budowania postaci, no i pozwala na efektowna ripostę pod koniec, ale jak dla mnie burzy realizm i robi z tekstu trochę humoreskę. Walka to dosyć wymagający sport, zwłaszcza dla starszego już faceta.

Trochę też nie rozumiem poniższego zdania:

Będą ratować się kradzieżą, morderstwami, brutalnymi gwałtami, wszystkim, aby ocalić własną skórę.

Co mają brutalne gwałty do ocalenia własnej skóry, w jaki sposób mają w tym pomóc? Wydaje mi się, że trochę inną mają wojaki motywację do gwałcenia.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Dzięki za przeczytanie i wyczerpującą opinię, krar :)

Starałem się żeby odpowiednio dobrać proporcję jeśli chodzi o militaria i pokazać starcie z różnych perspektyw. Rzeczywiście fantastyki nie ma zbyt wiele, geomanta miał swoje pięć minut w historii, na upartego można by go zastąpić czymś bardziej realistycznym. Osobiści lubię to postać i może faktycznie powinien odegrać odrobinę większą rolę. 

Co do Talmonda to jego wcześniejsze odlanie zniszczyłoby mi pointę. Dlatego też chłopina musiał się męczyć przez całą bitwę :) 

A jeśli chodzi o humor, osobiście lubię kiedy jest on wmieszany (oczywiście w zdrowych proporcjach) w krwawą i poważną historię. Dlatego też sam stosuje podobny zabieg jako formę pewnej odskoczni i przeciwwagi dla poważniejszych wydarzeń. Mam nadzieję, że tego humoru nie było zbyt wiele? 

Humoru jak dla mnie jest w sam raz. Nie za dużo, nie za mało.

Mam natomiast ciągle pytanie do poniższego zdania:

Będą ratować się kradzieżą, morderstwami, brutalnymi gwałtami, wszystkim, aby ocalić własną skórę.

Co mają brutalne gwałty do ocalenia własnej skóry, w jaki sposób mają w tym pomóc? Wydaje mi się, że trochę inną mają wojaki motywację do gwałcenia.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Rzeczywiście w tym zdaniu te brutalne gwałty nie są potrzebne. W ogólnym podtekście chodziło mi że maruderzy i uciekinierzy z armii są groźni i nie cofną się przed niczym podczas ucieczki. Owe gwałty miały podnieść poczucie zagrożenia. Ale ogólnie masz rację, że nie pasują do tego zdania. Zastanowię się w jaki sposób to zmienić.

Cześć, Belhaju!

Serwujesz tu pełnokrwiste fantasy z dużo dozą humoru, akcji i sugestywnych obrazów. Mamy tu niby sporo bohaterów jak na tak krótki tekst, ale każdy z nich ma konkretną rolę w układance, więc nie ma poczucia chaosu. Pokazujesz trochę bardziej ludzką perspektywę na epickie starcie, co fajnie podsumowane jest w zakończeniu.

Kliknę, bo tekst oczywiście zasługuje na bibliotekę.

Pozdrawiam.

Dzięki za przeczytanie, opinię i klika, oidrin :)

Moim planem na ten tekst było pokazanie starcia z kilku różnych perspektyw i skupienie się na jednostkach. Fajnie, że wyszło i całość nie jest chaotyczna. 

Naprawdę tak dawka humoru jest tak duża? Starałem się raczej hamować :)

Nie no, nie ma przesady, po prostu jest go tyle, ile trzeba. Inaczej ton opowiadania straciłby na lekkości i miał duże prawdopodobieństwo popadnięcia w nieżyciowy patos. To tak jak piszesz w zakończeniu – zamieszanie zamieszaniem, ale trzeba żyć dalej.

W patos popadać nie zamierzałem, ponieważ sam za nim nie przepadam. 

Także, jeszcze raz dzięki za przeczytanie i cieszę się, że udało się ustrzec większych błędów. Fajnie, że zakończenie się podoba. W ostatniej scenie chciałem się skupić na odczuciach zwykłych ludzi, którzy są (jak zwykle w czasie wszystkich wojen) najbardziej pokrzywdzeni.

Szczerze mówiąc to jeśli mam w książce opis bitwy, przelatuję tylko wzrokiem i lecę dalej. Twoje opko przeczytałam i podobało mi się. Nie wiem co prawda, czy byłabym w stanie odtworzyć przebieg bitwy pod Appeln, ale klimacik pozostał mi w głowie.

Fajnie do tego podszedłeś, są elementy humorystyczne – stary wiarus, któremu chce się lać, czy wybór pola bitwy, bo faktycznie bitwa pod Liszajami brzmiałaby nie tak dobrze, jak bitwa pod Appeln ;) Są jednak elementy poważniejsze – weteran, usiłujący uratować rodzinę. Fantastyka trochę na siłę, prawdopodobnie dało by się obejść bez maga, ale nich Ci będzie.

Czytało się płynnie, dobra lektura.

Kliczek ode mnie :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki za przeczytanie i klika, Irka :)

Ciesze się, że opowiadanie się podobało i było dobrze zbalansowane. Nie chciałem przechylić szali ani w stronę nadmiernej śmieszności, ani w stronę patetyzmu i samych ciężkich scen. Sam lubię czytać teksty utrzymane w podobnym tonie, więc tym bardziej się ciesze, że udało mi się coś takiego stworzyć. No i że ma całkiem pozytywne opinie. 

Bitwa pod Liszajami mogłaby nie zapisać się zbyt pozytywnymi zgłoskami w pamięci potomnych :)

Co do fantastyki to faktycznie jest jej ciut mało, no ale geomanta miał do odegrania całkiem dużą rolę, więc mam nadzieję, że zostanie to wybaczone :)

 

Niestety, nie uwiodło. Pewnie dlatego, że historie traktujące o bitwach i potyczkach nie mieszczą się w kręgu moich zainteresowań. Kiedy czytam opowiadanie i trafi się tam opis utarczki/ bójki/ pojedynku i jest to zdarzenie uzasadnione dziejącymi się wypadkami, zrozumiem. Jednak całe opowiadanie poświęcone bitwie, choćby opisanej z wielkim znawstwem tematu, zwyczajnie nuży mnie i nudzi.

Z przykrością też zauważam, że fantastyki tu zaledwie tyle, co kot napłakał.

 

jak naj­szyb­ciej przy­go­to­wać do go­to­wo­ści bo­jo­wej. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

– Zo­bacz. – Ha­sa­lik wska­zał na zbli­ża­ją­cy się od­dział kon­nych. – Czy to nie sam hra­bia ze świtą?

Tal­mond rzu­cił okiem na zbli­ża­ją­cych się jeźdź­ców… ―> Jak wyżej.

 

zbie­ra­ło się na deszcz, roz­cią­ga­ją­cy się widok na po­ro­śnię­tą łą­ka­mi do­li­nę po­zwa­lał do­brze przyj­rzeć się… ―> Lekka siękoza.

 

ukry­ty pod nim scho­wek. Wyjął scho­wa­ny tam… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Łucz­ni­cy na­pię­li łuki i wy­pu­ści­li pierw­szą salwę. ―> Czy to na pewno była salwa?

Za SJP PWN: salwa 1. «jednoczesny wystrzał na komendę z wielu karabinów lub armat» 2. «wybuch śmiechu, braw itp.»

 

Jego łysa głowa w mo­men­tal­nie za­czę­ła lśnić w pa­da­ją­cym desz­czu… ―> Literówka.

 

Wi­dział, jak bie­gną­cy przed nim pie­chu­rzy na­dzie­wa­ją się na mur tarcz i włócz­ni. ―> Rozumiem nadzianie się na włócznię, ale jak można nadziać się na mur tarcz?

 

Tal­mond cie­szył się, że nie ata­ku­je w pierw­szej linii. Wi­dział, jak bie­gną­cy przed nim pie­chu­rzy na­dzie­wa­ją się na mur tarcz i włócz­ni. Pa­da­ją­cy deszcz spra­wił, że kilku żoł­nie­rzy po­śli­zgnę­ło się na grzą­skim pod­ło­żu, prze­wra­ca­jąc się i wy­wo­łu­jąc roz­gar­diasz w sze­re­gach ata­ku­ją­cych. Tal­mond skrył się za sto­ją­cym z przo­du tar­czow­ni­kiem i sta­rał się zła­pać od­dech. Sto­ją­cy obok Ha­sa­lik dźgał włócz­nią, wy­dzie­ra­jąc się przy tym… ―> Siękoza.

 

Inny rzu­cił się do pa­nicz­nej uciecz­ki, od­rzu­ca­jąc bo­jo­wy topór i tar­czę. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

chciał zo­ba­czyć wal­czą­cych żoł­nie­rzy.

Udało im się opu­ścić wio­skę, tuż przed przy­by­ciem mel­bar­skich żoł­nie­rzy. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

dźwię­kiem prze­ci­na­nych ludz­kich ciał. Gol­jak znał te dźwię­ki… ―> Jak wyżej.

 

Było kwe­stią czasu zanim tra­fią do kry­jów­ki jego ro­dzi­ny. ―> Było kwe­stią czasu, kiedy tra­fią do kry­jów­ki jego ro­dzi­ny.

 

Upadł, spisa wy­pa­dła mu z dłoni… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na szczę­ście wciąż od­dy­chał, choć roz­ha­ra­ta­na twarz wciąż krwa­wi­ła. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Do­ko­ła wciąż trwa­ło po­bi­tew­ne za­mie­sza­nie, które po­tę­go­wał wciąż pa­da­ją­cy deszcz. ―> Jak wyżej.

 

Roz­glą­dał się po­dejrz­li­wie, jed­nak wy­glą­da­ło na to… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Spoj­rzał na swoje po­kry­te krwią ręce, potem na swoją ro­dzi­nę… ―> Czy zaimki są konieczne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wojny, bitwy, potyczki, pojedynki, wojownicy, krew i walka to raczej męska domena stąd rozumiem czemu Ci nie podeszło, reg. Niemniej dzięki za przeczytanie i wskazanie błędów.

Bardzo proszę, Belhaju.

Mam nadzieję, że lektura Twoich przyszłych opowiadań dostarczy mi samych przyjemności. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ostatnio mniej pisze o bitwach, więc mam nadzieję, że tak będzie :)

Już się cieszę, Belhaju. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Choć muszę przyznać, że pisanie powyższego opowiadania sprawiło mi masę frajdy i bardzo dobrze czuje się w takich klimatach.

To widać w opowiadaniu, Belhaju, bo napisane jest ze znawstwem rzeczy i aż mi głupio, że trafiło na czytelniczkę tak pozbawioną zrozumienia dla sztuki militarnej. Może się nieco zrehabilituję, polecając opowiadanie do Biblioteki. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Starałem się aby tekst choć osadzony w fantastycznym świecie (choć fantastyki w opowiadaniu nie ma zbyt wiele), był realistyczny jeśli chodzi o wojenne rzemiosło, taktykę i tym podobne elementy. Choć i tak najbardziej chciałem się skupić na ludziach uczestniczących (pośrednio lub bezpośrednio) w bitwie. 

Dzięki za polecenie do Biblioteki :)

Myślę, Belhaju, że Twój zamiar powiódł się w pełni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo się z tego cieszę, reg :)

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobra, klasyczna fantasy, od której wymagałbym jednak nieco więcej.

Mam wciąż w pamięci dwa świetne opisy bitew w polskiej fantasy. Bitwę pod Brenną („Pani Jeziora”) Sapkowskiego i bitwę w dolinie Weres („Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami”) Wegnera. W Twojej opowieści widzę pewne podobieństwa do tej pierwszej. Nie tylko w niektórych opisach: „Dźgani partyzanami i spisami, ściągani z siodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugami kawalerzyści dywizji „Alba” zaczęli umierać” (AS) i „Zajeżyło się od włóczni, gizarm, spis i berdyszy […]” (Belhaj). Oczywiście wynika ono pewnie z okoliczności bitwy i użycia podobnego słownictwa (atak kawalerii, piechota ze spisami, gizarmami itd.). Ale i inne elementy – np. w obu opisach zaglądamy w trakcie bitwy do namiotu medyków – wydają mi się nieco podobne.

Twoje opowiadanie w sumie pokazuje nam pewne wydarzenia zawieszone w próżni. Nie znam za bardzo Twojego świata, nie wiem nic o wcześniejszych relacjach przygranicznych – dowiadujemy się, że ktoś zaatakował ziemie hrabiego i teraz będziemy świadkami bitwy. Na koniec, zamiast jakiegoś morału, podsumowania, twistu dostajemy… powrót do normalności, chłopi wracają pod strzechę, wojsko idzie dalej. I tutaj ja się zastanawiam, co chciałeś nam przekazać tym tekstem i wychodzi mi, że poza godziwą rozrywką, przekazałeś niewiele. No bo czyż nie wiedzieliśmy wcześniej, że wojaczka jest okrutna i uderza w postronne osoby (chłopów?)? Wiedzieliśmy. Czyż nie widzieliśmy już krwawych opisów bitew w fantasy i książkach historycznych? Widzieliśmy. Czy nie pokazywano nam takich bitew z perspektywy jednostek, które reprezentują różne perspektywy, interesy, postawy i zachowania? Pokazywano (a najlepiej chyba właśnie AS pod Brenną). Czy nie wiemy, że po bitwie ludzie próbują żyć dalej, a wojaków czeka następna bitwa? Wiemy. Czy to, że prości ludzie płacą często życiem za decyzje tych wyżej postawionych to jakieś odkrycie? No nie jest to odkrycie. Do czego zmierzam? Przeczytałem fajnie i ciekawie napisaną opowieść o bitwie pod Appeln, ale zabrakło mi tutaj jakiegoś kopa, zaskoczenia czy emocji, zwrotu akcji, przesłania, które zostanie ze mną po lekturze, czegoś, o czym nie wiedziałem albo nie potrafiłem na to spojrzeć wcześniej tak, jak zobaczył to Autor. I czy obgryzałem paznokcie w obawie o los rodziny Goljaka? No nie obgryzałem. Czy za bardzo mnie obchodziły interesy hrabiego i jego ziemie? No nie bardzo. Czy niespodziewane pojawienie się i szybka śmierć Moldera mnie poruszyły? Nie poruszyły. A Mag? Był, zrobił swoje, w sumie pozbawiając bitwę większej dramaturgii, zasłabł, ozdrowiał i tyle na ten temat (poza dodaniem do tekstu wątłego elementu fantastycznego). Pojawienie się młodej sanitariuszki też nie doczekało się jakiegoś konkretnego finału, który wybrzmiałby z mocą.

Pokazałaś nam scenki z bitwy, które układają się w większy obraz, ale ani jako osobne elementy, ani jako całość nie walą po oczach, wątrobie i w serce. No i poza śmiercią Moldera i okaleczeniem Hasalika, właściwie wszystkim głównym postaciom się udało, upiekło, i ta niby okrutna bitwa skończyła się właściwie happy endem. To też nieco osłabia dosyć letnią wymowę opowiadania.

Dobry warsztat, bogaty język, płynny odbiór i urozmaicenie postaci, to niewątpliwe atuty opowiadania. Naprawdę dobrze i przyjemnie się to czytało i nie żałuję lektury. I oczywiście wiem, że to tylko wyrywek Twojego uniwersum. Chociaż akurat ta historia za bardzo nie rozbudowuje geografii, historii, systemu magii czy religii Twojego świata.

Na pewno tekst przykuwa uwagę, ale chciałbym, żeby opowieść dostarczała czegoś więcej niż opis bitwy z kilku punktów widzenia. Bo jeśli chodziło tylko i wyłącznie o ów opis krwawej bitwy, ruchów wojsk, znajomość uzbrojenia i dynamikę walki oraz kilka ogólnie znanych przemyśleń na temat ludzkich charakterów, a także specyfiki i okrucieństwa wojny, to niestety widziałem lepsze i bardziej przejmujące bitwy w polskiej fantasy.

Poniżej kilka wybranych fragmentów, w których coś mi zazgrzytało (powtórzenia, szyk, literówki, logika, dziwne konstrukcje, niepotrzebne wyrazy):

 

Jeźdźcy minęli wojskowy obóz i wjechali na górujące nad okolicą wzgórze. 

 

– górujące wzgórze. Można tego uniknąć.

 

Wszyscy dowódcy wiedzą, co mają robić? – spytał Giacomazzi, choć wiedział […]

 

– wiedzą wiedział. Można tego uninąć.

 

 

Dzisiaj jednak wyglądało na to, że nie zdoła się wymigać od udziału w bitwie.

 

– szyk. Nie lepiej: Wyglądało na to, że dzisiaj nie zdoła… A jeśli ma zostać, jak jest, to wywaliłbym "jednak".

 

 

[…] rozciągający się widok na porośniętą łąkami dolinę pozwalał dobrze przyjrzeć się przyszłemu polu bitwy.

 

– czegoś brakuje. Rozciagający się przed nimi/u stóp widok na…?

 

Seneszal Adalbert spojrzał na mapę i odpowiedział po dłuższej chwili:

– Liszaje.

– Hmm… – Hrabia zmarszczył brwi. – A tamta?

 

– to jest dosłownie fragment skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju [Kabaret Moralnego Niepokoju – Bitwa Pod Grunwaldem – Bing video – od 3.20]

 

 

Giacomazzi spojrzał na wkraczające do doliny wrogie wojska i wydał rozkaz:

– W takim razie zaczynamy.

 

– nie brzmi za bardzo jak rozkaz.

 

 

Początkowo niewielka mżawka, szybko przerodziła się w coraz większą ulewę.

 

– przerodziła się w coraz większą ulewę. Wywaliłbym to "coraz większą". 

 

Na flankach armii krążyła lekka jazda licząca jednak co najwyżej kilkadziesiąt koni. Jeźdźcy stanowili także awangardę, a gdy dotarli właśnie do zabudowań jednej z dwóch położonych w dolinie wiosek, przeganiali mieszkańców z chałup i wysyłali na wzgórze, do taborów i opuszczonego obozu wojska.

 

– po co to "jednak"? Po co "właśnie"? Po co to "wojska"?

 

 

Entuzjazm rozpierający go jeszcze godzinę temu zdawał się wygasać im bliżej było do bitwy.

 

– w miarę zbliżania się bitwy?

 

 

Talmond mruknął tylko coś w odpowiedzi.

 

– Nie lepiej: Talmond tylko mruknął w odpowiedzi?

 

 

Nacisk na pęcherz stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania.

 

– stawał się nie do zniesienia/wytrzymania. Po co to "coraz bardziej"?

 

 

Wpierw włócznię, za nimi tarczownicy! Musimy utrzymać linię!

 

– literówka w "włócznię"

 

 

Głos Talmonda zniknął w ogólnym zgiełku panującym wśród przegrupowujących się żołnierzy.

 

– w sumie bardziej przepadł niż zniknął.

 

 

Większość strzał ześlizgnęła się po napierśnikach i zbrojach opancerzonej jazdy.

 

– chodzi o końskie napierśniki? Bo jeśli nie, to przecież są częścią zbroi. Mylące.

 

 

Jego łysa głowa w momentalnie zaczęła lśnić w padającym deszczu […]

 

– wywal "w".

 

 

Inny rzucił się do panicznej ucieczki, odrzucając bojowy topór i tarczę. W końcu potknął się i upadł trafiony strzałą w głowę, a jego martwe oczy wpatrywały się prosto w Talmonda.

– Kurwa mać – zaklął, odrzucił tarczę, mocniej ścisnął rękojeść miecza i z okrzykiem rzucił się w wir walki.

 

– podmiot zgubiony. To wygląda jakby ten inny zaklął "Kurwa mać" nie Talmond.

 

 

Szczęk oręża mieszał się z dźwiękiem przecinanych ludzkich ciał […]

 

– chesz mi powiedzieć, że facet obserwujący z dystansu i ukrycia bitwę słyszał jakiś "dźwięk przecinanych ciał"?

 

 

Będą ratować się kradzieżą, morderstwami, brutalnymi gwałtami, wszystkim, aby ocalić własną skórę.

 

– też mi nie pasują te gwałty podczas ratowania własnej skóry.

 

 

Mężczyzna spojrzał na córkę, która wciąż była uspokajana przez Irmę.

 

– “wciąż była uspokajana”. Takie formy zawsze brzmią nieco niezręcznie.

 

 

Żołnierz dzierżył w dłoni długą gizarmę i wywijał nią, chroniąc się od oblegających go wrogów.

 

– wywijał gizarmą chroniąc się? Chronienie się chyba na czym innym polega. Trzymał ich na dystans? Opędzał się od nich?

 

 

Melbarczyk był jednak dobrze wyszkolony i mimo znaczącej przewagi, nie poddawał się.

 

– podmiot. Tutaj wychodzi, że on miał znaczącą przewagę i nie poddawał się mimo tej przewagi, co czyni zdanie bezsensownym.

 

 

Ostatnie grupki i pojedynczy maruderzy kontynuowali skazaną na przegraną walkę […]

 

– skazaną na przegraną walkę. Nie brzmi to dobrze.

 

 

Na szczęście wciąż oddychał, choć rozharatana twarz wciąż krwawiła.

 

– wciąż i wciąż. Użyj np. "nadal".

 

 

Odnieśli druzgocące zwycięstwo przy, zdawało się niezbyt wysokich własnych stratach.

 

– to chyba jest kolokacja, w każdym razie utarte wyrażenie, które brzmi “strata własna”

Po przeczytaniu spalić monitor.

Witaj, marasie.

Dzięki za przeczytanie i merytoryczną krytykę. Szczerze mówiąc czekałem na Twój komentarz i spostrzeżenia, gdyż potrafisz spojrzeć na rzeczy w szerszej perspektywie. Dzięki czemu jesteś w stanie sprawnie wskazać błędy i niedoskonałości, które odpowiednio przeanalizowane pozwalają poprawić warsztat i lepiej przygotować fabułę. 

Powyższy tekst został napisany specjalnie do magazynu Biały Kruk, w którym trwał nabór na opowiadanie w temacie: epickie bitwy. Postanowiłem, że moja bitwa nie będzie epicka, jednak opowie jak wygląda starcie z kilku różnych perspektyw. Masz rację, że w sporej części inspirowałem się bitwą pod Brenną z sagi wiedźmińskie, choć zdecydowanie większą inspirację była powieść “Bohaterowie” Joe Abercrombiego. 

Pisząc powyższy bawiłem się świetnie. Własnie takie pisanie sprawia mi najwięcej frajdy. Masz rację, że za bardzo skupiłem się na “wojskowości” starcia, a zbyt mało na ludzkich emocjach. Choć starałem się jak najlepiej oddać emocje towarzyszące różnym bohaterom. Przyznam, że było tego zbyt mało, w sumie tylko wątek Goljaka i jego rodziny (a najbardziej scena kiedy syn widzi jak ojciec bestialsko morduje kilku maruderów), miał chwytać za serce. Reszta miał być bardziej rozrywkowa (no może nie licząc Moldera). 

Oczywiście tekst jest częścią tworzonego przeze mnie uniwersum, jednak nie chciałem aby pojawiło się w nim zbyt wiele elementów światotwórstwa. Miał to być pewien wycinek (z kilkoma bohaterami pojawiącymi się w innych tekstach) świata, który można czytać oddzielnie i bez znajomości innych opowiadań. Ogólnie przyjąłem zasadę niezbyt nachalnego opowiadania o geografii, historii i innych elementach świata. Pojawiają się jako tło, wplecione w fabułę niż rzecz grająca pierwsze skrzypce. Mam nadzieję, że tworzą logiczną całość. 

Myślę, że mało w polskiej fantastyce tekstów stricte militarnych i mam pomysły na kilka innych opowiadań w podobnym klimacie. 

 

PS: Czekałem na to, kto w końcu odkryje, że wybór pola bitwy zainspirowany jest kultowym skeczem KMN :) Zawsze mnie to śmieszyło i postanowiłem wykorzystać ten patent.

Cieszę się, że uważasz moje uwagi za pomocne, Belhaju. 

Nabór bitewny do BK, sporo tłumaczy. Rozumiem, że tematyka i konwencja były w pewnym stopniu narzucone (no i nieco tej epickości jednak jest w Twoim opowiadaniu). Oczywiście nie ma to wpływu na moją opinię, bo jednak komentuję tekst a nie kontekst jego powstania. 

Jak powiedziałem, czyta się, jest sprawnie napisane i w kategorii militarnej fantasy zapewnia godziwą rozrywkę. Tylko trochę szkoda, że nie ukryłeś w tej historii jakiegoś przesłania/podtekstu/mocnej prawdy. Bo wspomniany Wegner i AS poza militariami, opisami walki, dynamiką i wzruszeniem czytelnika przemycili jeszcze jakieś brutalne prawdy o ludziach, wojnach i historii (AS), czy poruszające postawy ludzi w obliczu zagrożenia: heroizm, honor i poświęcenie (Wegner).

Po przeczytaniu spalić monitor.

Wiadomo, że kontekst powstania tekstu nie ma znaczenia dla czytelnika. Lektura ma być satysfakcjonująca choćby autor pisał opowiadanie w uszkodzonym batyskafie na dnie oceanu mając w połowie pustą butlę z tlenem :)

Szczerze mówiąc nie chciałem też przesadzić z wywołanymi przez Ciebie elementami (heroizm, honor, poświęcenie), bo w militarnej fantasy bardzo łatwo popaść w patetyzm. Najlepszym przykładem (choć to nie fantastyka) jest czytana właśnie przeze mnie książka “Legion” Gerainta Jonesa. Natężenie żołnierskiego nadęcia na stronie jest aż ciężkostrawne. Natomiast co do wzruszenia czytelnika i przekazywania głębszych treści będę musiał jeszcze popracować.

Belhaju, skusiłem się na Twoje opowiadanie, bo sam pisałem do Białego Kruka na tamten nabór o epickich bitwach. Moje krasnoludy się akurat nie załapały, choć podobno było blisko, ale tam bitwa była raczej dodatkiem niż esencją, więc nie mogę mieć żalu.

 

Wracając do „Deszczowego dnia…”, opowiadanie napisane jest sprawnie, lekkim językiem, dobrze się czyta. I to właściwie jest jego największa zaleta. Zachowujesz dość dobry balans pomiędzy prostym językiem żołnierzy a przyjazną dla czytelnika narracją.

W kwestii fabuły, bohaterów, konstrukcji czy dramaturgii odczułem tu pewien niedosyt. Również w kilku miejscach naciąłem się na kalki. Choćby ta scena z wyborem nazwy miejsca bitwy. Jeśli się nie mylę, to niemal identyczny humor pojawił się zdaje się u Sapkowskiego. Podobnie jak u Sapkowskiego, w bitwie pod Brenną, masz wątek szpitala polowego, i bitwy widzianej z perspektywy fleczerów. Z tym że u Sapkowskiego ten wątek jest dopieszczony, bo mamy tam Shani, mamy lekarza niziołka, których postacie autor nam przybliża, wreszcie mamy w tym szpitalu dramatyczne zakończenie kilku wątków pobocznych.

U Ciebie zaś pojawiają się te same elementy, ale wszystko jest płytkie, nierozwinięte i nie bardzo wiadomo, do czego ma prowadzić. Blondyna szyje rany, ale czy wnosi ona coś konkretnego do fabuły? Za mało miejsca jej poświęcasz, by stała się istotna, a za dużo jak na kogoś, kto jest tylko statystą w opowiadaniu.

Podobnie jest z innymi bohaterami. Wprowadzasz ich zbyt wielu, ale każdego po łebkach. Nie dajesz czytelnikowi szansy, by się z którymkolwiek zżył.

Goljak jest tu chyba jedynym kandydatem na głównego bohatera, bo poświęcasz kilka akapitów, by opisać jego historię, dajesz mu rodzinę, by miał kogo bronić, ale mimo wszystko jest tego trochę za mało. Może gdybyś wprowadził go już w pierwszej scenie i to na nim skupił sympatię czytelnika, mogłoby to zassać, ale niestety w pierwszej scenie serwujesz nam dwóch wojaków, o których wiemy niewiele poza tym, że jeden jest pragmatycznym pijusem, któremu się chce lać, a drugi to jakiś młokos żądny przygód. Ani jeden, ani drugi nie intryguje niczym, a potem w sumie okazują się dla fabuły nieistotni. Ich historie się rozmywają.

Gdyby to był rozdział powieści i tych bohaterów byśmy zdołali poznać, to możliwe, że dałoby się to wybronić. Ale jako samodzielne opowiadanie to nie bardzo.

Kolejna kwestia to sama bitwa i jej dramaturgia. Jest pod tym względem płaska. Nie udaje Ci się zbudować napięcia, nie udaje Ci się też, co robi świetnie Wegner w Opowieściach z meekhańskiego pogranicza, sprawnie uderzyć wysokie tony, dodając wojakom heroizmu.

Jako czytelnik bitwę śledziłem bez większych emocji, co mnie tym bardziej rozczarowało, że w założeniu miała to być bitwa epicka.

Na koniec konstrukcja, troszkę Ci tutaj jakby zabrakło głównego wątku. Innym wątkiem zaczynasz, innym kończysz, a sama bitwa okazuje się jedynie jedną z wielu potyczek w kampanii.

Troszkę negatywny ten komentarz wyszedł, ale się tym nie przejmuj, bo to raczej dlatego, że poziomem odniesienia był Wegner czy Sapkowski, a nie nasze portalowe pisanie.

 

Edyta:

PS: Czekałem na to, kto w końcu odkryje, że wybór pola bitwy zainspirowany jest kultowym skeczem KMN :) Zawsze mnie to śmieszyło i postanowiłem wykorzystać ten patent.

Właśnie. Dopiero teraz przeczytałem. Już wiem, skąd ta anegdota. Wydawało mi się, że to od Sapka, ale nie, masz rację, to z KMN.

Widzę też, że Maras mnie uprzedził i wypunktował Ci już wcześniej większość tego co ja.

 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Dzięki za przeczytanie i merytoryczny komentarz, chorcisko :)

W sumie na większość krytycznych uwag odpowiedziałem już pod wpisem marasa. Dodam tylko, że mój ogólny zamysł na ten tekst był taki, żeby opowiadanie nie miało jednego bohatera tylko pokazywało bitwę z kilku różnych (odmiennych) perspektyw. Stąd mamy walczących w niej żołnierzy, obserwujących i wydających rozkazy dowódców, dziewczynę która z pasji do szycia trafiła do felczerskiego namiotu, czy Goljaka, który musi ratować swoją rodzinę wracając do swego starego fachu. Nie miało być jednej głównej postaci co może trochę odbiło się na odbiorze tekstu. 

Ogólnie ostatnio chodzi za mną dość znaczne rozwinięcie tego opowiadania (gdyż tak jak już pisałem wcześniej, jego tworzenie sprawiło mi masę frajdy, podczas pisania nie miałem praktycznie żadnych przestojów), może nawet do rozmiarów powieści. I stworzenie czegoś na podobieństwo “Bohaterów” Abercrombiego. Czyli cała powieść lub mikropowieść opowiadająca o bitwie. Ale sam nie wiem czy to dobry pomysł. 

Co sądzicie?

A co konkretnie chciałbyś o tej bitwie napisać? Jaki przekaz? Po co i dlaczego?

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Poszerzyć kontekst geopolityczny bitwy, lepiej wprowadzić postaci, przedstawić ich historię, motywacje itp.Wprowadzić kilku nowych bohaterów (może z armii melbarskiej). Chciałbym stworzyć pełnokrwistą militarną fantasy. Na razie pomysł jest w fazie mocno przedwstępnej, więc nie mam wielu konkretów. Po prostu coś takiego kołacze mi się w głowie. 

Przede wszystkim na początek skoncentruj się na jednym bohaterze, głównym, i dopracuj jego historię. By miał cel, by miał duszę i przywiązał do siebie czytelnika. Pozostałe postaci możesz dodawać później, bo na razie i tak masz ich za dużo w stosunku do ich głębi i znaczenia.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Muszę przemyśleć w jaki sposób to ugryźć. Choć wolałbym, żeby było kilku równorzędnych bohaterów niż jeden główny. I co jakiś czas zmieniać perspektywę narracji. No, ale zobaczymy, na razie inne rozgrzebane projekty czekają na ukończenie.

Hmmm. Wybitnie nie moja bajka.

Pokazujesz tylko bitwę, a te raczej mnie nie interesują.

Bohaterów multum, jedni przeżyli, inni nie, los reszty nieznany. Nie obeszło mnie to. Na dobrą sprawę nie wiem, o co walczą. No, o ziemie dla arystokracji (who cares?). Kibicowałam właściwie tylko rodzinie chłopskiej i fajnie, że przeżyli i to nawet niezgwałceni.

Przez to mam wrażenie epizodyczności tekstu – była jakaś potyczka, będą następne. Część ludzi przeżyła, do zobaczenia w następnym odcinku. Tylko że chyba ma nie być następnego.

Brakowało mi fantastyki. Owszem, jest czarownik, ale odgrywa swoją rólkę i w nicość lazaretu przepada. Gdyby chociaż dzięki jego popisowi udało się uniknąć bitwy… Dlaczego w drugiej armii nie mieli maga, że ten sobie brykał bez żadnych przeszkód?

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie, Finkla :)

Powyższy tekst to typowy przedstawiciel militarnej fantasy, więc zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi podobne klimaty.

 

Dlaczego w drugiej armii nie mieli maga, że ten sobie brykał bez żadnych przeszkód?

 

W zamyśle kasta magów w uniwersum, w którym rozgrywa się akcja opowiadania, jest dość elitarne i nieliczne. Mogłem zaznaczyć to bardziej w tekście.

Jeśli ma się wielką armie, to niechronienie jej magiem uważam za karygodną beztroskę. Wielka armia <= duże państwo (albo cholernie bogate) => jest gdzie szukać czarowników.

Babska logika rządzi!

Hmm… Bitwa. No to ten… Ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Anet, jak rozumiem militarna fantasy to nie Twój konik.

Zawsze się gubię, kto z kim walczy ;)

Przynoszę radość :)

Powyższy tekst właśnie został wybrany opowiadaniem roku 2020 przez czytelników Magazynu Biały Kruk, gdzie pierwotnie się ukazało. Jeśli ktoś z Was oddał na nie swój głos to serdecznie dziękuje :)

Nowa Fantastyka