- Opowiadanie: kowal666 - Po prostu Marek

Po prostu Marek

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Po prostu Marek

Po prostu Marek

 

Marek był młodym chłopcem. 18 lat – to jego dokładny wiek. Nie biorąc rzecz jasna pod uwagę miesięcy, dni, godzin, minut czy sekund. itp. To tylko dlatego, że nikt nie wiedział, kiedy nasz bohater przyszedł na świat. Ktoś może spytać, całkiem słusznie zresztą, co z matką? Matka Marka zmarła dawno temu z niewiadomych przyczyn. Nie było wtedy koronera, nie było patologa, nie było nawet policji i prokuratury. Mieszkańcy wioski znaleźli ją pewnego ranka w rowie, a jej serce nie pracowało. Martwa, stwierdzili i spalili jej zwłoki. Jak miło z ich strony. Później rozeszli się do swoich zajęć.

Mimo tego, co bardziej dociekliwym może nasuwać się drugie pytanie, mianowicie, co w takim razie porabia ojciec Marka? Czy nie można by jego spytać, kiedy ten cholerny gnojek się urodził? Można by, a jakże. Miejsce pobytu ojca Marka nie jest jednak znane nikomu znanemu nam, to po pierwsze. Po drugie, ten człowiek nie miał w ogóle pojęcia o narodzeniu swojego syna, gdyż jego matkę widział tylko raz w życiu. W momencie, w którym, nie do końca świadomie, spłodził bohatera niniejszej opowiastki.

Przede wszystkim ojciec Marka, podobnie jak nam, także i jego matce znany nie był. A konkretniej – kojarzyła tego człowieka z widzenia i to nawet bardzo bliskiego, rozpływał się jednak w hordzie kilkunastu czy kilkudziesięciu potencjalnych ojców Marka. Pojawia się kolejne pytanie, które być może ktoś zdążył już sobie zadać. Czy w takim razie człowiekowi, który zapoczątkował życie Marka za sprawą swoich plemników, przysługuje w ogóle miano ojca? Skoro nawet o tym nie wie? Co więcej, rodzicielka naszego bohatera także nie ma o nim pojęcia poza niezaprzeczalnym faktem, że musiał istnieć? A to tylko dlatego, że proces płodzenia dzieci w świecie, w którym żyli, i który w dalszej części dla ułatwienia nazywać będziemy ŚWIATEM, przebiegał w sposób identyczny, jak to ma miejsce u nas. Te pytania prawdopodobnie pozostaną bez odpowiedzi na zawsze.

Nim ktoś zabierze się za ocenianie, trzeba mu wiedzieć, że w ŚWIECIE nie przywiązywano większej wagi do ojcostwa. Ot, dzieci rodziły się i jeśli miały szczęście, trafiały na ulicę, jeśli zaś ich narodzinom towarzyszyła pechowa gwiazda, to wraz z matkami, pod swoje metaforyczne skrzydła przygarniał je jeden z kilku właścicieli chat i już od najmłodszych lat były skazane na tłok, duchotę, ciągły nadzór dorosłych, nieznośny fetor i pokładane w nich oczekiwania, w myśl których miały spełniać czyjeś zachcianki i marzenia.

Wróćmy wszak do Marka. Wiemy już, że był młody. Relatywnie rzecz jasna. Najstarszy mężczyzna w ich małej społeczności miał bowiem 50 lat, co to w takim razie znaczy młody, w świecie, w którym 40 lat to schyłek życia?

Marek miał długie, gęste, zazwyczaj tłustawe, czarne i opadające na ramiona włosy. Wiecznie umorusaną twarz, oczy, o których mówiło się „brązowe i przygłupawe” i niczym nie wyróżniający się, ni to długi, ni krótki, ni gruby i wcale też nie chudy nos. Takich nosów było w wiosce na pęczki i nic ciekawego nie da się o nim powiedzieć, nie ważne jak bardzo byśmy się nagimnastykowali i jak wiele czasu mu poświęcili. U nas powiedzielibyśmy, że Marek jest chudy, nawet wychudzony. W ŚWIECIE należy jednak uznać jego gabaryty za zwyczajnie przeciętne. Skoro nie było tu grubych, to czy mogli być chudzi? W ŚWIECIE nie istnieli królowie, możnowładcy, magnaci czy choćby podrzędni szlachcice, którzy tuczyliby się do granic wytrzymałości dzięki pracy chamów i wszechobecnemu zakazowi polowania, wymierzonemu w pełne brzuchy, zbilansowaną dietę i zwyczajną godność tychże chamów. Nie widziano więc sensu w gromadzeniu wielkich ilości pożywienia, które później psułyby się w nie wiele mniejszych ilościach, zmieniając całe to gromadzenie w czynność nie mająca żadnego sensu.

Nasz bohater był jednak w czymś wyjątkowy. Mianowicie był jedynym znanym przypadkiem człowieka uzależnionego od jedzenia. Nie w takim sensie, w jakim każdy człowiek jest od niego uzależniony. Powiedzmy to sobie wprost – Marek uwielbiał żreć. Napychać się wszystkim, co tylko wpadło mu w ręce. I nigdy nie miał dość. On także tego nie rozumiał, ale naprawdę nie dotarł nigdy do momentu, w którym byłby syty. Zawsze miał miejsce na kolejną kromkę chleba, kiełbasę, kasze z sosem grzybowym, ziemniaki, ryż, surowe jajko, kaszę manną czy chociażby łyk tłustego mleka. O rosole z kury wspominać nie trzeba.

 Nie było takiej rzeczy, która by Markowi nie smakowała – mówimy oczywiście o jedzeniu jako takim – podobnie jak ci, którzy nałogowcami nie byli, nie jadał drewna, kamieni czy łajna. Na myśl przychodzi tylko jedna rzecz, która dorównuje swoim zacięciem skłonnością Marka. Jest to fiksacja płcią przeciwną nikogo innego, jak jego matki, zwana „niepowstrzymaną chucią” lub w innych wymiarach i światach „nimfomanią”. W ŚWIECIE, nie inaczej niż na naszym padole łez, jabłka padały niedaleko od jabłoni.

Szczęśliwie dla Marka, grzech śmiertelny zwany gdzieniegdzie „nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu” praktycznie nie istniał. Głównie dlatego, że ŚWIECIE nie było ani Boga, ani Mojżesza, ani Dekalogu. A nawet gdyby ktoś spisał wszystkie te historie i podobnie jak u nas, umieścił je w księdze zwanej Biblią, nikt i tak nie byłby w stanie jej przeczytać, nie mówiąc już o zrozumieniu tych wszystkich pokręconych metafor, przenośni i całej reszty nie do końca jasnych przekazów. Czy w takim razie nie było tam dobra i zła? Któż może to wiedzieć?

 Mimo tego, jego uzależnienie od jedzenia nie czyniło żadnych szkód, poza psychicznymi rzecz jasna. W wiosce, w której mieszkał, jedzenia było ciągle mało, dlatego naszemu bohaterowi nie groziła otyłość, podwyższony cholesterol, uciążliwy, odstający brzuch, który nie chce się ukryć niezależnie od doboru swetra. Nawet najdelikatniejsza nadwaga, te wszystkie niedogodności były mieszkańcom ŚWIATA całkowicie obce.

Co do codziennego menu Marka, nie było to nic, o czym powiedzielibyśmy „wyrafinowane”. Jak wszystkie dzieci ulicy, Marek jadał to, co udało mu się otrzymać od co bardziej dobrotliwych mieszkańców chat, gdyż tylko oni mogli sobie pozwolić na prawdziwe jedzenie. Bezdomni w świecie Marka skazani byli na resztki, zupełnie jak w naszym, a te nie ustępowały specjalnie daniom, których pozostałości stanowiły. Tylko ilość mogła być wysoce niezadowalająca, szczególnie w przypadku nałogowca.

Poza resztkami, Markowi zdarzało się walczyć o ziarna z kurami, podkradać ich jajka lub udawać świnię, by dostać się do paszy i nie zostać wychrumkanym przez resztę prawdziwych świń. Wszystko to były jednak zajęcia obarczone wysokim ryzykiem. Świnie potrafiły się mocno rozzłościć, a każda z nich ważyła tyle, ile ważyłoby kilku Marków. Co do kur, one nie stanowiły żadnego niebezpieczeństwa same w sobie. Inaczej sprawa miała się z kogutem, który był groźniejszy od wszystkich świń razem wziętych. Tak, ostatnią żyjącą w wiosce istotą, z jaką Marek chciałby mieć na pieńku, był rozzłoszczony kogut.

Trzeba Wam wiedzieć, że koguty w świecie Marka były jeszcze bardziej agresywne, niż te u nas. Do tego znacznie bardziej przebiegłe i bezwzględne. Wydłubanie nieszczęśnikowi oka z doskoku było dla nich prostsze niż przysłowiowe splunięcie. No i to ciągłe pianie. Koguty piały tam raz na godzinę. I tak przez całą dobę. A doba, i to również trzeba Wam wiedzieć, trwała u Marka dokładnie tyle, ile trwa u nas. Dlaczego więc w ogóle je tam trzymać? Dlaczego nie ukręcić tym diabelskim ptaszyskom łba i nie ugotować na nich wspomnianego niedawno rosołu? Cóż, kiedyś już takiej praktyki próbowano, jednak szybko okazało się, że jeden gar rosołu na 100 osób to naprawdę niewiele rosołu na 1 osobę, a bez koguta, kury nie znoszą więcej jajek, a te stanowiły coś na kształt trzonu i fundamentu diety w jednym. Wszyscy pogodzili się więc z tym, że lepiej akceptować nikczemny i podły charakter kogutów, niż zrezygnować z dobrodziejstw, jakie niesie za sobą konsumpcja jajek. Jednogłośnie podjęto decyzję, że w wiosce będzie kogut. Jeden. Większa ilość kogutów wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem. I tak został, wybraniec, noszący nieoficjalne miano „tego skurwysyna, koguta”.

Zagadnienia odnośnie żywienia zostały więc zgoła omówione. Gdzie więc ten obżartuch, choć wciąż chudy, mieszkał? Czy są znane jakieś fakty o tym miejscu oprócz tego, że była to wioska?

Dzisiaj można by z ręką na sercu nazwać ją „dziurą zabitą dechami” lub „takim zadupiem, na którym psy dupami szczekają” i byłyby to nazwy nie tylko metaforyczne, ale także dosłowne. Wioskę nazywano po prostu wioską, nikt z jej mieszkańców nie widział bowiem innej, nie było więc potrzeby nazywania jej inaczej. Co ważne, w wiosce psy rzeczywiście szczekały dupami, a do budowy domów używano przede wszystkim desek i gwoździ. I było to rzecz jasna zadupie – w tym przypadku tylko metaforycznie. Jak wielką ktoś musiałby mieć dupę, żeby zmieściła się za nią cała wioska?

Wracając do naszego bohatera, to gdzie też ten matoł mieszkał, tak konkretnie? Czy miał swoją chatę? Czy tak się w tej wiosce powodzi sierotom prawie od urodzenia, że już w wieku 18 lat mają własne chaty? Nieźle by było. Niestety, nikt jak dotąd nie słyszał o rzeczywistości, w której tak się dzieje. W Wiosce chaty na własność miało może jakieś 15% społeczeństwa, reszta żyła w tychże nie swoich chatach lub tak jak Marek i inne 5% mieszkańców – poza chatami. Na marginesie, ten aspekt także upodabniał świat Marka do naszego.

Ulice, z braku lepszego słowa można je tak nazwać, nie były w wiosce czymś, pośród czego nie dałoby się względnie wygodnie żyć. Dużą zasługą takiego stanu rzeczy był klimat, mianowicie, było zawsze ciepło. Temperatura w dzień wynosiła 26 stopni, w nocy natomiast 23 – i tak przez cały rok. Nie było pór roku, była bowiem tylko jedna, a to z urzędu oznacza, że nie ma żadnych – po prostu jest klimat. Wspomniane temperatury, które nigdy, naprawdę nigdy nie były inne, sprawiały, że życie poza chatami było nie tylko znośne, ale często nawet lepsze niż życie w chatach. Fetor na dworze nigdy nie dorównywał temu wewnątrz, duchota tak nie doskwierała, a i temperatura była znacznie bardziej przystępna. Do tego większy przewiew i brak krzyków, jęków, ponagleń i kłótni reszty domowników.

Kolejną rzeczą, którą Musicie wiedzieć, choć co sprytniejsi mogli się tego domyślać, że rzeczone chaty nie były niczym spektakularnym. Można je, z wielką dozą podobieństwa przyrównać do chat chłopów polskich z wieku XIII (mowa o naszym świecie).

Wspomnianych ulic niestety także nie można nazwać spektakularnymi. Składały się głównie z ubitej ziemi i kamieni, a w czasie deszczu, bo te w ŚWIECIE zdarzały się regularnie, stanowiły praktycznie same błoto wypełnione kamieniami. No ale, jak już człowiek się przyzwyczaił, a przecież niektórzy mieli na to 18 lat, inni nawet dłużej, to i spanie w błocie nie było niczym złym. Byle tylko zimno nie było, jak mawiają, jednak tylko w naszym świecie, w ŚWIECIE nie wiedziano przecież, co to zimno.

Pod wieloma względami świat Marka nie różnił się od naszego. Pod równie wieloma różnił się jednak od niego i to całkiem dosadnie. Dla przykładu, w ŚWIECIE żyły smoki i jest to zdecydowanie coś, czego nie można powiedzieć o naszych czterech kątach. W wiosce mieszkała dokładnie setka ludzi, z czego blisko połowa to mężczyźni. Resztę stanowiły kobiety, pod tym względem ŚWIAT również przypominał nasz. Co do państwa, powiatu, gminy, czy chociaż kontynentu, na którym leżała wioska – niestety nikt nie miał informacji na ten temat, nikt nie znał nawet takich pojęć. Równie prawdopodobne jest więc, że wioska sama w sobie stanowiła kontynent lub nawet cały ŚWIAT.

Pełno tych cholernych smoków żyło już w tak wielu światach. U Marka, szczęśliwie lub nie, tego nie wiemy, o smokach z perspektywy ludzi nie można było powiedzieć, że są dobre. Choć w ŚWIECIE szczekanie dupami przez psy uchodziło za coś całkowicie normalnego, tak palenie domostw, zżeranie ludzi żywcem, rozdeptywanie ich na miazgę i spalanie na popiół nie było niczym, na co ktoś czekałby z utęsknieniem – zupełnie jak na coś dobrego. Gdyby popatrzeć na smoki z ich perspektywy, to można by w zasadzie o nich powiedzieć to samo, co o ludziach z perspektywy ludzi.

Moralność nigdy nie jest sprawą prostą i czarno-białą. Niech świadczy o tym fakt, że mimo brutalnego podejścia ziejących ogniem, ogromnych bestii w stosunku do przeważnie bezbronnych ludzi, smoki były wyjątkowo towarzyskie, tworzyły pary na całe życie, opiekowały się swoim potomstwem i sobą nawzajem. Co więcej, w historii nie odnotowano ani jednego przypadku cudzołóstwa, ograbienia jednego smoka przez innego ani nawet lekkiego przewinienia o małej szkodliwości społecznej.

Z ludzkiej perspektywy, smoki były rzecz jasna postrzegane jak coś, czego nikt nie chciał w swoim życiu spotkać niezależnie od okoliczności. Potencjalne starcie z kogutem było przy napotkaniu na swojej drodze żywego smoka prawdziwą sielanką, którą każdy wybrałby w ciemno. Niech świadczy o tym fakt, że jedynie dwie osoby widziały wielkie bestie na własne oczy i pożyły na tyle długo, żeby o rzeczonym spotkaniu opowiedzieć innym. 

Choć nikt z żyjących nie miał o tym pojęcia i nigdy by w coś takiego nie uwierzył, ŚWIAT w swojej bardzo długiej z punktu widzenia ludzi i smoków historii, przeżywał już wiele końców i apokalips. Były to chwilę, w których tzw. „gatunki wiodące” przestawały istnieć i przekazywały tę niechlubną pałeczkę nowym. Autorem i pomysłodawcą tego procesu był Bóg, którego możemy uznać za stworzyciela i prawowitego właściciela ŚWIATA. Natomiast celem wspomnianego koła początku i końca było stworzenie idealnego gatunku wiodącego. Takiego, który w krótkim, z puntu widzenia Boga, czasie, nie doprowadzi do samozagłady czy to przez ciągnące się w nieskończoność wojny, stworzenie technologii, która wymknie się spod rzekomej kontroli, spiralę wzajemnej nienawiści i podziałów, czy choćby przez zwyczajną nudę. Smoki były więc kolejną, nikt z Bogiem włącznie nie miał już pojęcia którą próbą. Stworzenie idealnego gatunku wiodącego w teorii wydawało się Bogu dość proste. W praktyce, niestety, było tak skomplikowane i wymagało tak ogromnego nakładu sił, że przy jednej z nieskończonych apokalips Bóg wykazał się niedoskonałością, polegającą na nie pozbyciu się zapomnianej przez wszystkich, z samym sobą włącznie, wioski.

Gdyby nie monotonny klimat ŚWIATA, można by w tym momencie powiedzieć o pogodzie coś więcej niż to, że słońce po prostu świeciło na całego, nie ociekało jednak żarem, wyciskając ze wszystkich ostatnie chęci do życia. Nie było ani jednego dostojnego cumulusa, majestatycznego altocumulusa czy lękliwego i nieśmiałego cirrusa. Nie lało jak z cebra, nie piździło jak w kieleckim. Zero grzmotów, gradu, ni błyskawic, ni fajerwerków.

Tego feralnego dnia Marek, jak to zwykle miał w zwyczaju, przechadzał się główną i zarazem jedyną arterią w wiosce, brocząc po kostki w błocie i, jak to również miał w zwyczaju, unikał wzroku wszystkich napotkanych. Słońce świeciło z taką samą mocą jak zawsze, a pusty brzuch systematycznie przypominał o sobie beznadziejnymi pomrukami. Właśnie mijał kurzą zagrodę i naszła go ochota, by przysiąść i oprzeć plecy o jej ogrodzenie. W ostatniej chwili zdrowy rozsądek przypomniał jednak Markowi o kogucie, który mógł gdzieś tam być. Ich wspólne doświadczenia sprowadzały się do kilku przelotnych spojrzeń, podczas których kogut nigdy nie przyłapał Marka jak ten podkradał jajka na gorącym uczynku. Mimo wszystko nasz bohater czuł, że ten skurwysyn coś podejrzewa. Minął więc kurzą zagrodę jakby nigdy nic i skierował się w stronę drugiego płotu, o który lubił opierać plecy podczas swojego dumania, mianowicie ogrodzenia zagrody świń.

Słyszał od kogoś, chyba od Marcela, że świnie w rzeczywistości są różowe, a ta brązowo-czarna skorupa, którą na sobie mają, to tylko zaschnięte, wielowarstwowe błoto. Co za niedorzeczność! Marek lubił starego Marcela, często wspólnie dzielili niedole życia na ulicy, jednak temu zdarzało się gadać od rzeczy. Nigdy nie był na tyle obcesowy, by powiedzieć to starcowi prosto w twarz. Po prostu martwił się o swojego, pożal się boże, przyjaciela. Bujna wyobraźnia Marcela, którą nie omieszkał się regularnie dzielić, często wprawiała Marka w zakłopotanie i jedyne co był w stanie robić, to udawany zachwyt, dobra mina i metodyczne przytakiwanie. Ileż to bajek naopowiadał mu ten stary szaleniec. Według niego ziemia była okrągła, wspomniane już świnie miały różowy kolor, oprócz wioski na świecie było nieskończenie wiele podobnych wiosek. Jakby tego było mało, Marcel twierdził, że obiektywnie patrząc smoki były lepsze od ludzi.

Marek przysiadł wreszcie przy płocie świńskiej zagrody i oddał się marzeniom. Wszystkie kręciły się wokół jedzenia i pełnego brzucha. Owszem, Marcel mówił mu, że osiągnięcie pełnego brzucha jest możliwe. Ba! Według starego durnia, możliwe było nażarcie się do takiego stopnia, że człowiek żałował, że w ogóle włożył coś do ust! I nie mógł nie tylko patrzeć, ale nawet myśleć o jedzeniu! Ten to dopiero miał wyobraźnię! Gdyby tylko Marek nie był takim tchórzem, powinien był przylać mu za to gadanie w twarz, a później wytarzać ją w świńskich odchodach. Niestety bał się konfrontacji nawet z kimś tak godnym pożałowania jak Marcel.  

Siedział tak i myślał, ten nasz Marek, o garze rosołu z koguta, o którym często opowiadali najstarsi z wioski. Tak wiele razy marzył o tym, by mieć go całego tylko dla siebie i móc delektować się parującą zawartością w spokoju, z dala od nienawistnych spojrzeń reszty mieszkańców.

 Nagle jego głowę zaatakowała dziwna, niespotykana dotychczas myśl. A gdyby tak, wbrew wszelkim ostrzeżeniom, opuścić wioskę i wkroczyć do lasu? Owszem, wiele mówiło się o niebezpieczeństwach, które się tam czają. Każdy mieszkaniec wioski znał powtarzaną z dziada pradziada legendę o OBCYCH, którzy porywali ciekawskich i zatrudniali ich do pracy. Kazali im tyrać po 10 godzin dziennie przy rąbaniu drzewa czy kopaniu rowów, w zamian za co porwani otrzymywali twarde, niejadalne monety, które nie miały żadnego pożytku, poza wymianą na inne bezużyteczne rzeczy. Markowi wiele razy śniło się, że zostaje zmuszony do pracy. Te koszmary traktował jako najgorsze, gorsze nawet od tych, w których walczył ze stadami kogutów i tych, w których brał udział w wyścigu po garnek rosołu, a całe ciało zamieniało się w żywy ołów i ledwo dawało sobą poruszać.

No i masz, znowu te cholerne smoki. Dwa z nich, całkiem dorodne okazy, samiec i samica, które właśnie się pogodziły i postanowiły nieco rozerwać, zmierzały teraz w stronę wioski. Był środek dnia i Marek zauważył je dostatecznie szybko, by zdążyć podnieść się z błota, jednak niedostatecznie szybko, by zrobić cokolwiek innego. Smoki wylądowały na ulicy i pech chciał, że rozdeptały Marka na miazgę, wszystkie domostwa spaliły sekundę później na popiół, zżarły kilku ludzi żywcem, resztę natomiast spopieliły swoimi gorętszymi od lawy płomieniami, które swoją drogą wylatywały im z odbytów – tym smoki w ŚWIECIE różniły się, od tych znanych z większości innych światów. W świecie Marka, podobnie jak psy szczekały dupami, tak smoczy ogień również opuszczał ciała bestii tylnym wyjściem.

To już koniec żywota naszego bohatera, który choć nie wiedział co to zimno lub nieszczęśliwa miłość, nie zmarnował szansy na karierę, nie stracił przyjaciela i nie popadł w długi, nigdy nie był naprawdę szczęśliwy.

K.

Koniec

Komentarze

Cześć kowal,

proponuję, abyś wyjustował tekst.

Muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem, co chciałeś przekazać poprzez swoje opowiadanie. Przedstawiasz nam Marka, opisujesz jego rodziców i świat w którym żył. Niestety zabrakło mi konkretnego wydarzenia, fabuły, akcji. W Twoim opowiadaniu nie ma także dialogów. Szkoda, bo początek zaciekawił. Językowo poprawnie, wydaje mi się.

Nie wiem, czy zrozumiałam sens zakończenia. Marek zginął bezsensowną śmiercią, ale niestety, nie wiem, co chciałeś przez to przekazać.

pozdrawiam

 

O, ktoś skomentował! Poprawiłem brak wyjustowania (tak się mówi?) bo naprawdę słabo to wyglądało. W sumie nie chciałem niczego przekazywać tym opowiadaniem. To, jak w tytule, po prostu Marek…

No hej. Moja reakcja na opowiadanie – “dzięki za info”. Trochę poczułem się przez Ciebie, Autorze “wychrumkany”, bo poświęcam tu poniedziałkowy wieczór, czytam opowiadanie i co? I miazga. Z głównej postaci. No i jeszcze tag sci-fi taki… hmm… dyskusyjny.

Piszesz ciekawym językiem, który kojarzy mi się z opowieściami przy ognisku. Miejscami historia ma zabawny, swobodny klimat. Ja nie z tych, co odnoszą się do technikaliów – ogólnie czytało mi się swobodnie jak na dzieło pozbawione dialogów. 

Szkoda Marka. Zginął, jak żył. Tak jak napisałeś opowiadanie. Bez morału. 

Chętnie przeczytam jak wrzucisz coś nowego. 

Mo cóż, przykro mi to pisać, ale opowiadanie zupełnie nie przypadło mi do gustu. Może w jakiejś karczmie przy piwie jakiś gawędziarz mógłby rozbawić zebranych taką bajędą, ale mnie opowieść o Marku setnie wynudziła.

Pomyłką jest opatrzenie tekstu oznaczeniem SCIENCE-FICTION.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze, zdecydowanie lepiej napisane i znajdę w nich niezłą fantastykę.

 

18 lat – to jego do­kład­ny wiek. ―> Osiemnaście lat – to jego do­kład­ny wiek.

Liczebniki piszemy słownie.  

 

minut czy se­kund. itp. ―> …minut czy se­kund i tym podobnych.

Nie używamy skrótów.

 

nie jest jed­nak znane ni­ko­mu zna­ne­mu nam… ―> Czy to celowe powtórzenie.

 

na­zy­wać bę­dzie­my ŚWIA­TEM… ―> Dlaczego wielkie litery?

 

bo­wiem 50 lat, co to w takim razie zna­czy młody, w świe­cie, w któ­rym 40 lat… ―> …bo­wiem pięćdziesiąt lat, co to w takim razie zna­czy młody, w świe­cie, w któ­rym czterdzieści lat

 

nie ważne jak bar­dzo byśmy… ―> …nieważne jak bar­dzo byśmy

 

psu­ły­by się w nie wiele mniej­szych ilo­ściach… ―> …psu­ły­by się w niewiele mniej­szych ilo­ściach

 

w czyn­ność nie ma­ją­ca żad­ne­go sensu. ―> …w czyn­ność niema­ją­cą żad­ne­go sensu.

 

kieł­ba­sę, kasze z sosem grzy­bo­wym… ―> …kieł­ba­sę, kaszę z sosem grzy­bo­wym

 

…surowe jajko, kaszę manną… ―> …surowe jajko, kaszę mannę

 

do­rów­nu­je swoim za­cię­ciem skłon­no­ścią Marka. ―> …do­rów­nu­je swoim za­cię­ciem skłon­no­ściom Marka.

 

Głów­nie dla­te­go, że ŚWIE­CIE nie było… ―> Chyba miało być: Głów­nie dla­te­go, że w ŚWIE­CIE nie było

 

Trze­ba Wam wie­dzieć… ―> Trze­ba wam wie­dzieć

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

i to rów­nież trze­ba Wam wie­dzieć… ―>…i to rów­nież trze­ba wam wie­dzieć…

 

gar ro­so­łu na 100 osób to na­praw­dę nie­wie­le ro­so­łu na 1 osobę… ―> …gar ro­so­łu na sto osób to na­praw­dę nie­wie­le ro­so­łu na jedną osobę

 

a bez ko­gu­ta, kury nie zno­szą wię­cej jajek… ―> Nieprawda – kogut nie jest kurom potrzebny do znoszenia jajek. Ale do zrobienia kurczątek to i owszem.

 

w wieku 18 lat mają… ―> …w wieku osiemnastu lat mają

 

może ja­kieś 15% spo­łe­czeń­stwa… ―> …może ja­kieś piętnaście procent spo­łe­czeń­stwa…

Nie używamy symboli.

 

i inne 5% miesz­kań­ców… ―> …i inne pięć procent miesz­kań­ców

 

Tem­pe­ra­tu­ra w dzień wy­no­si­ła 26 stop­ni, w nocy na­to­miast 23… ―> Tem­pe­ra­tu­ra w dzień wy­no­si­ła dwadzieścia sześć stop­ni, w nocy na­to­miast dwadzieścia trzy

A w jakich stopniach mierzono temperaturę w tym Świecie?

 

a i tem­pe­ra­tu­ra była znacz­nie bar­dziej przy­stęp­na. ―> Na czym polegała większa przystępność wszechobecnej temperatury?

A może miało być: …a i tem­pe­ra­tu­ra była znacz­nie bar­dziej przyjemna.

Za SJP PWN: przystępny 1. «łatwy do zrozumienia lub do przyswojenia» 2. «o człowieku: taki, z którym łatwo nawiązać kontakt» 3. «o miejscu: takie, do którego można łatwo dotrzeć» 4. daw. «łatwo osiągalny»

 

Ko­lej­ną rze­czą, którą Mu­si­cie wie­dzieć… ―> Dlaczego wielka litera?

 

sta­no­wi­ły prak­tycz­nie same błoto… ―> …sta­no­wi­ły prak­tycz­nie samo błoto

 

mieli na to 18 lat… ―> …mieli na to osiemnaście lat

 

w któ­rych tzw. „ga­tun­ki wio­dą­ce”… ―> …w któ­rych tak zwane „ga­tun­ki wio­dą­ce”

 

po­le­ga­ją­cą na nie po­zby­ciu się… ―> …po­le­ga­ją­cą na niepo­zby­ciu się

 

bro­cząc po kost­ki w bło­cie… ―> Pewnie miało być: …bro­dząc po kost­ki w bło­cie

Za SJP PWN: broczyć 1. «wydzielać krew z rany» 2«o krwi: ciec»

 

nigdy nie przy­ła­pał Marka jak ten pod­kra­dał jajka na go­rą­cym uczyn­ku. ―> Co to znaczy podkradać jajka na gorącym uczynku?

A może miało być: …nigdy nie przy­ła­pał Marka na go­rą­cym uczyn­ku podkradania jajek.

 

Ka­za­li im tyrać po 10 go­dzin… ―> Ka­za­li im tyrać po dziesięć go­dzin

 

nie­ja­dal­ne mo­ne­ty, które nie miały żad­ne­go po­żyt­ku… ―> …nie­ja­dal­ne mo­ne­ty, z których nie było żad­ne­go po­żyt­ku

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Napisałbym “dziękuję” – tak z kurtuazji. Musiałbym wtedy skłamać. Nie lubię tego robić, nie mogę wtedy dobrze spać i takie tam. Jedyne, co ciśnie mi się na palce, to “serioo?”

A tak na serio (to celowe powtórzenie?) – mój były trener mawiał, że “jeśli ktoś poświęca Ci czas, żeby powiedzieć co robisz źle, to doceń to. Równie dobrze mógłby Cię olać i niczego byś się nie nauczył”. Coś w tym stylu, w każdym razie sens chyba da się złapać. 

Nie przykładam się do sprawdzania tego, co napisałem. Ewentualnie nie robię tego wcale. [EDIT] W tym przypadku robię to już trzeci raz i z każdym kolejnym widzę więcej błędów. aaaaaaaa

Nowa Fantastyka