- Opowiadanie: FilipEidel - Maszynka

Maszynka

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy V, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Maszynka

Była wyjątkowo radosna. Oczy świeciły jej, jak dziecku. Te stare, mądre, zwykle zamglone oczy.

– Kupiłam ją od domokrążcy – powiedziała, zanim zdążyłem ściągnąć płaszcz.

Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, czy śmiać się z niej niemądrej, czy martwić. Ciekawe, na ile ją naciągnął?

– Kupiłam ją od bardzo miłego i grzecznego domokrążcy. Sam musisz przyznać, że to niezwykłe. Ludzi handlujących po domach już się prawie nie spotyka. Wszędzie te wasze domofony, smartfony i komunikatory. Nikt już nie chodzi od domu do domu.

– Zwłaszcza teraz – dodałem. – Mam nadzieję, że chociaż nie kichał.

– Tacy jak on nie kichają. Od razu było widać, że cieszy się doskonałym zdrowiem! Napijesz się herbaty?

– Tak, babciu. Cieszę się, że cię widzę.

Przyjechałem, bo ostatnio jej się pogorszyło. Miała problemy z oddychaniem i wyjątkowo wysokie ciśnienie. Skarżyła się też na biodro, które po operacji nigdy się tak na dobre nie zagoiło. Przyjechałem, bo prosiła takim głosem, któremu się nie odmawia. Dziwne, bo teraz, już od samego wejścia, robiła na mnie wrażenie, jakby wszystkie choroby nagle się pochowały, a ona sama odmłodniała o co najmniej kilka lat.

– Wejdź. Mam pyszne ciasteczka maślane.

– Babciu, a twój cukier? – dokonałem formalności, nie licząc specjalnie na reakcję i nie przeliczyłem się – reakcji nie było.

Była za to dalsza część opowieści o dziwnym urządzeniu, które trzymała w ręce. Moja stara, niesforna babcia, klejnot w koronie osiemdziesięciolatek z Chorzowa. Zdjąłem płaszcz, ściągnąłem jesienną czapkę i buty, a w tym czasie ona nalała mi mocnego Liptona i ciągnęła dalej:

– Targowałam się z nim tak, że byłbyś ze mnie dumny. To, że jestem stara, nie znaczy, że można mnie oszukać. Za takie cacko wielu oddałoby wszystkie swoje oszczędności, a tymczasem ja zapłaciłam tylko – i tu podała kwotę, przy której większa część mocno zaparzonego Liptona, którego właśnie nabrałem w usta, wylądowała na ręcznie haftowanym, śnieżnobiałym obrusie.

– Ile!? – syknąłem, jakbym oparzył sobie język.

Chwilę zajęło, zanim doszedłem do siebie.

– Wiem. Wiem, co myślisz. Stara i niedołężna umysłowo wariatka. Trzeba ją będzie zamknąć w zakładzie, zanim narobi długów albo przepisze mieszkanie na Kościół. Nic z tych rzeczy, wnusiu – ja zrobiłam świetny interes.

– No dobra, a co to jest? – zrezygnowany ściągnąłem obrus ze stołu i zacząłem ścierać herbatę.

– Maszynka do uszczęśliwiania umarłych!

Jeżeli babcia liczyła na fanfary, to tym razem jej intuicja ją zawiodła. Milczałem milczeniem absolutnym. Było mi smutno i żal. Kochałem ją, jak tylko wnuk może kochać babcię. Bezgranicznie i bezwarunkowo, ale nawet bezgraniczność może zostać nadwyrężona. Babcia starzała się. Jej ciało powoli przestawało jej słuchać. Do tej pory przynajmniej głowa pracowała w porządku – widać teraz przyszedł czas i na to. Moja kochana, biedna, stara babcia nie będzie w tym miesiącu miała za co żyć, bo oszukał ją jakiś patałach, jakiś zwyrodniały domokrążca-szarlatan. Ściskało mi się serce i byłem na przemian coraz to bardziej smutny, to zły.

– Maszyna ta to coś zupełnie niesamowitego. Ten czarujący sprzedawca chyba z godzinę opowiadał mi, jak działa, ale muszę przyznać, że zupełnie tego nie rozumiałam. Miał za to cudownie błękitne oczy – takie szczere, jaśniejące oczy. Zupełnie jak anioł. I również melodyjny, kojący głos. Był bardzo miły.

– Babciu – próbowałem jej przerwać. – Babciu! – podniosłem trochę głos, ale na darmo.

Każdy, kto obcuje ze starszymi ludźmi, wie, że często chorują na głuchotę. Ona chorowała na jej dość uciążliwą wersję i jeżeli wierzyć jej córce, a mojej mamie – to od zawsze. Babcia miała daleko rozwiniętą głuchotę selektywną, to znaczy – słyszała tylko to, co chciała usłyszeć.

– Bardzo miły, i zostawił mi, a podobno to wcale nie było częścią zestawu, również pełną instrukcję – babcia zrobiła w jej mniemaniu bardzo znaczącą pauzę, ale nie na tyle długą, bym mógł się wciąć. – Niestety literki są dla mnie za małe, więc pomyślałam, że może ty mi pomożesz.

Spojrzała na mnie z bezpośredniością, jaką mają zwierzęta, małe dzieci, niewinni oraz zdziecinniali staruszkowie. Jej twarz była naprawdę żywa. Ruchliwa, świetlista taka. Choć chciałem, choć czułem, że powinienem – nie mogłem się na nią złościć. Ostatecznie, nieźle zarabiam – zrobię jej zakupy i jakoś przetrwa do następnej emerytury. Poradzimy sobie. Muszę tylko na nią uważać.

 Babcia podała mi instrukcję i urządzenie. To ostatnie okazało się cięższe, niż się spodziewałem. Czarna skrzynka była zrobiona chyba z ebonitu i wyglądała dość niezwykle. Po lewej stronie miała korbkę, która wprawdzie kręciła się, ale tylko w jedną stronę i to tę mniej poręczną. W ogóle całe urządzenie było wyjątkowo nieporęczne, a ponieważ ogólnie sprawiało dość przyjemne estetycznie wrażenie, wyglądało – wiem, brzmi to trochę dziwacznie – jakby zostało zrobione nie dla ludzkich rąk. Krzywizny, wprawdzie miłe w dotyku, gdy ustrojstwo leżało, sprawiały, że było nieporęczne. Co rusz wyślizgiwało się z dłoni tak, że ciężko je było utrzymać, a już nie wiedziałem zupełnie, jak przy tym jeszcze kręcić korbką. Na spodzie miało tylko dwie śrubki, wyjątkowo głęboko ukryte w wąskich tulejkach i, co dojrzałem dopiero po poświeceniu latarką z telefonu wprost w otwór, z główką, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Poza tym nie było na nim żadnych przycisków, pokręteł, przełączników. Zastawiałem się, co też to może być. Stare radio? Nie, brakuje podstawowych funkcjonalności. Jakiś stary zasilacz przemysłowy? Ale po co korbka? Też nie pasowało. Wtem mnie olśniło – pozytywka! Wyjątkowo ciężka, nieporęczna, na dodatek nudno-czarna jak piwnica bez światła – pozytywka. Zacząłem kręcić korbką i przystawiłem ucho do wypolerowanej powierzchni. Cisza. No tak. Absolutnie nic się w środku nie poruszało, a już na pewno nie grało. Jeżeli kiedyś choć tyle można było uzyskać z tego czegoś, to te czasy już dawno minęły. To tyle. – I co? – zapytała babcia pełna nadziei.

– Sprawdzę instrukcję.

Książeczka, którą trzymałem w ręce, była wyjątkowo gruba. Na tyle gruba, że mogłaby spokojnie tłumaczyć, jak obsługiwać akcelerator cząstek w CERN lub stanowić instrukcję wysłania człowieka w kosmos. Mogła też być książką telefoniczną bądź stanowić spis wszystkich imion ze wszystkich polskich tłumaczeń Biblii. Było oczywiste, że nie jest to instrukcja zepsutej pozytywki. Do tego cała była napisana w jakimś języku arabskim – od prawej do lewej tańczyły szlaczki, dymki, muchomorki. Czasem lecąca mewa, częściej profil minaretu. Zrobiłem zdjęcie telefonem, ale tłumacz Google’a zgłupiał. Pewnie dlatego, że wbrew wszelkiej logice kosztów instrukcja była wydrukowana żółtą, wręcz złotawą czcionką na czarnym papierze. Przekartkowałem pospiesznie, w nadziei, że może znajdę jakiś rysunek, który wskazałby, co to w ogóle może być, ale nic z tego. Szlaczki i pierniczki, i czasem jakby zarys chmury. To tyle. – Babciu, pójdę się położyć. Wcześnie wstałem, żeby do ciebie przyjechać.

– Tak, oczywiście. A jak wstaniesz, to pójdziemy do cioci Celiny, na grób. Rozweselić ją trochę.

 

-----------------------------

 

Ciocia Celina była cycatą i jowialną siostrą babci. Pamiętam ją głównie z tego, że gdy się witaliśmy, żegnaliśmy lub gdy potrzebowała utulić mnie do snu bądź po tym, jak się przewróciłem, przyciskała mnie mocno do siebie, w biust. A ten było rozmiaru, w skali jeden do jeden, samochodu małolitrażowego. Dla kilkulatka – było to przeżycie! Gdyby spotkać ciocię Celinę w mglisty dzień, jej potężną pierś można by zobaczyć na długo przed tym, zanim z mlecznej poświaty wyłoni się jej uśmiechnięta twarz. Biodra miała szerokie i w ogóle była pokaźnych rozmiarów, a największe ze wszystkiego miała serce. Karmiła gołębie, bezdomne koty, ratowała psy oraz męża alkoholika. Robiła na szydełku i mówiła po śląsku, więc i tak nigdy nie wiedziałem, o co jej chodzi. Nawet wtedy, gdy zostawałem na obiedzie, albo czasem, rzadko, na noc. Ciocia gotowała najprawdziwsze kluski z dziurką, a że miała dwóch dorosłych synów robiących na grubie, to lepiła tych klusek  na każdy obiad około stu. Synowie zjadali po trzydzieści, ona dwadzieścia, ja zjadałem trzy. Mąż zwykle pił, więc nie jadł – przynajmniej nie z nami. Co się działo z pozostałymi siedemnastoma, doprawdy nie wiem i już mi chyba nie będzie się dane dowiedzieć. Celina miała słabość do kasztanów. Uwielbiała je zbierać i przez całą jesień jej kieszenie pełne były tych dorodnych kulek. Robiłem z nich często ludziki, podczas gdy ona kręciła kilkoma w dłoni, bawiąc się nimi i gładząc je, jakby były żywe i czułe. Dotykała ich tak, jak może czasem człowieka dotknąć wspomnienie. Zresztą babci wyrwało się raz czy drugi, że owszem, w młodości, zanim pojawił się jej obecny mąż, była jakaś tam przygoda. I chcąc nie chcąc, kiedy przypominam sobie oczy ciotki, to zawsze takie rozmarzone, rozanielone, a kolor miały, a jakże, kasztanowy.

 Ciocia leżała w pierwszej części cmentarza. Zaraz za bramą trzeba było pójść w lewo, minąć przykry segment maleńkich grobów dzieci i kierować się w stronę zarośniętego bluszczem budyneczku z kranem. Zwykle już w drodze napełnialiśmy do pełna konewki, by podlać zasadzone w kamiennych kielichach różowo-fioletowe bratki. Tak było i tym razem – ja dźwigałem wodę, babcia – grabki do liści, małą słomianą zmiotkę i szufelkę zieloną w serduszka. Gdy doszliśmy do miejsca pochówku, babcia usiadła na ławce, a ja sprzątałem grób. Potem podlałem kwiatki, a właściwie to, co z nich o tej porze roku zostało. Babcia się modliła, a gdy skończyła, poprosiła mnie o plecak.

Całkiem zapomniałem, że dźwigałem w nim mały, nieporęczny i dość ciężki, delikatnie obły sześcian ze złotawą korbką po lewej stronie. Zaczęła nim kręcić – najpierw nieporadnie, krzywymi palcami. Chciałem pomóc, ale nie pozwoliła. Potem coraz szybciej i szybciej, a gdy tak kręciła, widziałem, jak cała się rozpromienia. Tyle to dla niej znaczyło! Jej siostra, siostrzyczka – zawsze były blisko. Przez całe życie opiekowała się nią, dbała, doglądała. Pomagała w ciężkich i też lżejszych chwilach. Ochraniała przed mężem. Jakże się musiała cieszyć, że teraz, gdy ona kręci, jej w innym świecie jest jakoś szczęśliwiej. To i ona szczęśliwiała, promieniała w oczach. Aż miło było patrzeć.

Gdy odchodziliśmy już w stronę domu, obejrzałem się za siebie tak, by raz jeszcze spojrzeć na grób – i dopiero wtedy zobaczyłem, że wcześniej, przed nami, ktoś musiał u cioci być. Na tablicy pamiątkowej, blisko górnego rantu, położył dwa dorodne kasztany. Nie zauważyłem ich wcześniej, zwracając uwagę jedynie na płytę i kielichy, które wymagały najwięcej sprzątania. Ciekawe, kto to był? Mąż umarł już dawno, synowie wyjechali. A jednak, ktoś przyszedł i zostawił cioci kasztany.

– Nie idziemy do dziadka? – zapytałem.

– Nie, byłam wczoraj. Już się ściemnia. Pójdziemy jutro.

Wróciliśmy do domu.

 Napijesz się herbaty?

– Tak, babciu. Powiedz, jak ty się czujesz?

Przyjechałem na kilka dni, bo martwiłem się, czy z nią wszystko dobrze. A po przyjeździe zobaczyłem, że gdy dzwoniła, musiała mieć chwilowy trudny czas. Teraz wyglądała już dobrze. Nadzwyczaj dobrze. Myślałem, czy zostać z nią jeszcze trochę, czy wracać. Ciągnęło mnie do stolicy, do życia, ale też coś innego, niepojętego kazało mi zostać jeszcze przez chwilę. To trudno opisać, babcia miała w sobie wtedy coś, co sprawiało, że ciężko było od niej oderwać wzrok. Wyglądała, po prostu, świetliście. Zawsze wszyscy uważali ją za anioła, a teraz zaczynała jednego przypominać.

– Cudownie, wnusiu, cieszę się, że przyjechałeś. Jutro odwiedzimy dziadka Adama i ciocię Janinkę.

No dobrze, to do jutra zostaję.

 

--------------------

 

Dziadek Adam był najlepszym z mężów. Opiekuńczy, czuły, odpowiedzialny. Był wprost wcieleniem absolutu, na tyle na ile absolut może zamieszkać w ciele mężczyzny. Było tak, jak twierdziła moja mama, dokładnie od czasu, kiedy dziadek przeniósł się na tamten świat. Wcześniej, wedle jej relacji wziętej bezpośrednio ze słów babci, był okropnym, gburnym człowiekiem, który uprzykrzał życie wszystkim, a przede wszystko swojej żonie, o nic nie dbał z wyjątkiem siebie i na dodatek miał nałogi. Karty, wódka i wdawanie się w rozmowy z każdym, kogo spotkał na ulicy. Niespodziewana transformacja dziadka tuż po śmierci nie była czymś niezwykłym. Powiedziałbym nawet, że stanowiła część jakiegoś ukrytego rytuału kobiet Śląska, które odnajdowały się dużo lepiej w charakterze płaczących wdów niż żon. Umarły mąż nie miał wad, bo ich już mieć nie mógł. Wraz ze śmiercią oczyszczał się zupełnie i odtąd był najświetniejszym ze świetnych, i jako taki zawsze zasługiwał na wysprzątany grób.

 Z tego, co wiem, dziadek lubił ludzi. Lubił grać w karty, pić i biesiadować. Lubił górników, kierowców tramwaju, lubił sklepikarzy. Lubił, co było dziwne, prawników i urzędników. Przyjaźnił się nawet z właścicielem domu pogrzebowego. Lubił wszystkich. No, prawie wszystkich – dziadek Adam nie cierpiał lekarzy. Zawsze mówił, że to banda kretynów, którzy chcą go wysłać na tamten świat, a on się świetnie czuje na tym. Nie chodził do nich, a gdy już był zmuszony, to leków, jakie mu przepisywali, nie brał, tylko je wykupywał, pokazywał babci – dla świętego spokoju, a następnie wszystkie w ubikacji spuszczał i szarpał za sznurek przy kibelku tak długo, aż spłynęła cała woda z pojemnika. Było z tym trochę kłopotów na starość, na przykład po wyjściu ze szpitala, z którego notabene uciekł nic nikomu nie powiedziawszy, ubierając się w strój, w jakim go przywieźli, i opuszczając budynek przez wejście dla odwiedzających. Babcia nakrzyczała na niego co niemiara, a on rzekł tylko: „Nie będzie mnie leczył żaden baran!”.

– Wiesz, wnusiu, doktór Baran, to była sława szpitala na Strzelców Bytomskich. Wielki specjalista. Ale dziadek się z nim kiedyś pokłócił i odtąd tylko na nim psy wieszał. Taki to był człowiek.

 Los bywa ironiczny. Czasem okrutny, a czasem po prostu złośliwy. No i tak się złożyło, że doktor Baran po śmierci trafił akurat na kwaterę obok dziadka. I tak teraz leżą, obok siebie po wsze czasy. Niekiedy się nawet babcia podśmiechiwała, że może przyjaciółmi zostali po śmierci, ale częściej to jej było przykro, bo co jak nie zostali?

 Jakaż to była miłość moich dziadków? Nie wiem. Niewiele się dowiedziałem od tych, co mogli to wiedzieć. Mama moja kwitowała wszelkie pytania zawsze tak samo: „Babcia to jest święty człowiek. Anioł, że to wszystko wytrzymała”. Ale co wytrzymała i jaka w tym była rola dziadka – tego powiedzieć nie umiem.

Do miejsca pochówku doszliśmy z niejakim trudem. W nocy padało i ziemia cmentarza namokła i rozmiękła; tak gotowa, tak nawykła przyjmować w siebie ciała ludzi. Tonęliśmy po kostki na niebrukowanej dróżce, podtrzymując się nawzajem i dając sobie oparcie. Ciemnoszary kamień okalający ziemię, na której babcia posadziła kwiaty dziadkowi, był brudny od błota. Do tego naspadało na cały grób nosków z pobliskiego klonu. Zabrałem się do czyszczenia. Najpierw zmiotłem, potem umyłem – dobrze, że dzisiaj wzięliśmy oprócz zmiotki również szmatę. Co dziwne, cały czas czułem, że coś jest nie tak. To znaczy, coś się zmieniło, a przecież na tym cmentarzu nic się nigdy nie zmienia. Popatrzyłem na tablicę i przeczytałem, po raz nie wiem który w życiu „ś.p.”, imię i nazwisko dziadka. Dalej daty urodzin i śmierci, a później „Panie świeć nad”, tu wyżłobienie zmienia się na jeden wyraz: „jego” w farbę jedynie imitującą ryt, i znowu wycięte „duszą”. Po prawej stronie imienia zostało dość sporo miejsca. Kiedyś będzie tam dopisane „i Barbara”. Stojąca obok mnie kobieta stanie się wyciosanym w kamieniu imieniem, i tyle. Wtedy też „jego” zmieni się na „ich”, a zmywalna specjalnym rozpuszczalnikiem farba zostanie zastąpiona niezmywalnym i nierozpuszczalnym ubytkiem w kamieniu. Wszystko dokładnie zaplanowane.

Zawsze byłem pod wrażeniem niebywałej proaktywności tego nagrobka. Dziadek umarł ponad dwadzieścia lat temu i już wtedy babcia zadbała o to, by w łatwy i tani sposób można było płytę dostosować po jej śmierci. Ja przeważnie nie wiedziałem, co będę robił jutro. Ona zaplanowała swoją ostatnią podróż, miejsce spoczynku prawie ćwierć wieku wcześniej. Różnica pokoleń i perspektyw.

Patrzyłem na nią i zachwycałem się cichą inkantacją, której nie znałem. Kiedy skończyła, jak wczoraj wzięła do ręki maszynkę i, tym razem już z większą wprawą, zaczęła kręcić. Zaledwie chwilę później uśmiechnęła się, skupiona przed chwilą rozbłysła znowu radością czynienia dobra. Jeżeli faktycznie kiedyś coś między dziadkami było nie tak, babcia już dawno wszystko wybaczyła. Czuć było, jak z każdym obrotem przepełnia ją poczucie dumy z dobrze wypełnionego zadania. Niby modlitwa w intencji ma ten sam cel – wpłynąć jakoś na zaświat, by umarłemu było lepiej: – „Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie”, i potem własnymi słowami: „Nie był dobrym mężem, ale ja też pewnie nie byłam najlepszą z żon. Zmiłuj się, dobry Jezusku, nad jego umęczoną duszą, bo grzeszył wiele i pewnie tak od razu do nieba nie pójdzie. Przynieś mu wody, jeśli spragniony, Najświętsza Panienko. Otul go kocem, jeśli zziębnięty. Nakarm, jeżeli może spożywać pokarmy”. W przekonaniu babci modlitwa oczywiście działała, ale maszynka robiła to od razu, bez pośredników. Oczywiście jeżeli w ogóle coś robiła.

– Wiesz, wnusiu, pan Jezus i Najświętsza Panienka muszą być bardzo zaganiani – mówiła mi, jak byłem młodszy. – Nic tylko ich takie staruszki jak ja o coś proszą. Nas jest przecież coraz więcej na świecie, a oni wciąż sami. Owszem, mogą pewnie wysłać tego czy innego anioła, ale czy to można ufać, że ktoś zrobi tak dobrze, jak ty sam?

Babcia więc kręciła, ile tyko miała siły, a gdy się zmęczyła, rzekła:

– No, wystarczy. Śpij sobie dobrze, Adamku, i niech ci się od tego nagłego szczęścia w głowie nie poprzewraca.

To mówiąc, zaśmiała się z własnego dowcipu i już mieliśmy iść, gdy nagle zdałem sobie sprawę, co mi nie pasowało. To nie nasz grób się zmienił, to nagrobek obok zamiast owalnej tablicy miał prostokątną i zamiast czarnego marmuru miał marmur szary. Na owym marmurze również zamiast lekko leciwego już napisu w gotyckiej czcionce Century: „Tu spoczywa, po wieczny czas, doktór medycyny, Leon Baran, Requiescat In Pace” wyryte było: „Umarła w wieku 68 lat, Gabriela Masdor, córka Stanisława i Zofii. Panie, świeć nad jej duszą”. Do tego czcionką szeryfową, świeżą i tak ostro, jakby dopiero co kamień wyjechał spod maszyny tnącej.

– Babciu, widziałaś? Tu leży jakaś kobieta.

Babcia popatrzyła na grób, ale powiedziała tylko:

– Dziwne.

I poszła.

Dziwne – to mało powiedziane. Ja czułem, jakby mnie polano z wiadra zimną wodą. Stanęły mi dęba wszystkie włoski i nic nie rozumiałem. Odkąd pamiętam, chodziłem na ten cmentarz. I odkąd pamiętam, nic się na nim nigdy nie zmieniło. Owszem, kopali nowe groby, ale na północnej stronie, blisko ogrodzenia. Wiedziałem od mamy, która wiedziała od babci, że regulamin mówił, że jeżeli rodzina nie opłaci miejsca, to zarząd może podjąć decyzję o likwidacji grobu i w konsekwencji o ponownej jego sprzedaży. Babcia bała się, że po jej śmierci zapomnimy, więc przypominała o tym rzekomym zapisie przy każdej okazji, a ja zawsze uważałem, iż to jej fanaberia lub wyraz lęku przed zapomnieniem. A teraz tuż obok dziadka, zamiast znienawidzonego doktora, leżała jakaś nieznajoma pani.

Może to dziwne, ale moją pierwszą myślą było czarne ebonitowe pudełko. Umysł najłatwiej ulega złudzeniom, gdy trafia się coś niespodziewanego. Pomyślałem – a co jeżeli urządzenie faktycznie działa? Czy to by znaczyło, że ludzie po śmierci żyją i mogą czuć? I jakkolwiek absurdalnie to brzmi, kręcąc korbką urządzenia kupionego u szarmanckiego domokrążcy, można ich uszczęśliwić, to znaczy – przenieść kasztany z alejki obok wprost na grób albo dla przykładu zamienić miejsca pochówku. Zwariowałem.

 Ale moment… Od pierwszej chwili, w której przyszliśmy na grób dziadka, czułem, że coś jest nie tak. To się stało wcześniej, zanim babcia zakręciła. To się zupełnie nie trzyma kupy. No chyba, że urządzenie było magiczne i zmieniało nie tylko teraźniejszość, ale też całą przeszłość? Tere fere. To niemożliwe. Bez sensu. Idziemy na grób cioci Janiny. Zanim ktokolwiek czymkolwiek zakręci, obejrzę go z każdej strony. I zrobię zdjęcia telefonem. Tak zrobię, i tyle.

 

-----------------

 

Za życia ciocia Janina była chuda i skąpa do granic możliwości. Kiedy zdarzało nam się ją odwiedzić w jej małym mieszkanku, zwykle marzliśmy. Ciocia nie grzała, bo po co wyrzucać pieniądze w błoto – przecież jak zima, to i tak się wyziębi, a wiosną czy jesienią trzeba się hartować. Herbatę robiła sama w kuchni z najtańszych torebek i tak, że gdy nikt nie widział, rozdzielała każdą z nich na trzy filiżanki. Takie wymoczone szczurki suszyła i przechowywała na później – gdy pójdą goście, będzie można z nich zrobić całkiem smaczny napar. Ciastka okrągłe z cukrem ze sklepiku obok kroiła nożem na pół – jeżeli ktoś chciał się poczęstować jedynie z uprzejmości, żeby nie zjadał całego. Kiedyś zapomniałem miski, w której przynieśliśmy jej śliwki i gdy wróciłem na górę, przypadkiem zobaczyłem, jak ciocia zsypuje okruchy z ciastek do pojemnika. Głowę daję, że gdy naszła ją ochota na słodkie, wyjmowała ulubioną łyżeczkę deserową i nabierała na nią starych, suchych okruszków, zapijając herbatopodobnym napojem z odzysku. Co ciekawe, ciocia wcale nie była biedna. Miała dość pokaźną emeryturę jako nauczyciel akademicki. Specjalizowała się kiedyś w krajach Ameryki Południowej, mimo że nigdy w żadnym nie była. Na ścianach wisiały u niej mapy i zdjęcia czasopism podróżniczych z wyjętymi zszywkami, przed powieszeniem starannie wyprasowane przez ściereczkę. Każdy wisiał na włosowatej grubości pasku z taśmy samoprzylepnej – nie wiem, jak jej się udawało, że nie spadały.

 Ciocia miała dwa kanarki: Żabcię i Kucharka. Blade i brzydkie, ale kochane najbardziej na świecie. Kiedyś, gdy ciocia nie dopięła haczyka klatki, Kucharek wyleciał przez okno i już nigdy nie wrócił. Mówiliśmy cioci, że pewnie poleciał do ciepłych krajów – może nawet do Ameryki. I my, i ona wiedzieliśmy, że najpewniej padł ofiarą kotów, ale chętnie wierzyliśmy, że było inaczej. Ciocia kochała ptaki, a po odlocie Kucharka o Żabcię dbała tak, że nawet królewskie pawie na dworze królowej Elżbiety nie mają się lepiej. Cóż z tego, biedna Żabcia i tak zdechła kilka tygodni później. Z tęsknoty lub, co bardziej prawdopodobne, z przejedzenia.

Kiedyś ciotka miała poważny wypadek na jednej z konferencji naukowych. Leżała połamana i poparzona w szpitalu w Budapeszcie. Jej mąż zostawił ją wówczas i wyprowadził się nad morze do kochanki. Dzieci nie mieli. Babcia sprzedała wtedy działkę, pożyczyła pieniądze od znajomych i wynajęła kierowcę, by przywieźć ciotkę do domu. Potem zajmowała się nią, aż ta wyzdrowiała. I tyle.

 Grób ciocia miała cały z kamienia, bez żadnych roślin. Za życia sama kupiła miejsce na cmentarzu, a następnie kazała wykopać grób i przykryć go nieopisaną płytą. Tak na wszelki wypadek. Opłacała to miejsce przez ponad dwadzieścia lat, bo jak mówiła – kocha rosnącą tuż obok akację. Z jednej strony okruchy ciastek, z drugiej puste miejsce pochówku – kto by odgadł złożoność myśli i pożądań człowieka. Przychodziła tu, na cmentarz, siadała na ławeczce koło swojego miejsca i odpoczywała. „Przyzwyczajam się” – żartowała, ale my nie śmialiśmy się, tylko patrzyliśmy na zbzikowaną Janinę przerażonymi oczami.

 Gdy umarła, wystarczyło odsunąć płytę, wyryć na niej z góry zaplanowany napis i już – koniec formalności. Wszystko zawczasu załatwione.

 Babcia zmawiała zwyczajową modlitwę, ja natomiast sprzątałem. Tym razem jednak planowałem nie dać się zaskoczyć. Gdy babcia odmawiała pacierze, ja oprócz pucowania płyty na wysoki połysk lustrowałem grób i jego otoczenie, jakby od tego zależało moje życie. W pewnym sensie zależało – życie pozagrobowe moje i całej ludzkości. Gdybym tylko znalazł dowód! Płyta było prosta i skromna. Równo ociosany czarny kamień, ale z szarymi domieszkami. Taki klockowaty grób bez żadnych znaczących ozdobników. Bez donic, kielichów czy podstawek dla świec. Napis – prosty, rzeczowy: tu leży taka a taka, żyła tyle a tyle, od do. Żadnych magicznych zaklęć czy kwiecistych dodatków. Wyryty na środku, bez zostawiania miejsca dla kogokolwiek. W tle piękna, rozłożysta akacja o mocno pożółkłych, a miejscami wpadających w rudy liściach. Dwa groby dalej rzeźba smutnego anioła patrzącego w niebo o rozpostartych skrzydłach i wieczystym pytaniu na twarzy. Nieco dalej ogrodzenie, a za nim pusty budynek niegdysiejszej szkoły podstawowej. Z tyłu, za grobem, rzędy parcel zabudowanych w klasycznym śląskim stylu. Punkt cmentarza, który – gdyby nie akacja i pomnik – wyglądałby dokładnie tak, jak każdy inny. Ukradkiem, tak by babcia nie widziała, robiłem zdjęcia telefonem. Tutaj płytę. Tam fasadę. Tu z kolei widok na tył. Wyrobiłem się dokładnie na czas, gdy skończyła szeptać. Popatrzyła na mnie wymownie, a ja podałem jej wiadomą rzecz.

 Kręciła i, jak zawsze, gdy czyniła dobro, rozpogodziła się w oka mgnieniu. Jakby jej ktoś podał gaz rozweselający. Chociaż nie, ona nie tyle śmiała się, co cała była uśmiechem. Jakby w tych starych żyłach oprócz krwi zaczął nagle płynąć słodki syrop albo musujące cukierki, które rozpuszczając się, delikatnie bulgotały i łaskotały babcię od środka. Była przy tym spokojna i osadzona.

Kiedy tak na nią patrzyłem, wiedziałem, kogo mi przypomina. Otóż babcia w tamtym momencie wyglądała dokładnie tak, jak anioł dwa groby dalej. Tyle że anioł był smutny, a ona wesoła. Doprawdy dziwny był to widok. Gdy skończyła, śmiejąc się w głos, zaczęła wracać, a ja za nią. Wtedy pod pretekstem, że zapomniałem szufelki, którą wcześniej ukryłem pod ławką, wróciłem na chwilę do cioci. Oglądałem grób bardzo dokładnie. Spodziewałem się znaleźć na nim nagle banknot stuzłotowy albo może starą książeczkę PKO. Spodziewałem się, że na kamiennej płycie jakimś nagłym cudem wyrosła mała akacja lub że w kamieniu gniazdo uwił ptak. Spodziewałem się nawet, że ciotki już tam nie będzie, że nagła siła przeniosła ją w odległe rejony świata: do Peru, Argentyny albo Brazylii. Patrzyłem i patrzyłem, i dopiero po chwili dotarło do mnie, że na tym grobie nic a nic się nie zmieniło. Wyglądał dokładnie tak, jak przed kręceniem korbką.

– Już idę – krzyknąłem do babci, a w myślach starałem się przeanalizować sytuację.

 Może czegoś nie zauważyłem – nie znałem tego grobu na tyle dobrze. Może jakiś detal mi umknął. A potem, że może ciotka już wszystko miała i za niczym nie tęskniła, i niczego nie chciała. Tak być nie może, każdy czegoś chce, żywy czy martwy. Rozwiązanie musiało być inne. Gdzieś musiałem zrobić jakiś fundamentalny błąd logiczny, ale nie wiedziałem gdzie. Dopiero chwilę mi zajęło, by to do mnie doszło – oczywiście, że robię fundamentalny błąd. Babcia kupiła starą, niedziałającą pozytywkę od oszusta, a ja za długo przebywam w świecie obłędu kochanej starszej pani.

– Jutro pojedziemy na cmentarz do Bytomia, do dalszej krewnej drugiego męża ciotki Eugenii – zagaiła rozmowę już w domu, przy herbacie.

– Babciu, muszę wracać.

Czuła się dobrze. Wyglądała dobrze. Kwitnąco. Owszem, było mi u niej miło, ale miałem swoje życie płynące poza Śląskiem. Szybko płynące życie w odległej Warszawie. Czas było wracać.

– Kocham cię, wnusiu. Bardzo. Pamiętaj o tym. Zawsze.

Następnego dnia rano wyjechałem.

 

--------------------

 

Minęły trzy dni, gdy zadzwoniła mama. Głos miała spokojny, pogodzony.

Babcia nie żyje. Umarła wczoraj w nocy, we śnie. Pogrzeb w sobotę.

 

--------------------

 

Po pogrzebie poszliśmy wszyscy do domu babci. Jedliśmy krojone pomidory ze szczypiorkiem i gotowane frankfurterki. Zwykle nie jadam mięsa, ale to jedno serwowała babcia na każdym spotkaniu rodzinnym. Kupowała je u rzeźnika za zajezdnią, czyli dość daleko i w jej świecie to była wyprawa po największy rarytas dla tych, których kochała. Babcia, która przeżyła wojnę i związany z nią głód. Tłuste kiełbaski pływały w wielkim garze, a my całą rodziną wspominaliśmy staruszkę. Potem ten musiał już lecieć, ta właśnie odebrała telefon, tamten przeprasza, ale ma jutro lekarza i tak pomału rozchodzili się wszyscy, nawet moja mama, aż zostałem sam. W pustym domu, w którym odkąd pamiętam, mieszkała babcia.

Zalałem Liptona i usiadłem przy stole, na którym leżał lekko tylko poplamiony herbatą ręcznie szyty obrus. Patrzyłem na fartuch w kwiatki zwisający ze starej kuchenki gazowej. Na osmolone ściany i święty obrazek na ścianie. Na kredens z czasów świetności kredensów i na ciężko zwisające zasłony. Gdy zanikł gwar, w mieszkaniu zrobiło się jakoś potwornie. Jakby dźwięki jeszcze nie do końca ucichły, odbijając się od starych ścian i szukając wyjścia, zbyt już słabe, by można je było usłyszeć, lecz wciąż jeszcze w środku, szemrzące i potęgujące ciszę. Wydawało mi się, że słyszę szepty, jakby babcia mówiła przez sen lub jakby cicho się modliła w pokoju obok. Popatrzyłem na drzwi z kuchni i wtedy na półeczce przy wyjściu zobaczyłem połyskującą korbkę dziwnego urządzenia babci. Chwilę mi zajęło skojarzenie, co to jest. Uśmiechnąłem się do siebie, wspominając nasze niedawne wyprawy. Pomyślałem, jakim byłem głupcem, martwiąc się, że babcia nie będzie miała za co żyć. Tyle radości dał jej ten czarny ebonitowy złom. Tyle radości w tych ostatnich, jakże ważnych dniach.

 Wstałem i przyniosłem go na stół. Pokręciłem chwilę, nasłuchując – w środku jakby coś szurnęło. Oho! Widać mechanizm od ciągłego kręcenia musiał się na tyle zużyć, że jakaś sprężyna się poluzowała albo może pękła. Nie wiem dlaczego, ale poszedłem po długi cienki śrubokręt, by otworzyć małą klapkę od spodu. Siłowałem się z nią dobre dwadzieścia minut – próbowałem płaskim, potem krzyżakiem, potem imbusem lub, jak nazywała go babcia z mocnym niemieckim akcentem – inbusem, i każdy ślizgał się i przeskakiwał. Co za chińska tandeta, myślałem, choć w sumie powinienem był docenić jakość wykonania. W końcu znalazłem w babcinym przyborniku śrubokręt gwiazdkę – nie wiem do czego, ale zmieścił się w otwór i po kilku próbach mechanizm w końcu ustąpił. Śruba nie wyleciała – jedynie poluzowała się w środku. Tak samo druga, a wraz z nią puściło wieczko.

Zajrzałem do środka, była tam widoczna metalowa prowadnica, a na niej plastikowy przesuwnik. Spróbowałem go poruszyć, ale szło bardzo ciężko – stawiał jednostajny i bardzo silny opór. Kiedy tak napierałem na niego, w pewnym momencie dało się usłyszeć kliknięcie, jakby coś wskoczyło na właściwe miejsce. Ruszyłem go może o dwa, może trzy milimetry z dostępnych kilku centymetrów. Teraz korbka chodziła lekko, nie było już też w środku żadnego chrobotu czy szurania. Kręciłem korbką i wspominałem babcię, jak rozpogadzała się, jak weseliła, uszczęśliwiając umarłych.

I wtedy do mnie dotarło, wtedy zrozumiałem. Święty obrazek i domokrążca o wyjątkowo anielskim usposobieniu. Babcia chodząca na groby i kręcąca korbką – za każdym razem szczęśliwsza, za każdym razem promienna. Instrukcja w języku na tyle obcym, że nie może go przetłumaczyć telefon, który zna wszystkie języki tego świata. Tajemne urządzenie zbyt duże dla ludzkich rąk. Nagle wszystko stało się jasne, jak klik na prowadnicy. Wiedziałem, że teraz urządzenie jest już skalibrowane, dostosowane dokładnie do właściwego czasu ani zbyt późno, a przede wszystkim już nie zbyt wcześnie.

 I zakręciłem korbką dla babci, na szczęście.

 

Koniec

Komentarze

Cześć, FE. :-)

Nic nie wiem przed przeczytaniem. Czysta kartka na lapku. Wybierz na drugi raz jakieś tagi, łatwiej będzie użyszkodnikom sięgnąć po Twoje opko. Na forum są osoby o rozlicznych zainteresowaniach, a tagi z grubsza zakreślają obszar. :-)

A tak w ogóle to:

– Witaj! Jestem piątkową dyżurną i staram się czytać opowiadania zamieszczone w tym dniu oraz napisać kilka słów o tym, jak je odebrałam i się czytało. 

Zatem, czytam. 

 

Po przeczytaniu.

Podobało mi się! Jest niespieszne, opowiada o zwykłych sprawach, a ja lubię zwykłe sprawy, nawet bardziej niż te wymyślone, bowiem w tych przyziemnych czai się magia. Wspomnienie i opko trochę okolicznościowe. Czy jest fantastyka – dla mnie jest. Napisane jest  po prostu, co uznaję za dużą zaletę.

 

Natomiast do poprawy są dwie rzeczy, a trzecia – z nią nie wiem?

Pierwsza sprawa. 

Spróbuj trochę popracować nad interpunkcją:

*co się pisze łącznie, a co oddzielnie oraz literówki (podpowie Ci sprawdzanie, za każdym razem – “przepuszcza”j, niektóre rzeczy z pewnością "wyłapie");

*z przecinkami sprawa trudniejsza (sama mam kłopot), ale dwa czasowniki w funkcji orzeczenia muszą być oddzielone przecinkiem, przed "którym" też konieczny, zwróć uwagę na imiesłowy (-ący wraz z rodziną).

Chyba najłatwiej się tego uczyć poprzez czytanie opek innych użytkowników i komentarzy. Jest tutaj sporo osób, które pięknie to czują i wiedzą. :-) Dodatkowo zerknij do Fantazmatów lub na któryś z tutejszych podrzucanych linków. 

Druga sprawa. 

Powtórzenia i Twoje ulubione słowa ("to, coś, już", przynajmniej w tym tekście:D)

I chyba jeszcze do tej sekcji dodam: powtórzenia (poniżej znajdziesz przykłady), niekiedy odnosiłam wrażenie celowości, ale nie zawsze tak było. Ty, wiesz. Pomyśl. :-)

I jeszcze jedno – myślniki. Jest ich sporo, często powiadają na forum, że mogą mylić się z dialogowymi. Ja myślę sobie, że niekoniecznie, natomiast u Ciebie jest ich naprawdę sporo i można byłoby je podmienić, chociażby na przecinek.

Trzecia sprawa – coś mi się nie zgadza?

Dziadek był ojcem jego matki (czy tak?), to dlaczego jego mama nie znała gburowatości swojego ojca, tylko musiała się tego dowiedzieć od swojej matki (jego babci)?

Czy Frankfurterki są tłuste, chyba że te śląskie są inne. ;-)

 

A teraz przykłady z powyższych spraw i niekiedy innych. Tylko się nie przerażaj. :-) W grudniu miną dwa lata, odkąd czytam komentarze i dokształcam się mniej lub bardziej udolnie w interpunkcji. Starałam się zaznaczać tylko te przecinki, których jestem pewna, ale czasami mogłam się pomylić, bo kiedy w grę wchodzą wtrącenia, dopowiedzenia i intencja podkreślenia czegoś, wydaje mi się, że różnie można byłoby to zrobić. przynajmniej ja tak mam, może błędnie. W każdym razie przykłady znajdziesz poniżej:

 

Oczy świeciły jej,(-,) jak dziecku.

− Kupiłam ją od domokrążcy – powiedziała(+,) zanim zdążyłem ściągnąć płaszcz.

Wszędzie te wasze domofony, smartfony i komunikatory. 

Hmm, nasze? albo bez.

Zwłaszcza teraz, dodałem. Mam nadzieję, że chociaż nie kichał.

Wypowiedź dialogowa. Brakuje -, i bez przecinka.

− Tacy,(-,) jak on nie kichają. 

Już od samego wejścia robiła na mnie wrażenie, jakby wszystkie choroby nagle się pochowały(+,) a ona sama odmłodniała o co najmniej kilka lat.

Razem.

− Babciu, a twój cukier? – dokonałem formalności nie licząc specjalnie na reakcję i nie przeliczyłem się – (lepszy byłby przecinek) reakcji nie było. 

Tu, chyba dużą literą?

ściągnąłem jesienną czapkę i buty(+,) a w tym czasie ona nalała mi mocnego Liptona i ciągnęła dalej:

Za takie cacko wielu oddało by wszystkie swoje oszczędności, a tymczasem ja zapłaciłam tylko – (tu bym zamieniła na: …) i tu podała kwotę, przy której większa część mocno zaparzonego Liptona, którego właśnie nabrałem w usta wylądowała na ręcznie haftowanym, śnieżno-białym obrusie. 

− Ile!? – syknąłem, jakbym oparzył sobie język.

Literówka.

To jest trudna sekwencja. Bohater wspomina dialog, lecz mieszasz go z narracją. Zdecyduj. Osobiście “wrzuciłabym” w narrację lub dopisała do kolejnej wypowiedzi bohatera jako jego reakcję.

Trzeba ją będzie zamknąć w zakładzie zanim narobi długów(+,) albo przepisze mieszkanie na kościół. Nic z tych rzeczy wnuku – ja zrobiłam świetny interes.(może !)

− Maszynka do uszczęśliwiana umarłych!

Literówka

Bezgranicznie i bezwarunkowo, ale nawet bezgraniczność może zostać nadwyrężona.

Może – ona?

Do tej pory przynajmniej głowa pracowała w porządku – widać teraz przyszedł czas i na to. 

Może przeformułować? Można różnie. Jedna z możliwości: głowa pracowała (była w porządku) – widać i na nią przyszedł czas.

Ściskało mi się serce i byłem na przemian coraz to bardziej smutny, to zły.

Smutny i zły lub na przemian smutny i zły 

Ten czarujący sprzedawca, chyba z godzinę opowiadał mi jak działa, ale muszę przyznać, że zupełnie tego nie rozumiałam. Miał za to zupełnie błękitne oczy – takie szczere, jaśniejące oczy. Zupełnie jak anioł. I również melodyjny, kojący głos. 

Zupełnie, powtórzenie, czy jest celowe? 

− Babciu,(-,) – próbowałem jej przerwać – babciu,(-,) – podniosłem trochę głos, ale na darmo. 

Tu rzeczywiście skasować przecinki po obu babciach, ale rownież chyba trzeba byłoby coś zrobić atrybucją dialogową. Może tak to zapisać:

– Babciu! – Próbowałem jej przerwać. – Babciu – podniosłem trochę głos, ale na darmo.

Każdy, kto obcuje ze starszymi ludźmi wie, iż często chorują oni na głuchotę.

Może – niedosłyszą, są głusi, mają poważne kłopoty ze słuchem?. Zatrzymało mnie “iż, oni, chorują (naturalny proces)”.

Ona chorowała na jej dość uciążliwą wersję i jeżeli wierzyć jej córce a mojej mamie – to od zawsze. Babcia miała daleko rozwiniętą głuchotę selektywną, to znaczy słyszała tylko to, co chciała usłyszeć.

Powtórzenie, to. Łatwo usunąć przynajmniej jedno – środkowe.

To ostatnie okazało się cięższe(+,) niż się spodziewałem.

Czarna skrzynka była zrobiona chyba z ebonitu,(-,) i wyglądała dość niezwykle. Po lewej stronie miała korbkę, która wprawdzie kręciła się, ale tylko w jedną stronę i to tę mniej poręczną. W ogóle całe urządzenie było wyjątkowo nieporęczne, 

W ogóle, chyba bym usunęła, takie niepotrzebne wypełnienie tekstu. Popatrz: masz już chyba dosyć podkreślania zdumienia i smutku bohatera, poza tym kolejny przymiotnik „wyjątkowo” to również podkreśla.

Znaczy do tylu, do siebie, odwrotnie do wskazówek zegara?

Krzywizny, wprawdzie miłe w dotyku(+,) gdy ustrojstwo leżało, sprawiały, że było nieporęczne. Co rusz, wyślizgiwało się z dłoni tak, że ciężko je było utrzymać(+,) a już zupełnym nie wiedziałem jak przy tym jeszcze kręcić korbką. Na spodzie miało tylko dwie śrubki, wyjątkowo głęboko ukryte w wąskich tulejkach i, co dojrzałem dopiero po poświeceniu latarką z telefonu wprost w otwór, z główką jakiej nigdy wcześniej 3 nie widziałem. 

Przecinki; kolejne dwa do usunięcia; ostatnie – kiks.

Absolutnie nic się w środku nie poruszało(+,) a już na pewno nie grało.  

Książeczka, którą trzymałem w ręce była wyjątkowo gruba. 

Znowu. :-)

− Tak(+,) oczywiście. A ten było rozmiaru, w skali jeden do jeden, samochodu małolitrażowego. 

Kiks.

Robiła na szydełku i mówiła po śląsku, więc i tak nigdy nie wiedziałem(+,) o co jej chodzi. 

Ciocia gotowała najprawdziwsze kluski z dziurką, a że miała dwóch dorosłych synów robiących na grubie 

Co to jest "na grubie" – ciekawa jestem, nie znam. :-)

Synowie zjadali po trzydzieści, ona dwadzieścia, ja zjadałem trzy. 

Znaczy niejadek :-), bo trzy to bardzo mało. :-)

I chcąc nie chcąc(+,) kiedy przypominam sobie oczy ciotki 

Zaraz za bramą trzeba było pójść w lewo, minąć przykry segment maleńkich grobów

Tu sama nie wiem, "przykry" zdaje mi się lekko niezgrabne w tym kontekście, ale mogę nie mieć racji.

Zwykle już w drodze napełnialiśmy do pełna konewki,(-,) tak(+,) by podlać zasadzone w kamiennych kielichach różowo-fioletowe bratki.

Tu, chyba trzeba byłoby jeszcze usunąć przecinek przed "tak".

Gdy doszliśmy do miejsca pochówku, babcia usiadła na ławce(+,) a ja sprzątałem grób. Potem podlałem kwiatki, a właściwie to to, co z nich o tej porze roku zostało. 

Kiks.

Gdy odchodziliśmy już w stronę domu, obejrzałem się za siebie tak, by raz jeszcze spojrzeć na grób

Może prościej – "by jeszcze raz spojrzeć na grób".

Ciągnęło mnie do stolicy, do życia, ale też coś innego, niepojętego kazało mi zostać jeszcze przez chwilę. To trudno opisać, babcia miała w sobie wtedy coś, co sprawiało, że ciężko było od niej oderwać wzrok. Wyglądała, po prostu, świetliście. 

2 x coś, i każde do czego innego się odnosi. Celowe?

No dobrze, to do jutra zostaję.

Kolejne "to".

Wcześniej, wedle jej relacji wziętej bezpośrednio ze słów babci był okropny, gburnym człowiekiem, 

Gburowatym?

Karty, wódka i wdawanie się w rozmowy z każdym(+,) kogo spotkał na ulicy. 

Powiedziałbym nawet, że stanowiła część jakiegoś ukrytego rytuału kobiet Śląska, które odnajdowały się dużo lepiej w charakterze płaczących wdów,(-,) niż żon. 

Z tego co wiem(+,) dziadek lubił ludzi. 

Lubił górników, kierowców tramwaju, lubił sklepikarzy. 

Tramwajów lub tramwai? Wszędzie dajesz mnogą.

Nie chodził do nich, a gdy już był zmuszony, to leków(+,) jakie mu przepisywali h+,) nie brał, tylko je wykupywał, pokazywał babci – (może bez – ?) dla świętego spokoju, a następnie wszystkie w ubikacji spuszczał i 6 szarpał za sznurek przy kibelku tak długo, aż cała woda z pojemnika nie wypłynęła. 

Liczebniki słownie.

na przykład po wyjściu ze szpitala(+,) z którego nota bene uciekł nic nikomu nie powiedziawszy(+,) ubierając się w strój w jakim go przywieźli 

Czasem okrutny(+,) a czasem po prostu złośliwy. 

że może przyjaciółmi zostali po śmierci, ale częściej, to jej było przykro, bo co jak nie zostali?

Może: było jej przykro? 

Nie wiele się dowiedziałem od tych, co to mogli wiedzieć.

Razem.

W nocy padało i miękka ziemia cmentarza namokła i rozmiękła; tak gotowa, tak nawykła przyjmować w siebie ciała ludzi. 

Wyboldowane usunęłabym, ale w ogóle chyba popracowałabym nad fragmentem z tym błotem. 

Ciemnoszary kamień okalający ziemię(+,) na której babcia posadziła kwiaty dziadkowi(+,) był brudny z błota. 

Zabłocony? albo inaczej.

Stojąca obok mnie kobieta stanie się wyciosanym w kamieniu imieniem, i tyle. 

Kamień – wyciosany?

Ja nie wiedziałem zwykle(+,) co będę robił jutro.

Czuć było(+,) jak z każdym obrotem przepełnia ją poczucie dumy z dobrze wypełnionego zadania. 

,Oczywiście(+,) jeżeli w ogóle coś robiła.

− Wiesz wnuczku, pan Jezus i Najświętsza Panienka muszą być bardzo zaganiani – mówiła mi(+,) jak byłem młodszy. – nic tylko ich takie staruszki jak ja o coś proszą. Nas jest przecież coraz więcej na świecie, a oni wciąż sami. Owszem(+,) mogą pewnie wysłać tego czy innego anioła, ale czy to można ufać, że ktoś zrobi tak dobrze,(-,) jak ty sam?

Hmm, tu trudno. W wyboldowanym albo nie ma kropki, albo jest i wtedy zaczynasz dużą literą – tak mi się zdaje.

i już mięliśmy iść, gdy nagle zdałem sobie sprawę(+,) co mi nie pasowało. 

Literówka.

− Dziwne. – i poszła.

Hmm, dałabym dużą literą atrybucję dialogową.

Może to dziwne, ale moją pierwszą myślą była czarne ebonitowe pudełko. 

Literówka.

Kiedy zdarzyło nam się ją odwiedzić w małym mieszkanku(+,) w jakim mieszkała, zwykle marzliśmy. 

Kiedyś zapomniałem miski(+,) w której przynieśliśmy jej śliwek i kiedy wróciłem na górę, przypadkiem zobaczyłem(+,) jak ciocia zsypuje okruchy z ciastek do pojemnika. ,Co ciekawe(+,) ciocia wcale nie była biedna. Miała dość 9 pokaźną emeryturę jako nauczyciel akademicki. 

Kiks.

Specjalizowała się kiedyś w krajach Ameryki Południowej, mimo że,(-,) nigdy w żadnym nie była. 

Każdy wisiał na włosowatej grubości pasku z taśmy samoprzylepnej – nie wiem(+,) jak jej się udawało, że nie spadały.

Kiedyś, gdy ciocia nie dopięła haczyka klatki(+,) Kucharek wyleciał przez okno i już nigdy nie wrócił.

I my(+,) i ona wiedzieliśmy, że najpewniej padł ofiarą kotów, ale chętnie wierzyliśmy, że było inaczej. ,"Przyzwyczajam się" żartowała, ale my nie śmialiśmy się(+,) tylko patrzyli na zbzikowaną Janinę przerażonymi oczami.

W pewnym sensie zależało – 10 życie pozagrobowe moje i całej ludzkości. 

Kiks?

Popatrzyła na mnie wymownie(+,) a jak podałem jej wiadomą rzecz.

 albo musujące cukierki(+,) które rozpuszczając się delikatnie bulgotały i łaskotały babcię od środka. 

Gdzieś musiałem robić jakiś fundamentalny logiczny błąd, ale nie wiedziałem gdzie.(+?),Dopiero chwilę mi zajęło, by to do mnie doszło – oczywiście, że robię fundamentalny błąd. 

Dobrą?

Babcia kupiła starą, niedziałającą pozytywkę od oszusta(+,) a ja za długo przebywam 

Jedliśmy krojone pomidory ze szczypiorkiem i gotowane frankfuterki

Literówka.

Zalałem Liptona i usiadłem przy stole(+,) na którym leżał lekko tylko poplamiony herbatą ręcznie robiony obrus. 

Gdy ucichł gwar(+,) w mieszkaniu było jakoś potwornie. Jakby dźwięki jeszcze nie do końca ucichły(+,) odbijając się od starych ścian i szukając wyjścia, zbył już słabe, by można je było usłyszeć, lecz wciąż jeszcze w środku, szemrzące i potęgujące ciszę. 

Literówka. 

Wydawało mi się, że słyszę szepty(+,) jakby babcia mówiła przez sen, lub jakby cicho się modliła w pokoju obok. 

Chwilę mi zajęło skojarzenie(+,) co to jest. Uśmiechnąłem się do siebie(+,) wspominając nasze niedawne wyprawy. 

Pokręciłem chwilę(+,) nasłuchując – w środku jakby coś szurnęło. 

 

Jeśli poprawisz przecinki, "poskarżę się" do biblioteki. Jeszcze raz powtórzę, fajny debiut, bo inny. :-)

 

pozdrawiam serdecznie :-)

asylum komentująca późno w niedzielę

 

Edit: edytowałam komentarz i poprawiłam te swoje zapędy interpunkcyjne. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Droga asylum, 

 

dziękuję bardzo za korektę. Przyznam, że wrzuciłem na szybko, bo chciałem by było dostęne dla znajomych na Wszystkich Świętych. Zwykle przed publikacją teksty oddaję zaznajomionej redaktorce – tak się stało i tym razem, ale czekam jeszcze, aż wrócą poprawione. Z własnej indolencji przecinkowo-ortograficznej zdaję sobie sprawę (stąd rytuał korekty przed publikacją) – ba, mam nawet oficjalny papier z poradni pschylogiczno-pedagogicznej potwierdzający ową nieudolność w sposób formalny. 

 

Na Fantastykę wrzuciłem tekst po raz pierwszy i nie przeczytawszy wcześniej regulaminu jestem wręcz oniemianły, że komuś, znaczy się Tobie, chciało się go przeczytać i zasugerować poprawki! Chyba będę częściej tu zaglądał:)

 

Tak czy inaczej, dziękuję jeszcze raz. Planuję poprawioną wersję umieścić tu w połowie przyszłego tygodnia. 

 

Pozdrawiam serdecznie, 

eidel 

Bardzo wielu dyżurnych i użytkowników podrzuca innym zauważone usterki, przecinki, swoje myśli, więc… nic w tym niezwykłego, eidel, ale miło mi za podziękowanie i odezwanie się. :-)

Odnośnie wysyłania korektorce, fajnie że masz taką możliwość, ale mimo wszystko (i pomimo “papieru” :D) spróbowałabym i samemu się nad tą sprawą pochylić. Powód jest jeden, IMHO, ważki – przez interpunkcję kształtujemy, formujemy tekst.

 

Przeczytałam jeszcze raz swój komentarz i kilka błędów (przecinków) niesłusznie Ci wskazałam. Poprawiłam (edytowałam swój komentarz) i są poniżej (te moje błędne interwencje):

− Kupiłam ją od domokrążcy – powiedziała(+,) zanim zdążyłem ściągnąć płaszcz. Stanąłem jak wryty, nie wiedząc czy śmiać się z niej niemądrej,(tu musi być  przecinek, bo drugie "czy", czyli sty miałeś rację ) czy martwić.

− Babciu,(-,) – próbowałem jej przerwać – babciu,(-,) – podniosłem trochę głos, ale na darmo. 

Tu rzeczywiście skasować przecinki po obu babciach, ale również (chyba) trzeba byłoby coś zrobić z atrybucją dialogową. Może tak to zapisać:

– Babciu! – Próbowałem jej przerwać. – Babciu – podniosłem trochę głos, ale na darmo.

Zwykle już w drodze napełnialiśmy do pełna konewki,(-,) tak(+,) by podlać zasadzone w kamiennych kielichach różowo-fioletowe bratki.

Tu, chyba trzeba byłoby jeszcze usunąć przecinek przed "tak".

 

I ja serdecznie pozdrawiam :-)

a

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej asylum, zredagowane, poprawione i gotowe do Twojej akceptacji. pozdrawiam, 

FE

FE, zerknę weekend.:-)  Nie, wierzę Ci i lecimy ze skarżypyctwem. :-) Przeczytać można, a ufać trzeba!xd

pzd srd, a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

hej asylum, czy jest coś jeszcze co powinienem zrobić, by przekazać tekst do biblioteki? U mnie pojawia się wciąż w poczekalni. Pozdrawiam, 

FE

Niestety, Ty już nic nie możesz zrobić, tylko czytelnicy, którzy klikną. Aby tekst pojawił się w bibliotece  potrzebujesz pięciu zgłoszeń w wątku biblioteka (hydepark). Moje zgłoszenie masz – stąd pojawiła sie przy bibliotece adnotacja – użytkownicy, ale pozostały jeszcze cztery zgłoszenia.

Zapomniałam o jednej rzeczy wspomnieć, ważnej – forum działa na zasadzie wzajemności, nie ma w nim szefów, szarż, redaktorów, tzn. może są wśród nas, ale nie pełnią tutaj takich funkcji. Co oznacza zasada wzajemności – czytanie i komentowanie opek innych użytkowników. Portal jest swego rodzaju szkołą pisania z konkursami, szlifowaniem pióra, rozmawianiem z innymi.

Spróbuj rozejrzeć się na forum, zobaczyć co gdzie jest i jak działa. Jeśli coś – pisz, a pomogę w miarę możliwości. :-) Do Twojego tekstu pewnie zerkną też inni dyżurni z piątku. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Jejciu, ależ mi się to podobało :) Wreszcie ktoś mnie nie dołuje. Niby piszesz o śmierci, ale skupiasz się na wspomnieniach i są to bardzo ciepłe wspomnienia. Nawet w przypadku dziadka, który święty raczej nie był ;) Całość okraszona lekko ironicznymi i całkiem trafnymi obserwacjami, o tu na przykład:

Niespodziewana transformacja dziadka tuż po śmierci nie była czymś niezwykłym. Powiedziałbym nawet, że stanowiła część jakiegoś ukrytego rytuału kobiet Śląska, które odnajdowały się dużo lepiej w charakterze płaczących wdów niż żon. Umarły mąż nie miał wad, bo ich już mieć nie mógł.

Kompozycja trochę ryzykowna. Masz tu właściwie wspomnienia o kilku krewnych, spięte postacią babci. Ale IMO wyszło naprawdę dobrze. Fantastyka delikatna, pewnie niejeden czytelnik Ci zarzuci, że to nie fantastyka, tylko starcza demencja, ale IMO w tej kwestii opko też się broni.

Przyjemna lektura, mile spędzony czas :)

Kliczek ode mnie :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dziękuję bardzo:)) 

Sympatyczny i ciepły tekst. Aż dziwne, że o umieraniu.

Trochę mnie zgubiłeś w końcówce. Pod kogo było zrobione to urządzenie? Dla aniołów?

Ładnie pokazałeś rodzinę bohatera. Widać, że kochał ich wszystkich.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka