Tego dnia skończyłem czterdzieści sześć lat.
Moment na zmianę zawodu przeminął, więc tkwiłem w idiotycznej pracy bez nadziei na coś lepszego. Kiblowałem w podrzędnej agencji reklamowej piąty rok. Przegrałem. Kiedyś celowałem wysoko, wierzyłem, że będę kimś, może nawet dyrektorem kreatywnym. Tymczasem tyrałem jako “analizator” danych. Mogłem jedynie przechodzić obok pokoju kreatywnych i podsłuchiwać, jak z entuzjazmem dyskutują o ‘big idea’.
Łyknąłem kawy. Smolista ciecz rozgrzała moje podniebienie.
Seksualnie również byłem stracony, nieatrakcyjny i w dodatku za stary. Mimo to marzyłem o szatynce z recepcji. Za ladą stała też blondyna, zwykle milsza, ale nie umywała się do Alice. Kilkakrotnie miałem o niej mokre sny. Dzisiaj olśniewała podobnie, jak przedwczoraj w nocy.
Ekran monitora zadrgał. Kolorowa płaszczyzna oczekiwała na sygnał. Kątem oka przyuważyłem, że szef wlazł do łazienki. Pospiesznie kliknąłem prawym przyciskiem myszy na ulubioną ikonkę. Zaraz ujrzałem wejściówkę z rycerzami, którzy dziarsko wypruwali flaki maszkarom. Zabijali strzygi, biesy i topielce. Kochałem tę grę. Już cieszyłem się, jak dziecko, przesunąłem kursor na przycisk startu, lecz… nie rozpocząłem rozgrywki. Powstrzymało mnie dziwne odrętwienie. Na tyle mocne, że położyłem dłonie na klawiaturze i zastygłem.
Ktoś stanął tuż za mną. Szef? Nie. Usiłowałem spojrzeć za plecy. Nadaremno. Szyję miałem sztywną jak beton.
Najpierw paznokcie, potem palce aż całe ręce oddalały się ode mnie. Obserwowałem je z daleka. Trwały wciąż nieruchomo na klawiszach. Obce. Jak sztuczne.
Nie połknąłem ostatniego łyka kawy. Gorzki smak utknął na końcu języka.
Niezdolny do ruchu, widziałem siebie z góry, jakby poprzez zamontowaną kamerę przy suficie. Odrealniona wizja… Ciemne kosmyki, podłużna czaszka, charakterystyczny nochal… Blady owal o skwaszonym wyrazie.
„Ja”? Straciłem to poczucie. Teraz byłem „on”. Obserwowałem „go”, niezbyt udanego, o skłonnościach depresyjnych. Samotnego i zestresowanego. On. Twarz sztuczna jak maska. Porażona prądem. Kim on jest? Kim on jest?!
Poczułem uderzenie w żołądek, skurcz ściskający wnętrzności tak boleśnie, że nie dałem rady wyłączyć gry, gdy nadchodził szef. Bez szansy na ratunek, walnąłem policzkiem o blat biurka i tak zostałem. Szarpanie w środku nie mijało. Wytrzeszczyłem oczy, otwarłem usta, poczułem jak kącikiem popłynęła ślina. Na blacie utworzyła nieprzyjemną, przezroczystą plamę. Wilcox jako ryba wyrzucona na brzeg.
– Wilcox? Wilcox, co ci jest? – usłyszałem Ethana, który siedział naprzeciwko. Potem kroki lakierków na wykładzinie. Wypolerowane czubki w kolorze karmelu zatrzymały się przy moim krześle.
– Wil? Co z tobą…? Czyżbyś… – kontynuował.
Nagle zawrzało. Przekręcałem głowę po blacie, milimetr po milimetrze, żeby sprawdzić, co się działo. Podobne, bezpłciowe biurka wirowały z czarnymi kwadratami monitorów. Świat kołysał się i nie zamierzał przestawać. Dyrektor stanął w półkroku parę metrów dalej. Powstrzymywałem wymioty.
– O mój Boże, Wilcox zasłabł, pomocy! – zawyła blond recepcjonistka.
– Nie panikuj, Sue – odrzekła ta, za którą szalałem, druga dziewczyna z rececpcji. – Zadzwonię na pogotowie.
Wybrała numer i kręcąc brązowego loka, zaczęła rozmawiać z dyspozytorem.
– Halo. Dzień dobry, kolega w pracy zemdlał. Chyba. Nie wiem, pewnie coś przedawkował, często zachowuje się jak naćpany…
Dziewczyna mówiła znudzonym tonem, jakby robiła to po raz setny. Setny nudziarz, który może być dla niej co najwyżej zboczonym wujkiem, padł w korporacji od nadmiaru niestrawnej papki z mikrofali, od błędnych danych na wykresach, od pulsującej żyły na czole szefa.
Padłem, ale karetka zdążyła.
***
Tydzień później otrzymałem nowy projekt. Z radości wypiłem butelkę Chardonnay. Miałem pomagać Ethanowi, firmowej gwieździe sprzedaży, w podbiciu kolejnej rzeszy klientów.
Zadanie wymagało nieszablonowego podejścia, otrzymaliśmy pokaźny budżet na działania reklamowe. Nie sądziłem, że kiedyś ujrzę wrota kreatywności stojące otworem!
Kolega również zadowolony, poklepał mnie po plecach i oznajmił, że dzisiaj do czwartej wyśle pierwszą partię materiałów: dotychczasową prezentację, szkice ulotek, dane o zwyczajach konsumenckich grupy docelowej. Postanowiłem poprosić jeszcze o wcześniejsze wyniki sprzedaży oraz strategię docierania do klientów, jaką zastosował.
Nie wiedziałem, jakim cudem dyrektor wybrał mnie do pary ze zwycięskim Ethanem. Chyba oczekiwał, że razem podwoimy zyski.
Wykluczyłem zatem możliwość porażki. Nie zniósłbym myśli, że otrzymałem szansę i poległem. Naprawdę, musiałem zarobić tysiące dla agencji. Zresztą, tutaj chodziło o wiele więcej niż o pieniądze.
Zamarłem. Podejrzanie drgnęła mi powieka. Coś pod nią było, wiło się, aż zakłuło w serce ogonem uzbrojonym w szpikulec.
To był rozgniewany wzrok ojca. Głęboka bruzda na jego czole. Zmarszczka wściekłości.
– Co to jest?! – ryknął.
– Dyplom.
– Chyba żartujesz. „B” na obronie! Dziadek walczył na wojnie, ojciec przetrwał czasy odwilży, skończył studia prawnicze, by zapewnić ci, smarkaczu, godny byt, a ty przynosisz zaledwie „B”?!
Szpikulec przebił mnie na wylot. Skuliłem się, powoli zwijałem w kłębek, nitki odchodziły po kolei, by z kształtu ludzkiego utworzyć miękką kulkę. Odturlałem się do pokoju i postanowiłem nie wracać, aż zdobędę „A”.
Zamrugałem. Próbowałem uspokoić drżenie. Przecież z tym Ethanem wciśniemy kit każdemu. Wlejemy do gardeł nawet gówno w niższej cenie, która w rzeczywistości będzie wyższa, ale wszakże od czego są pogrubione, przekreślone cyfry i procenty obok. Obniżka, przecena, okazja.
– Jak tam partnerze? – zagadnął wesoło, jakby wyczuł, że o nim myślałem. Wepchnął mi w ręce ozdobne pudełko. Nie zdążyłem zareagować – Proszę, rozdaj. Są twoje.
Pachniały tuszem. Westchnąłem. Obietnice sukcesu, ruchomych schodów do nieba. A przynajmniej tak sobie powtarzałem, by odnaleźć odrobinę otuchy.
***
Puste pomieszczenie, pozbawione mebli, dekoracji, czegolowiek. Z ciemności wysunęło coś podobnego do człowieka. Posuwistym ruchem parło naprzód. Szybko. Zobaczyłem zamiast twarzy dziurę. Przerażającą, absolutnie czarną. Przywarłem do ściany. Otchłań rosła, gotowa mnie pochłonąć. Monstrum było coraz bliżej i bliżej. Wyciągnęło odrażające kończyny. Chciało pożerać. Nie mogłem na to pozwolić, jeszcze nie.
– Nie, nie, nie! – Usiadłem na łóżku, wyrzuciłem ręce do góry. Dyszałem głośno. Obejrzałem cienie na ścianach. Choć w duchu powtarzałem sobie, że to tylko sen, rozejrzałem się czujnie. Czy to na pewno auta i drzewa? Czy aby na pewno monstrum z koszmaru zniknęło…?
Wyrównałem oddech i wtedy to usłyszałem. Metaliczny pisk ciszy. Zawahałem się. Wyczułem obecność. Mimo dźwięku i niewielkiej powierzchni kawalerki, coś czychało tuż obok. Trwało bez ruchu. Nie chciałem tego zobaczyć.
Na szczęście, zadzwonił telefon. Ledwie podniosłem słuchawkę, a rozmówca rozpoczął przemowę. Mówił zawile, z przejęciem. Nie śmiałem przerywać. Nie rozumiałem, co prawda tych słów per se. Rozumiałem je inaczej. Wytłumaczył mi, że niczego tutaj nie ma. Odetchnąłem z ulgą. Zerknąłem na eleganckie pudełeczko, które zostawiłem wieczorem na komodzie obok. Odłożyłem słuchawkę.
***
– Ty tutaj? – zapytała szatynka z recepcji.
Oszałamiała w karmazynowej sukience z cienkiego materiału, zapiętej na guziczki. Przysiągłbym, że dostrzegłem pod spodem koronkowy biustonosz. Zapomniałem języka w gębie, więc po prostu podałem dziewczynie wizytówkę.
– Co to?
– Alice, proszę, dla ciebie. Ruszamy na poważnie z projektem. – Usiłowałem zabrzmieć profesjonalnie, a zarazem przyjacielsko.
– Z Ethanem?
– Dokładnie.
– Z Ethanem P. Taylorem? – dopytywała.
– Owszem – odparłem z dumą.
– Pff, nie należę do fanklubu – prychnęła. – Od czego w ogóle jest to „P.”?
– Nie wiem. Weź wizytówkę, nasz los od tego zależy! – błagałem.
Moja ręka z kartonikiem zawisła między nami. Wyobraziłem sobie, że Alice omija ladę, podchodzi bliżej, coraz bliżej i w namiętny sposób życzy mi powodzenia.
– A co z twoim zdrowiem, hę? Wyglądasz okropnie. – Zamiast tego skrzyżowała ręce na piersiach.
Przyszedł Ethan i oparł się na moim ramieniu.
– Hej, jak leci? O, o! Widzę, że otrzymałaś już nasze nowiuśkie wizytówki! Tylko nie zgub, wierzymy, że przynoszą szczęście! – Błysnął rzędem idealnych zębów.
Zwilżyła wargi i wzięła karteczkę.
– Aczkolwiek, jedynie noszone w torebkach pięknych dam – dodał i puścił do niej oko.
Zaśmiała się. Nie zrozumiałem, co ją ubawiło. Odszedłem zirytowany.
Wkrótce z Ethanem rozdaliśmy wizytówki po całym biurze.
***
Zmęczony usiadłem do rutynowych zadań. Chciałem zacząć od poprawienia oferty dla kluczowych klientów. To rzadka strategia, zwykle zaczyna się od planu dla przeciętnych zjadaczy chleba. Aczkolwiek uznałem, że w tym wypadku uzyskam lepsze rezultaty, jeśli rozpocznę „od góry”. Ethan zaś utrzymywał, że wszystko mu jedno, byle bym postępował zgodnie z procedurą.
Rozciągnąłem palce i stuknąłem kilkakrotnie w klawiaturę. Coś było nie w porządku. Od dawna nie jadłem. W nocy źle spałem. Czemu Alice zerknęła w moją stronę? Ten dekolt schowany za guziczkami… Pragnąłem je powoli rozpinać, aż nagle rozerwać materiał, lizać białą skórę, podczas gdy pieniądze z projektu spływałyby na agencyjne konto bankowe. Tak, pragnąłem wygrać.
Ojciec powtarzał, że mężczyzną jest tylko ten, który zdobył kobietę oraz majątek. Inaczej pozostaje bezwartościowym ścierwem.
***
Poniedziałek. Do pracy powrócił Wilcox, wyglądał strasznie. Powinien iść na zwolnienie lekarskie. Skrzywiłam się, gdy obcinał Alice spojrzeniem wygłodniałego zwierzaka. Obleśny typ.
Siedziałam bezczynnie na krześle obrotowym. Nie spodziewaliśmy się gości, żadnych spotkań wewnętrznych. Sądziłam, że to będzie spokojny dzień.
Nagle zrobiło się duszno.
W pilocie do klimatyzacji zabrakło baterii, więc podeszłam do panelu nawigacji przy kuchni. Nie działała. Ludzie nerwowo przepychali się na korytarzu, biegali z kubkami kawy. Niektórzy lecieli dwa razy pod rząd, chociaż nie wypili poprzedniego napoju. Stwierdziłam, że jeśli komuś zwrócę uwagę, to będą mówić, że administracja znowu narzeka.
Powietrze zgęstniało.
W firmowym schowku też nie znalazłam baterii. Pracownicy stukali butami o podłoże. Jak myszy szukające pokarmu. Poczułam niepokój. Postanowiłam nie dzielić się przemyśleniami z Alice, ona stąpała twardo po ziemi, nie to, co ja, blond–wariatka.
Poszłam do toalety ocucić się lodowatą wodą i kiedy wróciłam opowiedziała mi o wizycie chłopaków. Wilcox z Ethanem łazili i rozdawali wizytówki. Ponoć twierdzili uparcie, iż to zagwarantuje im sukces i o dziwo pracownicy brali od nich te kartoniki. Przez moment zapomniałam o lęku. Zadowolona, że ominęła mnie ta cała szopka, zajrzałam na witrynę sklepu z butami.
Kursor pulsował intensywniej niż zazwyczaj. Miałam wrażenie, że powiększa się, wydłuża. Potem dostałam nudności. Grunt ruszał się, jakbym była na łodzi. Kinkiety, jednakowe meble i dyfuzor z wodą lawirowały niczym fatamorgana. Otworzyłam usta, ale nie umiałam złożyć zdania. Spanikowana chwyciłam za komórkę. Alice mnie zatrzymała.
– Też to czujesz? – Nachyliła się i pociągnęła za mój nadgarstek. Przykucnęłyśmy schowane za ladą recepcyjną.
Nieznośnie wirowało mi w głowie. Nie mogłam ani potwierdzić ani zaprzeczyć. Nie wiedziałam, co czuła koleżanka. Obawiałam się, że wcale nie to samo. Wyjrzała zza mebla i szybko kucnęła ponownie.
– Idę niby do toalety, ale tej na zewnątrz. Sprawdzę, co się tam dzieje. Wezmę telefon, w razie czego zadzwonię na policję. Słyszałam, że ostatnio złodzieje okradli biuro, najpierw trując pracowników szkodliwymi oparami.
Odeszła. Bębniłam palcami o stacjonarny aparat. Myślałam, czy go nie użyć. Tylko, co i komu mam powiedzieć? Zostałam otruta?
Podeszła Kate z księgowości. Zwykle podobna do żaby, teraz naprawdę przypominała płaza z obślizgłą skórą. Nerwowo ruszała nozdrzami. Zażądała wysyłki poczty w trybie ekspresowym. Spostrzegłam jej zielonkawą skórę wokół nosa. Próbowałam powiedzieć, że jest mi niedobrze. Bezskutecznie. Słowo „niedobrze” rozciągało się niczym guma. Nie taka do żucia, ale do ćwiczeń, do fitnessu. Toporna materia. Ciężko szło to rozciąganie. Walczyłam. Musiałam przecież odpowiedzieć.
Nagle ryknął alarm. Zaraz potem zadudniła muzyka. Petentka z kopertami zniknęła.
***
Wyszedłem i wiedziałem, co się wydarzy. Pierwszy raz od dawna. Miałem kilka zadań do zrobienia, a później… Przeczesałem włosy dłonią. W drugiej trzymałem kwiat znaleziony po drodze. Nikt nie przyuważył, że czmychnąłem ze stanowiska, porzuciwszy nudne tabelki. Przestałem być nudziarzem. On był silny i fascynujący. Nawet więcej, Wilcox pasował do świata jak nigdy dotąd. Zagrała muzyka. Dudnił bas. Zajęczała elektryczna gitara. Pragnąłem ekstazy. Nareszcie, zza rogu wychynęły białe kolana Alice.
Gdy zamknęła drzwi, wkroczyłem za nią. Miał całkowitą rację. Ostrzegał uczciwie. Gdy odwróciła się i zafalował czerwony materiał spódnicy, zobaczyłem, że nie ma twarzy. Przystąpiłem do procedury. Wrzeszczała, drapała. Usiłowała kopać, kiedy przycisnąłem ją do podłoża. Wygrałem. Musieliśmy wygrać, bo w porównaniu do monstrum opracowaliśmy plan na najwyższą notę. Waliłem donicą w przerażającą Alice, ile znalazłem sił w mięśniach. Chrupnęła czaszka. Poczwara zastygła w bezruchu.
Wstałem prężnie. Odrzuciłem niewygodne narzędzie. Brzdęknęło o kafelki, wysypało się zeń trochę ziemi. Alarm zagłuszył wszystko.
***
Alice zniknęła parę minut temu i nie wracała. W panice szukałam ratunku w sieci. Wpisywałam numery na chybił trafił. Z trudem łączyłam fakty, nie pamiętałam, jak używać wyszukiwarki, a może to strony zapomniały, jak powinny się zachowywać.
Nagle padł internet. Rozpaczliwie klikałam myszką. Na daremno. Zaschło mi w gardle, kaszlałam. Chciałam, by ktoś przyniósł picie, wodę, cokolwiek do zwilżenia śluzówki. Ludzie trwali w transie, zupełnie ślepi na moje nieme wołania, machanie ręką.
Zgasły światła. Spodziewałam się najgorszego. Sylwetka mężczyzny pojawiła się na jednym z biurek.
– Szanowni państwo. Do widzenia! Albo raczej, żegnajcie.
Po głosie poznałam Ethana.
Strach przywrócił mi przytomność. Upadłam na czworaka i pełzłam do drzwi ewakuacyjnych. Fartownie, lada recepcyjna znajdowała się zaledwie parę kroków od nich. Klamka nie zaskoczyła. Raz, drugi, trzeci. Nic. Z innego końca mrocznej sali dobiegł wrzask.
– Jesteśmy tu zamknięci!!!
Posłyszałam szloch. Zawodzenie. Groźby. Ruszyłam, dalej po wykładzinie, w róg pomieszczenia, gdzie przycupnęłam za wieszakiem z ubraniami. W duchu odmawiałam modlitwę, chociaż nie byłam religijna. Liczyłam, że istota wszechmocna mnie wysłucha i ocali. Okazało się, że wszechmocny był Ethan.
Szklanki pospadały z hukiem. Trzasnęły krzesła. Strzyknęły kości. Łupnęły bezwładne ciała jak worki z piachem.
Wstrzymałam oddech. Czy on ich pozabijał?! Czy zamordował kilkanaście osób, ot tak, bez wysiłku?!
Nie miałam pojęcia. Wiedziałam jedno: muszę stąd uciec. Serce waliło mi jak oszalałe.
Wstrzymałam oddech i wtedy zobaczyłam strużkę światła z korytarza. Tuż przy płaszczach i kurtkach, za którymi siedziałam. To Wilcox wrócił na salę. Poczynił kilka kroków naprzód.
Zaryzykowałam. Wstałam i dopadłam do drzwi ewakuacyjnych nim spotkały się z framugą. Przemknęłam, nie wierząc, że mi się udało. Łzy ciekły ciurkiem po policzkach, biegłam na miękkich nogach, bez przerwy powtarzając słowa modlitwy. Cały biurowiec był sparaliżowany. Zgaszone światła, nikogo na drodze. Drżącymi rękami popchnęłam drzwi ewakuacyjne. Otwarte! Przeskakiwałam po kilka stopni schodów, trzymając kurczowo poręcz. Wreszcie wpadłam na główną aulę. Nie było żywej duszy, nawet ochroniarza. Byłam przerażona, co oni zrobili. Co się stało. Przeskoczyłam przez barierkę na wejściu i przekroczyłam oszklone wejście frontowe. Byłam wolna.
***
Ocknąłem się w nieznanym miejscu. Jedyne światło padało przez zakratowane okno.
– Gratuluję, Wilcoxie, udanego projektu. Jestem ci wdzięczny w imieniu ojca – usłyszałem znany głos.
– Ojca?
– Mojego ojca gwoli ścisłości, twojemu mogło by się to nie spodobać.
Pod zamkniętymi powiekami zobaczyłem potworne sceny. Ludzkie zwłoki leżące obok siebie w nienaturalnych pozach. Krew rozlana na szarej wykładzinie. Rozbite szkło i Ethan. Demon, o skrzących ślepiach.
– Nie martw się, twoja rola dobiegła końca. To niestety szklany sufit, awansu nie przewidujemy.
– Kim… Kim ty jesteś?
Rozmówca westchnął. Dostrzegałem jedynie zarys sylwetki w blasku księżyca.
– To zadziwiające, że pytasz o mnie, a nie o siebie. Wilcoxie, ze mną sprawa jest prosta, ale z tobą… Naprawdę nie zastanawiasz się, kim jesteś?
Zwrócił się do mnie przodem. Nadal nie widziałem żadnych detali w półmroku. Zacząłem się pocić. Przypomniałem sobie własne dłonie trzymające betonową doniczkę. Alice… zakryłem usta z niedowierzaniem.
– Dlaczego ja? – wychrypiałem. Powoli zacząłem łączyć fakty.
– Tyle pytań i to niewłaściwych. Ale niech będzie. Wyjaśnię ci co nieco, jesteś nam wciąż potrzebny. Zatem, należałeś do uśpionych misjonarzy mojego ojca. Nasza moc wpływa na tę planetę poprzez ludzkie kanały, takie jak ty. Odnalazłem cię i obudziłem, dzięki małej czarnej.
– Jesteś Szatanem?
Zaśmiał się drwiąco.
– Lubię twoje poczucie humoru. Na potrzeby misji nazwałem się po ludzku: Ethan P. Taylor, a moje prawdziwe imię to: Nyarlathotep. Przeliterować?
Usiłowałem skojarzyć tę nazwę z czymkolwiek, lecz bezskutecznie. Rozejrzałem się gorączkowo w poszukiwaniu ratunku.
– Stąd nie ma wyjścia. Jesteśmy w twojej świadomości. Przykro mi, ale takie są koszty dzielenia mocy… ze mną.
– Alice… – powtórzyłem na wspomnienie jej przestraszonej miny w łazience.
Pamiętałem okrągłe oczy, okalane firanką rzęs. Podkreślone wargi. Zadarty nosek. Nie czarną dziurę.
– Co zrobiłeś z Alice!?
– To nie ja, a ty. To primo. Secundo, kobieta okazała się odporna na działanie tuszu. Dlatego musieliśmy załatwić ją ręcznie.
Wizytówki. Skojarzyłem wizytówki z coraz większym chaosem w biurze. Kawa, wizytówki, koszmary, nocny telefon Ethana, blokada drzwi. Opętał mnie.
– Aleś ty sprytny – parsknął, jakby w odpowiedzi na moje myśli. – Wypełniliśmy procedurę niemalże w całości, umknęła nam tylko ta blondyna, Sue. Złożę jej osobistą wizytę. Coś taki smutas?
Chwilę trwał bez słowa.
– Procedurę… cz-czego? – wykrztusiłem.
– Eksterminacji ludzkości. Najwyższy na to czas – odparł, jakby poinformował mnie, że już pora na obiad.
Poprawił krawat i wyskoczył przez otwarte okno.
Pusta wydmuszka, kukła, narzędzie. Wilcox, potwór i morderca, został sam. Nie chciałem go znać. Bałem się, że zrobi mi krzywdę. Wiedziałem, do czego jest zdolny.