- Opowiadanie: emmmerson - Omnis Moriar

Omnis Moriar

Krótkie opowiadanie z wątkiem historycznym. Potraktujcie to jako deser przed powieścią, nad którą obecnie pracuję ;)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

mr.maras, Finkla

Oceny

Omnis Moriar

– Czy spotkaliście Kozaków? – spytał z nadzieją Mochnicki, gdy wysłany przez niego zwiad wrócił po godzinie.

Żołnierze pokiwali przecząco głowami.

– Nikogo – odpowiedział najstarszy z dragonów. – Okolica pusta, nawet zwierza się nie uświadczy.

Mochnicki skrzywił się z rozżaleniem, które opanowało go na myśl, jakie przyjemności ominęły go, ponieważ został wyekspediowany na bezsensowny podjazd. Karty, obozowe dziewki, wino i gorzałka… To wszystko ominęło starego szlachcica o srogim, pooranym bliznami obliczu: zamiast wina, dano mu podłą gorzałkę, wesołą muzykę zastąpiła głucha cisza kozackiego pustkowia, a wesołą kompanię – towarzystwo mrukliwych dragonów i dwójki szlachciców. A, prawdę mówiąc, nie przydzielono mu zwyczajnych kompanów. Właściwie, Mochnicki nie był pewien, który z dwójki towarzyszących mu szlachciców irytował go mocniej.

Wpierw Tarnicz. Stary, mrukliwy Rusin, który nosił u boku nie szablę, jak na porządnego szlachcica przystało, lecz ciężki, oburęczny miecz. Ten dzikus wzorował się na nieboszczyku Podbipięcie! Mochnicki starał się jednak ukrywać swą niechęć do Rusina pod płaszczykiem suchej obojętności; widział przecie przed kilkoma dniami, co wyczynia Tarnicz na polu bitwy: z podjazdu Kozaków, liczącego sobie dwa tuziny porządnie wyekwipowanych mołojców, nie ostał się nikt. Owszem, Mochnicki sam usiekł dwóch semenów, a jego dragoni ustrzelili kilku następnych, lecz to Tarnicz dopełnił dzieła zniszczenia, rzucając się do wściekłej szarży na pozostałych. Rusin wymachiwał wściekle swym olbrzymim orężem, rąbiąc buntowników bez opamiętania; za nim kroczyła śmierć. Walka nie była długa – w ciągu kilku dłuższych chwil Tarnicz rozprawił się ze wszystkimi żołnierzami, nie darując nikomu życia.

Michał Potocki (nie z tych Potockich, co Pilawą się pieczętowali) stanowił całkowite przeciwieństwo Tarnicza. Był to gołowąs w odróżnieniu od Rusina gadatliwy, nie przyzwyczajony do trudów i niewygód wojennego żywota. Potocki był wprawdzie pełen zapału, lecz nie udało mu się jeszcze dokonać niczego znacznego ani przeciw kozackiej rebelii, ani contra szwedzkim najmitom. Wprawdzie młodzieniec nie popadał, tak jak Rusin, w religijną ekstazę, nie oznaczało to jednak, iż stanowił dla Mochnickiego przyjemniejszą kompanię niż Tarnicz.

Usłyszawszy wycie wilków w oddali, Potocki przeżegnał się trwożliwie. Mochnicki zerknął z niechęcią na młodzieńca – czyżby jednak i temu młokosowi udzielał się religijny zapał, którym opętany był ich trzeci towarzysz? Szlachcic podkręcił sumiastego wąsa i położył dłoń na rękojeści szabli – to jest jego ukojenie i ratunek, nie żadne modlitwy!

Mochnicki raz jeszcze wysłał przodem trzech dragonów (porządnych żołnierzy, którzy pod komendą Tetwina za czasów wojny szwedzkiej służyli), by rozejrzeli się po okolicy. Było to konieczne; wszak znajdowali się w kraju od ponad dziesięciu lat ogarniętym przez wojnę! Choć Chmielnicki sczezł kilka lat temu, hydra kozacka wciąż jątrzyła przeciw Rzeczpospolitej i raz za razem wzniecała wojenny ogień…

Przebywanie w kraju ogarniętym wojenną pożogą nie przeszkadzało Potockiemu, który mówił głośno i szybko:

– Ta okolica wcale nie jest bezpieczna – opowiadał młody Sarmata. – Wiele ja złego o tych ziemiach słyszałem. Wszędy tu krążą duchy zmarłych żołnierzy. I naszych, to znaczy koronnych, i boćwiniarzy z Litwy, i Kozaków – Tu młodzian począł wyliczać na palcach. – Ale tatarskich najwięcej.

– Ja w waści opowieści nie wierzę – rzekł Mochnicki z powątpiewaniem. – Duchy poległych… też coś! Ale w jednym masz waćpan rację: pewnikiem tatarskich mar byłaby tu największa liczba. Tatarskim rabom nie sposób mierzyć się przecie z polską szlachtą, to i giną tysiącami. Lecz powtarzam: to wszystko jest jedynie bajdurzeniem, w którym nie ma krzty prawdy!

Potocki nie wydawał się zrażony lekceważeniem w głosie starszego szlachcica.

– Ach, nie wierzysz, waszmość, w moje słowa, lecz gdybyś sam ujrzał Omnis Moriar, wnet zmieniłbyś zdanie.

– Hę?

­ – Omnis Moriar – wyjaśnił Potocki. – Co z języka Rzymian oznacza: Wszystek umrę. To parafraza słów starorzymskiego poety, Horacego. Znasz, waćpan, jak mniemam, poezję Horacego?

Mochnicki przełknął ślinę i burknął coś niewyraźnie. Był starym żołnierzem, który znał się jedynie na wojnie. Nie czytał poezji, którą jego zdaniem mogli zajmować się tylko rozleniwieni dworacy…

– Mniejsza o to – Potocki przerwał przedłużającą się, niezręczną ciszę. – Krążą opowieści, wedle których co poniektórym żołnierzom (rzecz jasna, nobilis Polonis, którzy w odróżnieniu od ludów barbarzyńskich znają język Rzymian) ukazuje się ten właśnie napis. Na szabli, na pucharze od wina… napis ów może pokazać się wszędzie i w najmniej oczekiwanym momencie. Biada temu, kto ujrzy te złowieszcze słowa! Nie minie bowiem więcej jak dziesięć dni od ujrzenia tych słów, gdy nieszczęśnika dopadnie śmierć!

– Ciszej, waćpan, ciszej – syknął Mochnicki. – W kraju wroga jesteśmy, na ziemiach wciąż jeszcze opanowanych przez czerń i tatarską dzicz! Nie daj Bóg, ściągniemy na siebie zbłąkany, żądny łupów czambuł albo sotnię kozacką. Jeśli tak się stanie, wszyscy umrzemy zgodnie ze słowami poety Horacjusza.

– Horacego – poprawił Potocki. ­– O czym to ja mówiłem? Ach, o śmierci. Ergo, kto ujrzy te słowa, temu nie zostało więcej jak dziesięć dni. Potem zaś przychodzi śmierć.

– A jak wygląda agonia? Wszak nie słyszałem jeszcze o strasznych, nadprzyrodzonych mękach, które znienacka dotykały porządnych szlachciców.

– Waszmość nie słyszałeś nic o niezwyczajnych cierpieniach, bo nic takiego nie ma miejsca – wyjaśnił Potocki, wciąż niezrażony sceptycyzmem swego starszego towarzysza. – Śmierć jest całkiem zwyczajna; nieszczęsnego szlachcica dopada maligna, a śmierć przychodzi we śnie…

– Skąd zatem wiadomo, że śmierć przychodzi za sprawą klątwy? Ha, pewnikiem słyszałeś waćpan, jak umierający szlachcic wykrzykiwał podobne bzdety w gorączce; jako człek nieobyty z wojennym rzemiosłem uznałeś to za klątwę. Ot, i wyjaśniła się cała tajemnica! – zawołał triumfalnie Mochnicki, zapominając o ostrzeżeniu, jakie jeszcze przed chwilą dał młodzieńcowi.

– Nie ma większego sensu w słowach waćpana. Gdyby o Omnis Moriar mówił jeden, a nawet dwóch umierających panów braci, łatwo mógłbym zrzucić to na karb choroby… lecz co, jeśli w przedśmiertnej malignie tuzin szlachciców przytaczało zmienione słowa Horacego?

Mochnicki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż dragoni, których wysłał przodem, przyprowadzili ze sobą szlachcica z pocztem. Był to Utycki, stary znajomy imć Mochnickiego. Panowie bracia przywitali się krótko; gawędzili krótko o swoich rodzinnych stronach, po czym Mochnicki, nie chcąc przedłużać rozmowy, spytał starego szlachcica o losy toczącej się wojny.

– Mości Czarniecki, istny Hektor naszej ojczyzny, raz jeszcze wyruszył, by pogromić wroga Rzeczpospolitej. Już drżą przed nim zbuntowani Kozacy! – rzekł wzniośle Utycki. – Wiem dobrze, gdzie przebywa teraz Czarniecki! Stary wódz oblega ze znaczną częścią koronnego wojska Stawiszcze.

Dragoni nie byli ukontentowani słowami Utyckiego.

– Stawiszcze? No,  nie jest to twierdza równa Zbarażowi. Chwały tu nie zdobędziemy – ozwał się jeden z nich.

– Ani gotowizny i innych łupów! Znam ja Stawiszcze – to mała mieścina, niewarta zachodu i wysiłków – dodał drugi.

– Znam i ja! Nic w Stawiszczach nie znajdziemy.

– Prócz śmierci. Lud tam okrutnie zawzięty na Koronę. Trzeba będzie dom po domu, izbę po izbie zdobywać!

– Znacznymi siłami? A ileż ich Czarnecki posiada? Tysiąc żołnierzy? Więcej jak dwa tysiące nie ma na pewno…

– Hektor? Prawdziwy Hektor, który obywateli wespół z kupcami żydowskimi i ormiańskimi łupi!

Mochnicki uciszył ich jednym gestem. O tak, byli to bardzo posłuszni żołnierze. Może i nie przepadali za Czarnieckim (od czasu, gdy wybuchły niesnaski w wojsku, Czarniecki – ten sam Czarniecki, który obronił Rzeczpospolitą przed Karolem szwedzkim! – cieszył się coraz mniejszym poparciem w armii), wciąż byli jednak nad wyraz zdyscyplinowani. Ukontentowany ich posłuszeństwem Mochnicki postanowił podziękować Tetwinowi za porządnych żołnierzy i nie wspominać o ich niechęci wobec Czarnieckiego; nie chciał zaogniać i tak już zagmatwanych stosunków w armii koronnej.

– Nie idziemy zatem ku Stawiszczom – zdecydował Mochnicki. – Czarniecki i bez naszej lichej pomocy zdobędzie miasto… choć niełatwo mu to przyjdzie. A co jest na południe od Stawiszczy? – zapytał, gdyż nie znał zbyt dobrze tej okolicy.

– Było tu niegdyś kilka wiosek i miasteczek… ale to wszystko trwało szczęśliwie zanim jeszcze Chmielnicki podniósł rękę na Rzeczpospolitą – rzekł Utycki. – Teraz niczego tam już nie ma. Wszystko popalone, poniszczone. Nawet wilcze watahy dawno już opuściły te nieszczęsne pustkowia… Tak wielkie zniszczenie tam nastało, że nikt już najlichszych kurhanów nie stawia…

– Mimo wszystko pojedziemy tam. Nie ma tam mieszkańców? Tym lepiej! Jestem pewien, że znajdziemy tam za to niemało rebeliantów kozackich.

– Byle nas ci rebelianci czapkami nie nakryli… – rzekł z cicha jeden z dragonów. Mochnicki zgromił go wzrokiem, po czym pozdrowił Utyckiego. Sarmaci pożegnali się i oba poczty ruszyły w dalszą drogę: Utyckiego ku Koronie, gdzie nastąpił kruchy pokój po szczęśliwym odparciu szwedzkiej agresji, Mochnickiego zaś – na południe, w samo serce zbuntowanego i zniszczonego kraju…

– Na waszmości miejscu nie maszerowałbym tak daleko na południe – ozwał się Potocki.

– Dlaczego?

– Bo to nierozsądna decyzja.

– Ale, na Boga, dlaczego?

– A to nie słyszałeś waszmościach, co mówił ten Utycki? – odpowiedział pytaniem Potocki. Zuchwałość młodziana coraz bardziej działała Mochnickiemu na nerwy. – Kraina na południe jest spustoszona tak bardzo, że zmarłym nawet kurhanów nie pobudowano.

– Nie rozumiem, co chcesz mi przez to powiedzieć.

– Dusze zmarłych nie doznały pochówku, jak Bóg przykazał! – rzekł z przestrachem Potocki.

Mochnicki westchnął. Nasilający się mistycyzm Potockiego nie tylko wprawiał go w irytację, lecz także zaczynał go coraz bardziej martwić. Cóż Mochnickiemu po żołnierzu, który stale rozprawiał o religii i zabobonach? W tych ciężkich, wojennych czasach, gdy w każdej chwili mogli nań uderzyć zbuntowani kozaccy czerńcy, potrzebni mu byli żołnierze obyci z szablą i krócicą, zwinni, wytrzymali i odważni. A tymczasem przydzielono mu Potockiego oraz Tarnicza.

A właśnie, Tarnicz! Mochnicki, który na pewien czas zapomniał o Rusinie z olbrzymim mieczem u boku, zerknął na niego z ukosa. Tarnicz, który nie odezwał się ani słowem nawet podczas rozmowy z Utyckim, wciąż milczał; zacisnąwszy sękate palce na różańcu, bezgłośnie odmawiał modlitwę. Jeden lepszy od drugiego! No, Mochnicki pocieszył się w duchu, przynajmniej dragoni byli porządni.

– I cóż z tego? – warknął Mochnicki. – To normalne koleje wojny, szczególnie tak okrutnej jak ta z kozacką rebelią. Wojna trwa już wiele lat, to i kurhanów się nie nadąży stawiać. Ot, cała tajemnica… Niepotrzebnie waść dopowiadasz sobie religijne fantasmagorie.

Szlachcic kontynuować atak na przemądrzałego Potockiego, gdy jego uwagę przyciągnęły okrzyki dragonów. Wtem rozległy się dwa strzały. Mochnicki dobył szabli.

– To Kozacy! Semeni nadjeżdżają! – zawołali dragoni.

– A wielu ich? – spytał Mochnicki.

– Mało. Tuzin najwyżej..

– To ścigać ich, ścigać i rąbać! – rozkazał szlachcic i uniósł szablisko. – Jedźcie za nimi. Wy też – rozkazał Potockiemu i Tarniczowi. – Ja tymczasem ostanę tutaj, gdyż słabuję na zdrowiu… Lecz nie martwcie się, jeśli spotkam zbłąkanego rebelianta, wnet potraktuję go szabelką!

Gdy dragoni oraz dwójka osobliwych szlachciców ruszyła w pogoń za semenami, paląc z bandoletów i hałłakując na podobieństwo dzikich Tatarów, pan Mochnicki rozejrzał się po okolicy. Ot, nieco drzew, za którymi rozciągał się rozległy step, nic więcej. Nawet jeziora tu nie było… gdy dragoni oddalili się tak bardzo, że nie było już słychać ich okrzyków, jedynie wyjące w oddali wilki dodawały nieco wyrazu tej smutnej, cichej krainie.

Jak tu cicho! Prawdę mówiąc, Mochnicki poczuł się nieswojo, stojąc samemu na tej zlanej krwią kozacką ziemi. Szlachcic pomyślał nawet, że skoro tak wielu pogan tu pomarło, to może być nieco racji w słowach Potockiego i diabelskie mary w istocie nawiedzają okolicę? Mochnicki na myśl o zjawach uśmiechnął się zadziornie i wyciągnął szablę. To nawet lepiej! Sarmatę przepełnił entuzjazm i chęć do walki na myśl, że być może będzie zmuszony stawić czoło pogańskich bestiom. Jerzy Mochnicki, pogromca pogańskich demonów! Rozmarzywszy się, szlachcic zszedł z wierzchowca (uczynił to z pewnym trudem, gdyż był już człowiekiem niemłodym, liczącym sobie lat pięćdziesiąt) i zaczął spacerować po okolicy.

Jego spokojny obchód przerwał szelest, który rozległ się za plecami szlachcica.

– Pokażcie się psubraty! – zawołał szlachcic, obróciwszy się energicznie.

Nikogo jednak nie było.

Mochnicki rozejrzał się dookoła, zaciskając dłoń na rękojeści szabli. Sarmata spoglądał czujnym wzrokiem, lustrując okolicę, zrazu nie spostrzegł jednak niczego osobliwego. Mochnicki uspokoił się nieco, zrzuciwszy swą gwałtowną reakcję na karb przemęczenia. Przecież wojował już od tak wielu lat! Wtem, uwagę szlachcica przyciągnęły znaki wyryte na najbliższym z drzew. Cóż to może być? Mochnicki nie zastanawiał się długo i raźnym krokiem podszedł do drzewa. Jego oczom ukazała się krótka inskrypcja.

Sarmata, powodowany ciekawością, zapragnął zbadać, czy to aby nie szyfr, dzięki któremu buntownicy porozumiewali się między sobą. Wprawdzie szlachcic – stary żołnierz – nie słyszał o podobnych rewelacjach czynionych przez prymitywnych w swej naturze Kozaków, lecz kto wie? Być może wpadli na podobny pomysł, chcąc przebiegłością i oszustwem pobić sarmackich wojowników? Mochnicki pochylił się i zmrużył oczy.

Omnis Moriar – przeczytał Mochnicki. Omnis Moriar – cóż to znaczy? Uświadomiwszy sobie, co uczynił, Mochnicki złapał się z przerażeniem za usta. Za późno! Rzekł już, co miał rzec. Sam siebie doprowadził do zguby!

– To nieprawda. Nieprawda! To wszystko jest jedynie zabobonem, czczym zabobonem – Szlachcic przekonywał sam siebie, nerwowo rozglądając się dookoła. Po chwili jednak uspokoił się nieco i zamknął oczy…

***

W godzinę po wyruszeniu w pościg zaczęli powracać tetwinowscy dragoni oraz Potocki (młodzian przyjechał zziajany i zły; nie stało się tak jednak z powodu jego nadzwyczajnego męstwa i wrogości wobec Kozaków. Przyczyna była bardziej prozaiczna: Potocki zgubił się w stepie i niewiele brakowało, by zbłądził na zawsze). Brakowało jedynie Tarnicza, lecz dragoni zdawali się nie przejmować jego nieobecnością.

Jak się okazało, trud dragonów nie był zmarnowany – udało im się pochwycić jednego z uciekających mołojców – rosły Kozak został jedynie lekko raniony w goleń. Dragoni, wielce ucieszeni, iż udały im się łowy, wzięli na spytki Kozaka. Próżne były jednak ich trudy – Kozak, wprawdzie nader chętny do rozmowy i wyjawienia sekretów swych pobratymców za cenę ocalenia swojego marnego żywota, nie wiedział o niczym, co mogłoby być użyteczne dla żołnierzy koronnych. Dragoni obili zatem jeńca, po czym bez ceregieli poderżnęli jego gardziel.

Wracający z gonitwy dragoni zastali niespodziewany widok: Mochnickiego pogrążonego w głębokiej modlitwie. Dowódca podjazdu klęczał na twardej ziemi i, złożywszy ręce, poruszał bezgłośnie ustami. Upodobnił się tym samym do Tarnicza, którego dragoni traktowali jak dotąd z rezerwą. Przeżegnawszy się, dowódca podjazdu zaczął odmawiać kolejną modlitwę z jeszcze większym zapałem.

– Co mu jest? – zapytał jeden z dragonów, ten sam, który poprzednio tak utyskiwał na Czarnieckiego.

– Nie wiadomo. Modli się tak i modli. Zdaje się, nie widzi nas. Nie rozpoznaje nas, do licha! – odpowiedział mu inny.

– Może do Kozaków przystąpił?

– Ach, głupiś! Gdyby tak się stało, czy modliłby się zamiast nam w plecy strzelać? – Pozostali dragoni prędko odrzucili sugestię najmłodszego z nich.

– Coś strasznego musiało mu się stać! Pewne jest, że to coś niezwyczajnego.

– Prawda! Prawda!

Wnet dragoni obrócili się ku Potockiemu, który, pomyślawszy, iż dragoni jego obwinią o alterację, w którą wpadł pan Mochnicki, wystraszył się mocno. Młodzieniec chciał nawet sięgnąć po szablę, zrozumiał jednak prędko, iż nic mu to nie da. Wszak był sam przeciw tuzinowi doświadczonych żołnierzy! Odrzucił więc ten pomysł, pomyślawszy, że jeśli uda mu się wykaraskać z opałów, uczyni to raczej dzięki swojemu sprytowi i szczęściu niż męstwu.

– Ja nie jestem niczemu winien – zaczął nieśmiało, próbując znaleźć wytłumaczenie. Wreszcie, po dłuższej chwili milczenia, udało mu się: – Nie z mojej to przyczyny imć Mochnicki popadł w ten niezwyczajny stan; wszak przyjechałem tu jako ostatni!

– Rozmawiałeś z panem dowódcą o marach – warknął jeden z dragonów. Potocki chciał zrugać plebejskiego żołnierza za brak szacunku do szlacheckiej krwi, powstrzymał się jednak, widząc utkwione w nim wrogie spojrzenia pozostałych wiarusów. – Złe duchy nań sprowadziłeś!

Dragoni minęli pogrążonego w modlitwie Mochnickiego i zaczęli zbliżać się do osamotnionego gołowąsa; ten ostatni zapomniał o szabli oraz swoim sprycie i począł cofać się bezładnie. Był już niemal pewien swojej zguby, gdyż dragoni zaczęli wykrzykiwać groźby w jego kierunku.

– Cisza! – To był Tarnicz. Dragoni, zajęci awanturą z Potockim, nie zauważyli nadjeżdżającego Rusina, który w milczeniu zsiadł z wierzchowca, przeżegnał się w typowy dla niego, pełen pobożności sposób, i oparł na swym olbrzymim mieczu.

Dragoni zatrzymali się i spojrzeli ze zdumieniem i lekkim przestrachem w kierunku Rusina.

– Co się stało? – zapytał jeden z nich, stary, chudy mąż o szpakowatej czuprynie. Pozostali zaczęli rzucać groźby, tym razem w kierunku Tarnicza.

– A cóż miało się stać? – Głęboki, poważny głos sprawił, że pokrzykujący żołnierze uciszyli się jak jeden mąż. Rusin odsunął miecz, obrzucił spokojnym wzrokiem najpierw Mochnickiego, potem zaś dragonów; Potockiemu ów dziwny mąż poświęcił najmniej uwagi. Głęboko się namyśliwszy, Tarnicz powiedział: – Nie troszczcie się o jego zdrowie; pan Mochnicki jest już pojednany z Bogiem. Zrozumiał, że i on wszystek umrze…

Koniec

Komentarze

Zacznę od tego, że pogrywasz trochę nie fair, bo zamieszczasz na moim dyżurze fragment, a nie opowiadanie i nie oznaczasz tego jako fragment, więc mi to do grafiku wskakuje.

I może się Autor upierać, że to zamknięta historia, tekst samodzielny, bo poniekąd mamy tutaj jakiś finał opowieści i jakby podsumowanie akcji. Ale kilka elementów wyraźnie wskazuje, na to, że jest to jednak fragment.

Po pierwsze, jak na 18 tys. znaków bardzo dokładnie prezentujesz nam postacie i tło wydarzeń. Widać, że to podmurówka pod większą fabułę.

Po drugie, jest to fragment, bo wrzucasz nas w środek akcji i zostawiasz w szczerym polu (dosłownie i w przenośni).

Kolejna sprawa, do której się przyczepię, to totalny brak fantastyki, a to jest jednak portal poświęcony fantastyce, co do czegoś zobowiązuje.

Sama opowieść o klątwie (bardzo podobnej swoją drogą do tej z horroru „Ring”) i napis na drzewie, który mógł przecież wyskrobać każdy z bohaterów historii, nie czynią z tej opowieści opowiadania fantastycznego.

Przynaję, że tekst ogólnie mi się nawet spodobał: za lekkość pióra, udaną stylizację, znajomość i wiarygodność nazewnictwa/terminologii i realiów opisywanej epoki (jak na wymagania takiego laika jak ja) oraz tła historycznego.

Ogólnie to bardzo prosta, ale napisana z ikrą, historyjka. Ma na pewno swój historyczno-quasi-sienkiewiczowski klimacik. Oczywiście mogłoby się dziać więcej i przydałby się mocniejszy finał, bo teraz to lektura do przeczytania i szybkiego zapomnienia.

Mamy tu sporo informacji o wydarzeniach dziejących się gdzieś obok lub w przeszłości, mamy sporo informacji o postaciach, które pojawiają się w opowieści ledwo na chwilę, a samego mięsa fabularnego tutaj naprawdę niewiele. Ale powtarzam, z kilku względów jest to tekst wyglądający na zaledwie rozwinięta scenkę, fragment czegoś większego i stąd pewnie te wszystkie jego braki.

Od strony technicznej jest dobrze, ale mam jednak kilka zastrzeżeń. Po pierwsze, cały tekst to właściwie nieustanny dialog między bohaterami. Mało tu opisów, mało świata przedstawionego. Myślę, że jakieś klimatyczne opisy otoczenia podbiłyby by klimacik grozy i niepokoju (nie wspominając o elementach fantastycznych). Szczęście, że pisanie dialogów (i ich stylizowanie) przychodzi Ci łatwo i wychodzi dobrze. Po drugie rzucają się w oczy liczne powtórzenia. Nad tym musisz popracować. No i brak “kilku” przecinków.

Kilka przykładowych uwag do tekstu:

Szlachcic kontynuować atak na przemądrzałego Potockiego, gdy jego uwagę przyciągnęły okrzyki dragonów.

 

 – coś się tutaj posypawszy.

 

Mochnicki rozejrzał się dookoła, zaciskając dłoń na rękojeści szabli. Sarmata spoglądał czujnym wzrokiem, lustrując okolicę, zrazu nie spostrzegł jednak niczego osobliwego. Mochnicki uspokoił się nieco, zrzuciwszy swą gwałtowną reakcję na karb przemęczenia. Przecież wojował już od tak wielu lat! Wtem, uwagę szlachcica przyciągnęły znaki wyryte na najbliższym z drzew. Cóż to może być? Mochnicki nie zastanawiał się długo i raźnym krokiem podszedł do drzewa. Jego oczom ukazała się krótka inskrypcja.

– Ile razy można zaczynać w jednym akapicie zdanie od nazwiska bohatera?

Jak się okazało, trud dragonów nie był zmarnowany – udało im się pochwycić jednego z uciekających mołojców – rosły Kozak został jedynie lekko raniony w goleń. Dragoni, wielce ucieszeni, iż udały im się łowy, wzięli na spytki Kozaka. Próżne były jednak ich trudy – Kozak, wprawdzie nader chętny do rozmowy i wyjawienia sekretów swych pobratymców za cenę ocalenia swojego marnego żywota, nie wiedział o niczym, co mogłoby być użyteczne dla żołnierzy koronnych. Dragoni obili zatem jeńca, po czym bez ceregieli poderżnęli jego gardziel.

Wracający z gonitwy dragoni zastali niespodziewany widok:

 

– dragoni i dragoni i dragoni… kozak, kozak, kozak…

Dowódca podjazdu klęczał na twardej ziemi i, złożywszy ręce, poruszał bezgłośnie ustami. Upodobnił się tym samym do Tarnicza, którego dragoni traktowali jak dotąd z rezerwą. Przeżegnawszy się, dowódca podjazdu zaczął odmawiać kolejną modlitwę z jeszcze większym zapałem.

– Poszukałbym jakiegoś innego określenia na dowódcę podjazdu.

– Ach, głupiś! Gdyby tak się stało, czy modliłby się zamiast nam w plecy strzelać? – Pozostali dragoni prędko odrzucili sugestię najmłodszego z nich.

– Coś strasznego musiało mu się stać! Pewne jest, że to coś niezwyczajnego.

– Prawda! Prawda!

Wnet dragoni obrócili się ku Potockiemu, który, pomyślawszy, iż dragoni jego obwinią o alterację, w którą wpadł pan Mochnicki, wystraszył się mocno.

– i znów dragoni, dragoni, dragoni.

 

Dam klika za sprawne pióro, ale nadal uważam, że to fragment…

 

Ps. A deser je się po obiedzie…

Po przeczytaniu spalić monitor.

Właściwie to wyżej masz już wszystko opisane. Ech… muszę szybciej zaglądać do opowiadań następnym razem ;)

mr.maras na końcu napisał, to od czego ja zacznę – deser lubię spożywać po głównym daniu, więc to raczej taka przystawka. Nawiązania do “Ringu” też już zostały obnażone. Podobnie jak to, że tekst jest fragmentem z niską dozą fantastyczności. Nie widzę tutaj argumentów za tym, że jest to pełnoprawne odpowiadanie :/

Osobiście nie przepadam za takimi stylizowanymi historiami, mi się nie podobało. Ale skoro mr.maras twierdzi, że jest okej, to pewnie tak jest ;)

 

Kilka uwag do tekstu już:

 

Żołnierze pokiwali przecząco głowami.

“Pokręcili” raczej, nie?

 

który nosił u boku nie szablę, jak na porządnego szlachcica przystało, lecz ciężki, oburęczny miecz.

Mam wątpliwości, czy tak ciężki miecz nosi się u boku, jakieś źródła?

 

Walka nie była długa – w ciągu kilku dłuższych chwil Tarnicz rozprawił się ze wszystkimi żołnierzami, nie darując nikomu życia.

To była długa czy nie była?

 

Ergo, kto ujrzy te słowa, temu nie zostało więcej jak dziesięć dni. Potem zaś przychodzi śmierć.

Trochę jak kaseta video w Ringu ;)

 

Panowie bracia przywitali się krótko; gawędzili krótko o swoich rodzinnych stronach, po czym Mochnicki, nie chcąc przedłużać rozmowy, spytał starego szlachcica o losy toczącej się wojny.

Powtórzenia.

 

– A to nie słyszałeś waszmościach, co mówił ten Utycki?

Waszmościach? A co to za forma?

 

Zostanie Mochnickiego samemu oraz potem scena przy drzewie wydają mi się kuriozalne. Do lasu mu chrust zbierać, a nie przewodzić zbrojnemu oddziałowi, jeżeli nie potrafi ruszyć za wrogiem. No i jaki szyfr na drzewach, kto to o czymś takim słyszał? ;)

 

Che mi sento di morir

No, fantastyki niewiele, ale czytało się dobrze. Klimacik ładnie zbudowałeś, stalizacja też niezła, nie potknęłam się na niczym. Łapankę zrobili już inni przede mną. Gdybyś jeszcze tylko odpowiadał na komentarze…

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dla mnie fantastyki wystarczy, ale ledwo ledwo. Na plus stylistyka dostosowana do czasów, rozbudowana terminologia. Tym punktujesz. Bohaterowie wydają mi się dobrze zbudowani.

Ale faktycznie, decyzja dowódcy, żeby zostać z powodu złego samopoczucia bardzo dziwaczna. Zawsze wierzyłam, że to byli twardzi ludzie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka