- Opowiadanie: Andrew W. Barrow - To coś

To coś

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

To coś

 

Wszystko zaczęło się od wymiany pralki – mówię najzupełniej poważnie – ale trzeba wiedzieć, że już samo mieszkanie nie należało do najnormalniejszych. Może to przez jego ulokowanie, między czwartym a piątym piętrem wiekowej kamienicy, wybudowanej zapewne na zlecenie jakiegoś schizofrenika. Może wszystko co nastąpiło, miało swą przyczynę w niecodziennej, zielonkawej wodzie płynącej z kranu w kuchni. A może zaplanował to jakiś pomarszczony chochlik z siwą brodą, mieszkający gdzieś tam w chmurach.

Jednak bez względu na przyczynę, nic nie zmienia faktu, że z rury podłączonej do pralki (wymienianej osobiście przeze mnie) wylazł ślimak. Tak, ślimak. Średniej wielkości, z plamkami koloru rzygowin, czy też fekaliów – skojarzenia zależą od kojarzącego, jak zwykłem mawiać.

Ta obślizgła cholera naruszała nie tylko przepisy bhp, lecz również zasady najmu. Jak niby miałem to wytłumaczyć panu Waldemarowi – ciekawemu jegomościowi, który paląc wiekową fajkę (pamiątka rodzinna) grywał szanty na zardzewiałej harmonijce. Pan Waldemar był jednym z ciekawszych właścicieli mieszkań, które najmowałem i o dziwo jednym z normalniejszych, ale jasno stawiał warunki: w mieszkaniu nie może być żadnych zwierząt, nawet pająków.

Więc gówniany ślimak mógł mieć wpływ na moją eksmisję.

– Jesteś brzydki – powiedziałem wtedy do niego – śmierdzisz i zapaskudziłeś mi podłogę. Waldek wyrzuci mnie przez ciebie z mieszkania… No stary, po coś stamtąd wylazł, no po co.

Mieszkałem na czwartym i pół piętrze, więc nie chciałem wyrzucać go przez okno, choć pewnie by przeżył (nie znam się za bardzo na zwierzakach). Nie mogłem też dać go na korytarz – jeszcze jakaś staruszka poślizgnęłaby się na nim i skręciła kark – i ani myślałem, by go spuszczać w toalecie. Nie rób drugiemu, co tobie by się nie spodobało, czy jak to tam szło.

Ślimak chcąc nie chcąc zmusił mnie do spaceru o trzeciej w nocy – tak, wymieniałem pralkę o trzeciej, taki mam zwyczaj – i przebrania się z wygodnej czerwonej piżamy wyszywanej w brązowe kabanosy. Chciałem włożyć tę obślizgłą ohydę do szklanki, bo w taki sposób pozbywam się pająków z tego wiekowego mieszkania. Niestety zwyczajowo wszystkie z trzech posiadanych przeze mnie szklanek były brudne. Dlatego użyłem puchatego pantofla. Zgarnąłem Gówniaka (tak zacząłem nazywać tego obślizgłego potwora z odpływu) i wyniosłem w pantoflu, doznając przy tym nieprzyjemnych wrażeń nosowo – żołądkowych (naprawdę „pachniał” nieziemsko).

Zszedłem po wszystkich stu dwudziestu trzech stopniach, omijając krzewy kocimiętki na każdym półpiętrze, trzy trzymetrowe opuncje i jednego gekona (zasady pana Waldemara najwyraźniej go nie dotyczyły), po czym przeszedłem przez obrotowe drzwi – tak, takie jak w centrum handlowym – przeskoczyłem kałużo-kuwetę dla kotów tuż za progiem i ruszyłem na cmentarz.

Spytacie: dlaczego na cmentarz? Co w głowie ma ten facet żeby iść w takie miejsce o trzeciej w nocy. Odpowiedź jest prosta: tylko tam nie było zakichanego betonu, asfaltu i kostki brukowej, które stanowiły urokliwą mieszankę na drodze prowadzącej do mojego bloku.

– Drogi Gówniaku – zacząłem przemowę do zawartości kapcia. – Nie waż się wracać, bo… Bo nie możesz, i tyle. Nie, nie wyrzuciłbym cię przez okno, co ty pleciesz, jestem pacyfistą. Nie, do dziadunia też nie możesz się zbliżać, ani mi się waż. Choć pewnie nie byłoby to trudne, bo trumna wyglądała na tekturową… Zapomnij co ci mówiłem, od dziadunia won.

Szliśmy tak dobre osiem kilometrów – w rzeczywistości może pół kilosa, ale byłem zmęczony, więc równie dobrze mogłoby to być i dwadzieścia mil. Minąłem auto pana Waldemara. Nie żeby nim jeździł, on w nim spał. Stare Renault z powybijanymi szybami zaklejonymi folią i taśmą pakową, pełne zatęchłych pierzyn i kartonów ze śmietnika – to było lokum pana Waldemara. I weź tu zrozum pisarzy… (Zapomniałem wspomnieć, że pan Waldemar parał się literaturą – może nie górnych, najwyżej średnich lotów.)

Przeskakiwałem z kostki na kostkę, omijając błotniste jeziorka kałuż, aż dobiegł mnie głos jak wystrzał z karabinu:

– Dokąd niesiesz tego ślimaka?

Zareagowałem na to w widowiskowy sposób prześlizgując się po kocim łbie i lądując tyłkiem w kałuży… w której wcześniej wylądował pantofel z Gówniakiem.

– Oszty w mordę, Francuz jesteś czy jak? Nie chcesz go zjeść to go nie top… co za człowiek.

Nie zareagowałem na jej komentarze, bo bardziej interesowała mnie lodowata woda przedostająca się w najgorsze możliwe miejsce. Wykaraskałem się z błotnistej zasadzki i gdy pierwsza fala szoku po kałużotopieniu dobiegła końca, zobaczyłem tego patyczaka w pstrokatych kobiecych ciuchach. Gdybym miał ją opisać, powiedziałbym że składała się głównie z łokci i ubrań opadających, jak worki narzucone na stracha na wróble.

– A teraz się gapi… weź go wyciągnij i chodź nad to morze.

Wzmiankę o jakimś-tam-morzu zignorowałem jako zbyt abstrakcyjną, tudzież jako majaczenie nawiedzonej lunatyczki. Otrzeźwił mnie dopiero jej patykowaty palec wymierzony w kierunku pechowej kałuży. Na środku błotnistej mazi znajdował się niczym niewzruszony ślimak sterczący ze szczytu pantofla, który jakimś cholernym cudem wbił się w dno na sztorc.

Wiem, ta noc nie należała do najnormalniejszych.

Wyciągnąłem Gówniaka wraz z jego tratwą i przyjrzałem się dokładniej wychudzonej miniaturce w kurtce zszytej z kolorowych sztruksowych i dżinsowych łat, całkiem prześwitującej bluzce i czarnym staniku (okazało się, że jednak nie jest kompletnie wychudzona). Nogę obutą w czarne glany oparła na oponie, która zawieruszyła się tam wraz z zgrzewką małpek. Jej spodnie w większym stopniu składały się z dziur niż materiału i musiałem przyznać, że wyglądają na niej nie najgorzej. Pomyślałem wtedy, że do idealnego alternatywnego looku brakuje jej tylko krótszych kolorowych włosów ściętych na boba.

– Aha, ty jeden z tych, no dobra – powiedziała wyciągając dłoń – Justyna jestem, śpię tylko w dzień i nie znoszę pingwinów. Masz jakieś pingwiny?

Rękę podałem czysto automatycznie nie przewidując, że może być ćpunką (nie była), zarażoną jakimś fikuśnym wirusem, czy innym cholerstwem (też nie była).

– Co, rodzice zapomnieli ci wpisać literek w metrykę?

Odchrząknąłem.

– Arek…

Klasnęła w dłonie i pociągnęła mnie w drugą stronę.

– No to ideolo, idziemy, powinno się już pojawić.

– Ale co pojawić?

Zatrzymała się i jej ręka już miała lądować na moim czole, gdy zatrzymała się w pół drogi.

– Aaa, ty jesteś świeżak. No cóż, każdy kiedyś musi stracić dziewictwo…

Zrozumiałem co miała na myśli, gdy solidne, przeszło wiekowe kamienice, stopniowo zaczęły się przed nami rozsuwać, aż po kilkunastu sekundach utworzyły wąski korytarz, gdzie oczywiście wciągnęła mnie nawiedzona Justyna. Sam chyba zaczynałem wkraczać na tereny znane tylko wariatom ­– tym naprawdę szurniętym wariatom ­– i tylko dlatego, niczym we śnie, dałem wydarzeniom po prostu się dziać.

Tunel śmierdział pleśnią i resztkami psującymi się od miesięcy. Czułem jak coś przefruwa mi nad głową – zapewne nietoperze – i nasłuchiwałem, jak pod moimi krokami pęka tłuczone szkło. Nie muszę dodawać, że było tam ciemno, jak za przeproszeniem wiecie gdzie, ale ciepła dłoń patyczakowatej Justyny sprawiała, że jakoś mnie to nie ruszało. Ewidentnie znała drogę, więc

(było)

nie było czego się bać.

– Okej, ale o co chodzi z tym morzem? – zapytałem jakieś trzy minuty po wejściu do niekończącego się przesmyku między kamienicami.

– Jest, pływa sobie, czy jak to się mówi. No zajebiste, trzeba zobaczyć, no i ta plaża – nie z jakiegoś tam piasku, ale zobaczysz. Nie pierdziel więcej tylko chodź.

– Ale daleko jeszcze?

– Czekaj, na trzy musimy skoczyć, raz…

– Ale co?…

– Trzy! – powiedziała ciągnąc mnie za sobą tak mocno, że usłyszałem jak puścił szew w rękawie mojej żółtej flanelowej koszuli.

Wpadliśmy w jakieś chaszcze, jakieś trawy, jakieś pióra – nie miałem pojęcia w co – i po chwili natychmiast zamknąłem oczy oślepiony światłem, które wyłoniło się z drugiej strony tego czegoś.

Nie zauważyłem, że podczas przeprawy przez ten gąszcz straciłem pantofel, a wraz z nim problematycznego ślimaka. Najistotniejsze w tym momencie było dla mnie to, że obserwowałem wschód słońca nad morzem… a dokładniej wschód dwóch słońc nad dwoma morzami – już wyjaśniam jak to możliwe.

Justyna puściła mnie i pobiegła na plażę. Moje oczy i myślący dość klasycznie mózg sprawiły, że nie mogłem się poruszyć. Raczej nie zdarza się, że w środku miasta, w centralnej Polsce znajduje się morze; takie w pełnej okazałości – z wodą, wschodem, lekkimi chmurkami… i kolejnym morzem przechodzącym płynnie z nieba nad tym niższym, i tworzące drugi horyzont z drugim słońcem, jakby otaczający widocznym pierścieniem całe dostępne oczom niebo.

Usiadłem na plaży, czy też raczej na nią opadłem, wbijając wzrok do góry… ale piasek był dziwny. Spojrzałem nań i zobaczyłem nieskończoną ilość maleńkich oszlifowanych przez fale kawałków szkła.

A po lewej stały drzwi.

Po prawej zresztą też.

Rzędy drzwi osadzonych w futrynach, stojących bezpośrednio na szklanych koralikach wyściełających. Wszystkie były zamknięte. Wszystkie się różniły.

A obok mnie przechodził ubłocony pantofel…

To znaczy tempo jego przemieszczania sugerowało, że coś, co ma go na swoim grzbiecie, nie należy do sprinterów tego świata.

– Co Gówniaku, znalazłeś sobie przenośne lokum, tak? A proszę cię bardzo, możesz sobie go wziąć.

I w taki sposób pożegnałem się z mieszkańcem odpływu mojej starej pralki. Pozostawał jeszcze jeden problem, a raczej jedna koścista osoba, która wzięła się znikąd.

Dostrzegłem ją tuż przy brzegu, jak podnosiła coś z ziemi i próbowała upchnąć w kieszeni kurtki (wyglądało mi to na zardzewiałą puszkę, ale może to był jakiś skarb).

Ruszyłem w jej kierunku, omijając ślimaka w pantoflu pędzącego w kierunku morza. Patrzyłem jak Justyna próbuje wydostać coś spomiędzy szklanego żwiru. Ale zastygłem wpół kroku, bo przecież nie mogłem ignorować dziwaczności jaka zewsząd mnie tam otaczała…

Odwróciłem się.

Blokowiska były na swoim miejscu, a jednocześnie setki metrów dalej za gęstwiną jakichś pokracznych roślin z których tu wyszliśmy. I tak wyglądała cała granica plaży aż okiem sięgnąć.

Spojrzałem znów w kierunku mórz oświetlanych dwiema czerwonymi kulami słońc i natychmiast wrzasnąłem, bo Justyna stała tuż przede mną.

Z rewolwerem w dłoni.

– Dobry wieczór – odparła i wycelowała lufę wprost do ust.

Nie słyszałem wystrzału, a jednak on tam był. Zastygł w niewypowiedzianej groźbie, w kawałku metalu, w dłoni która go trzymała i w ustach…

– Nie no, stary, żartowałam – odparła pośpiesznie, widząc jak chwieję się na nogach (nie należę do najodważniejszych, ale nadrabiam wyglądem).

– Ty jakąś wariatką jesteś…

– Taa, mówią mi to od przedszkola… Ale zobacz jakie cacko – powiedziała podając mi lekko zardzewiałą broń, po czym splunęła kilkukrotnie. – Wiem, słaby żart, ale noo, podkusiło, wiesz jak to jest.

Nie wiedziałem i nie chciałem się domyślać. Oddałem jej broń a ona rzuciła rewolwer na plażę. Interesowało mnie tylko o co w tym wszystkim chodzi. Zapytałem ją o to i odparła:

– Ha, i tu mamy problem – znaczy ja mam… no w sumie teraz ty też – bo za cholerę jedną jasną, nie mam pojęcia dlaczego pojawia się to morze, dlaczego plaża tak wygląda, i co za kretyn zrobił tu wyprzedaż drzwi.

Świdrowała mnie wzrokiem z brwiami uniesionymi w niemym pytaniu, niczym młodsza siostra prosząca starszego brata o wytłumaczenie bajki, którą jej przeczytał.

W mej głowie pojawiały się jedynie banalne wyjaśnienia – nigdy nie przepadałem za banałem, więc nie odpowiadałem przez dłuższy moment.

– Nie zawsze wszystko musi mieć sens, doskonale to wiem. Ale przyznasz, że to miejsce to lekka przesada.

Zmrużyła oczy i spojrzała za mnie, następnie się obróciła i niczym radar obejrzała ponownie teren.

– Ktoś musiał rozbić to szkło – odparła.

– I pewnie trochę minęło, zanim się zmieniło w ten żwir – dodałem.

– A jeden wschód byłby za prosty – kontynuowała. – Tylko te drzwi… O co z nimi chodzi?

Co ciekawe, akurat mijał nas niecodzienny przechodzień w postaci mojego pantofla niesionego na grzbiecie ślimaka – prowodyra całej zaistniałej sytuacji. Kierował się uparcie w stronę błękitnych drzwi.

Wstałem.

Chyba wszystko powoli zaczynało się łączyć.

Gówniak porzucił zapaskudzony pantofel i zaczął wspinać się na nieskalany błękit farby pokrywającej drzwi. A przynajmniej nieskalany do tej pory. Wątpiłem czy jakakolwiek myjka ciśnieniowa poradziłaby sobie ze śluzowatym śladem pozostawianym przez tę paskudę z odpływu.

– Czy on…? – zaczęła Justyna, a po chwili oboje rozdziawiliśmy usta.

Ślimak nie prześlizgiwał się przez dziurkę od klucza – on dosłownie przybrał kształt klucza nie zapominając nawet o charakterystycznej dziurce (tej do wróżenia).

Spojrzeliśmy na siebie, na ociekający śluzem klucz i znów na siebie.

– Ja tego nie dotknę – powiedziałem cofając się o krok.

Justyna westchnęła.

– Taa, nie musiałeś mi tego nawet mówić. Od razu wiedziałam – odparła uśmiechając się do mnie i jednocześnie kładąc dłoń na ślimakokluczu.

Drzwi się otwarły. Wytarła rękę o moją koszulę (nawet tego nie zauważyłem) i przekroczyła próg.

Stałem tam chyba kwadrans (a raczej minutę) i obserwowałem najlepszy film sci-fi w życiu. Dosłownie jakbym stanął przed drzwiami prowadzącymi do świata Blade Runnera…

I rzeczywiście przed nimi stanąłem.

Zrobiłem krok.

Drzwi się zamknęły.

A ja nie chciałem stamtąd wychodzić.

 

 

Koniec

Komentarze

A plaża była czerwona.

Iii…???

Wkurzyłeś mnie (ale nie bierz tego za mocno do siebie). Zacząłem czytać sprawnie napisaną, naprawdę wciągającą historię – pozornie o niczym, ale Twój styl sprawił, że czytanie było przyjemnością i uwierz mi z ogromnym zaciekawieniem oczekiwałem, co się wydarzy. I w finale nie dostałem nic, oprócz pytań bez odpowiedzi.

Widzę w tagach absurd, groteskę, oniryzm, czy też tajemnicę, ale nawet tym próbując tłumaczyć tekst, w mojej ocenie, nie unikniesz zarzutu, że zagrałeś na nosie czytelnika, nie dając mu szansy zrozumieć pointy lub co gorsza, zasugerować, że nie jest zbyt bystry, by pojąć.

Wprowadzasz mnóstwo informacji, które wydają się mieć jakąś symbolikę i nie rozwijasz tego. Rozrzucasz te informacyjne kamyczki i idziesz dalej, zapominając o nich, a czytelnik podążając za Tobą szuka odpowiedzi: jaką rolę odegra ślimak, kim jest ta dziewczyna, co oznacza utrata dziewictwa, o co chodzi z tymi pingwinami, co to za drzwi, dlaczego morza dwa, a nie trzy, co symbolizuje szkło zamiast piachu… i tak niemal co chwila. I najważniejsze pytanie, dlaczego strzeliła sobie w usta i jakie ma to znaczenie dla bohatera i całej tej historii. 

Nie tłumacz tego proszę absurdem w tagach, tylko siadaj i dopisz. wink

Zwróć uwagę na nieścisłości fabularne. Przykład: dziewczyna śpi tylko w dzień, akcja dzieje się w nocy i zaspana strzela do siebie.

Dalej.

Przeskakiwałem z kostki na kostkę, omijając błotniste jeziorka kałuż, aż dobiegł mnie głos jak wystrzał z karabinu: 

– Dokąd niesiesz tego ślimaka. – Odparła tonem, którym nie można zadać pytania.

Zareagowałem na to w widowiskowy sposób prześlizgując się po kocim łbie i lądując tyłkiem w kałuży… w której wcześniej wylądował pantofel z Gówniakiem.

– Oszty w mordę, Francuz jesteś czy jak? Nie chcesz go zjeść to go nie top… co za człowiek.

Tu można się pogubić i odnieść wrażenie, że coś było i zostało skreślone. Przeczytaj sobie uważnie, mając świadomość, że czytelnik nie ma pojęcia, że za chwilę na scenie pojawi się dziewczyna. Przypatrz się w szczególności podkreślonemu fragmentowi. Osobiście bym go najzwyczajniej w świecie wywalił, bo nic nie wnosi do treści, ale nim to zrobisz, zobacz ile zamieszania wprowadził.

Ruszyłem w jej kierunku, omijając ślimaka w pantoflu pędzącego w kierunku morza. Patrzyłem jak próbuje wykopać coś solidniejszego spomiędzy szklanego żwiru.

Kto kopał? Ona, czy ślimak? Z tej konstrukcji wynika, że ślimak.

Cóż jeszcze mogę dodać? Sugestię, którą staram się stosować i często pomaga: pisząc, jak najczęściej pytaj samego siebie – dlaczego ktoś się pojawił, dlaczego zwracasz uwagę czytelnika na przedmiot, itd.

 

P.S.

A to już będzie rada z rodzaju praktycznych. Udzielaj się na forum. 

 

Edit

A jeszcze mi się przypomniało. Dlaczego zaklasyfikowałeś ten tekst do fantasy?

Cześć!

Z początku nie mogłem wejść w klimat, ale od połowy wciągnąłem się i coraz bardziej byłem ciekaw, co się tam dzieje. Ślimak był paskudny, dupnięcie śmieszne a Justyna intrygująca (z tymi swoimi pingwinami). Tunel i plaża to miód dla wyobraźni, podobnie jak dwie plaże.

Niestety, ledwie się wciągnąłem, a tu bum, koniec. Bóg z maszyny. Dużo wątków rozpoczętych, nie mogę się doczekać co z tego wyniknie… a tu Justysia odstrzeliła bohatera.

Start niezły, pełen cudowności, z potencjałem. Przydało by się rozwinięcie i zakończenie, bo mi niedosty pozostał.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Poziom absurdu mnie przerósł. Chyba nie jestem targetem. Tekst napisany sprawnie technicznie, ale mnie nie porwał, z trudem doczytałam do końca. Jednak nie zniechęcaj się, to subiektywna opinia.

Cześć, Andrew W. Barrow. :-)

Tu piątkowa Asylum.

 

Przystąpię od razu do rzeczy, czyli swoich wrażeń z przeczytania Twojego opowiadania: 

*Cały akapit wstępu odpuściłabym. 

Po co on i na co? Ostatnio, coraz częściej spotykam na forum i nie tylko opowiadania z podobnymi  „rozkręcaczami”. Są naturalne i je rozumiem przy narracji pierwszoosobowej, ale dlaczego potem (przy publikacji) nie znikają, przecież z samym tekstem niewiele mają wspólnego. Najczęściej nie bardzo też rozumiem, co Autor chce poprzez nie przekazać. Jeśli info o Milky i ulubionym fotelu jest ważne to ok, lecz jeśli nie… po co to robić. W każdym razie zaczęłabym od „Wszystko zaczęło się od wymiany pralki…”. Cholernie spodobało mi się pierwsze zdanie i ślimak!:-)

 

Napiszę tym razem bardzo krótko. Pomysł jest, absurd fajny, ale warsztat słaby. Treść się rozsypuje. Nie ma tutaj atrakcji, które ten tekst zapowiada, ani żadnej, w miarę widocznej fabuły. Wielka szkoda. Bohater jest monotematyczny, czasami ma nawet fajne myśli, lecz nic z tego nie wynika i co gorsza ginie w szumiącym górskim potoku – natłoku (trochę chaotycznego) pierwszoosobowego bohatera.

Gdybym miała coś radzić, może poleciłabym przepisanie tego opka w narracji nieosobistej, trzecioosobowej i zobaczyła, co z tego wyjdzie, jak się pisze.

 

Poza tym, zamieszczam nieustającą rekomendację czytania opek innych użyszkodników i wyrabiania sobie zdania/opinii o pisaniu i podobaniu się różnych tekstów.

 

pozdrawiam serdecznie :-)

piątkowa asylum z niedzielnymi komentami.

 

PS. Jeśli coś niejasne – pytaj! Hmm, poczytaj krótkie formy darka71, opowiadania Szyszkowego, Psychofisha, CMa. To nie wszystkie, lecz pierwsze przyszły mi do głowy. Sprawdź tag absurd i humor.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Najpierw się przyznam – tak, poszedłem lekko na łatwiznę (część osób pewnie uzna to za spore niedopowiedzenie) dosłownie kończąc z Justyną. Na swoją obronę powiem tylko, że zakończenie ma powiązania anegdotyczne z historią, która mi się przytrafiła (dobranoc – jako pożegnanie w środku dnia, plus tylko raz widziałem się z tą osobą).

ManeTekelFares – jak najbardziej zgadzam się z zarzutem, co do nierozwijania znaczeniowego pojawiających się przedmiotów/sytuacji. Raczej wolę tworzyć dłuższe formy, ale chciałem nabrać ogólnego doświadczenia, dzieląc się tutaj opowiadaniami. Komentarze które się tutaj pojawiły mnie nie zawiodły – jestem jednym z tych, którzy doceniają krytykę i wprowadzają od razu poprawki. Zresztą to chyba widać (trochę dopisałem, trochę wyciąłem) i zakończenie ma teraz większy sens. Co do klasyfikacji do fantasy… też nie byłem pewien tego wyboru – zmieniłem na: inne.

krar85 – w dość nietypowy sposób, bo poprzez edycję, tekst doczekał się kontynuacji ;)

Asylum – ten wstęp wynika zapewne z romantyzowania przeze mnie opowiadania historii, i ogólnie pisarstwa. Ale zgadzam się – ze zbędnych fragmentów powinno się rezygnować (zbyt szybko dodałem ten tekst, powinien chwilę posiedzieć w szufladzie, teraz to wiem). Co do konstrukcji bohatera również się zgadzam, nie rozwinąłem zanadto jego portretu. Cały czas mierzę się z problem tworzenia pełnowymiarowych bohaterów w opkach. Wynika to zapewne z tego, że bardziej skupiam się na opowiadaniu samej historii, a w konsekwencji zapominam, że bez bohaterów ta historia nie ma racji bytu. Tak czy inaczej dzięki za feedback :) Sięgnę po opka rekomendowanych twórców (bez tego nie wiedziałbym od czego zacząć, bo to serio moje początki na tym portalu).

 

Pozdrawiam

A.W.B.

 

Fajnie, że odpowiedziałeś i zamierzasz zagościć na dłużej. :-) Uwagami krytycznymi nie przejmuj się za bardzo! W gruncie rzeczy są drogą. Jeśli zatrzymasz się tutaj chociaż na chwilkę, sam staniesz wobec dylematu pisać wprost czy nie. Dla siebie rozstrzygnęłam go na – tak, acz autor ma zawsze decydujące zdanie, bo on najlepiej wie, co  zamierzał, co wyszło, a co nie do końca.

pozdrowienia :-)

jeszcze piątkowa a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Jest tu pomysł, ale warsztat go nie uniósł. Bohater właściwie na jedno kopyto, co gorsza – z lekka gaduła. A to w narracji pierwszoosobowej pewien problem, bo potrafi czytelnika znudzić. Większość moich problemów opisała bardzo dobrzy Asylum.

Ode mnie chwytaj przydatne linki. Pomogą Ci szlifować właśnie warsztat.

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

 

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Ode mnie chwytaj przydatne linki. Pomogą Ci szlifować właśnie warsztat

NoWhereMan kurcze dzięki wielkie za te linki, bo naprawdę pomocne informacje się w nich kryją. Jednak społeczność NF nie zawodzi :) Tym bardziej będę się starał od czasu do czasu coś tu publikować ;) (jedno opko dojrzewa właśnie w szufladzie). Betowanie mnie ciekawiło, bo nie miałem pojęcia czym jest, a teraz wiem, że będzie bardzo pomocne – feedbacku nigdy za wiele ;)

Jeszcze raz dzięki!

Hmmm. Absurd chyba trochę mnie przerósł. Czyta się przyjemnie, ale lubię zależności przyczynowo-skutkowe, a u Ciebie ich jak na lekarstwo.

Sam warsztat całkiem w porządku, tylko jeszcze jakaś jedna oś fabularna… IMO, oczywiście.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka