Tego lata śnieg spadł zaskakująco wcześnie i było gorąco jak diabli. Burzowa po raz kolejny spróbowała wcisnąć palce pod napierśnik, by podrapać się po spoconym ciele, ale na próżno.
– Kutwa, Pik, zakładajże te karwasze, ale już! – krzyknęła na elfa, siedzącego niedaleko.
– Gorąco mi! – zawył.
– Zakładajże je mówię!
Pik odskoczył zuchwale. Przybrał wojowniczą minę, a dłoń położył na pochwie od sztyletu.
– A takiego! Dosyć mam tego śniegu, tego gorąca, tej zbroi i… i ciebie! Do licha, siedzimy tu ze dwa miesiące i nikt nas nie zaatakował, a pot spływa nam po rzyciach jak gnomom w kopalni!
Burzowa warknęła i wzięła ogromny labrys. Młodzik miał rację, ale jeśli ktoś miał mu ją przyznać, to na pewno nie ona.
– Słuchajże no… – zaczęła, jednak dalsze słowa zagłuszył potężny wybuch.
Odwróciła się. W jednym z przyprószonych śniegiem krzewów huknęło raz jeszcze, błysnęło i coś spadło z głośnym łoskotem. Burzowa uchwyciła mocniej topór, gdy serce podeszło jej do gardła. Potrafiła szarżować nieuzbrojona na dwudziestoosobowy oddział, mogła pojedynkować się z kimkolwiek, ale magii bała się jak niczego innego. Pik o tym wiedział i roześmiał się na widok jej struchlałej twarzy.
– Taka wielka orczyca, a boi się cichutkiego huczku i słabiutkiego światełka! Sprzedałbym własną matulę, by zostać magiem.
– Już żeś drzewiej sprzedał. Jak takiś odważny, to idź i sprawdźże sam, co się skrywa w listowiu!
Elf wzruszył ramionami, rzucił na ziemię trzymane wcześniej karwasze i zaczął powoli skradać się do krzewu. Pochylony stawiał ostrożnie krok za krokiem.
– Cosik się tam jakby rusza i szmera – szepnął, przekrzywiając głowę.
Zanim postawił kolejną stopę naprzód, w oparach magii pojawiła się drobna kobieta o pomalowanej na niebiesko twarzy.
– To chyba nasza adeptka… – szepnął do Burzowej.
Ta przesunęła go bezpardonowo i zawołała:
– Adeptka Zawierucha z plemienia Tygrysiego Ogona?
To miał być standardowy lot. Bez zabaw, niespodzianek i niepotrzebnych ceregieli. Spokojne lądowanie, cicha obserwacja, zapisywanie wniosków, zebranie próbek i powrót do domu. Ale Dea trafiła na Siba.
Sib dostał pracę pilota kontrolnego przez łóżko. Oczywiście tylko tak przypuszczała, ale jednocześnie nie widziała innego wyjścia. Nie dość, że facet był głupi, to na dodatek z poczuciem humoru dorównującym amebie.
Wiedząc, kto siedzi w kapsule, postanowił trochę się zabawić. Straszył ją przez interkom, bujał podczas lotu kapsułą i ogólnie boki zrywać. Jego boki, bo Dei, pędzącej sto kilometrów na sekundę w tunelu czasoprzestrzennym, do śmiechu nie było.
– Dea, tracę kontrolę, zaraz się rozbijesz – powiedział roztrzęsionym głosem.
– Kiedy robisz to samo piąty raz z rzędu, nie licz, że kogokolwiek nabierzesz – westchnęła.
Wtedy właśnie się rozbiła. Huk był nieziemski.
Znalazła się tysiąc kilometrów od punktu docelowego, na dodatek z prawie pełną awarią sprzętu.
– Ty pokrętny szympansie! Dorwę cię, sukinkocie, wypłoszu jeden, obszczymurze! – klęła na całego.
Odpowiedziała cisza. Zaczęła gmerać przy drzwiach do kapsuły i kiedy wreszcie puściły, zatrzeszczała mikroskopijna słuchawka w uchu.
– Dea… – odezwał się lekko zniekształcony głos Siba.
– Czego? – warknęła.
– Deunia, tak mi głupio trochę, ale chyba wylądowałaś na terytorium Moskitów. Tego… no wiesz… kanibali. Ale spokojnie! Wiem, co musisz zrobić!
Kobieta przymknęła powieki, zacisnęła pięści i policzyła do trzech.
– Słucham cię z zapartym tchem.
– No więc wszyscy na tej planecie na siłę szukają magów. Jeśli podasz się za czarodziejkę, to nie to, że cię nie zabiją, to nawet ugoszczą jak królową!
Dea wyczołgała się powoli z kapsuły i potarła czoło.
– Przepraszam, że nie doceniam twojego geniuszu, ale co zrobię, jak poproszą o „prezentację”? Przecież magia nie istnieje. Można co najwyżej poruszyć lub zniekształcić otaczającą nas materię, a nie przywoływać… – zaczęła tłumaczyć, z całych sił próbując zachować spokój.
– A co za różnica? Zostało ci jeszcze parę „cudów techniki”. Do licha! Wystarczy, że pstrykniesz zapalniczką! Ale nieważne. Deniusiu moja, improwizuj!
Chciała odpowiedzieć, gdzie może sobie schować takie rady, ale wtedy z butli z gazem zaczęło uchodzić powietrze, tworząc wokół kolorowe opary, więc rzuciła dziadostwo w cholerę. I nagle ujrzała dwie pary szeroko otwartych oczu.
Schowała rękę za plecy, aby dokonać szybkiego skanu na infoodbiorniku.
Urządzenie przesłało jej do słuchawki potrzebne dane w ciągu sekundy. Mężczyzna należał do przedstawicieli rasy elfów. Miał długie ciemne włosy założone za spiczaste uszy i całkiem przyjemną aparycję – był drobny i szczupły. W porównaniu do drugiej postaci – ogromnej orczycy. Zieloną skórę opinała masywna zbroja. Choć miała wyłupiaste oczy i kły sterczące z ust, nie była brzydka. Jak na swoją rasę, oczywiście.
– Adeptka Zawierucha z plemienia Tygrysiego Ogona? – spytała kobieta, której mowę od razu przetłumaczył znajdujący się pod skórą translator.
Deę przeraziło drżenie jej głosu. Wolała, żeby trzymetrowa osoba, trzymająca w lekko rozdygotanych dłoniach monstrualny, dwustronny topór przejawiała raczej zrelaksowanie.
– Aha. – Uniosła wysoko głowę. – To ja.
Ale czy na pewno chcę nią być?…
Dopiero wtedy orczyca odprężyła się i opuściła broń. Najwidoczniej nie zauważyła tych kropli potu gromadzących się przy skroniach Dei, ani bladości na twarzy.
– No w końcu! Moglibyście choć raz pojawić się jak normalni ludzie, spokojnie, na smoczku, a nie zawsze te huki i błyski! Pomyślałby kto, iże chociaż dzięki temu będziecie szybciej, ale gdzie tam! Czeka się miesiąc, dwa i rzyć! – oburzyła się orczyca, chowając topór.
– Mój smok cierpi na toksoplazmę – odpowiedziała przekornie Dea.
Chwila… co?
Przymknęła oczy z zażenowaniem.
– A, to chwytam. – Orczyca mówiła całkowicie serio. – Ja jestem Burzowa, a to Pik. Właź do środka. Żelazny Rogacz czeka.
– Żelazny… khm… Rogacz? – spytała z przestrachem, który próbowała ukryć, połykając ślinę.
– Ano. Przywódca. Twardy skurczybyk. Tylko…
– Nie patrz mu prosto w oczy, bo dostaje świra! – zachichotał Pik.
Burzowa zdzieliła go po głowie.
– Chciałam powiedzieć, iże nie ufa obcym, toteż pilnujże się.
Dea przełknęła ślinę i dała się poprowadzić do stojącego nieopodal budynku, jeśli mogła tak nazwać chatę, która trzymała się chyba jedynie dzięki pobożnej modlitwie. W środku panował zaduch i smród straszny. Wszędzie latały muchy, bezlitośnie kąsając co mniej ostrożnych. Klepki wydawały się uginać pod każdym krokiem. Próbowała przyuważyć gdzieś ludzkie szczątki – pozostałości po obiedzie – ale na szczęście ominęła ją ta wątpliwa przyjemność.
W głównej izbie panował jeszcze większy upał, bo na samym środku palono ogień. W jego płomieniach kobieta ujrzała ozdobioną rogami głowę, a po chwili podnoszące się ciało, większe nawet od orczycy. Dea przelękła się nie na żarty. Próbowała się wycofać, ale wpadła na Burzową, która położyła jej dłoń na karku.
Wystarczy że zegnie dłoń i już po mnie. Przecież nawet by nie poczuła. Cholera…
– Kogoż to przywiało? Mówcie szybko, bo nie widzę – rozległ się donośny, chropowaty głos.
Tego właśnie się obawiała. Żelazny Rogacz był tak wielki, że nie dostrzegał takiej kruszynki jak ona.
– Bo za dużo ognia palisz, ty ślepy capie! Przez ten dym ciemno tu jak w rzyci – odezwała się orczyca. – Lepiej się odsuń. Prowadzę ja adeptkę! – Wypchnęła dumnie pierś.
Burzowa prowadziła gościa w głąb pomieszczenia, mijając po drodze wielu podobnych ogromnych rogaczy, których oczy skierowane były wprost na Deę.
– To nie Żelazny Rogacz? – pisnęła.
– Kilof? Gdzieby tam! On może Rogaczowi buty jęzorem czyścić! – Zaśmiała się rubasznie.
Czyli tamten był mały? To przywódcę chyba trzymają na zewnątrz. Cholera!
Jednak przeczucie ją zmyliło. Po chwili Burzowa i Pik przystanęli przy krześle, na którym siedział niski mężczyzna z krótko ostrzyżoną brodą i krzaczastymi brwiami zasłaniającymi połowę twarzy. Oboje skłonili z szacunkiem głowy.
– Odsuńta się, cymbały. Chce ta zobaczyć moją adeptkę – odezwał się tubalnym głosem mężczyzna wyglądający jak gnom. Dea nie odważyła się użyć infoodbiornika, ale pamiętała jeszcze co nieco z zajęć z teorii. – Cóż to za firka ogoniasta? Myślałem, że one starsze są. – Zmierzył kobietę wzrokiem spod bujnych brwi.
– Skoro taka młoda to pewnie cholernie dobra! – zakrzyknął elf.
Gnom po chwili cmoknął i poklepał się po kolanie.
– Tia, pewnie rację masz! Witam was, adeptko Zawierucho. Pokładam nadzieję, że podróż nie sprawiła wam zbyt wiele problemu? – zwrócił się do Dei.
– Eee… – Gdyby nie skafander ochronny miałabym rozbitą głowę i połamane żebra. Jestem świeżą absolwentką, więc boję się jak cholera. A, no i nienawidzę brudu i smrodu i powinnam siedzieć teraz w domu. – Przywykłam do długich wypraw.
– Rad. Zajrzyjcie wpierw do Obrońcy, jeśli łaska, bo już ledwo dycha.
I już sekundę później ktoś znowu ciągnął ją po spróchniałych deskach, a następnie wepchnął do ciasnego, ale przynajmniej nie tak gorącego pomieszczenia.
W pokoju znajdowały się jedynie dwa krzesła i jedno wąskie łóżko, na którym dogorywała jakaś blada postać.
– Dostał kosą – odezwał się Pik, gdy Dea podeszła do posłania. – Taką chłopską, zardzewiałą. Oni chcieli rękę uciąć, bo jakaś taka czarniawa zaczęła się robić, ale mówię: „Skoro już dwa miesiące czekamy na adeptkę, to pewno zaraz przyjdzie”. Oni na to, że czarniawej ręki to nawet magiczka nie wyleczy. Więc co uważasz, to rób.
– Chwila, to on już tak dwa miesiące leży? – spytała kobieta.
– Nie no, ledwie tydzień. Ale przecie na adeptów trza czekać, to każdy rezerwację robi. Zawsze jest coś do wyleczenia – odpowiedziała Burzowa. – A Obrońcy się akurat poszczęściło, że tak powiem.
W drzwiach zebrał się spory tłum, spodziewający się cudów. Dea zaczęła się jeszcze bardziej pocić pod wpływem zniecierpliwionych spojrzeń, więc przybrała wyniosłą pozę i rzekła:
– Nie mogę… eee… czarować, gdy tak się gapicie!
– Wszyscy won! Niech no magiczka sama zostanie – krzyknął Żelazny Rogacz, po czym zamknął drzwi.
Dea wypuściła powietrze z płuc, opadła na krzesło i złapała się za głowę.
– No i co teraz, cofnięty w rozwoju małpiszonie?! – krzyknęła jak najciszej potrafiła.
– Nie bójta się, dzierlatko! – odpowiedział rozbawiony Sib.
– Ale ja się właśnie boję! – syknęła.
– Dobra, to na początek powiedz mi, jak on wygląda.
– No normalnie. Ma prawie białą skórę i czarne włosy na głowie. Człowiek, bo nie widzę szpiczastych uszu, poza tym jest dosyć masywny – wyszeptała, krzywiąc się. Nie lubiła ludzi, bo należeli do bardzo gwałtownych.
– Ha! No to bajecznie! Ty to jednak jesteś w czepku urodzona.
– Och, doprawdy? – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Twój system uzdrawiania wciąż działa, a ludzie mają najbardziej zbliżony do naszego organizm. Możesz spróbować użyć ksenofilu. Zadziała albo…
– …albo go zabije.
Chory jęknął z bólu i zaczął rzucać się w malignie. Rana wyglądała faktycznie paskudnie, a ręka prawie cała obumarła, ale ksenofil radził sobie z gorszymi przypadkami.
– No dobra – wóz albo przewóz.
Wyświetliła infoodbiornik na przedramieniu i wybrała funkcję „leczenie”. Zautomatyzowana WI zaczęła odprawiać swoją magię.
– I jak? – spytał Rogacz, głaszcząc brwi.
Usadowił się naprzeciwko drzwi, pod oknem.
– Nic nie słyszę, więc pewnie przestała rzucać zaklęcia – odpowiedział Pik.
Spojrzał na Burzową, siedzącą w drugim końcu sali, jak najdalej od dziejących się czarów, i parsknął śmiechem.
Spoważniał, gdy nagle z pomieszczenia wyszła niebieskoskóra piękność wraz z całkowicie uzdrowionym Obrońcą. Był bledszy niż zwykle, ledwo trzymał się na nogach, ale żył. Ponadto ręka przybrała zdrowy, lekko zaróżowiony odcień.
– Niemożliwe – szepnął Rogacz.
Burzowa gwałtownie zerwała się z krzesła, a razem z nią reszta kompanii. Nikt nie mógł wyjść z podziwu. Kilof, który był najbardziej bojaźliwy, rzucił się na podłogę, aż zadudniło.
– Błogosławiona czarodziejko, ulecz też mój wzrok!
– I moją nogę!
– A ja ledwo słyszę!
Każdy zaczął przekrzykiwać drugiego i ogólnie powstał niezły harmider. Zawsze znajdzie się coś do wyleczenia.
– Zamknąć paszcze, durnie! – krzyknął wódz głosem tak donośnym, że aż zabolało w uszach. – Adeptka Zawierucha dokonała dzisiaj cudu, więc zapewne pada ze zmęczenia. Waszymi „dolegliwościami” zajmie się jutro. Rzekłem.
Rogacz przygładził brwi i kontynuował:
– Burzowa, pomóż Obrońcy się położyć. Magia nie magia musi wypocząć. A was, droga Zawierucho, mianuję gościem specjalnym. Możecie zostać tak długo, jaka wasza wola, choć zapewne obowiązki gonią. Tutaj, przysiądźcie się z nami do ognia!
Wciśnięta na długiej ławie pomiędzy dwoma rogatymi olbrzymami wpatrywała się w miskę zupy. Jej szarawość i pływające na wierzchu kawałki nie wyglądały zbyt zachęcająco.
– Co to za mięso? – odważyła się zapytać.
– To jest… ten no… wyleciało mi z głowy. Przypomina Obrońcę z wyglądu. – Zarechotał Kilof. – Równie brzydkie i ruchliwe.
Dea przełknęła ślinę.
– Złapałeś umba? Nie wierzę! – wykrzyknął olbrzym, siedzący obok niej. Miska prawie wyleciała jej z dłoni, ale niestety nabytych odruchów nie da się powstrzymać i nie wylała się nawet kropla. – Przecie te bestie są szybkie jak wiatr! I mają skrzydła!
– No ja bym nie złapał?
Chociaż była lekko pocieszona myślą, że jednak w misce nie pływa człowiek, to i tak nie miała ochoty próbować, jak smakuje „umb”.
– Rogaczu, opowiesz-li jaką historyję naszemu gościowi? – zaproponowała Burzowa, która właśnie siadała naprzeciwko Dei, a po lewej stronie wodza.
Żelazny Rogacz skinął głową i przybrał minę osoby lubiącej brzmienie własnego głosu.
– W takim razie słuchajcie no, Zawierucho, bo to nie lada opowieść. Byłaś ty kiedy na wojnie? Ja byłem trzy razy. I mówię tu o prawdziwych wojnach, a nie gówno wartych burdach szlachciurów. Prawdziwa wojna to nie wybór, a konieczność.
Dea, słuchając Rogacza, odprężyła się. Doszła do wniosku, że nawet na tak dzikiej planecie nie zawsze to siła liczyła się najbardziej. Przynajmniej nie ta mierzona w mięśniach. Gnom posiadał siłę głosu.
– Pewną zapamiętałem nad wyraz dobrze. Moją pierwszą oczywiście. Dawne dzieje. Za czasów, gdy na tronie siedział jeszcze Osmyk II. Ach, to dopiero był król! – Urwał i zatrzymał wzrok na palenisku. Jedną dłonią wciąż głaskał brwi, a drugą przytrzymywał fajkę.
Zapewne Rogacz miał w zanadrzu niejedną ciekawą historię, ale ona wolała skupić uwagę na swojej obecnej sytuacji. Siedziała nie wiadomo gdzie z nie wiadomo kim. Na kompletnie obcej planecie! Powinna się cieszyć, ale nie spodziewała się czegoś takiego. Brud, smród, brak podstawowej etykiety i zasad higieny. Poza tym wszyscy byli tacy… duzi. Nawet ten gnom sprawiał takie wrażenie przez swe szerokie ramiona. Jedynie elf miał zbliżoną do niej sylwetkę, ale należał do wyjątków potwierdzających regułę.
Niebieskoskórzy Risseni byli znani z drobności. Dobrze, że wciąż miała na sobie kombinezon, dzięki któremu jedynie jej twarz była widoczna. Wszyscy najpewniej pomyśleli, że po prostu się umalowała. Pewnie brali ją za elfkę. Ale może też i na tej planecie żył jej lud. Skoro istnieli ludzie to może i Risseni.
Doświadczeni badacze cieszyli się z każdego spotkania z innym gatunkiem, ale nie Dea. Nie została do tego przygotowana. Nawet nigdy nie chciała tej pracy!
Przeklęty Sib. Kiedy go spotkam…
Nagle uświadomiła sobie, że raczej bardziej odpowiednie byłoby “jeśli”. Jeśli go spotka. Przełknęła ślinę.
– Zgadzasz się, adeptko? – Usłyszała głos Pika.
Chwila… co? O co chodzi?
– Eee…
– Daj spokój! Może i czarownicy są mądrzy, ale jej nawet na świecie nie było! Co też ona mogłaby wiedzieć o Trzeciej Bitwie o Smoczą Grotę!
– Przep… – zaczęła, ale na szczęście w porę się ogarnęła. – Zaraz wrócę.
Nie czekając, aż do jej uszu doleci jakakolwiek uwaga, wymknęła się szybko na zewnątrz. Albo raczej chciała, bo zamiast tego trafiła do malutkiego pomieszczenia, które należało chyba określić toaletą. Niestety nie przypominało ono toalety ani trochę. Na środku znajdowała się dziura i nic ponadto. Smród ciągnący od dołu pozbawiał tchu i wyciskał z oczu łzy.
– Sib, zabierz mnie stąd – szepnęła płaczliwie. – Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej. Cuchnie, jest brudno i obrzydliwie.
– Ja uważam, że jest całkiem uroczo.
– Kompletnie nie wiem, co się dzieje. Oni są dziwni – wyznała, a gdy usłyszała falę śmiechu dochodzącą zza drzwi, spojrzała przez szparę w deskach. – Na dodatek sprawia im radość picie alkoholu! Och, ale tu śmierdzi! – wydusiła.
Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki roześmiał się.
– Masz szczęście, że mnie masz. Nowa kapsuła powinna przylecieć za jakieś osiemnaście godzin.
– Mamy dwudziesty drugi wiek, a muszę tyle czekać? Gdzie te „cuda techniki”?
– Jesteś na drugim końcu galaktyki, skarbie – zaoponował.
Pozostało jej jedynie westchnąć, wrócić do biesiadujących i pełnym wyższości głosem poinformować, że chce się położyć.
Po prawie nieprzespanej nocy na uwierającym w plecy łóżku, w złogach pluskiew i wszy, wśród chrapania i ciągłego skrzypienia podłogi, dziewczyna wymknęła się na zewnątrz, by wypatrywać kapsuły. Po raz pierwszy w życiu miała nadzieję, że Sib żartował. Ratunek na pewno przyleci lada moment.
– Moja wybawczyni – usłyszała głęboki głos za plecami.
Odwróciła się i spojrzała na umęczoną, ale zdecydowanie pogodniejszą twarz Obrońcy. W świetle księżyca wyglądał naprawdę przystojnie.
– Zawsze trudno mi zasnąć w nowym miejscu – odpowiedziała.
Chciała warknąć na niego i kazać odejść, ale Obrońca był zaskakująco inny od reszty. Nie rozmawiali wcześniej, ale widziała to w jego oczach i ruchach.
– Chciałaś powiedzieć: wśród tego smrodu i hałasu. Zapewne nie zmrużyłaś oka nawet przez minutę.
Niby mężczyzna nie miał nic złego na myśli, ale sposób, w jaki to powiedział, zbudził w dziewczynie ostrożność.
– Słucham?
Obrońca podszedł, nie spuszczając z niej wzroku. Dei nie spodobało się, jak blisko stanął, więc zmarszczyła brwi. On w odpowiedzi uśmiechnął się drwiąco.
– Spokojnie, mała, myślisz, że nie umiem poznać świeżaka? – szepnął, po czym wyminął ją.
Świeżak? Czy on…? Nie, to na pewno niefortunny dobór słów.
– Nie jestem żadnym świeżakiem, lecz adeptką, więc lepiej uważaj ze słowami! – żachnęła się.
– Jesteś Rissenką. Przecież widzę, żeś niebieska, choć może powinienem powiedzieć zielona. Myślałem, że twój lud jest taki mądry, a tu proszę. Na jedną z niebezpieczniejszych planet wysyłają zieloną jak cycki orczycy dzierlatkę. Śmiechu warte!
W normalnych okolicznościach Dea powiedziałaby coś błyskotliwego, ale zdobyła się jedynie na wyduszenie:
– Coś ty za jeden?!
– Thomas Hoover. Jak się masz? – wymruczał, unosząc jedną brew. – Och, jak dobrze móc w końcu to powiedzieć!
– Ziemianin?!
– Starszy oficer Ziemskiego Przymierza Ponadplanetarnego. To miała być standardowa operacja, ale mój statek rozbił się dobre cztery miesiące temu.
Dea nie spodziewała się, że odbędzie na tej planecie jeszcze dziwniejszą rozmowę niż te sprzed kilku godzin. Bo to doprawdy było dużo bardziej osobliwe!
– Tylko ja przeżyłem katastrofę. Wszystko zostało zniszczone, wszystko! Wyobrażasz to sobie? Te cholerne autodestrukcje, prawie spaliło mnie żywcem – oburzył się i położył dłonie na biodrach. Kiedy tylko przejechał ręką po zmierzwionych włosach i przybrał władczą postawę, faktycznie mógł uchodzić za cywilizowanego.
– Nie rozumiem jak…
– Tak, wiem, WI dokonuje autodestrukcji, jeśli nie wyczuje żadnych ocalałych. Więc nie wiem, czemu to zrobiło, ale po wybuchu byłem nagi jak ten brzdąc, w rzyci głębszej niż…
– Okej, okej! Ale przeżyłeś.
– Taaa… Może i tak, ale wystarczyło kilka miesięcy na tej gnojówce, bym wyczerpał dożywotni limit szczęścia i jeszcze nastukał se debet. Widziałaś zresztą w jakim stanie tkwiłem – burknął, po czym znowu przejechał dłonią po włosach. – Więc ten… co tu robisz, mała?
– Na imię mam Dea – warknęła i złożyła ręce na piersi. Doskonale wiedziała, że prawdziwe „pytanie” brzmiało: „Kiedy wracasz i masz mnie zabrać teraz”.
– Hej, przepraszam, maleńka. Wiem, że jestem szorstki i tak dalej, ale też byś była po takich czterech miesiącach. Twarda hałastra.
Nagle jakby spod ziemi wyrósł Pik.
– Najtwardsza! – wykrzyknął z szelmowskim uśmiechem.
Dea i Thomas spojrzeli na siebie z przestrachem, ale Pik nie wyglądał na kogoś, kto właśnie zdekonspirował zdrajców.
– Już na nogach?… – zapytał niewinnie Thomas, choć lewą dłoń schował za plecami.
– Od kilku ostatnich dni razem z Burzową zaczynamy wartę ze świtem. Dzięki temu mogę pokochać ją jeszcze bardziej – sapnął zbolałym głosem, kładąc teatralnie rękę na sercu.
Zza węgła wyszła Burzowa już w pełnym uzbrojeniu, z labrysem spokojnie ułożonym na ramieniu. Miała zmarszczone brwi i naprawdę groźną minę.
– Adeptko, czy tych dwóch ci się naprzykrza?
Tak!
– Bynajmniej. Właśnie odbyłam bardzo… interesującą rozmowę.
– Aha – sapnęła orczyca. – Zostajesz? Wczoraj zebrała się długa… eee… kolejka interesantów.
Ani spojrzenie, ani ton głosu nie zdradzały oznak niechęci, wręcz przeciwnie – Burzowa wydawała się pałać szacunkiem do Dei, ale stała raczej bokiem i próbowała nie patrzeć jej w oczy.
Dei podobał się ten stan rzeczy. Zdecydowanie wolała, żeby ogromna orczyca nie widziała w niej wroga, ale błagała o kapsułę coraz bardziej, bo nie miała już ksenofilu dla żadnego z nich.
Dziewczyna odkaszlnęła.
– A więc właśnie, jeśli o to chodzi, to…
– Dobrze się czujesz, Obrońco? – wpadł jej w słowo Pik.
Thomas zgiął się wpół, opierając dłonie na kolanach.
– Tak, tak… Muszę tylko jeszcze odpocząć. To pewnie nic takiego – wystękał i dla dodania efektu spuścił głowę.
– Może lepiej idźta z nim, adeptko, aby cosik zaradzić w potrzebie – poinstruowała orczyca.
Znając moc ksenofilu, Dea nie dała się nabrać, ale Thomas uwiesił się na jej ramieniu, jednocześnie prowadząc naprzód.
– Co ty kombinujesz? – szepnęła.
Będąc już poza zasięgiem wzroku Pika i Burzowej, Hoover wyprostował się i bezpardonowo pociągnął ją za łokieć.
– Cichaj.
– Cichaj? Chyba rzeczywiście spędziłeś z nimi zbyt dużo czasu.
Mężczyzna wyprostował się dumnie, odrzucając do tyłu włosy.
– Masz mnie stąd zabrać, słyszysz?
– Spasuję.
Wyciągnął przed siebie ostrzegawczo palec.
– Nie pogrywaj ze mną, mała. Wierz mi, nie chcesz poznać mojej gorszej strony.
Jego spojrzenie, głos, jak i postawa zdradzały gwałtowność charakteru, ale Dea nie bała się. W końcu niedaleko niej znajdowało się stado orków.
– To jest jakaś dobra?
Thomas warknął wściekle i nagle chwycił ją za kombinezon, po czym przyciągnął do siebie. Ich twarze były zbyt blisko, aby Dea czuła się komfortowo. Na szyi poczuła ucisk ostrego metalu.
– Mógłbym cię zabić w tej chwili! – Na potwierdzenie słów przycisnął mocniej nóż. – Kiedy przylatuje kapsuła? Wiem, że się rozbiłaś. Widziałem pył po szczątkach!
Kobieta po omacku wodziła palcem po infoodbiorniku. Nagle uderzyła mężczyznę, a ten padł wstrząsany drgawkami wprost na śnieg.
– Co tu się wyprawia?! – krzyknął wściekle Żelazny Rogacz.
Że też ze wszystkich osób…
– Musiałam go obezwładnić.
Gnom rzucił bystrym wzrokiem na Obrońcę i widząc prąd przechodzący po jego ciele, wysunął uspokajająco dłonie przed siebie.
– Pewien jestem, że powód mieliście dobry, ale Obrońca to zacny człek.
Taa…
– Skoro tak mówicie. Niech jednak trzyma ręce przy sobie.
Nie chciała zdradzać Thomasa, bo wiedziała, że zabrałby ją ze sobą do grobu. Aczkolwiek nie zamierzała mu pomagać. Szczerze mówiąc, nie była pewna, co robić, a do przylotu kapsuły nie zostało wiele czasu.
– Że odważny tom wiedział, ale że głupi… – westchnął Rogacz. – Nie martwcie się tam, nie powtórzy się. Zaręczam. Kilof!
Po chwili przesiąkniętej dziwnymi sekundami zjawił się zwalisty ork. Gdy szedł – ziemia dudniła. Dea musiała zacisnąć zęby.
– Weźta Obrońcę do chałupy – rozkazał Rogacz.
Rissenka zaczęła się wycofywać, stawiając powoli krok za krokiem. To była jej szansa! Oddali się i wsiądzie do kapsuły, gdy ten cały Hoover będzie budził się ze wstrząsu elektrycznego. Nie czuła wyrzutów sumienia. Chciała po prostu stąd uciec!
– Witaj, moja kochana. Tęskniłaś? Kapsuła będzie za dziesięć minut – odezwał się Sib w słuchawce.
Nie teraz!
Rogacz odwrócił się.
– Co to było?
Dea przystanęła i zaczęła rozgrzebywać stopą śnieg, który przez grzejące słońce stawał się zbitą kupą.
– Ja nic nie słyszałam.
– Hm.
Gnom zmarszczył swoje ogromne brwi, szukając wzroku Dei, ale ta błądziła po krajobrazie. Kobiecie nagle przyszło do głowy, że Rogacz pewnie przestraszył się, że rzucała cicho zaklęcie.
Cholera!!!
– Wydaje mi się, eee… że to stamtąd – zająknęła się i drżącą ręką wskazała na wschód.
Mężczyzna odwrócił powoli głowę, starając się jak najdłużej patrzeć na Deę. Nagle jednak całkowicie stracił nią zainteresowanie. Intensywnie wpatrywał się we wskazany przez nią kierunek, osłaniając oczy dłonią.
– Kilof, widzisz że to? – zawołał do orka, który miał przewieszonego przez ramię Thomasa.
– Ja żem nic nie widzę.
Dea jednak zauważyła. Jakaś ciężko uzbrojona grupa szła wprost na nich! Póki co znajdowali się na linii lasu, powoli się zeń wychylając, ale byli coraz bliżej. Kobieta stanęła oszołomiona. Risseni już od wielu setek lat nie brali udziału w żadnej wojnie, należeli do pokojowo nastawionego ludu.
Muszę uciekać! Ale… Co z kapsułą? Szlag!
Rogacz i Kilof, wciąż z Thomasem na ramieniu, pobiegli do chaty. Na polanie gotowali się już do walki Burzowa z Pikiem.
– Przeklęte ludojady! – warknęła orczyca. – Zabiję tych Moskitów, każdego z osobna.
– Razem ze mną, siostro! – zakrzyknął elf.
Póki co ani oni, ani wyłaniająca się z chaty reszta kompani nie zauważyła Dei, więc postanowiła to wykorzystać i szybko wskoczyła za leżący nieopodal głaz. Czuła przez kombinezon palący śnieg, a serce dudniło jej w piersi.
– I co teraz?! – pisnęła.
– Słyszę, że szykuje się walka. – Wesoły głos Siba rozbrzmiewał ze słuchawki. – No, no… Ty to masz szczęście, moja droga!
Oczywiście nie mogła go widzieć, ale wiedziała, że pokłada się teraz ze śmiechu. Może nawet wycierał łzy z oczu, albo trzymał się za brzuch.
Przeklęty sukinkot!
– CO. MAM. ROBIĆ.
Jeszcze przez długą chwilę słyszała jego śmiech. Na polanie spotkały się już obie grupy. Rozbrzmiewały wściekłe głosy – Rogacza i jakiejś kobiety.
W końcu Sib się opanował i odpowiedział spokojnie, choć wciąż z nutką śmiechu w głosie.
– Lepiej wiej.
– Czyżbyś po raz pierwszy w życiu miał dobry pomysł? – mruknęła, ale oczywiście mężczyzna i tak ją usłyszał.
– A co z ksenofilem? Byłaś tak roztrzęsiona, że nigdy byś na to nie wpadła!
Dea pozostawiła to bez odpowiedzi, bo Sib spał, gdy Thomas ją zaatakował. Zamiast tego zaczerpnęła powietrza i wyskoczyła zza głazu. I właśnie wtedy zobaczyła przed sobą drugą grupę obcych, wyłaniających się zza wzgórza, zmierzających wprost na nią.
C H O L E R A.
Uciekła więc w przeciwną stronę niż zamierzała. Walka jeszcze się nie zaczęła, choć napięcie było ogromne. Dopadła do Pika, bo bała się, że Burzowa jej nie usłyszy i szarpnęła go za ramię.
– Idą z drugiej strony!
– Co?
Długowłosy elf odwrócił się z napiętą twarzą, po czym syknął. W jego ząbkowatym ostrzu odbijał się śnieg, który naprawdę mocno grzał. Dea musiała przestępować z nogi na nogę. Chyba nawet dostrzegła jak ten puch paruje.
– E, Burzowa! Zobacz tych matkorypaczy.
Orczyca, której upał zdawał się nie imać, przeklęła. Siarczyście.
– Rogaczu, przestań-li rozprawiać z tą harpią. Zobacz no, chcieli nas złapać w imadło!
Gnom umilkł momentalnie. Przez chwilę trwała okropna cisza, wszyscy wstrzymali oddech i mierzyli się wzrokiem. Dea miała ochotę stać się niewidzialna – przecież nie umiała walczyć!
Co ja tu do cholery robię?
Wcześniej również zadawała sobie to pytanie, ale dopiero teraz wstrząsnęło nią do głębi. Czuła ogromny mętlik w głowie. Naraz zapomniała o kapsule, która zbliżała się z każdą sekundą.
I wtem Żelazny Rogacz krzyknął coś niezrozumiałego i wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się do walki. Miecze, topory i sztylety poszły w ruch. Orkowie, ludzie, elfy, gnomy i kilka innych nieznanych jej ras starli się w śmiertelnej walce.
W tym świecie należała do przerażających adeptów – jako jedyna mogła zabijać samą wolą. Niestety w rzeczywistości była małą niebieską badaczką z paroma przydatnymi gadżetami, które, jak zauważyła, szybko mogły się zepsuć, pozostawiając człowieka w poczuciu kompletnej bezradności.
– Dea, kapsuła za minutę – powiedział piekielnie poważnie Sib. – Wyląduje trzysta metrów od ciebie na wschodzie.
Kobieta padła na kolana i zaczęła posuwać się w tej pozycji naprzód. Śnieg parzył tak mocno, że musiała zaciskać zęby. Wokół niej rozgrywał się taniec wielu stóp. Nagle musiała uskoczyć, więc przylgnęła do jakiegoś orka z dwoma czaszkami przy pasie.
– Co jest…? – sapnął, patrząc w dół.
Był bardzo zdziwiony, widząc malutką postać w dole, więc Dea puściła go i ruszyła na czworakach jeszcze szybciej. Chwila nieuwagi sprawiła, że padł martwy wprost w palący śnieg.
Kobieta poczuła, że na kolanach i wierzchu dłoni zaczynają wypalać jej się dziury i sycząc z bólu zaczęła biec zgarbiona.
W końcu udało jej się wymknąć z tumultu, ale wtem drogę zastąpiła jej piękna kobieta z warkoczem do pasa. Trzymała ostre sierpy. Uśmiechnęła się, ukazując rząd spiłowanych zębów.
Wpierw warknęła, a potem wyprowadziła cięcie jednym z sierpów.
Dea uskoczyła, ale ta i tak ją dosięgnęła. Poczuła, że w kombinezonie powstało rozcięcie na ramieniu, a z rany sączy się krew. Chowając rękę za plecami, próbowała wybrać wstrząs elektryczny, ale gdy skierowała dłoń ku kobiecie, z infoodbiornika wystrzelił ogień. Wojowniczka zapaliła się jak słoma. Dea poczuła obrzydliwy zapach płonących włosów i skóry. Już po chwili kobieta leżała martwa.
Do cholery jasnej…!
Rissenka nie miała jednak czasu nad tym myśleć, bo dojrzała lecącą z góry około czterdzieści metrów przed nią kapsułę, więc popędziła naprzód. Kątem oka dostrzegła, że ktoś biegnie obok i to dużo szybciej od niej. Odwróciła głowę. Thomas!
Podstępny wypłosz!
Wyrwała do przodu i choć mężczyzna miał dłuższe oraz mocniejsze nogi, to nie ona zmagała się ze skutkami ubocznymi wstrząsu elektrycznego. Biegli więc łeb w łeb. Wciąż byli w ruchu, gdy kapsuła wylądowała zgrabnie na śniegu.
W pewnym momencie, gdy od ratunku dzieliły ją zaledwie metry, postanowiła zaryzykować – rzuciła się naprzód. Jednakże Thomas wpadł na ten sam pomysł. Oboje uczepili się gorącego poszycia kapsuły, jednocześnie próbując dostać się do środka jak i wypchnąć przeciwnika.
– Zjeżdżaj, niebieska! – warknął Hoover, wkładając jej palec do oka.
– Sam zjeżdżaj! – odkrzyknęła Dea, trafiając go pięścią.
Rozpętała się szamotanina w śniegu. Okładali się na oślep, bo żadne nie miało możliwości użycia broni – Dea potrzebowała dwóch rąk do wykorzystania infoodbiornika, a Thomas wyrzucił wcześniej miecz, aby szybciej biec. Ponieważ oboje wciąż próbowali dostać się do środka kapsuły, wyglądało to komicznie.
W końcu Dei udało się zdzielić Hoovera pięścią w twarz, a następnie kopnąć tam, gdzie nigdy nie powinno się kopać. Gdy ten zgiął się w śniegu, wykorzystała moment jego niedysponowania.
– Rissański Ośrodek Międzyplanetarny – wypluła szybko do interkomu. Komputer miał w pamięci wiele różnych nazw organizacji. Konieczność podania jednej z nich miała chronić kapsułę przed użyciem przez tubylców.
Interkom wydał ciche piknięcie. Dea już miała otworzyć drzwi, gdy poczuła w ramieniu ostry ból – to Thomas chwycił ją za krwawiącą ranę. Krzyknęła z bólu, a później z wściekłości, bo mężczyzna wyrzucił ją kilka metrów dalej i wylądowała twarzą prosto w śniegu. Poczuła, jakby ktoś polał ją gorącą wodą.
Na szczęście drzwi były ciężkie. Hoover potrzebował czasu, aby je otworzyć, bo w końcu przez tydzień leżał w łóżku targany infekcją. Niestety jednak nadrabiał to palącą determinacją.
Dea leżała w śniegu, czuła bezsilność. Nie miała siły się podnieść.
– Nie mogę… Nie wstanę – szepnęła. Zaćmiło ją, ale ból nie należał do mocnych. Po prostu zbyt dużo wydarzyło się w krótkim czasie – o wiele więcej, niż zakładała.
– Co ty wyprawiasz?! Podnoś tyłek, franco.
Kobieta nigdy wcześniej nie słyszała, żeby Sib mówił w tak bezdyskusyjny sposób.
– Nie wiesz, co przeżyłam… – odpowiedziała na skraju łez.
– Wiem, że jeśli nie odlecisz tą kapsułą to cię zjedzą! Może będziesz mieć na tyle szczęścia, aby najpierw łaskawie cię zabili.
– Co?
– Widzę przez kamerę kapsuły, że twoi przyjaciele przegrywają, a trochę się wcześniej pomyliłem. To nie oni są kanibalami, a ich sąsiedzi. Magików pewnie zostawiają sobie na kolację.
Dea obróciła głowę wbrew sobie i momentalnie tego pożałowała. Moskitów było dwa razy więcej – poznawała ich po stosach czaszek w rynsztunku. Burzowa walczyła z trzema naraz, groźnie wymachując labrysem, Rogacz pojedynkował się z przywódczynią, za to Pika nigdzie nie mogła dojrzeć. Nie martwiła się jednak o nich. Martwiła się o siebie. Risseni tacy nie byli, aczkolwiek w tej chwili Dea nie potrafiła przejmować się niczym innym, jak własnym życiem.
Cholera…
Zebrała się w sobie, odetchnęła głęboko i ruszyła. Wszystkie pokłady energii włożyła do skoku na Thomasa, który właśnie rozwarł drzwi. Nie miał napiętych mięśni i lekko stał na ziemi, dlatego Dei udało się zachwiać mężczyzną. Hoover przewrócił się wraz z kobietą do środka, uderzając głową w metalowe poszycie. Stracił przytomność.
Dea upewniwszy się, że nie udaje, zaczęła przygotowywać kapsułę do lotu.
– No, no… Jestem pod wrażeniem – powiedział kpiąco Sib. – Szkoda tylko, że masz tam tego gościa. Posprawdzałem trochę i z tego Hoovera jest niezłe ziółko. Wyobraź sobie, że Ziemskie Przymierze wywaliło go z załogą. Mieli już nigdy nie wrócić.
Rissenka przerwała wciskanie klawiszy.
– Czyli wybuch ich statku to nie był wypadek… To chyba lekka przesada.
Nie wiedziała, co myśleć i szczerze mówiąc, wolała nie zaprzątać sobie tym głowy. Skoro leżał w jej kapsule, musiała lecieć z nim albo w ogóle.
Ponownie zajęła się przygotowywaniem do lotu. Jeszcze tylko parę komend…
– Wiesz co, chyba wysłałem ci zepsutą kapsułę. Zaraz wybuchnie! – zawołał Sib przesadnie emocjonalnym tonem, który dobrze znała. Znowu się wydurniał.
– Ha, ha, komiczne. – Wyciągnęła słuchawkę z ucha i cisnęła na podłogę. – O rany, od razu lepiej! – zakpiła.
Wiedziała, że Sib wciąż może ją słyszeć dzięki interkomowi na pokładzie, ale naprawdę poczuła się lepiej. Szczególnie, że chyba się obraził, bo nic nie odpowiedział.
– Start za trzydzieści… dwadzieścia dziewięć… dwadzieścia osiem… – odliczała WI.
Serce skakało jej z radości i chciała odtańczyć taniec szczęścia, ale musiała zapiąć siebie i Thomasa. Jednak gdy się odwróciła, już nie leżał nieprzytomny. Tak właściwie – w ogóle go nie widziała.
Usłyszała otwierane drzwi kapsuły, lecz zanim zdążyła tam spojrzeć, Hoover podniósł ją i znowu wyrzucił w rozpalony śnieg.
– Co ty…! – krzyknęła, spadając.
Jedynym, co pamiętała jeszcze przed straceniem przytomności, był ogromny wybuch. W miejscu kapsuły pozostał tylko czarny pył i wypalone miejsce.
– Chyba nie żyje…
– Przecież dycha!
– To magiczka, poradzi se. A teraz odsuńta się, ćwoki.
Dea słyszała głosy, które powinna móc usłyszeć już tylko we śnie albo we wspomnieniach. Na pewno więc śpi. Tylko czemu było jej tak strasznie niewygodnie? Rissańskie łóżka są miękkie jak puch…
Otworzyła ostrożnie oczy. Wpatrujące się w nią postacie zdecydowanie nie miały niebieskiej skóry.
Cholera!…
– Żyje! – zawołał radośnie Pik, stojący najbliżej.
– I tym razem miałem ja rację – zagrzmiał Rogacz, który siedział nieopodal na beczce z fajką w dłoni. – Dług został spłacony, jak powinno być. Wpierw, adeptko, uratowaliście Obrońcę, teraz Obrońca uratował was. – Wskazał na mężczyznę, opierającego się o ścianę ze skrzyżowanymi ramionami. Włosy opadły mu na twarz, przykrywając posępny uśmiech. Wyglądał tak źle, jak sama się czuła.
– Myślałam, że przegrywaliście…
– Gdzie tam! Te grzdyle są dobrzy jedynie w rypaniu własnych matek – zauważył elf. – Mieliśmy wszystko pod kontrolą.
Burzowa i Rogacz pokiwali zgodnie głowami. Obrońca jeszcze bardziej się zasępił.
– Co się z wami stało? – zapytał Pik.
Dea chciała już coś wymyślić, gdy uprzedził ją Thomas.
– Adeptka Zawierucha walczyła z paroma Moskitami. Niestety jedno… zaklęcie… nie wyszło. Odciągnąłem ją od wybuchu. – Głos mężczyzny brzmiał głucho.
Burzowa fuknęła cicho.
– Ach. To stąd to wypalone miejsce w ziemi – rzekł gnom. – Rad jestem, żeś przybył w porę, Obrońco. Ale nie wiedziałem ja tego, iże zaklęcia nie wychodzą.
– Nie wiem dokładnie, co się stało, ale któryś Moskit zablokował jej magię. Chyba straciła ją na dobre.
W pokoju zaległa cisza. Jedynie zadowolona orczyca pokiwała głową.
– Nie martwcie się, adeptko – rzekł gnom, widząc jej przygnębioną minę. – Możecie zostać tu, jak długo potrzebujecie.
– Winniśmy dać jej odetchnąć – stwierdziła orczyca, mierząc ją troskliwym spojrzeniem.
Cała trójka zaczęła wychodzić z pokoju wprost do gwarnej sali, lecz przedtem wraz z Hooverem popatrzyli sobie w oczy. Przeraziła ją rozpacz, płynąca z jego spojrzenia. Może i nie miała słuchawki, ale wciąż mogła napisać do Siba korzystając z infoodbiornika. Zaraz wyśle mu wiadomość, jakim jest idiotą i żeby tym razem wysłał statek, który nie wybucha!
Jak tylko zamknęły się drzwi, uniosła ramię. I wtem coś w niej pękło. Thomas miał rację – koniec z czarami. Infoodbiornik był rozbity.
Powiedzieli jej, że Obrońca stoi na warcie przed chatą. Dobrze wiedziała, że niczego nie pilnował.
Siedział zgarbiony na kamieniu, opierając twarz na dłoniach. Wyglądał naprawdę mizernie, ale jakoś się nie dziwiła. Okropnie tęskniła za domem, choć nie było jej dopiero trzy dni. On przesiedział tu cztery miesiące bez najmniejszej nadziei na powrót. Gdy taka się pojawiła, ale dosłownie wybuchła mu przed oczami… Można się było załamać. Albo nawet raczej powinno.
Szczególnie, że infoodbiorniki przesyłały funkcje życiowe noszącego. Sid na pewno był pewien, że umarła. Dea nie miała żadnej szansy wysłania mu wieści, że jest inaczej.
– Przepraszam – wystękał, gdy tylko się zbliżyła.
– Uratowałeś nam życie, Thomas – odpowiedziała cicho.
– Taa… Ale wcześniej zachowałem się jak niezły dupek.
Opadła obok niego na trawę w miejscu, gdzie śnieg wyparował. Słońce świeciło dużo słabiej tego dnia.
– Nie szkodzi.
Milczeli przez jakiś czas. Ciała zostały zabrane, ale ziemia wciąż barwiła się czerwienią.
– Ech… Ty nic nie wiesz – odezwał się po chwili. Odwrócił głowę, tak jakby nie mógł na nią patrzeć. – Gdyby nie ja, już dawno byłabyś w domu.
Przeczesał włosy dłonią.
– Nie przyleciałem tutaj z własnej woli.
– Mój kontroler powiedział, że Przymierze cię wygnało.
Thomas nie był ani trochę zdziwiony, ale nie podjął wątku. Dea kontynuowała:
– Chociaż nie wiem, dlaczego.
– Zabiłem kontradmirała – odpowiedział od razu.
Kobieta wytrzeszczyła oczy. Nie znała się za bardzo na ludziach, ale nie mogła sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek Rissen zaatakował kogoś z rządzących. Morderstwa nie leżały w ich naturze. Szybko jednak przypomniała sobie o kobiecie, którą podpaliła żywcem. To był wypadek, ale gdy o tym myślała, nie czuła wyrzutów sumienia. Zaszokowało ją to.
– Ratowałem skórę. Ale czy faktycznie musiałem go zabić? Pewnie mogłem rozegrać to inaczej, jak i ty z tamtą lasencją. Niezła sztuczka tak w ogóle. – Popatrzył na nią z pewnym podziwem. – Widzę jednak po tobie, że tego nie chciałaś. – Westchnął. – Ale gdy dochodzi do takich sytuacji, raczej nie myśli się o konsekwencjach. Po prostu działasz.
Nie odpowiedziała. Nie była pewna, czy rzeczywiście wybrała wtedy funkcję podpalenia przez przypadek.
Może podświadomie tego właśnie chciałam? Liczyła się tylko kapsuła i nic więcej. Po prostu działałam.
– Jak powiedziałem wcześniej: gdyby nie ja, już dawno byłabyś w domu. Bo widzisz… Wątpię, żeby genialni niebiescy badacze wysłali zepsutą kapsułę. Nie mam pojęcia, kto to zrobił – moi ludzie czy twoi – ale niech skonam, jeśli to był wypadek.
– Nie, tego na pewno nie zrobili Risseni – szepnęła, kręcąc głową.
Hoover spojrzał na nią z gorzkim uśmiechem. Wiedziała, co chce powiedzieć, ale nie przyjmowała tego do wiadomości. Zamiast tego spojrzała w dół. Pozostał jej już tylko czarny kombinezon. Powinien być podziurawiony, ale miał funkcję samonaprawy. Nie miała ochoty go nigdy zdejmować, a jednocześnie chciała go rzucić w cholerę. Za bardzo przypominał jej, jak szczęśliwa była zakładając ten strój.
– Gdybym wtedy w kapsule nie wyrzuciła tej przeklętej słuchawki…
– Nic by to nie zmieniło. No chyba, że byłabyś gotowa mnie zabić. Za żadne skarby nie pozwoliliby mi opuścić tej planety. Teraz jestem tego pewien.
Spojrzała na Thomasa i po raz pierwszy faktycznie go pożałowała.
– Nie mogłabym tego zrobić. W końcu… Uratowałeś mi życie – powiedziała z lekkim uśmiechem.
Mężczyzna odwzajemnił zarówno spojrzenie jak i uśmiech.
– Hej, najpierw ty uratowałaś moje! – Trącił ją pięścią.
– Taa… Powiedz mi, dlaczego to zrobiłam? – zakpiła.
Hoover wyraźnie się rozluźnił, a Dea objęła kolana ramionami. Lato wyraźnie ustępowało, przynajmniej dzisiaj. Zobaczyła wychodzących z chaty Burzową i Pika, którzy jak zwykle umacniali przyjaźń raczej niemiłymi słowami. Usłyszała roześmianą kompanię z górującym nad nimi Rogaczem.
Nagle zdała sobie sprawę, że kompletnie nie ma pojęcia, która jest godzina. Gdzieś koło południa, ale wydało się to jakieś nieważne. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, czym ma się zająć. To było dobre uczucie. Orzeźwiające.
Odetchnęła. Dopiero teraz dostrzegła, jak czyste wdycha powietrze.
– Ten admirał chyba był bardzo ważny – zauważyła.
Hoover roześmiał się w odpowiedzi tak mocno, że aż zabrakło mu powietrza. Jego śmiech należał do tych zaraźliwych, więc i Dea po chwili trzymała się za brzuch. Burzowa i Pik, chociaż stali daleko, odwrócili się z pytająco uniesionymi brwiami.
– To był cholerny admirał naczelnej floty! – zawołał, wycierając łzę z kącika oka.
– Nie gadaj!
– I było warto. Kawał był z niego skurczysyna.
Dea pokręciła głową z uśmiechem, którego nie potrafiła powstrzymać. Może Sid wyśle tu kogoś, może nie. Jeśli tak, może przybędzie za kilka dni albo kilka lat. Jakoś nagle przestała się tym przejmować, bo i tak nie mogła nic na to poradzić.
W sumie… Mogło być znacznie gorzej.