- Opowiadanie: Marcin.M - Marsz

Marsz

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Marsz

Nie jestem pewien, jak długo już idę. Co jakiś czas odpływam myślami gdzieś daleko, mając najdziwaczniejsze sny i wizje. Za każdym razem, gdy moja świadomość wraca na miejsce, jestem szczerze zdziwiony, że jeszcze nie straciłem przytomności. Wydaje mi się to kwestią czasu. Może tak byłoby lepiej. Koniec zmagania. Ukojenie. Lecz nie. Zamiast tego dalej idę, niemal nieświadomie, ostatkiem sił, tą krztynką motywacji, jaka mi została. Każdy krok jest torturą, przy której stopa rozpuszcza się w bólu w coś bezkształtnego, cudem trzymającego mnie w równowadze. Powraca do swojego kształtu, gdy ją unoszę, by zrobić następny krok, a kolej na to straszne uczucie nadchodzi dla drugiej stopy. Wiem, że jeśli zatrzymam się choć na chwilę, moje opuchnięte, obolałe nogi nie dadzą rady i prawdopodobnie nigdy już nie ruszę przed siebie.

Przed sobą widzę głównie czerń. Nienaturalna ciemność spowija wszystko. Czuję się zagubiony, samotny. Nie wiem, czy jest jakiś cel mojej wędrówki. Wiem za to, że nie wolno mi się zatrzymać. Czasem mijam te dziwne rośliny. Nie sądzę, by takie rosły gdziekolwiek w naszym świecie. Mają długie łodygi, zakończone kulistymi pąkami, które są przezroczyste i mienią się niesamowitymi, kosmicznymi barwami. Kolory te zdają się dawać trochę światła, czasami nawet na tyle, że jestem w stanie dostrzec ciemny żwir, po którym kroczę. Ileś razy przyszło mi do głowy, że to piekło. Tylko, że ja nie umarłem. Pamiętam jak tu się dostałem. Tak? A może nie pamiętam, jak umarłem? Tak, to by się zgadzało. Umarłem i jestem w piekle, lecz nie pamiętałem własnej śmierci. Nie. Chwila… Nie! Przecież pamiętam!

– Masz? – bez zbędnych ceregieli zapytałem Arthura, swojego najlepszego szkolnego kolegę, który jak zwykle spóźniony dotarł na umówione miejsce spotkania.

– Oczywiście, że mam. – poklepał się po kieszeni. – Staruszek nawet się nie zorientuje, że coś zginęło z jego piwniczki. Z każdej butelki przelałem tylko odrobinę, tak, by nie było widać różnicy.

Podczas prohibicji nam, młodym, było jeszcze trudniej zdobyć mocniejsze trunki. Wymagało to różnych metod.

– A ty? – przyjaciel wyszczerzył krzywe zęby. – Przyniosłeś?

– Oczywiście. Wszystko gotowe, mam w plecaku.

Ruszyliśmy do opuszczonego domu na skraju miasteczka. Nikt nie przychodził tu od bardzo dawna. Dorośli uważali, że rudera jest w bardzo złym stanie i grozi zawaleniem. Szukające wrażeń dzieciaki nasłuchały się bezdomnych, którzy opowiadali, że kiedyś działy się tam straszne rzeczy. Plotki mówiły, że poprzednia właścicielka zaprzedała swą duszę diabłom i zniknęła. Od tamtego czasu dom był nawiedzony. Ja i Arthur byliśmy już w wieku na tyle poważnym, by nie wierzyć w bajania. Przekonani, że nędzarze wymyślili to wszystko, żeby nikt im nie przeszkadzał w zajęciu starej chałupy, weszliśmy do środka. Zrobiło się już ciemno. Budynek faktycznie był w opłakanym stanie. Kiedyś musiał robić wrażenie, lecz teraz niewiele zostało z jego dawnej świetności. Odpaliliśmy wzięte ze sobą świece i popijając z butelki podkradziony wujowi Arthura bimber, weszliśmy spróchniałymi, skrzypiącymi schodami na górę. Nasze znalezisko znajdowało się w starej sypialni. Gdybym mógł cofnąć czas, zmienić cokolwiek, odwróciłbym się na pięcie i uciekł z tego przeklętego domu jak najprędzej potrafię.

Szmer czyichś kroków dobiegający z oddali wyrwał mnie ze wspomnienia. Od czasu do czasu słyszę innych. Większość, tak jak i ja, brnie przed siebie w niemającym końca marszu przez czerń. Każdy instynktownie wie, że musi iść. Musi maszerować, albo dosięgnie go to, co skrywa się w ciemności. Wijący się mrok. Żywa ciemność. Nie wiem, co to jest. Chcę żyć, więc idę, byle jak najdalej od tego czegoś, ale wydaje mi się, że nie oddalam się ani odrobinę. Może bym płakał, gdybym jeszcze miał na to siłę. Gdyby moje ciało umiało jeszcze zapłakać. To coś czai się gdzieś niedaleko, za moimi plecami. Nie jestem już pewien, czy rzeczywiście to widziałem. Może zupełnie już zatraciłem zmysły. Staram się szukać rozwiązania, ratunku. Nie ma jednej bramy lub przejścia. Inni pojawiają się w raczej przypadkowych miejscach. Wiele razy próbowałem zagadnąć kogoś, ale nie możemy znaleźć się wzajemnie. Jestem zbyt słaby, by krzyczeć. Oni chyba też. Nie odnajdziemy się.

Piliśmy nie tylko dla przyjemności, ale też na odwagę. Nie przyznawaliśmy się sobie wzajemnie, ale obaj baliśmy się samego przebywania w tym domu. Łatwo jest nie wierzyć w opowieści, kiedy słucha ich się z dala od ich tematu, na dodatek w środku dnia. Teraz, gdy oświetlaliśmy sobie drogę przez ciemne, stare korytarze świecami, nasza pewność siebie stopniowo topniała. Gdybym był sam, pewnie nie przestąpiłbym nawet progu, ale nie chciałem wyjść na tchórza przed kolegą. On pewnie myślał podobnie. Bimber smakował okropnie, trochę jakby słodko, ale w nieprzyjemny sposób, palił w gardło aż łzy cisnęły się do oczu i uderzał do młodej głowy. Słowem, spełniał swoje zadanie, dodawał nam odwagi, albo przynajmniej usuwał hamulce.

Dotarliśmy do sypialni. Nasze znalezisko było dokładnie w takim stanie, jak dwa tygodnie temu, kiedy je odkryliśmy. Po przeciwległej stronie pomieszczenia stało dwuosobowe łoże z baldachimem, niegdyś na pewno pięknym i wytwornym, teraz pokrytym kurzem, z wielką pajęczyną rozciągającą się między filarami. Obok stała komódka oraz mała toaletka z pękniętym lustrem. Resztę mebli w pomieszczeniu stanowiły zakurzone regały z książkami. Ale jakimi książkami! Zapisane greką, łaciną i innymi alfabetami, których nie rozpoznawaliśmy. Większość ksiąg była bardzo stara. Gdzieniegdzie kurz na półkach był wytarty, bo buszowaliśmy tutaj już kilka razy, odkąd dokonaliśmy naszego odkrycia, które znajdowało się na podłodze, na środku pokoju. Dywan został zwinięty w rulon i leżał obok łóżka. Na drewnianych deskach widniał narysowany kredą, równy krąg z pięcioramienną gwiazdą w środku. Dookoła niego narysowano znaki, których nie rozumieliśmy, gdy trafiliśmy w to miejsce po raz pierwszy. Wszędzie leżały porozrzucane świeczniki. Wyjąłem z plecaka więcej świec oraz starą księgę, zabraną stąd podczas naszej pierwszej wizyty. Różniła się od reszty zbioru. Była czymś w rodzaju dziennika, pisana ręcznie, nieukończona. Dziennik okazał się być w całości prowadzony po angielsku, miał przynajmniej trzech różnych autorów. Studiowaliśmy go przy każdej okazji, na przerwach w szkole, podczas wolnych dni, nawet nocowaliśmy u siebie, żeby jak najdłużej wertować stare strony i wchłaniać przedziwną wiedzę, którą zawierały. Dlaczego to zrobiliśmy? Dlaczego wydawało nam się to dobrym pomysłem? Czy dziennik oddziaływał na nas jakąś tajemniczą mocą, skłaniając do czytania? Możliwe. A może zrobiliśmy to wyłącznie z kaprysu i młodzieńczej fantazji. Z nudy. Nie wiem. Teraz nie potrafię sobie przypomnieć.

Kolejne kroki rozlegają się niedaleko, po mojej lewej. Reaguję na ich odgłos, wracając świadomością do rzeczywistości, chociaż trudno mi uwierzyć, że jest to rzeczywistość. Jednak gdy orientuję się, że ten drugi idzie w stronę świetlistych roślin, serce zaczyna bić mi szybciej. Odczuwam niemal ekscytację. Zobaczę drugiego człowieka! Po tak długim czasie! Nawet, jeśli w słabym blasku przedziwnej roślinności dostrzegę tylko jego zarys, jest to coś, czego nie było mi dane ujrzeć od… Nie mam pojęcia jak długo. Kompletnie straciłem rachubę. Równie dobrze mógł minąć dzień, jak i rok. Nieważne, tamten dociera do błyszczących pąków, cała moja uwaga koncentruje się na postaci wyłaniającej się z ciemności. Ta w niczym jednak nie przypomina człowieka. Widzę tylko zarys, ale dostrzegam, że ręce istoty są nienaturalnie długie, jest wysoka, a jej kolana wyginają się w niewłaściwą stronę. Odwraca się ku mnie i wydaje z siebie charczący dźwięk. Zamiast lęku ogarniają mnie rozczarowanie i rezygnacja. Spuszczam wzrok i kroczę dalej, nie zatrzymuję się ani na moment. Istota wyciąga długą rękę w moją stronę, po czym opuszcza ją, garbi się i jakby z zawodem rusza w stronę, w którą szła. Powinienem chyba odczuwać ulgę, lecz nie czuję już prawie nic.

Kazałem Arthurowi poustawiać świeczniki według schematu z dziennika. Włożyliśmy do nich nowe świece i odpaliliśmy. W środku kręgu kończyłem poprawiać zmazane symbole.

– Wygląda na to, że gotowe – stwierdziłem wstając i otrzepując się.

– Ciekawe, czy zadziała?

– Chcesz zobaczyć diabły?

W tym momencie mój kolega spojrzał na mnie z dziką złością w oczach.

– Czy ty czytałeś gdzieś w dzienniku o diabłach?! – krzyczał na mnie. – Dziennik opowiada o niesamowitych, innych światach! Istotach przerastających nasze pojmowanie! Naprawdę? Robisz sobie z niego żarty?!

– Ciężko nie robić sobie z tego żartów, kiedy tak się bulwersujesz starymi zapiskami jakichś wariatów – odparłem z kpiącym uśmiechem. – Aż tak się tym przejmujesz? Przecież też nie traktowałeś tego poważnie. To miała być taka nasza gra.

– Co ty właśnie…

– No już dobrze, dobrze, przepraszam. – Postanowiłem go trochę uspokoić, bo zaczynał wyglądać na gotowego, by za pomocą rękoczynów wytłumaczyć mi, jak poważnie traktuje naszą zabawę. – Zacznijmy lepiej, zamiast się kłócić.

Wtedy nie pomyślałbym, że cokolwiek poza napięciem związanym z przebywaniem w starym domu może stać za zachowaniem Arthura. Miewał złe dni, bywał nerwowym chłopakiem, to było normalne w jego wieku. Mieliśmy dopiero po piętnaście lat. Dziś wiem, kiedy na jakiś czas przypominam sobie tamte wydarzenia, że to ciemne, prastare moce, których uwagę zwróciliśmy studiując te przeklęte zapiski. Tak, to one, z jakiegoś powodu musiały wpłynąć na umysł mojego kolegi bardziej, niż na mój.

Tak, jak kazał dziennik, stanąłem pośrodku kręgu. Musiałem odczytać zapisaną sentencję, co okazało się problematyczne, gdyż nie była ona po angielsku. Znaleźliśmy kilka takich i często dyskutowaliśmy nad poprawną wymową. Ćwiczyłem w domu, ale teraz kompletnie mi nie szło. Zacząłem więc dukać, sylaba po sylabie.

– Nie! Źle to odczytujesz! – krzyknął Arthur.

Wszedł do kręgu, wyrwał mi dziennik i płynnie, jakby mówił w swoim ojczystym, charcząco-syczącym języku, odczytał inkantację.

Z mojej perspektywy nie wydarzyło się nic spektakularnego. Nie pojawił się żaden diabeł, czy demon. Nie otwarły się przed nami wrota do piekła lub innego wymiaru. Po prostu nagle wszystko zniknęło, jakbym stracił wzrok. Otaczała mnie nieprzenikniona ciemność.

– Arthur! – wołałem z nadzieją, że to jakiś dowcip, że zaraz zapali świeczkę i wybuchnie okrutnym śmiechem wiedząc, jak mnie wystraszył.

Nic takiego się nie wydarzyło. Od tamtej pory tkwiłem w ciemności.

Nagle, gdzieś w oddali, dostrzegam wyraźne światło. Jest ono mocniejsze, niż to dawane przez rośliny, na dodatek ma zwykły, żółtawy kolor. Wydaje mi się zabawne, jak łatwo jest rozbudzić moją nadzieję, kiedy dopiero co byłem przekonany, że wszystko stracone. Co sił, których nie zostało mi już wiele, ruszam w kierunku owych świetlnych promyków otuchy.

Zbliżam się do źródła światła i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Człowiek! Ubrany w niecodzienny, biały kombinezon, okrywający go od stóp do głów. Przyświeca sobie podręczną latarką i zbiera te dziwne rośliny. Z początku mnie nie dostrzega. Widzę, że posługuje się jakąś nieznaną mi technologią. W połączeniu ze skafandrem przywodzi mi na myśl zdjęcia i rysunki astronautów, które jako dziecko podziwiałem w książkach. Nagle zastyga w bezruchu i powoli odwraca się w moim kierunku. Przez szybkę w jego hełmie widzę oczy. Dostrzegam w nich przerażenie, ale nie zwracam na to uwagi, jestem wzruszony widokiem ludzkiej jednostki. Mam ochotę go przytulić. Idę w stronę napotkanego osobnika. Okazuje się, że to zbyt wiele dla mojego wyczerpanego ciała. Nie mam pojęcia, jak długo szedłem. Kręgosłup zgina się wbrew mojej woli, nogi odmawiają posłuszeństwa i upadam na kolana. Ostatnim co widzę jest jego spojrzenie, w którym nie dostrzegam już strachu, tylko smutek i litość. Wyciąga do mnie rękę, a ja nareszcie tracę przytomność.

Jestem pewien, że już się obudziłem, lecz otwarcie oczu wydaje się być wielkim wysiłkiem. Gdy mi się to udaje, dowiaduję się dlaczego. Jest jasno. Po czasie spędzonym w niemal całkowitych ciemnościach, ilość światła jest dla moich oczu bolesna do przyjęcia. Potrzebuję dłuższej chwili na przyzwyczajenie. Próbuję rozejrzeć się przez zmrużone powieki. Podobnych posłań, jak to, na którym leżę, jest tutaj więcej. Orientuję się, że jestem w namiocie. Jest dzień. Bardzo nieprzyjemne uczucie w gałkach ocznych każe mi zacisnąć powieki. Coś, jakbym wstał w środku nocy do łazienki, bezceremonialnie zapalił światło i patrzył prosto na żarówkę. Słyszę kroki, po których poznaję, że dwie osoby wchodzą do namiotu. Próbuję się im przyjrzeć. Noszą białe kombinezony, identyczne jak ten, który miał na sobie człowiek spotkany przeze mnie w ciemności. Jeden jest młody, gładko ogolony, ma dokładnie ulizane do tyłu włosy. Drugi wygląda na starszego, jest łysy, a na głowie ma dużą bliznę, biegnącą półkolem od prawego łuku brwiowego, na ile jestem w stanie się zorientować, nieprzerwanie aż do lewego ucha.

– Nie możesz zrozumieć, że naraziłeś nie tylko swoje życie, ale też całą operację?! – krzyczy starszy. – Popełnimy jeden taki błąd i wszystkie starania psu w dupę!

– Miałem go zostawić?! – Młodszemu trochę łamie się głos, ale nie daje za wygraną.

– Tak! Dokładnie to miałeś zrobić!

– Spójrz mu w oczy! – Młodszy wskazuje na mnie, chociaż co ciekawe, sam chyba stara się nie patrzeć w moją stronę.

– Patrzę i nadziwić się nie mogę, jak głupi byłeś!

Ponownie opuszczam moje ciężkie, obolałe powieki i już tylko słucham. Czuję się wyzuty z sił jak nigdy wcześniej w życiu.

– Przecież naszym celem jest chronić ludzkość! Ratować takich jak on!

– Naszym celem jest zbadanie wszystkich tych okropieństw na tyle dokładnie, żeby w razie potrzeby ludzkość wiedziała z czym się mierzy i miała choć cień szansy na przygotowanie! Nie możemy narażać tego wszystkiego, całego przedsięwzięcia, dla jednego biedaka, bo tobie zrobiło się żal!

– I co mam teraz zrobić twoim zdaniem?!

– Dobrze wiesz co. Nie jesteś głupi, tylko nierozsądny i zbyt miękki. Masz nie podejmować zbędnego ryzyka.

Słyszę, że jeden z nich wyszedł. Powoli otwieram oczy i widzę, że to młodszy został i siedzi teraz pochylony na krześle, tuż obok mojego posłania. Skrywa twarz w dłoniach. Próbuję coś powiedzieć, ale moje gardło jest jak pustynia. Udaje mi się tylko cicho zakaszleć, co przypłacam bólem, jak przy ciężkim przypadku ropnej anginy. Osiągam jednak cel, młody podnosi się i patrzy na mnie. Teraz widzę, że płacze.

– To dla mnie zbyt wiele… Zbyt wiele! Ja już nie dam rady. – szlocha.

Wyciąga z kieszeni pistolet i celuje mi w głowę. Próbuję się poruszyć, ale nie jestem w stanie. Nie czuję nawet przerażenia, moje ciało się poddało, organizm jest gotowy na koniec.

– Przepraszam. Naprawdę chciałbym móc zrobić dla ciebie więcej… – mówi.

Ręka mu się trzęsie ze zdenerwowania. Dla pewności, że trafi, przykłada mi lufę do czoła. Naciska spust, rozlega się ogłuszający huk wystrzału… I znowu zapada mrok.

Z przerażeniem odkrywam, że ponownie idę przez ciemność. A może nigdy z niej nie… Nie, błagam! Tylko nie to! Czyżby to wszystko… Namiot, ludzie w białych skafandrach… To była tylko kolejna wizja? Wolałbym chyba, by świadomość nie powróciła, lecz coś nie pozwala mi całkowicie opaść z sił. Tak, jakby kształt czający się w ciemności nie chciał mojej śmierci. Jakby radowało go samo moje cierpienie. Po chwili orientuję się, że mogę dostrzec podłoże, mimo braku migoczących roślin w pobliżu. Czyżby czerń się rozjaśniała? Moje oczy musiały przyzwyczaić się do braku światła. Próbuję spojrzeć na swą dłoń i aż wydobywam z siebie suche charknięcie, które jest najbliższym do okrzyku przerażenia, na co mogę sobie pozwolić. Z początku wydaje mi się, że po prostu mam teraz bardzo długie paznokcie, ale to nie paznokcie, tylko moje palce wydłużyły się przynajmniej dwukrotnie! Spoglądam w dół i orientuję się, że to nie tylko przez uczucie bólu czułem, jakby moje stopy się rozpuszczały. One w istocie są zdeformowane! A moje kolana! Boże! Wyginają się w drugą stronę! Jak mogłem nie zauważyć, że tak bardzo się zmieniam? Czy stwór, którego wcześniej dostrzegłem, był taki sam jak ja? Czy każdego, kto trafia do tego przeklętego miejsca, tej przeraźliwej pustki, czeka taki los? Podejmuję próbę wyprostowania się, czego nie mogłem uczynić wcześniej, ze względu na nieustający ból kręgosłupa, więc szedłem zgarbiony. Tym razem również nie przychodzi to łatwo i wiąże się z dużym wysiłkiem, ale udaje mi się. Stałem się wyższy, niż byłem. Nie wiem, w jaką przeklętą istotę się przemieniłem, ale jeśli przyszło mi żyć w taki sposób, krocząc donikąd, od czasu do czasu łudzony wizjami poprzedniego życia, albo jeszcze gorzej, takimi, które dają nadzieję na ratunek… Podejmuję decyzję.

Mimo postanowienia, przed tym, co zamierzałem zrobić czuję narastającą obawę. Wiem jednak, że muszę to uczynić, zanim nadejdzie kolejna wizja. Kto wie, w jakim stanie będzie mój umysł, gdy wybudzę się ponownie. Czy nadal będę zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądam? Jak wiele będę pamiętał? Czy zdobędę się na coś takiego? Czuję, że im dłużej zwlekam, tym mniej wolnej woli mi pozostaje. Biorę ostatni, świszczący oddech w moje zdeformowane płuca.

Zatrzymuję się. Zaciskam powieki najmocniej jak potrafię i oczekuję upragnionego końca. Ten jednak nie nadchodzi. Przestaję odczuwać strach, po dłuższej chwili oczekiwania zastępuje go frustracja. Otwieram oczy i odwracam się. Dźwięk, który wybrzmiewa jednocześnie zewsząd i znikąd, identyfikuję jako przerażający, zniekształcony śmiech. Nie jestem pewien, czy nie rozległ się wyłącznie w mojej głowie. Wpatruję się w towarzyszący mi od samego początku byt. Nawet gdybym chciał, nie umiałbym opisać tej abominacji. To dosłownie przechodzi moje pojęcie. Każdą odrobiną mojej ludzkiej świadomości, jaka mi pozostała, wiem, że coś takiego nigdy nie powinno istnieć w naszym świecie. Bardzo żałuję, że poddałem i odwróciłem się dopiero, gdy moje oczy mogły już dostrzec, co takiego od początku czai się w ciemności.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawy tekst, podoba mi się.

 

Przypomina mi trochę Drogę McCarthiego, podobny nastrój beznadziei i marszu w nieznane, w mrok, w zło. Polecam lekturę tej powieści bo ona ma coś, czego tutaj, IMO, zabrakło – emocje i wartości; cel, głębszy sens, którym jest ochrona życia syna przez ojca. W Twoim tekście takiego sensu nie znajduję. Przeniesienie do innego wymiaru, czy też sprowadzenie mroku na świat ma swój początek w dziecięcej zabawie w przywoływanie demonów, a sam marsz w lepkiej ciemności też pozbawiony jest jakiegoś istotnego celu, opiera się na ucieczce przed nienazwanym złem, swoistym jądrem tej ciemności.

Motyw przywoływania demonów przez dzieciaki jest nieco oklepany, ale marsz w ciemności, w moim przekonaniu, już nie. Podoba mi się właśnie ta droga przez czerń, te potwory czające się w niej oraz ta nieuchronna tragedia, ku której zmierza bohater.

Co do nawiązań do Lovecrafta, mam mieszane uczucia. Wydaje mi się, że to Twoje nienazwane zło jest mimo wszystko zbyt bliskie człowiekowi, poluje na niego jak pająk w swojej pajęczynie utkanej z ciemności, że posłużę się tytułem jeszcze jednej powieści. HPL raczej ukazywał grozę nienazwaną, daleką od wszystkiego co ludzkie, a jej uosobienie często był bardziej podobne mrocznemu bogowi niż demonowi, choćby nie wiadomo jak potężnemu. Z drugiej strony – przecież chodzi o inspirację, ja również w swoim opowiadaniu odszedłem dość daleko od Lovecrafta.

Pozdrawiam!

 

Che mi sento di morir

Bardzo dziwne to było opowiadanie i chociaż nie przepadam za takimi tekstami, to jednak to konkretne wydało mi się interesujące. Żałuję natomiast, że nie dowiedziałem się, dokąd zmierzał bohater i co właściwie mu się przydarzyło.

Bardzo Lovecraftwe, przypomina opowiadania z “Przyszła na Sarnath zagłada”

BasementKey dzięki za komentarz. Zdaję sobie sprawę, że motyw dzieciaków bawiących się w rytuał jest lekko oklepany i to część o ciemności jest mocniejszą stroną opowiadania. Dziękuję za polecenie książki McCarthiego. Muszę jednak zaznaczyć, że jego “Droga” jest powieścią, a mnie ograniczała krótka forma opowiadania, może częściowo chociaż to tłumaczy, dlaczego w jego dziele jest więcej celu i sensu. Nie bronię się jakoś bardzo, faktycznie skupiałem się na samym motywie drogi przez nieznany mrok. To samo wypomniałeś mi też ty, Łukasz Kuliński, również bardzo dziękuję za komentarz, szczególnie, że wydaje mi się bardziej jednostronnie pozytywnym. Prawda jest taka, że ja sam mam kilka teorii i pomysłów, w jaki sposób można by wyjaśnić historię przedstawioną w moim opowiadaniu. Wolałem jednak nie rozpisywać się o tym, bo zajęłoby to przynajmniej drugie tyle, ile napisałem. Postanowiłem zostawić to do interpretacji czytelnika. Czy rytuał zadziałał? Czy to wszystko to wpływ podejrzanego alkoholu? Czy jedna wielka metafora? Czy ludzie w kombinezonach byli prawdziwi, czy byli częścią wizji? Wyjaśnienie tego przeze mnie zepsułoby tu coś, co lubię we własnym dziele.

Macie za to zupełnie odwrotne poglądy na temat poziomu Lovecraftowości mojego opowiadania. Bardziej zgodzę się tutaj z Łukaszem, ale ostatecznie nie mi oceniać. Starałem się nie opisywać żadnego zagrożenia, ani zła, zbyt dosłownie. 

Jeszcze raz dziękuję wam obu za komentarze, bardzo mi miło, że ktoś przeczytał, co udało mi się sklecić. Przepraszam, że tyle czasu zajęła mi odpowiedź i pozdrawiam was obu serdecznie!

Cześć, Marcinie! Opowiadanie napisane narracją w stylu mocno lovecraftowym, co zdecydowanie wypada na plus. Na minus niestety brak większej ilości akapitów – niby taki drobiazg, ale trochę wybija czytelnika z rytmu. Tajemnica tytułowego marszu jest frapująca, aczokolwiek pozostawia lekki niedosyt. Chociaż w sumie na takiej niepewności też często opiera się klasyczna groza w tym stylu.

Pozdrawiam.

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Cześć oidrin! Bardzo się cieszę, że klimat opowiadania Ci się podobał. Faktycznie, pomyślę nad ilością akapitów. Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

 

Trudno brnąć przez zdania, jest w nich mnóstwo niepoprawnych konstrukcji, jak tu: Powraca do swojego kształtu, gdy ją unoszę, by zrobić następny krok, a kolej na to straszne uczucie nadchodzi dla drugiej stopy. / ilość światła jest dla moich oczu bolesna do przyjęcia

Nie dajesz zobaczyć tego, co opisujesz. Nadużywasz "dziwne", “ciemne/ciemność”, zamiast bogato opisywać. Język się nie klei, tu bajania, tu współczesny, parę razy miesza się czas teraźniejszy z przeszłym. Szczątkowy świat przedstawiony, w fabule miga jakaś nadzieja na pomysł, ale ostatecznie nie został zrealizowany, jedynie zasygnalizowany. Co ciekawe, początkowo miałam nadzieję na coś równie fajnego jak “Wielki marsz” Kinga, ale niestety kanciaste zdania wróżyły, że nie pociągniesz samej wizji. Ale potencjał jest! ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Hmmm. Tekst nieźle napisany, ale jakoś mnie nie przekonał. Chyba struktura zawiodła. Najpierw dużo o koledze, o prohibicji, a potem pada zaklęcie, to wszystko znika, a z bohaterem dzieje się coś dziwnego. Umiera, jest odratowany, a potem dobity?

Co w tym czasie stało się z prowodyrem imprezki?

Babska logika rządzi!

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka