- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Nowa Ziemia. Dekada.

Nowa Ziemia. Dekada.

Oceny

Nowa Ziemia. Dekada.

DZIEŃ PIERWSZY

Sen. Czarne ptaki. Wspomnienie Dni Ostatnich

 

Otwarta przestrzeń. Ziemia jałowa. Porośnięta czymś, co chciałoby być dumnymi roślinami. Duma nie wystarcza. Potrzeba siły, której nie ma skąd brać. W górze latają czarne ptaki. Przecinają niebo z zawrotną prędkością. Nie podnoszę głowy. Widzę je kątem oka. Czuję, że nie mogę się ruszyć. Nie jestem znieruchomiały. Po prostu wiem, że nie powinienem się ruszać – muszę nasłuchiwać. Słyszę dziwny szum. Jakby ziemia osuwała się i tworzyła przepaść. Czy są to wrota do nicości, czy droga ucieczki? Staram się być skupiony, gotowy do zdecydowanego działania, gdy nadejdzie chwila, na którą czekam. Nie wiem czym ona jest. Mam nasłuchiwać i czekać – wiem tylko tyle. W skupieniu się przeszkadza mi odpychający swąd zgnilizny. Poruszam jedynie gałkami ocznymi, spoglądając na te dziwne czarne patki. I poruszam klatką piersiową, wdychając zatrute powietrze. Jest zatrute śmiercią, tak sądzę, choć nie jestem tego pewien. Tłumaczyłoby to ten odrażający zapach. Po chwili czekania orientuję się, że wszystkie ptaki lecą w jednym kierunku. Pobudzam się, choć nadal jestem nieruchomy. Przychodzi mi na myśl, że są drapieżnikami. Czują zapach padliny, dokładnie tak jak ja. Dla nich jest to zapach życia. Do głowy wdziera się przerażające wyobrażenie, w którym tą padliną jesteś ty. Ale przecież to nie może być prawda. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Jesteś moją duszą. Ta myśl wykrada resztki skupienia. Przestaję wyczekiwać. Nie zauważam, że ziemia osuwa mi się pod stopami. Już za późno na ucieczkę. Nie mam jak wystartować. Nie mam jak się odbić. Spadając, widzę jak padlinożerne ptaki najadają się do syta.

Obudziłem się pod ziemią. To nowy dom człowieka, który swoją ludzką zachłannością i dążeniem do szaleńczej doskonałości rozkruszył fundamenty starego świata. Człowiek udowodnił jak skutecznie potrafi zabijać – zupełnie bezwiednie i tak strasznie głupio. Myślał, że tworzy nowe istnienie, lepsze, absolutne. Czas pokazał, że absolutu nie da się dosięgnąć. Przynajmniej nie za życia. Sądzę, że tak naprawdę nie znałem tamtego świata i nie wiedziałem ku czemu zmierzamy. Moja rzeczywistość była prosta, niepozbawiona problemów, ale oderwana od wielkiej historii. Tak to zapamiętałem. A człowiek brnął na przód, niestrudzenie przedzierał się przez cierniste zarośla. Pozostawał ślepy na to, że droga, którą winien kroczyć biegnie w zupełnie odmiennym kierunku. Nie było na niej żadnych przeszkód. Rozwój jest jedyną wartością – tak wierzono. Nowa religia. Okazało się, że to bóstwo potrzebuje znacznie więcej ofiar, niż wszystkie inne, które wymyślono wcześniej. Nie do końca pamiętałem, jak wyglądało moje dawne życie, kiedy byliśmy jeszcze na powierzchni. Czułem, że wiele ze mnie uciekło w momencie, w którym wessała mnie Ziemia. Ale doskonale pamiętałem Dni Ostatnie – z nieba spadła śmierć, rzuciła się na ludzkie ciała i zaczęła pożerać je żywcem. Wszędzie leżały ciała. Ciała wyjące z bólu i milczące, wijące się i nieruchome. Wielu straciło nadzieję, inni szukali ucieczki. Ja szukałem. Miałem dziką wolę przetrwania. Tylko dlatego, że byłem z tobą. Szukałem dla nas obojga. I miałem pewność, że nadal żyjesz. Przecież jesteśmy połączeni… Tym miał być nowy człowiek, ten doskonały. Po wielu dniach strasznej udręki i nieludzkiego przerażenia, podczas którego niejeden rzeczywiście stracił człowieczeństwo, Ziemia otworzyła łona i zabrała swoje dzieci w głąb siebie. Tymi dziećmi byliśmy my. Tego dnia obudziłem się w jej wnętrzu. Po tym wszystkim czułem, że zupełnie opadłem z sił. Pozostałem nieruchomy, jak w moim śnie. Zastanawiałem się, jak blisko Jądra Ziemi znalazłeś się ty. Miałem nadzieję, że blisko. Pod powierzchnią to ono stanowiło naszą życiodajną energię. Już wtedy postanowiłem, że nawiążę z tobą kontakt. Przecież jesteśmy połączeni. Ulepszony człowiek to potrafi.

 

 

DZIEŃ DRUGI

Próba kontaktu. Korzenie. Jądro Ziemi

 

Kolejny sen był pusty. Nie nawiązałem w nim kontaktu z tobą. Łudziłem się, że uda mi się to na jawie. Próbowałem zachować skupienie, ale wciąż nie mogłem przyzwyczaić się do swojego nowego domu, tak ciasnego i ciemnego. Tylko moje oczy jaśniały za dnia, jak płomień rozpalonej zapałki, przeciwstawiający się mrokowi. Pod ziemią, oczy odróżniały dzień od nocy. Pragnąłem aby rozbłysły mocniej, ale nie potrafiłem kontrolować swojego organizmu. Zupełnie, jak gdybym nie był do końca sobą. Zastanawiałem się, czy nie jestem wybrakowany, pozbawiony ważnych części. Produkt niedoskonały, z defektem. Czy nadaje się do naprawy, czy jedynie do wyrzucenia? Co chwila dotykałem twarzy, upewniając się, że wciąż jestem. Całe szczęście, poznawałem jej kształt. Gdy wracała noc i ponownie gasłem, stała się niesamowicie rozgrzana. Dotykałem jej coraz mocniej. Nie wiedziałem dlaczego. Może po to, aby nie stracić nadziei. Może ja sam byłem jedynym powodem, dla którego nie objęły mnie ramiona obłędu. Myślę, że tak naprawdę liczyłem na nawiązanie kontaktu z tobą. Chciałem się przekształcić i poczuć pod palcami twoją twarz. Słyszałem o różnych formach kontaktu z duszą, gdy byłem jeszcze na powierzchni. Coś świtało w głowie – nikło – na podobieństwo blasku moich oczu. Oczy są zwierciadłem duszy.

Tego dnia, kiedy tylko wyrwałem się z pustki snu, zawładnęło mną poczucie sprzeciwu wobec tego, jak wyglądało moje życie. Może trzeba było umierać, tam na powierzchni? Ale przecież, to nie był mój wybór. Nie w tym ostatnim momencie. Ziemia podjęła tę decyzję. Skrycie wierzyłem, że nie stało się tak bez przyczyny. Dotknąłem swojego biodra. Było pokryte śluzem. Oblepił dłoń. Długo czekałem aż z niej spłynie. Jego resztki wytarłem w ciepłą, suchą ziemię. Potem dotykałem już tylko twarzy. Bałem się reszty swojego nagiego ciała. Wewnątrz tego łona było tak ciasno, że nie mogłem wstać. Pełzłem, czołgałem się. Jak robak. Jak zwierzę. Obejrzałem tę małą przestrzeń. Pode mną i wokoło mnie była jedynie ziemia. Nade mną jakieś osobliwe korzenie. Były ułożone w fantastyczne kształty. Przyglądałem się im. Wiodłem żarzącym się wzrokiem po ścieżkach, które tworzyły. Zawsze się gubiłem. Były tak splątane, że z trudem poznawałem, gdzie kończy się jeden, a gdzie zaczyna drugi. Łączyły się i tworzyły organizm o dziwnej strukturze. Spędziłem sporo czasu na oglądaniu korzeni, nim zdecydowałem się ich dotknąć. Były twarde. To bez znaczenia. Były gorące. Zacząłem zastanawiać się, czy jest to znak, że znajduję się blisko Jądra Ziemi. To właśnie ono miało być źródłem niewyczerpanej, nadludzkiej energii. A nadludzkie miało zostać poskromione przez człowieka – wyciągnięte z dziewiczej głębi na powierzchnię. Byliśmy ostrożni, byliśmy zabezpieczeni przed wszystkimi możliwymi konsekwencjami. Tak nam mówiono. Obiecywano raj. Przewrotny los zbliżył nas do tej siły w zupełnie inny sposób. Jej miejsce było pod powierzchnią. Czy nie wolno nam było dążyć do otwarcia wrót tej świątyni? Kolejny zakazany owoc, który chcieliśmy zerwać. Człowiek również trafił pod ziemię. Dzięki temu, że byłem bliżej tego źródła nie potrzebowałem tlenu, nie potrzebowałem pożywienia. Właściwie to nie wiedziałem, czy mógłbym jeszcze umrzeć. Ta energia emanowała we wnętrzu Ziemi, przenikała jej warstwy i docierała do mojego ciała, utrzymując je przy życiu. I mogłoby się wydawać, że było spełnieniem wszystkich potrzeb, że stałem się samowystarczalny. Ja absolutne. Ale ja wcale się tak nie czułem. Brakowało mi części. Nie tym miał być nowy człowiek…

Wkrótce moje oczy zgasły. Ciemność i ciepło uspokoiły mnie. Puste sny wcale nie są najgorsze.

 

 

DZIEŃ PIĄTY

Choroba. Przemiana Bestii. Oczekiwanie

 

Gorączka spadła, choć nadal byłem rozpalony. Soki, wypuszczane przez korzenie znajdujące się nade mną, poparzyły skórę. Myślę, że wsiąkły również do wnętrza i zmieszały się z krwią. Rozum i świadomość wyparowały, ulotniły się ze zmarniałego ciała. Mózg nie sprostał wysokiej temperaturze. Spaliły mi się przewody. Dusiłem się zapachem palonej gumy – dochodził z czubka mojej głowy. Nocą, dosięgnął jej jeden z korzeni. Zakradł się, gdy spałem i przebił mi czaszkę. Mieszał, świdrował, rozgałęział się i rozpychał wewnątrz mnie. Rozgrzewał się nieubłaganie, aż w końcu zapłonął jasnym ogniem. Dusiłem się zapachem siarki. Tego dnia zacząłem wracać do zdrowia. Nadal nie mogłem się ruszyć – nie miałem na to siły. Ale odzyskałem świadomość tego, kim jestem. Wiedziałem już, gdzie się znajduję i pamiętałem, jak się tutaj dostałem. Przypomniałem sobie również o tobie. Jak mogłem zapomnieć! Nie potrafiłem tego sobie wybaczyć – marzyłem o kontakcie z tobą, a nie utrzymałem cię w swojej pamięci. Nowy człowiek miał być idealny, odporny na choroby. Widocznie byłem starym modelem. Może właśnie dlatego czułem, że brakuje mi części? Zniszczyła je korozja. Nie produkują już nawet kiepskich zamienników. Tak przeraźliwie chory nie byłem nigdy wcześniej.

Dwa poprzednie dni pozostawiły we mnie jedynie przebłyski, skrawki zdarzeń i uczuć. Choć pozostawałem nieruchomy, działo się tak wiele. Fale mózgowe wzburzyły się. Krew zawrzała. Obrazy migotały przed oczami. Pamiętałem tylko niektóre z nich. Pamiętałem przerażenie, zagubienie, absolutną bezsilność. Terror ostatnich dni na powierzchni był łatwiejszy do zniesienia. Wtedy – choć nie mogłem do końca uwierzyć w to, co się dzieje – potrafiłem pozostać sobą. Czasami wyobrażałem sobie, że to zły sen, z którego zaraz się obudzę. Tym razem czułem, że dosięgnąłem wieczności. Pojawiło się marzenie o śmierci, która mogłaby przynieść ulgę. Ale Śmierć uciekła i doskonale o tym wiedziałem. Tak złośliwie zabawiła się ze mną w chowanego… Jeszcze nadejdzie. Czułem, że wkrótce pojawi się przede mną. Parzące korzenne soki ściekały na moją skórę. Chciałem krzyczeć. Napłynęły mi do ust, gdy tylko je otworzyłem. Język zdrewniał. Kłącza wyłoniły się również z podłoża. Oplotły kończyny. Zaciskały się coraz mocniej. I zaczęły im wyrastać ciernie. Owoce bólu przebiły skórę, wlały truciznę w każdą z tkanek. Już nie wiedziałem, kim jestem. Później język rozluźnił się. Próbowałem wypowiedzieć jakieś słowa, cokolwiek, lecz usłyszałem tylko zwierzęcy ryk. Potworny ryk, który szarpał ciałem w serii gwałtownych konwulsji. Widziałem wiele obrzydliwych stworzeń. Przerażały mnie swoją nieludzką ohydą. Były poobrastane oślizgłymi piórami. Spod powiek wyrastały im paznokcie. Z oczu, zamiast łez, sączyła się ropa. Wciąż zmieniały wygląd. Umierały i rodziły się na nowo. Pokrywała je gęsta czarna piana, która ulatniała się, odsłaniając ich nowe oblicza. Wciąż przeistaczały się w kolejne formy, jeszcze straszniejsze. Wyjąc z bólu i zawodząc ze smutku, nie mogły przestać. Szukały swojej prawdziwej postaci. Każda kolejna okazywała się nieprawdziwą, więc transformowały dalej. Poszukiwanie siebie jawiło się jako największa udręka, z którą człowiek nie umiałby sobie poradzić. Jedynie Bestia mogła to znieść. Tuż przede mną otwarła się jedna z wielu paszczy i rozbryzgała oleistą cuchnącą ślinę, która była podobna do gradu Dni Ostatnich – biała i żrąca. Poraniła moją twarz. Odsłoniła mięśnie, które stały się pożywką dla wygłodniałych robaków. Dlaczego rzuciły się na mnie, skoro do życia wystarczała energia Jądra Ziemi? Może ból jest drogą do świętości, drogą do utraconego raju, którą musiałem przejść. Korzenie puściły kończyny. Zacząłem transformować, przemieniać się w Bestię. Kości rozrastały się we wszystkich możliwych kierunkach. Ciało było zbyt drobne, aby pomieścić w sobie je wszystkie. Nie wytrzymało naporu i zaczęło się rozrywać. Usłyszałem kakofoniczny koncert skowyczących bestii. Przeistaczały się w niepohamowanym amoku. Wszystkimi tymi bestiami byłem ja.

Znowu stałem się człowiekiem, choć wciąż byłem chory. Czułem, że nadal siedziało we mnie coś, co nie należało do mnie. Nie było mną, lecz próbowało oszukać wszystkie komórki mojego ciała i udawało, że tkwi tu od zawsze. Czy stąd ta gorączka? Czy dygotałem cały ponieważ próbowałem pozbyć się intruza? Powtarzałem sobie, że jestem człowiekiem – fantomowe przeobrażenie nie mogło się urzeczywistnić! Żywiłem nadzieję, że ty jesteś w lepszej formie. Mnie bycie pod ziemią doprowadziło do naprawdę nędznego stanu. Przeczuwałem, że najważniejsze jeszcze nie nadeszło. Czekałem. Zupełnie jak we śnie. I wiedziałem, że muszę być czujny.

 

DZIEŃ SZÓSTY

Kontakt. Stworzenie Człowieka

 

Chwiejnym krokiem nietrzeźwego gościa, snułem się wzdłuż granicy między snem a rzeczywistością. Mówiłem do ciebie. Niecierpliwie pokrzykując, pospieszałem cię w realizacji naszego dzieła. Obok nas leżały porozrzucane klocki. W twoich dłoniach bryła, którą wspólnie formowaliśmy. Robot nabierał kształtów. Miał być niezniszczalny, naszpikowany supermocami. Wokół krążył twój głośny, szczery śmiech. Tak bardzo za nim tęskniłem! Ogarnięci dziecięcą wesołością, wymyślaliśmy kolejne fantastyczne właściwości naszej tworzącej się zabawki. Natychmiastowy hiperorgazm był twoją ulubioną. Wyposażyliśmy robota w specjalny guziczek – orgazmowywoływacz. Cóż za beztroskie słowotwórstwo! Zbudowałem mu prawą rękę, ty – lewą. Moje oko było niebieskie, twoje różowe. Wyglądał wyjątkowo cudacznie. Stwierdziłeś, że to bez znaczenia, bo z takimi supermocami i tak będzie miał każdego, a wszyscy przeciwnicy zostaną pokonani w mig. Gdy fala młodzieńczej niefrasobliwości nieco opadła, przestałem skupiać się na robocie. Zacząłem zastanawiać się, z jaką najpotężniejszą mocą zetknąłem się w rzeczywistości. Po całkowitym przebudzeniu pomyślałem o Dniach Ostatnich, o śmiercionośnym gradzie oraz wessaniu pod powierzchnię Ziemi, ale we śnie rozważałem coś innego – byłem przekonany, że najsilniejsza moc płynie między nami. Wzajemny transfer ludzkiej energii. Zastanawiało mnie jej pochodzenie i natura. Mogła być pierwotna, przypisana człowiekowi z nadania, lecz – w dobie tak rozwiniętych eksperymentów nad sztucznym udoskonalaniem ludzkiego organizmu – jej źródło mogło wypływać zupełnie gdzie indziej. Być może połączył nas potężny generator energii, fale elektromagnetycznie, niewidoczne przewody… Może przeszczepiono nam organy na mikroprocesory, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy? Wolałbym, aby było to naturalne. Wtedy czułbym, że tkwi w nas boski pierwiastek. Już stare wierzenia mówiły, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga. Balansując pomiędzy snem a rzeczywistością, mogłem na ciebie patrzeć i z tobą rozmawiać. Potem wszystko rozmyło się w łagodnym blasku moich oczu i w ciemnobrązowym kolorze ziemi.

Ciało pulsowało, pozostając w stanie gotowości. Mięśnie drżały nerwowym oczekiwaniem. Starały się podtrzymywać pobudzenie, jednocześnie nie marnując zbyt dużo energii. Przez ostatnie dni mój organizm kumulował jej pokłady. Osłabiony gorączką, tak naprawdę pożytkował wszystkie siły do mobilizacji. Nie byłem chory. Byłem po prostu zajęty czymś ważniejszym. Energia cieplna odłożyła się w tkankach, żyłach, ścięgnach – oplotła mnie paraliżującą siecią. Czekałem na moment, w którym uwolni się gwałtownie i rozerwie te więzy. Skrępowana klatka piersiowa, mogąca dotąd pozwolić sobie tylko na płytki oddech, zachłyśnie się własną kurczliwością i wystrzeli tchnieniem życia. Pozornie temperatura ciała spadła, lecz pozostawałem w stanie gorączkowego napięcia. Oczekiwałem czegoś wielkiego. Oczekiwałem na rozpad świata, który kręcił się w moim wnętrzu. Odczuwałem ten świat zupełnie wyjątkowo, a wspomniane wewnętrzne wirowanie wcale nie było metaforą. Serce powędrowało mi do głowy, przeganiając umysł w objęcia miednicy. Poprzedniego dnia rozrosłe kości, stały się jeszcze dziwniejsze. Poza tym, że przemieszczały się, wiele z nich nabrało giętkości. Rozciągały się niczym guma do żucia i zaglądały do zakamarków, do których nigdy wcześniej nie miały dostępu. Wąskie krawędzie kości nosowej łaskotały mnie po żołądku. Rzepka zaczęła topnieć i skapywać z kolana do pięty. Kręgosłup wił się z zawrotną prędkością po całym ciele. Mostek i żebra pozostały na miejscu. Pod ich osłoną skryła się wątroba, która – całkiem nieudolnie – zabawiła się w pompowanie krwi. Napełniłem się przyjemnym warem, który jeszcze niedawno śmiałem nazywać objawem chorobowym. Wylew absolutny. Karmazynowa posoka wsączyła się w każdą moją komórkę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że te wewnątrzcielesne zabawy był jedynie przygrywką przed prawdziwym subito forte. To rozrywka poprzedzająca ból. Zrozumiałem, że potrzebuję tego bólu oraz że bycie Bestią nie jest żadnym wstydem.

Nieprzerwanie transformująca Bestia obejmuje swoim istnieniem wszystko. Jest wszechformą. Jej tragedia polega na niemożności dosięgnięcia absolutu. Znajduje się w położeniu tym bardziej żałosnym, gdyż wie – lub chociaż przeczuwa – że ten absolut rzeczywiście w niej drzemie. Ograniczenia rzeczywistości udaremniają jego pełne przebudzenie. Bestia potrzebuje innego wymiaru, aby jej nieskończoność mogła ujawnić się w jednym momencie. Samospełnienie jest wciąż blokowane. Przynależąc do porządku wszechświata, jest uwięziona w świecie, którego ramy nieubłaganie odrzucają wykroczenie poza materialność. Dlatego skazana jest na wieczne cierpienie, realizujące się – w materialności – pod postacią nieustających przemian jej oblicza. Forma, którą w danej chwili przyjmuje wcale nie wykracza poza jej prawdziwe ja. Wręcz przeciwnie. W którymkolwiek kierunku transformuje, zawsze jest tylko i wyłącznie sobą, lecz nigdy w pełni sobą. Wszechistota nie jest w stanie realizować się poza wszechświatem. Nowy Człowiek potrzebuje Nowej Ziemi.

I warczało we mnie to nieszczęśliwe zwierzę, utrapione swoim niespełnieniem, gdy jednocześnie płuca nasycały się oddechem bogów. Pierwszy oddech Boga nastąpił, gdy – choćby tylko potencjalnie – przyoblekł się on w materialność. Człowiek zabrał mu odrobinę świętości, by pasował do jego świata. Dopiero wtedy mógł zacząć w niego wierzyć. Modlitwą ściągnęliśmy cię na ziemię, obcinając twoje skrzydła. Zabieg uczłowieczenia Boga zakończył się. Ocena jego rezultatu jest kwestią całkowicie subiektywną. Ja czekałem na inną operację – sekcję zwłok istoty wciąż żywiej. Przenikliwy pisk oznajmił, że oddałem władzę nad swoim ciałem. Zostałem podłączony do potężnego tranzystora, który potraktował mnie wzmocnionym sygnałem Jądra Ziemi. Zewnętrzne źródło połączyło siły z wewnętrznym. Okowy rozpadły się na drobne kawałki i uwolniły pokłady energii cieplnej, skumulowane we mnie. Rozpoczęła się operacja. Gaz rozweselający przestał działać. Zrobiło się całkiem poważnie. Lekarz podszedł do stołu operacyjnego i wzruszył ramionami na wieść, że jestem odporny na znieczulenie. To nic. Cel uświęca środki. Wyglądało na to, że zostałem świętym, gdyż zarówno celem, jak i środkiem było moje ciało. Przez chwilę, w ramach przedoperacyjnego relaksu, zastanawiałem się, czy rzeczywiście potrzebuję tych wszystkich chemicznych wspomagaczy. Szybko doszedłem do wniosku, że wystarczy mi mój własny obłęd. Poza tym, przecież miałem najlepszego lekarza na świecie, szalonego zwolennika eksperymentalnych metod leczenia, wyrzutka oficjalnego środowiska medycznego – mnie samego. Rozpoczęliśmy naszą nowatorską operację. Dzięki zjednoczeniu osoby pacjenta i lekarza, udało nam się ograniczyć czynnik ludzki do minimum. Gratulowałem nam wyobraźni, zaciskając w dłoni nóż. Jego rękojeść była zrobiona z twardego drewna, kształtem przypominającego fragment starego korzenia. Jeden z braci opuścił rodzinę, która zadomowiła się nad moją głową i oplótł idealnie wypolerowane ostrze. Gdy uniosłem je ku górze, wreszcie nie musiałem oglądać splątanych korzeni. Ich widok zdążył mi nader zbrzydnąć… Delikatnie manewrowałem lustrzaną powierzchnią, by móc przyjrzeć się swojej twarzy. Wpierw oględziny pacjenta – w oczach drgały refleksy przerażenia i niepewności. Nieznacznie ruszyłem nożem. Zobaczyłem upiornie obłąkany uśmiech lekarza. Mignął mi tylko przez ułamek sekundy, bo po chwili obróciłem ostrze w kierunku klatki piersiowej. Cicho odliczyłem – trzy, dwa, jeden – zdecydowanym ruchem zanurzyłem zimny metal w swoim mostku. Już nie było pod nim wątroby. Przed operacją wszystkie organy potulnie wróciły na swoje miejsce. Ręka patologa nawet nie zadrżała i kontynuowała poznawczy eksperyment. Precyzyjnie otworzyła klatkę piersiową. To ostrze musiało być nie z tego świata! Piekielnie skuteczne, kroiło mnie z łatwością, z jaką nóż kuchenny zatapia się w kostce masła, leżącej całą noc w ciepłym mieszkaniu. Wtórując szatańskiemu przyrządowi medycznemu, pacjent krzyczał chórem upadłych aniołów, które na złość Bogu oddały się perwersyjnej orgii. W rozdzierającym wrzasku dało się usłyszeć zarówno rozkosz, jak i cierpienie. Patologiczny, sadomasochistyczny samogwałt przy użyciu noża. Nawet najbardziej odporni odwróciliby wzrok i zasłonili uszy. Intensywność tego doświadczenia spowodowała, że na powrót chciałem być dzieckiem. Wokół mnie nie było klocków. Musiałem stworzyć je sobie sam. Zabawa w lekarza okazała się być jednocześnie zabawą w demiurga. Nie bałem się, że zburzenie zwartej budowli ciała będzie równoznaczne z końcem. Wyposażony w neurony Bestii, wiedziałem, że fizyczność jest tylko ograniczeniem i choć jeszcze nie potrafiłem wyrzec się jej w pełni, to odnalazłem w sobie na tyle silne pokłady energii, by przekroczyć ją choćby na moment. Wyszarpałem kluczowe elementy układanki i pozbawiłem się połowy żeber. Widok przelewającej się krwi rozpalił we mnie dziką żądzę. Podniecenie jest wrodzonym, wysoce skutecznym środkiem powodującym analgezję. Nie mogłem powstrzymać się, aby przeciągnąć językiem po ociekającej czerwienią kości. Kierowany namiętnością, mimowolnie zamknąłem oczy. Otworzyłem je, gdy usłyszałem szczery, głośny śmiech. W miejsce nagich kości, pojawiłeś się ty. Powiedziałeś mi, że to tylko na chwilę. Moment przekroczenia rzeczywistości. Stworzyliśmy nasz własny wymiar, który czerpał z niej jedynie na tyle, na ile sami tego chcieliśmy. Pory skóry rozszerzyły się. Wyłoniło się z nich mnóstwo cienkich, przezroczystych przewodów, którymi oplotłem twoje nagie ciało. Receptory współodczuwania. Dzięki nim mogłem maksymalnie cię poczuć. Odpowiedziałeś mi tym samym. Zamknęliśmy się w kokonie, w chaotycznym zwoju kabli – jak korzenie, których nie sposób od siebie oddzielić. Rozpoczęliśmy wzajemny transfer ludzkiej energii. Eksperymentalna synteza Nowego Człowieka, dokonująca się w przepływie sygnałów elektrycznych oraz buncie przeciwko dotychczasowym barierom jaźni. Oczy rozbłysły nowym światłem. Jedno niebieskim, drugie różowym. Dosięgnęliśmy specjalnego guziczka i aktywowaliśmy supermoc. Upragniony kontakt został nawiązany.

Po drodze Nowy Człowiek gubi zdobne szaty. Z jego palców zsuwają się drogocenne klejnoty, a błyszczący fluid spływa z twarzy. Jesteśmy nadzy, lecz nie czujemy wstydu. Kochanie, obaj wiemy, że jest to dobre.

 

DZIEŃ SIÓDMY

Śmierć. Wieczny odpoczynek

 

Przez noc zdążyłem się pozrastać. Szwy rozpuściły się w wilgotnych tkankach. Nie pozostał żaden fizyczny ślad, który świadczyłby o niedawnej operacji. Ciało na powrót tworzyło zwartą konstrukcję, ale to nie znaczy, że zapomniało o diagnozie, jaka została postawiona. Nasz eksperyment zakończył się powodzeniem. Burzenie, budowa nowego i powrót do stanu sprzed rozpoczęcia operacji. Zatoczyliśmy krąg, na wzór nieustającego cyklu życia i śmierci. Moja wiara w to, że jesteś cząstką mnie została przypieczętowana doświadczeniem. Pozostało wspomnienie, senne, narkotyczne. Pozostało palące czoło, na którym złożono ową pieczęć. Wiara tych, którym dane było uczestniczyć w cudzie jest zawsze głębsza. Nurtowało mnie pytanie, czy był to cud Boga, czy cud Nowego Człowieka. A może jedno nie wyklucza drugiego, lub – idąc jeszcze dalej – cud zawsze dokonuje się na przecięciu tego co ludzkie i tego co boskie. Aby zaistnieć potrzebuje dwójki rodziców. I moglibyśmy zdziałać wszystko, gdybyśmy zawsze patrzyli w tę samą stronę. Raj został utracony w momencie, kiedy Bóg i człowiek zaczęli podążać w rozbieżnych kierunkach. Oboje stracili moc i odzyskują ją tylko wtedy, gdy na powrót złączą swoje rozgrzane palce. Odzyskują ją jedynie na chwilę. Wydaje się, że dzisiaj te dwie świadomości – boska i ludzka – kroczą ścieżkami tak dalece różnymi od siebie, że ich permanentne zjednoczenie nie jest już możliwe. Choć są tacy, którzy nadal w to wierzą… Gorzki fragment diagnozy. W dalszej jej części znalazłem, że mogę mieć wewnątrz siebie nieswoje kości, że przeszczep całości układu kostnego ma szansę na powodzenie. W tym fragmencie o Bogu nie mówił się wprost – dotyczy on dwójki ludzi. Drugi człowiek… właśnie na niego spojrzałem, gdy po raz pierwszy odwróciłem od ciebie wzrok. Zrobiłem wtedy krok w przeciwnym kierunku… i kolejny, i jeszcze następny, aż w końcu musiałem puścić twoją dłoń. Czy był to cud techniki? Cud narodzin na drodze samozapłodnienia, skutkujący wzajemną samowystarczalnością dwóch form ludzkich. Połączywszy się, były zdolne do zmutowania w Bestię. Jaki impuls targał jej ciałem? Czy wywołały go chemikalia, wpuszczone w jej krew w świecie człowieka, na powierzchni, czy to emanacja Drzewa Życia, zakorzenionego w Jądrze Ziemi? W gruncie rzeczy, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze stwierdzenie diagnozy mówiło, że ty i ja nie stanowimy niezależnych bytów. Nie potrafiłem transformować świadomie, wyizolować twoich komórek i stworzyć cię tu i teraz. I wiedziałem, że wymaga to niezwykłego pobudzenia mózgu, który w chaotycznej orgii sygnałów elektrycznych traci zdolność trzeźwego myślenia. Pod ziemią ciało jest ograniczone ciasną przestrzenią. Dzięki fizycznej barierze, minimalizującej możliwość ruchu, budzi się tajemny potencjał umysłu. Spektrum sprawczości ja poszerza się, osiągając zasięg, którego perwersyjność – w swoim potencjalnym nieograniczeniu – zawstydza i przytłacza jej właściciela. Zdezorientowany człowiek nie wie, na ile to on jest panem tych możliwości, a na ile one opętują jego. Moc obliczeniowa mózgu zostaje przekroczona. Przeciążenie skutkuje niezwykłym odurzeniem, któremu dano na imię Bestia.

Tego dnia wróciłem z nierzeczywistej podróży i choć moje ciało było spokojne, jakby uśpione, wciąż skupiałem się na jego wnętrzu, niejako upewniając się, czy wszystkie organy pozostają na miejscu. Wyrzut nadludzkiej energii mózgu nie mógł być dłużej kontynuowany. Ładowanie akumulatorów. Czas regeneracji, medytacji, stopniowego spowalniania procesów życiowych. Stan podświadomej tęsknoty za przejrzystym światłem. Modlitwa, zwiastująca śmierć. Pozostawałem niewzruszony, zupełnie bezproduktywny. Genialny architekt nie tworzy idealnego superrobota taśmowo. Nie wypluwa jednego modelu po drugim – łatwo i bezboleśnie, niczym ponure ziewnięcia. Musi wyczekiwać tej wyjątkowej chwili. Kluczowym przejawem jego talentu jest umiejętność chwytania w palce promieni iluminacji. Po trudzie tworzenia, przyszedł dzień odpoczynku. Na zmęczonej, zastygłej twarzy osiadły krople gęstego, zimnego potu. Widziałem Śmierć, która przeglądała się w ich zakrzywionej powierzchni. Przez chwilę myślała, że są wynikiem strachu, lecz – gdy zajrzała w moje oczy – zrozumiała, że to tylko wyczerpanie. Próbowała objąć mnie lodowatym ramieniem, chciała dostać się do wnętrza przez otwory źrenic. Odpowiedziałem jej tym samym – straszliwym chłodem, nieludzką obojętnością. Ciało dostroiło się do niej jedynie zewnętrznie – powierzchowne algor motris – podczas gdy opuszkami palców wchłaniałem niewidoczne, rozgrzewające promienie. Rozdrażniona moją bezczelnością, usiłowała pokonać barierę spojrzenia. Nie zadrżałem. Wobec niewzruszonego pomnika, Śmierć pozostaje zupełnie bezradna. Przyznaje wtedy, że poniosła porażkę w finalnej walce z człowiekiem. Ten, ostatnim odruchem życia, wyciąga do niej dłoń. Pokonana, musi przyjąć ten gest. Jest to gest współuczestnictwa w umieraniu człowieka. I kiedy łączą się ich palce, zimna kość Śmierci zanurza się w płomieniu, zaczyna się spalać i tworzy usypisko jej własnych prochów.

A teraz klęknij przede mną, skłoń swoją trupią głowę i posyp ją popiołem. Poznaj moje miłosierdzie i – na znak naszego pojednania – zgińmy razem, w uścisku przyjaźni. Ja umrę jako pierwszy, ty będziesz druga.

Nade mną korzenie. Wpadły w trans niespokojnych drgawek. Ostatnimi odruchami życia, nerwowo wyciągnęły do mnie swoje ramiona. Triumfując nad śmiercią, przyjąłem ten gest. Już kiedyś go przeczuwałem, pozostając w gorączkowym stanie proroczej wizji. Wtedy po raz pierwszy zacząłem transformować w Bestię, nie wiedząc jeszcze, na czym polega moc jej cierpienia. Dopiero później zrozumiałem, że jest w nim ukryta postać zbawienia, a cierpienie stanowi źródło odrodzenia – dar dla na wpół umarłego drzewa, którego korzenie błagały o napojenie ich wodą życia. Wyjałowione podłoże wyglądało wybrańca, szukało ciała, gotowego do rozkładu i przeistoczenia się w nawóz, który miał przygotować grunt pod fundamenty Nowego Świata. Człowiek pragnął zdobyć ten świat bezboleśnie, bez większych wyrzeczeń, jednak rzeczywistość nie pozostawiła złudzeń. Czekając na ofiarę, w końcu dopomniała się o nią sama. Przywiązała ludzkie ciała do ołtarzy i wydarła z nich życie siłą. Ona również popełniła błąd. Ofiara – aby być skuteczną – musi być dobrowolna. Może gdybym nie doświadczył Dni Ostatnich, nie spojrzałbym tak bezczelnie Śmierci w oczy. Potrzebowałem tych pięciu dni, po których trafiłem pod ziemię i pozostawałem w samotności. Dzięki temu obudziłem swój umysł i zrozumiałem, że przeznaczeniem Bestii jest śmierć, autounicestwienie, które dokona się pod postacią ostatecznej transformacji, polegającej na urzeczywistnieniu wszystkich potencjalnych form w jednym momencie. Rzeczywistość nie mogła pogodzić się z takim buntem wobec zasad materialności. Sięgnęła wtedy po ostateczną broń – przemijalność, tak nieprzystającą do absolutnego potencjału Bestii. Wezwała jedynego nieśmiertelnego wojownika, którego akceptuje – Śmierć. Nie spodziewała się, że oglądając jej pozornie przerażające oblicze zaśmieję się, zrozumiawszy, że u celu tej drogi nie stoi ani cierpienie, ani definitywny koniec. Gdy poznałem, że nie będę umierał sam, rozpaliłem ogień i spopieliłem kości, które miały być nieśmiertelne. Przywołałem potężnego zwycięzcę. Był nim drugi, wyższy poziom śmierci – ofiara. I nie mogłem doczekać się ostatecznego, bo wiedziałem, że będziesz mi towarzyszył. Z umierającego ciała wytrysnęło źródło nowej energii, tchnienie życia, wtłaczane w płuca roślin, zwierząt, ludów. Wkrótce miało trafić również do ciebie…

Nade mną korzenie. Wyczuły moją gotowość. Zobaczyły otwarte ramiona miłosierdzia. Wysuszone i umierające, ostatnimi odruchami życia sięgnęły moich nozdrzy. Zaczęły nasycać się ofiarowanym przeze mnie źródłem i pięły się dalej. Wpierw delikatnie, jakby nieśmiało, zanurzyły się głębiej. Nie przeszkadzało mi to – już dawno przestałem oddychać. Porzuciłem ten ludzki odruch na rzecz chłonięcia energii Jądra Ziemi. Zbierałem ją opuszkami palców. Gdy dotarły do tchawicy, wypuściły świeże pąki, które natychmiast wystrzeliły milionami wielobarwnych kwiatów. Ich aksamitne płatki mieniły się kolorami tęczy. Otuliły wnętrze i otoczyły ciało. Ta fantastyczna łąka rozrastała się w niesłychanym tempie. Ciasna przestrzeń, w której tkwiłem ostatnimi dniami ustępowała, stopniowo zwielokrotniając powierzchnię. Klaustrofobiczna jama odeszła w zapomnienie. W jej miejsce przywitał mnie bezmiar podziemnego przestworza. I choć czułem się w nim zupełnie mały, wiedziałem, że to właśnie ja jestem w samym centrum tego boskiego procesu. To ja – przyczyna, początek i koniec. Ja – droga usłana kwiatami i wędrowiec, który nią kroczy. A obydwu przepełniła absolutna radość, gdyż wiedzieli, że na końcu tej drogi ponownie spotkają ciebie. Korzenie dosięgnęły swojego celu, oplotły serce i ponownie uwolniły ciernie. Wbiwszy się w miękką tkankę, zabarwiły krew oliwą z tajemnego ogrodu Getsemani. W tętnicach i żyłach przelewało się upragnione przeznaczenie – ofiara śmierci i świętość nowego życia. Ciernie wcale nie sprawiły mi bólu, łaskotały mnie od wewnątrz, wywołując śmiech. I chociaż struny głosowe były zdławione przez gęstą pajęczynę latorośli, bezgłośny krążył w mojej głowie. Od razu go poznałem – twój szczery, głośny śmiech. Użyczyłeś mi go w chwili śmierci i przyjąłem go jak własny. Przecież nie jesteśmy niezależnymi bytami… Stał się znieczuleniem, gazem rozweselającym, psychodelikiem, który eksterioryzował mnie do roli obserwatora. Przycupnąłem na gałęzi, energicznie machałem nogami, jak dziecko na trzepaku. Dziecko, któremu przedwcześnie została objawiona słodko-gorzka tajemnica buntu. Śmiałem się i śpiewałem „gloria”, patrząc na umierającego, rozpostartego na pniu tego samego drzewa. Dziecięcymi delikatnymi palcami głaskałem jego utrudzoną skroń. Tłumaczyłem mu, że śmiech wyraża radość, a śpiew dumę ze spełnienia naszego przeznaczenia. Zdecydowaliśmy się odwrócić wzrok w stronę świętego praźródła. Podjęliśmy trud stworzenia go na nowo. Genialny architekt, dla którego budulcem jest jego własne ciało; wrastające w materię Drzewa Życia, rozkładające się, aby nasycić sobą materię świata. Delikatne dziecięce palce przekazywały energię potrzebną do upłynnienia mojego wnętrza i zamienienia go w życiodajną substancję. Totalne piękno Bestii. Ponownie otworzyły się pory skóry, lecz tym razem nie wyłoniły się z nich przewody. Ciało wytrysnęło krwią, wyznaczającą koniec oraz wodą. A obie były źródłem Nowego Świata. Żywa fontanna użyźniała jałową ziemię. Ukorzeniał się w niej rajski ogród, w którym każdy kwiat nosi twoje imię. Istota. Oto człowiek, obrośnięty kwieciem tak bardzo, że już nie sposób dostrzec jego ludzkiej postaci.

Ostatnimi krokami zbliżałem się do ciebie. Ostatnimi kroplami podążałem w kierunku najbujniejszego bukietu. A ze środka tego splotu wyglądał najpiękniejszy kwiat, w którego kielichu kryła się czerwień twojego języka. Wiedziałem, że wyznacza on kres tej drogi, że drżenie jego płatków stanowi pożegnanie tego świata. Świata dumnego ze swoich zasług i zawstydzonego licznymi niepowodzeniami. Ponad tymi dwoma górowało poczucie ulgi, której intensywny zapach odurzał nas obu. Wytchnienie. Usunięcie się w cień wiecznej samotności. Ziemia porzuciła swoje dzieci i oddała je pod opiekę nadchodzącego nowego porządku. Nie musiała już dłużej troszczyć się o nas. A my nie mieliśmy pretensji. Moglibyśmy ją rozliczyć, przyjąć role sędziów ostatecznych, lecz nasza powinność była inna – myśląc o przyszłości, nie mieliśmy czasu, aby spoglądać wstecz. Niecierpliwie dążyliśmy do rozkrzewienia się naszego opus magnum. Była nim Nowa Ziemia. By wyrosnąć, potrzebowała dwójki rodziców, Alfy i Omegi, cierpienia i radości. Gdzie koniec wyznacza początek, tam staliśmy my. Musieliśmy tylko połączyć rozerwane ja, uruchomić wzajemny transfer energii. Mój impuls niestrudzenie piął się po drobnej gałązce, przetaczał się kroplą upłynnionego ciała. Dotarłszy do kresu, skapnął na twój język. Rozwodniona krew, doprawiona oliwą oraz octem, ugasiła twoje pragnienie. Począłeś stawać się jeszcze piękniejszy. Kielich kwiatu rozchylił się mocniej i odsłonił to, co wciąż pozostawało ukryte w jego wnętrzu. Białe płatki spiły czerwoną posokę, przybierając rdzawą barwę. I przyszedł czas na twoją odpowiedź – wznieciłeś blask, zamieniając płatki w języki ognia. Falując, wyciągały się ku górze. Ich siła rosła, by móc dosięgnąć gałęzi, nasączonej moją substancją. Wiedziałeś, że jest łatwopalna. Płomienie otoczyły pień i zaczęły wspinać się, pełzając w szczelinach kory. Im wyżej docierały, tym wyraźniej dało się słyszeć syczenie wrzącej cieczy. Do tego momentu przezroczysta, zaczęła rozpalać się intensywną pomarańczową barwą, by po chwili spienić się i unieść parą ku koronie. Energia twojego żaru pożądliwie szukała ciała, po omacku krążyła pośród nawilgłego drzewa. Pragnęła dotknąć źródła krwi oraz wody i właśnie tam rozbłysnąć najmocniej. Korzenie, gałęzie i liście zupełnie jej nie interesowały. I choć drzewo stanęło w ogniu, wcale nie płonęło, wypalała się jedynie substancja upłynnionego ja. Wzajemny transfer. W końcu palce twoich promieni natrafiły na swój cel. Do syku kipiącej cieczy dołączył wrzask Bestii, mój wrzask. Spalałem się. Oto stawało się nasze dzieło. Brakowało tylko jednego dźwięku, który – wraz z pozostałymi – miał sprowadzić ciszę. Doskonale wiedzieliśmy, że będzie chwilowa i wkrótce zostanie przerwana płaczem rodzącego się dziecka. Nowonarodzona Ziemia, stworzona z syntezy ja, wpisana w kształt naszych żeber. Moje już płonęły, dotykiem twojego ciepła. Oddałeś mi całą swoją energię, sam pozostając lodowatym. Na podobieństwo Śmierci, która tego samego dnia zaglądała w moje oczy i próbowała mnie pokonać, trzynaście razy dźgając źrenice swoim zimny palcem. Poniosła porażkę, bo na podobieństwo Ostatecznego, ogniem strawiłem liczbę 13 i wezwałem zwycięzcę, który nadjechał na dwudziestu koniach. Dopełniał się czas ostatniego aktu, w którym wybrzmiewa pieśń XXI, rozpoczynająca się słowami „gloria in excelsis”. To nasza pieśń. To inwokacja Nowego Świata. Czekałem aż do mnie dołączysz, kiedy krzycząc obrałem przeciwstawne drogi – opary substancji osiadały na liściach najwyższych gałęzi, a ciężki popiół ciała palonego opadał na dół i zdobił najpiękniejszy kwiat. A ten wyrastał u podstawy pnia, otoczony bujną latoroślą. W ich gąszczu kryła się twoja czaszka, w której był zakorzeniony. I spoczywały tam również pozostałe kości. Były zimne, a mój popiół był gorący. Transferowałem energię, oddawałem ci wszystko, czym mnie obdarzyłeś. Krzyczałem coraz głośniej i coraz przeraźliwiej, abyś zrozumiał, że właśnie w tym momencie powinieneś zacząć się śmiać. Brakowało ciała, które mogłoby wydobyć ten dźwięk, wciąż bezgłośny, wpisany w partyturę pieśni. Już wcześniej – podczas szalonej operacji – przekonałem się, że potrafię ulepić cię na kształt mojego żebra i tchnąć życiodajnym oddechem, magicznym zaklęciem. Moje żebra płonęły, kruszały popiołem. Kierowałem go w stronę twoich nagich, zimnych kości. Ogrzewałem je żarem, aby przywrócić im życie i wyrwać z objęć Śmierci, która skrycie wierzyła, że wciąż może wygrać. Tym samym żarem, którym zostałem obdarowany przez ciebie… Przysypywałem nim bladą czaszkę, prochem formowałem ludzką sylwetkę. Gdy przykrył kości, oto stał się nowy człowiek. A jego ludzka postać nie budziła żadnych wątpliwości. Zarys ust wykrzywił się w łuk delikatnego uśmiechu. Przyjąłeś swoją rolę – tak rozdzieliłem nasze głosy w chórze stworzenia. Alfa i Omega, radosny śmiech i krzyk cierpienia. To ja byłem Bestią, rozpadającą się na kawałki, rozciągniętą na pniu odradzającego się drzewa. Ty siedziałeś na gałęzi obok. I oddałem ci twój śmiech. I wkroczył na twoje usta. Młode liście najwyższych gałęzi poruszyły się na jego dźwięk. Śpiewały „gloria in excelsis”. W moim krzyku mieszały się słowa „dokonało się”. Śmiej się jeszcze głośniej. A gdy opadniesz z sił, odpocznij. Tylko na chwilę, bo nie stać nas na wieczny odpoczynek. Śmiertelne rany będą goić się w ciszy.

 

=== KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ ===

Koniec

Komentarze

Anonimie, skoro to tylko część pierwsza, a nie skończone dzieło, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Dodam jeszcze, że wielkie i zwarte bloki tekstu bez dialogów, raczej nie zachęcają do lektury.

Nowa Fantastyka