Mamo wiem, że brzmi to dziwnie. Wiem też, że nie rozumiesz tego, co zrobiłem. Tego się nie da zrozumieć nie słysząc ich, musisz to zaakceptować i otworzyć się na nieznane, które nachodzi. Wtedy poczujesz radość, usłyszysz głosy, uwierz mi. Są rzeczy na niebie i ziemi, nawet bogom się o tym nie śniło. Dbaj o niego, dbaj jak i o mnie dbałaś, i czekaj. Nie wierz lekarzom, nic nie wiedzą. Słuchaj podszeptów serca i otwórz się, a może głosy cię poprowadzą, tak jak nas prowadziły, dodadzą sił w godzinie próby. Inni też z czasem zrozumieją, w miarę jak będzie rósł. Zobaczą, zrozumieją i uwierzą.
*****
Sfatygowane wycieraczki robiły co mogły, ale przegrywały w starciu z intensywnie padającym deszczem. Prowadziłem, wsłuchując się w kojący dźwięk wolnossącej, rzędowej szóstki. Na tylnym siedzeniu, zirytowana i zatroskana Monika starała się za wszelką cenę uspokoić naszego Kubusia. Stroiła miny, śpiewała, energicznie potrząsała fotelikiem. Małego to jednak niezbyt interesowało. Pędziliśmy więc tak przez ciemną, deszczową noc.
– Musimy się zatrzymać kochanie, muszę go przebrać – stwierdziła zrezygnowana.
– Znowu?! – zapytałem zażenowany. Ryk małego coraz skuteczniej zagłuszał silnik.
– Tak, znowu. – Irytacja mej żony rosła z każdym kolejnym słowem.
– A nie możesz go przebrać podczas jazdy? – zapytałem z nadzieją.
– Nie gapciu, nie mogę. Zatrzymaj się proszę.
– Postój w taki deszcz też jest niebezpieczny – mówiąc to spoglądałem w lusterko. – Prawie nic nie widać.
– To zjedź gdzieś, albo wyczaruj parking do cholery! Cokolwiek. Muszę go przebrać.
– Dobrze, kochanie. – Zakląłem w myślach i zwolniłem, a następnie skręciłem w pierwsza, boczną drogę.
Z początku wyglądała normalnie, ale okazała się wąska i kręta. Wiekowe podwozie zaczęło trzeszczeć i zgrzytać na nierównej nawierzchni. Musiałem jechać naprawdę wolno. Kubusiowi najwyraźniej się to jednak spodobało, bo przycichł. Minęło trochę czasu, nim wypatrzyłem miejsce, które uznałem za odpowiednie. Przejechaliśmy niecałe pół kilometra nim droga zrobiła się na tyle szeroka, by można się było bezpiecznie zatrzymać. Deszcz również osłabł. Gdy tylko zgasiłem silnik malec ponownie zaczął ryczeć. Kocham cię, Kubusiu, ale wprost nienawidzę twojego płaczu w takich chwilach. Zwłaszcza w samochodzie. Monika szybko zabrała się do dzieła a ja pomimo deszczu wysiadłem by choć na chwilę zakosztować ciszy. Już tylko kropiło. Rozejrzałem się po okolicy, w miarę jak moje oczy przyzwyczajały się do wszechobecnej ciemności zauważyłem, że zaparkowaliśmy na skraju lasu. Przed nami rozciągały się bezkresne pola, a po drugiej stronie drogi stał duży, zaniedbany dom i kilka mniejszych budynków. Poczułem się nieswojo na widok tych podniszczonych zabudowań. Jakaś część mojej świadomości kazała mi natychmiast stąd uciekać.
Był to kiedyś zapewne dworek, w którym po wojnie ulokowano pracowników jakiegoś PGRu. Niegdyś przepiękna szlachecka rezydencja na skraju lasu, dziś ciut więcej niż gnijąca rudera z zapadniętym dachem i zniszczonymi oknami. Tylko w dwóch paliło się światło. Takie miejsca zawsze wywoływały we mnie mieszankę fascynacji i odrazy. Jakże piękne zdjęcia można by tam zrobić wcześnie rano. Tylko trzeba by tam najpierw podejść.
Nagle zorientowałem się, że trzymam w dłoni papierosa a drugą ręką instynktownie szukam zapalniczki. Zakląłem cicho i rozejrzałem się. Uf, nie zauważyła. Schowałem narzędzia niedoszłej zbrodni, a następnie począłem spacerować w tę i z powrotem wzdłuż drogi. Przez chwilę jeszcze obserwowałem dworek, ale po którymś z kolei nawrocie przerzuciłem wzrok na samochód. O zgrozo, moja biała beczka, jaka ona brudna. Po tym wszystkim będzie trzeba zrobić woskowanie. Pomyślałem, że od razu po powrocie do domu pojadę na myjnię, lecz nagle moją uwagę przyciągnęło tylne koło. Coś z nim było nie tak. Zakląłem donośnie i przykucnąłem by zobaczyć co się stało. Flak. Dziura widoczna gołym okiem. Trzeba zmienić. Zakląłem powtórnie.
W odpowiedzi na moje okrzyki jakiś pies zaczął ujadać, a po chwili w budynku zapaliły się kolejne światła. Zakląłem kolejny raz i sięgnąłem po telefon. Brak zasięgu, brak środków na koncie. Monika otworzyła okno i oznajmiła, że możemy już ruszać.
– Muszę zmienić koło.
– Może lepiej wezwijmy pomoc drogową, chyba nie chcesz babrać się w tym błocie?
Jakże wielką miałem na to ochotę. Potem pomyślałem co się stanie, gdy powiem, że zapomniałem doładować telefon i poproszę ją, by zadzwoniła.
– Skarbie, prawdziwi mężczyźni nie dzwonią po pomoc. Sami zmieniają koła w swoich samochodach – rzuciłem z uśmiechem i zabrałem się do pracy.
Żona po cichu wysiadła, tak by nie obudzić małego. Zapewne postanowiła rozprostować kości. Przestrzegłem ją, by nie zbliżała się zbytnio do obskurnego domu. Coś w tym budynku odpychało mnie, budziło jakąś nieokreśloną obawę. Choć stan był opłakany, to pierwotna forma piękna. Również zaistniałe okoliczności dodawały jeszcze tajemniczego jak i odrażającego uroku.
– Za dużo grałeś w tego swojego Wiedźmina – rzuciła pewnie. – I pamiętaj słońce, jesteśmy dorośli, nie palimy. – Po tych słowach zrobiła jeden z tych swoich przekornych uśmiechów i ruszyła poboczem.
Przepakowałem rzeczy na przednie siedzenia by dobrać się do koła zapasowego. I już się ubrudziłem. Ręce mimowolnie zaczęły szukać fajek, ale opanowałem to. Jestem dorosły, jestem mężczyzną, nie palę. Wpasowałem podnośnik, poluzowałem śruby a następnie zacząłem mozolnie podnosić gablotę. Modliłem się przy tym w myślach, by mały się nie obudził. Jednocześnie w domu zapalało się coraz więcej świateł, aż w którymś momencie drzwi się otworzyły. Pojawiła się też muzyka, chyba techno z końca zeszłego wieku albo coś w tym stylu. Straszna łupanina. Z budynku wyszedł niski, drobny mężczyzna w dresie. Po raz kolejny zakląłem w myślach obserwując obcego. Ależ chciało mi się zapalić. Człowiek najpierw zwyzywał psa oraz kilka razy nieporadnie kopnął w jego budę, a potem, gdy zauważył mnie wsadził ręce w kieszenie i zaczął się nam przypatrywać. Trzeba było poprosić Moni o telefon. Zorientowałem się, że moje serce bije jak szalone. Facet tymczasem chyba zrozumiał co robię, bo po trwającej wieczność chwili podciągnął niedbale spodnie i ruszył niespiesznie w naszą stronę. Jego chód sugerował, że jest przynajmniej lekko pijany. Wstałem powoli, wziąwszy uprzednio do ręki klucz do kół.
– Dzień dobry kierowniku – wybełkotał niedbale zatrzymawszy się kilka metrów ode mnie. – Niezła bryka – rzekł spoglądając na auto. Miał brzydką, brudną twarz i krzywe usta. Jego głowa była nieproporcjonalnie duża. Wyglądał na lekko upośledzonego, a jednak w jego oczach czaił się niespotykany u takich elementów błysk intelektu. – Mój ojciec dostał kiedyś trzy lata za pożyczenie takiej.
– Słucham?
– Tylko zagajam, kierowniku. Pomocy wam potrzeba? Bo gablota chyba niedomaga. Ja z samochodziarskiej rodziny jestem – powiedziawszy to podszedł bliżej, wyprostował się i wyszczerzył krzywe zęby. Biła od niego kwaśna woń potu doprawiona tanim alkoholem.
– Dzięki, poradzę sobie – powiedziałem stanowczo. – Zmienię koło i znikamy.
– A nie masz może szluga pożyczyć, kierowniku?
Sam nie wiem dlaczego, ale zdenerwowało mnie to pytanie.
– Niestety, nie mam. – skłamałem. – Coś jeszcze?
Mężczyzna spuścił wzrok.
– Szkoda, kierowniku. To nie przeszkadzam – rzucił niedbale, splunął i odszedł w stronę domu.
Odprowadziłem go wzrokiem a następnie wróciłem do swojej roboty. Mozolnie kręcąc korbą uniosłem tył auta wystarczająco wysoko, by móc dokonać wymiany. Ostrożnie ściągnąłem koło, tak by nie uszkodzić felg ani malowanych proszkowo zacisków. Następnie zacząłem się mocować z założeniem zapasu. Co jakiś czas rozglądałem się też w obawie czy autochton nie wraca. Wspomnienie jego twarzy budziło we mnie jakiś trudny do nazwania lęk. Z pozoru wyglądał na zniszczonego alkoholem głupka, ale w jego oczach widziałem jakąś nieskończoność. Czaiły się tam jakaś tajemnica, wiedza i spryt. Coś, co powodowało, że bałem się zbyć i okłamać tego dziwnego człowieka. Zaczęła mnie dręczyć myśl, że on doskonale wiedział, że nie powiedziałem mu prawdy. Miałem też wrażenie, że mogłem posłać go na tamten świat jednym ciosem, a jednak wspomnienie jego oblicza napawało trwogą. Powoli też zaczynałem się zastanawiać, gdzie też jest Monika. Gdy dokręcałem przedostatnią śrubę usłyszałem jak nadchodzi rozmawiając z kimś przez telefon. Jej głos był lekko zaniepokojony.
– Rozmawiałam z położną – powiedziała zmęczonym głosem zatrzymując się kilka kroków ode mnie. – To pewnie ta pogoda tak na niego działa. Kończysz już?
– Tak, kochanie – odwróciłem się demonstrując z wymuszonym uśmiechem prawie zamontowane koło. – Jeszcze tylko jedna śruba i ruszamy.
– Ale chyba coś pomyliłeś.
Błyskawicznie odwróciłem głowę, po czym zamarłem. Właśnie dokręcałem uszkodzone koło. Przebicie było widać gołym okiem. Zacząłem z rozdziawiona gębą wpatrywać się w swój błąd. To pewnie z nerwów i przez tego patola. I przez brak fajki. Jak na złość Kubuś się przebudził.
– No jak – wyrzuciłem z siebie lekko podłamanym głosem. Nie rozumiałem jak to się stało.
– Ogarnij to proszę, a ja ruszam na ratunek naszej kruszynce.
Monia wsiadła do samochodu zająć się dzieckiem. Gdy energicznie zamykała drzwi, podnośnik niebezpiecznie się przy tym zakołysał. Kiedyś będę musiał ją nauczyć, jak się zamyka drzwi w samochodzie. Przełknąłem ślinę i zabrałem się do roboty. Odkręciłem dopiero co dokręcone śruby a następnie począłem mocować się ze zdjęciem koła. Zardzewiała felga nie chciała zejść.
No jak! Aż odskoczyłem i przetarłem oczy. Na samochodzie było zamontowane pordzewiałe, brudne koło zapasowe. To samo, które przed chwila wyjąłem z bagażnika. Osadzona na nim opona była przebita. Obok, na mokrej trawie leżało dopiero co zdjęte koło, na którym tu przyjechaliśmy. Opona nie nosiła śladów uszkodzeń i trzymała ciśnienie. Poczułem, jak zimny pot zalewa mi plecy. Co tu się dzieje? Przywidziało mi się to koło, czy jak? Dotknąłem go dla pewności kilka razy. Nie zauważyłem na nim żadnych uszkodzeń. Nie ważne, jest dobre, do roboty.
– Ale najpierw – powiedziałem do siebie zaglądając do samochodu dyskretnie.
Moja żona karmiła już małego skupiając jego uwagę na małym, różowym koniku.
– Jest zajęta, nic nie zauważy – dodałem, po czym wyjąłem papierosa i zapaliłem. Katharsis.
Rozkoszując się kolejnymi buchami energicznie zerwałem koło i odłożyłem po lewej stronie. Następnie wziąłem to z prawej strony by je zamontować. W tym momencie od strony domu znowu dało się słyszeć muzykę. Zadrżałem i błyskawicznie odwróciłem głowę. Ten sam osobnik, z którym przed chwila rozmawiałem ponownie wyszedł na zewnątrz. Tym razem w ręce trzymał wiadro. Pies, widząc go, rozszczekał się szaleńczo i naprężył łańcuch niemal do granic możliwości. Mężczyzna powoli podszedł do psa, a następnie wysypał na ziemię zawartość wiadra. Z daleka wyglądało to jak kilkanaście sporych kości. Psiak rzucił się na jedzenie energicznie merdając ogonem. Czym oni karmią te swoje psy?
Odwróciłem się i wróciłem do pracy. Szybko założyłem koło, upewniając się co chwila, czy zakładam właściwe. Ciągle miałem przy tym graniczące z pewnością wrażenie, że ten patol cały czas patrzy na mnie. Jeszcze chwila, a odjedziemy stąd na zawsze. Gdy już dokręcałem śruby, usłyszałem za sobą kroki. Zobaczyłem przez ramię, że mężczyzna idzie powoli w moją stronę. Razem z nim szedł pies. Wstałem powoli, starając się ukryć trzymany w ręce klucz. Zawróć elemencie, prosiłem w myślach. Na nic się to jednak nie zdało.
– Kierowniku, a nie napijesz się ze mną? – Mężczyzna miał nie do końca podciągnięte spodnie. Jego ręce były wyraźnie ubrudzone czymś ciemnym, co powoli ściekało na ziemię. Pies, który z daleka wyglądał na sporego wilczura okazał się być jakimś bliżej nieokreślonym, długowłosym kundlem sięgającym ledwie do kolan. W pysku trzymał sporą kość.
– Nie, czy mógłby pan dać mi spokój? Zaraz odjeżdżamy – odparłem gniewnie.
– Szkoda, dawno nie mieliśmy gości. A dziś święto przecież, więc pomyślałem sobie…
Na samą myśl o tym, co ten element powiedział, ogarnęło mnie uczucie obrzydzenia. Cholera! Co to za ludzie, gdzie my jesteśmy!? Mamy dwudziesty pierwszy wiek.
– Nie chcę z tobą pić, nie rozumiesz?! Uciekaj stąd! – krzyknąłem i zrobiłem krok w ich stronę.
Pies błyskawicznie wycofał się, rozłożył szeroko przednie łapy i zaczął cicho warczeć.
– Rozumiem. Fajek, jak widzę, też kierownik nie ma. Spokój piesku, już sobie idziemy. – Mężczyzna powoli poprawił spodnie, po czym pogłaskał psa wycierając przy tym dłonie w jego długą, brudną sierści. Zwierzak był bardzo łasy na pieszczoty.
Psia krew! Zapomniałem o tym papierosie.
– Nie wiedziałem, że mam, rzucam – skłamałem. – Chce pan?
– Nie kierowniku. – Mężczyzna jak gdyby nigdy nic odwrócił się i ruszył w stronę domu.
Pies podreptał za swoim panem. Patrzyłem tak na nich, mając nadzieję nigdy więcej nie spotkać się z nim twarzą w twarz. Jego postać budziła we mnie jakiś niewypowiedziany strach. Co prawda byłem od niego większy i miałem klucz, ale nie wiadomo ilu mu podobnych kryło się w cuchnącej ruderze. I jeszcze ten pies, nieduży wprawdzie, ale licho wie jakie choroby przenosi. Gdy niechciany przybysz był już w połowie drogi do domu Monika niespodziewanie otworzyła drzwi i wysiadła.
– Z kim rozmawiałeś, kochanie? Czy możemy już jechać? – poza jej głosem z wnętrza samochodu dało się słyszeć płacz Kubusia.
Słysząc to element momentalnie zatrzymał się.
– Z nikim. Wszystko jest dobrze, pan już sobie poszedł. Zaraz kończę i ruszamy. Wracaj proszę do samochodu.
Pies zaczął wyć i energicznie merdać ogonem.
– Czy coś się stało, kochanie? – Moni musiała zauważyć, że jestem zdenerwowany.
Element ruszył w naszą stronę. Pies wył i szczekał jakby w ekstazie.
– Monika? – zapytał niepewnie autochton.
– Słucham? – krzyknąłem spoglądając na patola. Krew momentalnie odpłynęła mi z twarzy. Zacisnąłem mocniej dłoń na rękojeści klucza.
– My się znamy? – zdziwiła się moja żona.
Pies puścił się biegiem w nasza stronę. Ominął mnie szerokim łukiem i podbiegł do Moniki by zacząć się do niej przymilać.
– Nie dotykaj go, on jest brudny!
– Monika, ach, Monika, dziewczyno ratownika! – patol zaczął się wydzierać. – Pamiętasz mnie, Edek jestem. Kuzyn Edek.
Patol fałszował, Kubuś płakał, ufajdany pies odskakiwał moją żonę. No tego już było za wiele. Zakląłem pokazując elementowi trzymany w ręce klucz.
– Zamknij się kurwa! – ryknąłem najgłośniej jak umiałem. Dodało mi to odwagi i otuchy, poczułem wzbierający gniew. Góry mógłbym przenosić. Element nie zwrócił na mnie zbytniej uwagi.
– Edek? Edek?! Edziu, kochany mój kuzyneczku! – pisnęła Monika. – Tyle lat.
Moja żona jakby zapominając o całym świecie podbiegła do patola i przytuliła go. On błyskawicznie odwzajemnił uścisk kładąc swą brudną łapę na jej pupie. Zamarłem na jedno uderzenie serca. A potem ogarnęła mnie furia. Nie rozumiejąc, co się dzieje, zdałem się na instynkt. Ruszyłem biegiem wznosząc klucz do ciosu. Oczami wyobraźni widziałem jak twarz autochtona wybucha pod ciężką końcówką klucza. Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa. Już za chwilę…
– Ale ty wyrosłaś. Laseczka się z ciebie zrobiła Monisiu. – Element widział mnie, jak mniemam, ale niewiele sobie z tego najwyraźniej robił, zajęty rozmową z Moniką. Jego hardość tylko bardziej mnie rozzłościła.
Nagle pomiędzy nami pojawił się pies. Mały, brudny kundel błyskawicznie zabiegł mi drogę szczekając. Zaparł się o ziemię a następnie ponownie zaczął warczeć szczerząc kły. Jednocześnie zaczął też rosnąć. Nie wierzyłem w to co zobaczyłem. W mgnieniu oka sięgał mi do pasa, a po chwili patrzył już na mnie z góry. Jego pysk stał się wilczy, na karku wyrosło coś na kształt grzywy. Przybyło mu też kilka dodatkowych kończyn. Zanim zdążyłem choćby pomyśleć, co się dzieje nienaturalny zwierz machnął łapą i z łatwością powalił mnie na ziemię. Siła uderzenia wypchnęła mi powietrze z płuc oraz zamroczyła na chwilę. Gdy zacząłem odzyskiwać zmysły natychmiast poczułem trupi odór. Potem ujrzałem potworny pysk, który dyszał kilka centymetrów od mojej twarzy. Z długich na dwa cale zębów ściekała spieniona breja. Jego oczy były jak ziejące czernią dziury. Zrozumiałem, że za chwilę zginę zagryziony.
– Spokój! Zostaw pana, to swój – przemówił gdzieś z otchłani głos autochtona.
Stwór posłusznie wycofał się nie spuszczając ze mnie wzroku. Rozejrzałem się przerażony. Leżałem na mokrej trawie trzy kroki od patola trzymającego w objęciach moją żonę. W miarę, jak zmysły wracały zrozumiałem, że rozmawiają. Mówiła głównie Monika. Uświadomiłem sobie także, że mały płacze.
– Tyle lat cię nie widziałam, braciszku. Z czasem zaczęłam nawet wątpić, że w ogóle istniałeś. Nie miałam już snów, nie słyszałam ich. Zaczęłam podejrzewać, że byłeś tylko wytworem mojej wyobraźni. Rzuciłam się w życie. Praca, dom rodzina. Koniecznie musisz poznać mojego męża. – Monika trajkotała jak najęta.
– Nie ma co gadać, uczcijmy to – mówiąc to element klepnął moją żonę w tyłek aż podskoczyła i wskazał drugą ręka na dom. – Zapraszam do siebie. Wypijemy małe co nie co i przypomnimy sobie stare czasy.
– Oj, jak ja się za tobą stęskniłam. Nikt nigdy do mnie tak nie mówił. I przestań tak klepać. Wiesz, że to lubię, a on patrzy – odparła chichocząc. – Mój mąż jest inny, wiesz. Kocham go, jest dobrym ojcem i dba o mnie, ostatnio nawet awansował i jest…
– Nie traćmy więc czasu, napijmy się wreszcie! Tylko najpierw niech twój kierownik zmieni koło, bo chyba znowu coś pomylił. – Na twarzy autochtona pojawił się tryumfalny uśmiech.
Monika na ułamek sekundy odwróciła się do mnie. Wyglądała, jak w transie. Jej oczy wydawały się puste i zimne.
– Chodź z nami, gapciu. Tylko najpierw przebierz małego i zmień wreszcie to cholerne koło.
Żona chciała jeszcze chyba coś powiedzieć, ale patol chwycił ją energicznie i przełożył przez ramię. Krzyknęła przy tym, lecz ten krzyk nie wyrażał strachu lecz aprobatę. Patrzyłem, jak odchodzą. Monika biła go w plecy i śmiała się. Autochton zaczął coś bełkotać. Pies stopniowo zmniejszał się, w miarę, jak się oddalali i po chwili był już ponownie tylko kudłatym kundelkiem. Trwał w bezruchu nie spuszczając mnie z oczu.
–Pilnuj! – rzucił patol ze śmiechem wchodząc do domu.
Pies szczeknął dwa razy. Monika tylko śmiała się i jeszcze pogroziła mi palcem, zanim drzwi się za nimi zamknęły. Poczułem, jak moje ciało zaczyna drżeć. Ostatkiem sił zmusiłem się, by nie zwymiotować.
Nie mogłem wstać. Na czworakach dotarłem do samochodu, co chwilę w panice spoglądając na zwierzaka. Ciągle trwał w bezruchu, miałem wrażenie, że nawet nie oddycha. Kubuś darł się w niebogłosy. Drżącymi rękami zacząłem zmieniać pieluchę. Rzadko to robiłem, więc trwało to całą wieczność. Na szczęście mały uspokoił się na widok mojej twarzy. Odetchnąłem na chwilę. Kubuś zajął się miśkiem a ja spróbowałem stanąć na nogi. Najpierw powoli, ostrożnie opierając się o samochód. Ustawszy niepewnie popatrzyłem na koło. Na ośce siedziała felga z przebitą, sflaczałą oponą. Obok leżał zapas. Wyglądał na sprawny. Uważając, by się nie przewrócić, uklęknąłem przy aucie. Drżącymi rękami począłem szukać klucza. Nagle usłyszałem jakiś ruch. Przerażony, odwróciłem się i zobaczyłem go. Piesek podbiegł do mnie trzymając klucz w zębach. Merdał przy tym energicznie ogonem. Przewróciłem się i wydałem z siebie jęk przerażenia. Zwierzak powoli położył narzędzie na ziemi i jak gdyby nigdy nic wrócił na swoje miejsce. Potrzebowałem chwili by dojść do siebie. Gdy w końcu dźwignąłem się z ziemi usłyszałem krzyk. Zadrżałem.
Monika krzyczała rytmicznie. Wrzeszczała tak głośno, iż obawiałem się, że niebo zaraz pęknie i runie razem z resztą mojego świata. Znałem dobrze ten dźwięk, choć słyszałem go ledwie kilka razy w życiu. Moni darła się tak naszej pierwszej nocy, gdy poznaliśmy się na festiwalu pod rozgwieżdżonym niebem. Wrzeszczała tak również na plaży, gdy kilka lat temu polecieliśmy na jej wyśnione Barbados. Ten okrzyk wyrażał radość i spełnienie. Był oznaką nieskończonej więzi i swoistej komunii ze mną oraz absolutem. Do tej pory wierzyłem, że już zawsze będzie zarezerwowany tylko dla mnie, to znaczy dla nas. A teraz dochodził z niszczejącego domu, stojącego przy zapomnianej przez boga i ludzi drodze. Był teraz głośniejszy niż kiedykolwiek. Ona była tam, nie ze mną i nie sama. Krzyki stawały się coraz szybsze i głośniejsze. W końcu Kubuś znów zaczął płakać, a pies wyć. Zdawało się to trwać wieki. Ta okrutna kakofonia była nie do zniesienia. Padłem na kolana i zacząłem płakać jak dziecko. Chciałem się obudzić. Nie chciałem już słyszeć tego krzyku i taplać się w tym brudzie! Bardzo chciałem, by ktoś mnie przytulił. A może chciałem już tylko zapalić a potem umrzeć?
I nagle wszystko ucichło. W jednej chwili. Tak samo jak się zaczęło. Pies ziewnął i zaczął węszyć, a następnie odnalazłszy swoją kość pobiegł w stronę budy. Powoli wstałem, otarłem twarz i rozejrzałem się. Kubuś spał, samochód stał uniesiony na podnośniku, a zwierzak ogryzał kość. Ogarnęła mnie panika. W pierwszej chwili chciałem wskoczyć do auta i odjechać, ratując chociaż syna z tego koszmaru. Opamiętałem się jednak i powoli ruszyłem w stronę domu. Nie spuszczałem psa z oczu. Zrobiłem jeden krok, a potem drugi. Zwierzak nie zareagował. Zrobiłem kilka następnych, psiak zdawał się tego nie zarejestrować. Pewniej ruszyłem do przodu. Z każdym kolejnym krokiem zbliżałem się do upiornego przybytku. Gdy byłem w połowie drogi zerwał się raptem zimny wiatr od wschodu, a chmury rozstąpiły się ukazując niesamowicie rozgwieżdżone niebo. W świetle gwiazd całą okolicę spowiła delikatna błękitna poświata.
Drzwi otworzyły się, i z środka wyszedł autochton prowadząc ze sobą Monikę. Na nieco zbyt dużej twarzy patola malował się posępny uśmiech spełnienia. Oblicza żony jeszcze nie widziałem, miała pochyloną głowę i powłóczyła nogami. Mężczyzna zatrzymał się na ganku i wbił we mnie spojrzenie swych dziwnych oczu. Monika kołysząc się ruszyła niepewnie w moją stronę. Schodząc z ganku potknęła się jednak. Widząc to zareagowałem automatycznie, i choć dzieliło nas dobre dwadzieścia kroków, o dziwo zdołałem podbiec by podtrzymać ją przed upadkiem. Opadła na mnie bezwładnie. Była brudna i śmierdziała alkoholem. Krwawiła. Miała na sobie tylko cuchnące moczem, dziurawe prześcieradło. Dygotała z zimna i strasznie szybko oddychała.
– To zaszczyt kierowniku. Dbaj o niego – przemówił niespodziewanie autochton. Nie rozumiałem jeszcze, o kim mówi. Jego głos był teraz czysty i silny, zupełnie inny niż na początku. – Chodź piesku, wykonało się. Wracamy.
Zwierzak przemknął obok nas i wbiegł do domu. Widząc go o mało co nie straciłem równowagi. Upiorny osobnik pozostał na ganku nie odrywając od nas wzroku.
– Zabije cię! – rzuciłem dygocząc.
Element uśmiechnął się szeroko.
– Najpierw zadbaj o swoją żonę, kierowniku. Głosy mówią mi, że on pilnie potrzebuje pomocy.
– Jedźmy stąd kochanie. Zimno mi i brzuch mnie boli – wyszeptała niespodziewanie Monika i straciła świadomość.
– Już niedługo ich usłyszysz, kierowniku. A wtedy wszystko zrozumiesz. Żegnaj.
Patol wrócił do domu i zamknął drzwi. Chciałem go dopaść, ale samo wspomnienie tej mrocznej postaci budziło we mnie przerażenie. Zająłem się jednak Moniką, nie mogłem jej przecież zostawić.
Ostatkiem sił dowlekliśmy się do samochodu. Otworzyłem drzwi a następnie posadziłem żonę w aucie. Zimno zaczęło mi się dawać we znaki, znów cały drżałem. Świat przed oczami zawirował, ponownie opadłem więc na kolana. Pełznąc ruszyłem w stronę koła. Przyjrzałem się oponie i pomimo mojego beznadziejnego stanu szybko stwierdziłem, że samochód nadaje się do jazdy. Koło był sprawne i dokręcone. Przyjąłem to bez specjalnego zdziwienia, za to ze sporą ulgą. Musiałem tylko opuścić podnośnik. Następnie wgramoliłem się za kierownicę, wyrzucając uprzednio większość bagaży. Przekręciłem kluczyk, beczka błyskawicznie zaskoczyła. Zawróciłem i nie bacząc na nierozgrzany silnik wdepnąłem gaz w podłogę. Ryk rzędowej szóstki szybko zagłuszył obudzonego właśnie Kubusia. Gdy wjechaliśmy na główną drogę, Moni zaczęła majaczyć. Na przemian powtarzała, że boli ją brzuch i że chce do domu. Przeplatała to także z długimi, niezrozumiałymi dla mnie sentencjami przywodzącymi mi na myśl mantry indyjskie lub śpiewy aborygenów. Wtedy jeszcze nic z nich nie rozumiałem.
Trasę do miasta pokonaliśmy szybko, pędziłem jak w amoku zastanawiając się, dokąd w zasadzie jechać. Wskazówki niebezpiecznie zbliżały się do kresów czerwonych pól. Stan mojej żony pogarszał się z każdą chwilą. Zaczęła krzyczeć, obficie krwawić i skręcać się z bólu. Kubuś płakał. W kabinie zaczęło śmierdzieć. Co robić!? Na domiar złego na rogatkach miasta zainteresował się nami nieoznakowany radiowóz. Przerażony gnałem dalej przed siebie ścigany przez pojazd na sygnale. Wyboru dokonał za mnie przypadek. Kiedy przejeżdżaliśmy obok szpitala pod maską coś trzasnęło a po chwili pojawił się biały dym. Przeciążony od dłuższego czasu układ chłodniczy rozszczelnił się. Silnik umierał. Zahamowałem raptownie, skręciłem i zacierając silnik dojechałem do drzwi szpitala. Rzędowa szóstka stanęła nim zdążyłem ją wyłączyć. Próbowałem wysiąść, by pomóc Monice, ale nagle silne ręce chwyciły mnie i cisnęły mną na ziemię.
– Gleba! Nogi i ręce szeroko – krzyknął niski, męski głos.
– Tu jest jeszcze kobieta w zaawansowanej ciąży i dziecko z tyłu. No i śmierdzi wódą – odparł przejęty kobiecy głos z nieukrywana pogardą. – Pierdolone patole! Jak tak można jechać na poród!
Chciałem im o wszystkim powiedzieć. I o jakiej ciąży oni mówią, przecież Monika nie jest… Ale raptem czyjś but docisnął moją twarz do podłoża. Z trudem łapałem dech. Kątem oka widziałem tylko, jak ze szpitala wychodzą ludzie prowadzący łóżko. Z pomocą mundurowych przenieśli na nie wierzgającą i krzyczącą Monikę. Nerwowe głosy zaczęły rozmawiać o delirium, rozwarciu i bloku operacyjnym. W tym momencie poczułem, jak ktoś skuwa mi ręce na plecach. Przy okazji zostałem też kilka razy kopnięty. Zanim zemdlałem spostrzegłem jeszcze, że ktoś wynosi z auta Kubusia.
– Ktoś się nimi zajmie – pomyślałem po czym odpłynąłem w ciemność.
Byłem przekonany, że umieram, ale wtedy usłyszałem głosy. Ich głosy. One otworzyły mi oczy.
*****
Oskarżyli mnie o co tylko się da Mamo. Nie wierz im proszę. Nie znęcałem się nad Moniką, nie ukrywaliśmy przed światem niechcianej ciąży. Ona nie była alkoholiczką i nie umarła przy porodzie. Powiedzieli mi to w snach. Ona nie umarła, Mamo! Za wierną służbę została żywcem porwana do nich, do lepszego świata. Lekarz powiedział mi, że deformacja twarzy tego dziecka jest wynikiem nadużywania alkoholu. Głupiec! Głosy rzekły mi, to ich błogosławieństwo a nie wielokrotne rozszczepienie warg! W miarę jak będzie dorastał, jego twarz nabierze kolejnych boskich cech. Wtedy go rozpoznają! Obrońca twierdzi, że grozi mi wiele lat w więzieniu lub oddział zamknięty. Niekompetentny idiota! Ja ucieknę Mamo, ucieknę i będę go wychowywał. Dbaj o niego do tego czasu. Jeśli starczy Ci sił zajmij się także Kubusiem, zostawię Ci go. Głosy nakazały, bym był dla ich dziecka niczym Święty Józef. Bym go wychowywał i chronił, póki jego czas nie nastanie, pomimo iż nie jest moim synem. A gdy dojrzeje odkryje swoje powołanie i powstanie, a za nim pójdą inni. I będzie rządził narodami ogniem i mieczem, i pasł je rózgą żelazną! Oni jeszcze śpią Mama, pamiętaj! Oni śpią, aby trwać, kiedyś wrócą, już niebawem!