- Opowiadanie: Arnubis - Wszystko dla mojej słodkiej dziewczynki

Wszystko dla mojej słodkiej dziewczynki

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wszystko dla mojej słodkiej dziewczynki

Czerń toczyła słońce niczym tłusty robak. Powoli, lecz nieubłaganie, wygryzała coraz większe kęsy świetlistej tarczy i jedynie kwestią czasu pozostawał moment, gdy pożre ją do reszty, pogrążywszy ziemię w ciemności. Miastowe gazety próbowały tłumaczyć, że to nic nadzwyczajnego, w pełni naturalne zjawisko. Po prostu księżyc miał przesłonić tarczę słońca. Mieszkańcy Namsadi wiedzieli lepiej. Słowa o księżycu tylko napełniły ich głębszym przerażeniem – oto w ciągu dnia sam Mēness, przeklęty bóg z zamierzchłych czasów, miał rzucić wyzwanie słońcu i przejąć władanie nad światem.

Dom Leedskalninów, tak jak i pozostałe we wsi, zamknięto na cztery spusty. Wszystkie okna szczelnie zasłonięto, a rodzina zebrała się przy stole na wspólnej modlitwie, nie śmiejąc wyjrzeć na zewnątrz, póki powrót słońca nie przegoni złych mocy.

Szeptany zatrwożonymi głosami różaniec zakłóciło łomotanie do drzwi. Domownicy poderwali się na nogi z sercami struchlałymi ze strachu. Ojciec chwycił za ciężki nóż, a najstarszy syn, Edward, złapał za siekierę. Obaj powoli zbliżyli się do wejścia, gdy ponownie rozległ się hałas, a wraz z nim rozgorączkowany głos.

– Leedskalnin! Otwórz! To ja, Skuvst!

Edward podszedł do drzwi i pospiesznie otworzył je na oścież. W progu stał postawny mężczyzna w kwiecie wieku, o twarzy bladej jak styczniowy śnieg.

– Agnes – wyszeptał na widok młodzieńca. – Agnes. Ona… nie ma jej. Nie wróciła do domu.

Chłopak poczuł, jak w jednej chwili serce zamienia mu się w ciężką bryłę lodu. Bez słowa odepchnął na bok sąsiada i rzucił się pędem przez spowitą w ciemności wioskę ku nieodległej ścianie lasu. Tam, gdzie rano poszła jego słodka Agnes, by szukać kwiatów, z których miała ułożyć swój ślubny bukiet.

 

***

 

Nagłe szarpnięcie autobusu wyrwało mnie z objęć snu. Rozejrzałem się dookoła nieco nieprzytomnym wzrokiem i dopiero po kilku chwilach zauważyłem, że pojazd zatrzymał się na brukowanym placu, a kierowca spogląda na mnie z mieszaniną obojętności i niechęci.

– Homestead! – zawołał głosem dobitnie wskazującym, że czyni to już nie pierwszy raz. – Wysiadasz pan, czy jedziesz dalej? Jeśli jedziesz dalej, to musisz dopłacić do biletu!

Pospiesznie poderwałem się na nogi i przygładziłem włosy.

– Tak, tak, naturalnie, już wysiadam, dziękuję panu serdecznie! – wyrzuciłem z siebie nerwową wiązankę.

Boleśnie świadom niezgrabności swojego akcentu czułem, jak płoną mi poliki. Szybko opuściłem pojazd, unikając wzrokiem kierowcy i tak bardzo chciałem się oddalić, że niemal zapomniałem bagażu. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o nim, zabrałem walizkę, a autobus zawarczał silnikiem, strzelił z rury kłębem czarnego dymu i odjechał.

Zostałem sam. Na Florydzie. W ostrym, palącym słońcu, które wydawało się tak obce i inne od tego, które świeciło nad rodzinną Łotwą. Otarłem czoło i założyłem kapelusz.  Z kieszeni wygrzebałem starannie złożoną kartkę z adresem, po czym ruszyłem na poszukiwania uczynnego Amerykanina, który pomoże mi dostać się na miejsce.

Po upływie pół godziny dotarłem na miejsce. A w każdym razie trafiłem pod wskazany adres, nie byłem jednak pewien, czy nie zaszła jakaś pomyłka, widok bowiem wprawił mnie w osłupienie. List, który otrzymałem od wuja, wspominał jedynie, że kupił działkę i postawił na niej dom, ale to… W głębokim szoku wpatrywałem się w potężny, dwuipółmetrowy mur wzniesiony z kolosalnych bloków szarego wapienia, przywodzący na myśl warowne fortece z zamierzchłej przeszłości. Być może powinienem podejrzewać coś widząc ciekawskie spojrzenia, jakimi obrzucali mnie ludzie pytani o drogę, ale jak przewidzieć coś takiego? Gdy tak wpatrywałem się w tę tajemniczą budowlę, jakieś dziwne, trudne do nazwania odczucie zaczęło rodzić się w mojej piersi. Tak jak gdyby skały emanowały subtelną, obezwładniającą aurą, która przenikała całą okolicę i wypełniała ją mieszaniną nabożności i podskórnego lęku. W głowie zrodziła mi się myśl, że podobnie muszą czuć się ludzie stojąc wewnątrz kamiennych kręgów, które rozsiane są po Europie. Albo może wędrując korytarzami w głębi monumentalnych grobowców egipskich faraonów.

– Imponujące, nieprawdaż? – spytał mężczyzna, który mnie tu przyprowadził.

Był to człowiek stary, lecz pomimo wieku wciąż niedźwiedzio potężny, jego ciało nieodzownie nosiło ślady życia spędzonego na ciężkiej, fizycznej pracy. Wraz z gęstą, siwą brodą nadawało mu to widok dziki i w pewien sposób niebezpieczny. Moja nieprzyzwoicie bujna wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz jaskiniowca z ogromną, sękatą maczugą.

– No, to ja już będę się zbierał – odezwał się znowu ochrypłym głosem. – Przekaż wujowi uszanowanie od Orvala i powiedz, że wszystko gotowe. Przyjdę po zachodzie słońca.

Po chwili już go nie było, a ja ruszyłem wzdłuż muru. Zatrzymałem się przed czymś, co musiało być bramą, lecz wejście do środka zagradzał ogromny głaz. Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem porowatej powierzchni, chcąc poczuć jego strukturę. Ku mojemu zdumieniu, kamień poruszył się pod wpływem delikatnego dotyku. Pchnąłem odrobinę mocniej i głaz zaczął obracać się wokół własnej osi, napędzany zapewne jakimś tajemniczym mechanizmem, chociaż w pierwszej chwili przez głowę przemknęła mi niedorzeczna myśl o diabelskich siłach.

Moim oczom ukazało się przejście, w którym wygodnie mógłby zmieścić się mężczyzna znacznie postawniejszy ode mnie. Wszedłem do środka i zamarłem. Widok murów oraz tajemnicza brama powinny przygotować mnie na to, co ujrzałem w środku, ale tego nie zrobiły. Stałem tam z szeroko rozwartą gębą niczym wioskowy imbecyl i wpatrywałem się w kamienny ogród mojego wuja.

Teren ogrodzony murem w rzeczywistości wcale nie był specjalnie rozległy, ale w tamtej chwili zdawał mi się wielki niczym stadion piłkarski. To nie rozmiar obiektu jednak imponował, lecz to, co się w nim znajdowało. Na starannie wysypanej żwirem ziemi, wśród zieloności palm i krzewów, stały rzeźby. Dziesiątki, może setki rzeźb. Wszystkie wykute były z tego samego szarego, porowatego wapienia, co mury. Ociosane na rozmaite kształty, jedne przedstawiały ciała niebieskie, inne wznosiły się ku chmurom jak obeliski, a jeszcze inne uformowano na podobieństwo z pozoru zwyczajnych krzeseł i stołów. Za sprawą surowca z którego je wykonano wszystkie wywoływały wrażenie starożytnych, niemalże przedwiecznych, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to niemożliwe.

Pod ścianą, niedaleko wejścia dojrzałem podwyższenie, na którym królował ogromny, grubo ciosany tron. Tuż za nim wznosił się wapienny blok zakończony rzeźbą przedstawiającą księżycowy sierp. Na sam jego widok poczułem jakiś podświadomy, atawistyczny lęk. Nie chciałem nawet wyobrażać sobie istoty, która mogła być godna tego siedziska.

Następnie moją uwagę przykuła dwupiętrowa wieża uwieńczona krenelażem. Jako że nie widziałem nigdzie żywej duszy, ruszyłem w kierunku budowli, wciąż oglądając się na mijane cuda. Na ścianie tego dziwacznego gmachu dostrzegłem miedziany dzwon. Nie mając lepszego pomysłu pociągnąłem energicznie za zwisający z niego sznur.

– Już idę, już idę! – rozległ się głos dobiegający z najwyższego piętra budynku.

Po chwili na szczycie schodów pojawił się drobny, mierzący może półtora metra wzrostu mężczyzna ubrany w elegancki garnitur.

– Zwiedzanie kosztuje dwadzieścia pięć centów – powiedział nienaganną angielszczyzną gdy tylko zszedł na dół.

Odruchowo sięgnąłem ręką do kieszeni, by poszukać monet, zanim zganiłem się w myślach za głupotę. Przyjrzałem się uważniej rozmówcy. Chociaż nigdy w życiu go nie spotkałem, niemal natychmiast rozpoznałem wuja Eda. Zbyt był podobny do mojego ojca, abym mógł się pomylić.

– Wuju, to ja, Anrijs – powiedziałem i uśmiechnąłem się nieśmiało.

– Anrijs! – Mężczyzna rozpromienił się, a mi kamień spadł z serca. – Wielkie nieba, chłopcze, jak się cieszę, że cię widzę! Mam nadzieję, że podróż minęła ci znośnie. Jak się miewa mój brat?

– Dobrze. To znaczy podróż minęła mi dobrze, wuju. Ojciec ostatnio choruje, lekarze w Rydze mówią, że to może być nowotwór. Zabronili mu daleko podróżować, chociaż też chciał w końcu cię odwiedzić.

– Tak, tak, smutna sprawa – powiedział wuj Edward, a ja odniosłem wrażenie, że tak naprawdę wcale mnie nie słuchał, myślami będąc gdzie indziej. – Przywiozłeś ją?

– Kogo przywiozłem, wuju?

– Ziemię, oczywiście! – wykrzyknął nagle rozgorączkowany. – Ziemię ze starej, dobrej Namsadi, tak jak prosiłem w liście!

– Ah tak! Oczywiście, mam pełen słój, o tutaj. – Poklepałem walizkę. – Celnicy byli zdziwieni, kiedy chciałem wwieźć ją do Ameryki, ale udało mi się ich przekonać, że…

– Daj mi ją – przerwał mi Edward. Po chwili jednak dodał łagodniejszym głosem: – Proszę, to wiele dla mnie znaczy.

Przyjrzałem mu się nieco podejrzliwie. W zasadzie nie wiedziałem, ile to dla niego znaczy, ani dlaczego. Wuj Edward nigdy nie utrzymywał zbyt intensywnych relacji z resztą rodziny. Odkąd opuścił Łotwę, na długo przed moimi urodzinami, nie przejawiał żadnego zainteresowania rodzinnymi stronami, aż do czasu, gdy kilka miesięcy temu niespodziewanie poprosił w liście o przesłanie mu odrobiny ziemi z rodzinnej wsi. Szczęśliwie złożyło się, że w tym czasie podjąłem już decyzję o emigracji za ocean, postanowiłem więc samodzielnie przywieźć to dziwne zamówienie.

– Naturalnie, wuju – powiedziałem po chwili. – Jeśli tylko możesz wskazać mi miejsce, w którym będę mógł się rozpakować, zaraz znajdę ten słój.

– Rozpakować? Chcesz tu zostać? – zdziwił się mężczyzna.

– No cóż, pokonałem daleką drogę i nie znam w tym kraju nikogo poza tobą. Liczyłem na to, że będę mógł zostać tu kilka dni, zanim wyruszę dalej.

– Tak, tak, oczywiście. – Wuj pokiwał energicznie głową. – Chodziło mi po prostu o to, że… No tak. Widzisz, warunki tutaj są dość… surowe. Jestem pewien, że w mieście znalazłbyś motel, w którym byłoby ci wygodniej.

– Nie jestem zbyt wymagający, wuju – odparłem z uśmiechem. – Chciałbym za to spędzić z tobą nieco więcej czasu i lepiej cię poznać. Poza tym – kto chciałby opuszczać tak niesamowite miejsce, żeby spać w jakimś motelu?

Te słowa najwyraźniej trafiły w jakiś czuły punkt w sercu wuja Edwarda, bowiem po chwili prowadził mnie już do wnętrza wieży. Cały parter zajmował magazyn połączony z warsztatem, na drugim piętrze zaś znajdował się pokój wuja. Trochę miejsca znalazło się jednak dla mnie w ciasnym składziku na pierwszym piętrze. Nic wielkiego, tylko hamak rozciągnięty nad starymi skrzyniami, ale ja naprawdę nie jestem wymagający w kwestiach zakwaterowania. Zgodnie z obietnicą zaraz otworzyłem walizkę i wyciągnąłem słoik pełen ciemnej ziemi.

Wuj pospiesznie złapał za podany pojemnik i mógłbym przysiąc, że ledwie powstrzymał się przed przytuleniem go do piersi. Serce ścisnęło mi się na ten widok. Nie spodziewałem się, że ten surowy mężczyzna, choć nie chciał dać po sobie tego poznać, tak głęboko tęsknił za rodzinnymi stronami.

Niedługo później przeszliśmy do ogrodu. Usiedliśmy na jednych z tych niesamowitych foteli przy kamiennym stole i piliśmy kawę, przegryzając ją sucharami. Okazało się, że dieta wuja była równie skromna jak warunki, w których mieszkał. Nie poświęcałem jednak temu szczególnej uwagi, skupiając się na otaczających mnie niezwykłościach.

– Powiedz mi wuju, o co chodzi z tym miejscem – zapytałem w końcu. – To znaczy, jest niesamowite, naprawdę. Nie mogę jednak nie spytać: dlaczego? Dlaczego zbudowałeś tak niezwykłe miejsce?

– Och, to dla niej – odparł wuj Edward, a po chwili, widząc moją zdziwioną minę, dodał: – Dla mojej słodkiej dziewczynki.

Jego słowa niespecjalnie mi pomogły. Wiedziałem, że nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci, nie byłem więc pewien o kim mówi. Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie, jak ojciec opowiadał mi kiedyś o zaginionej narzeczonej swojego starszego brata.

– Nazywała się Agnes, tak? – spytałem. – Ten ogród to ma być jakaś pamiątka? Grobowiec, którego nigdy nie miała? Pomnik?

– Agnes… – wyszeptał wuj. – Tak, grobowiec, można tak to nazwać. Zbudowałem to dla niej.

– To musiała być niesamowita budowa. Te głazy ważą na oko dziesiątki ton! Zaangażowałeś pewnie do tego połowę miasteczka! – Roześmiałem się.

– Nie, skądże. Zbudowałem to sam, kamień po kamieniu.

Spojrzałem na niego uważnie, przekonany, że stroi sobie ze mnie żarty. Twarz mojego krewniaka pozostawała jednak niewzruszona, nie drgnął nawet jeden mięsień, zdradzając skrywany wybuch wesołości.

– Jakim cudem? W jaki sposób mógłbyś dokonać samemu czegoś takiego?

Wuj spojrzał mi głęboko w oczy, a ja dojrzałem w jego wzroku coś głęboko niepokojącego. Jakąś ukrytą determinację, przebłysk woli tak twardej, że w starciu z nią podwaliny świata gotowe były rozpaść się na proch.

– Po opuszczeniu kraju wiele podróżowałem. Uczyłem się, ale nie w tych ograniczonych szkołach, do których uczęszczają zamknięte na wiedzę półgłówki. Zgłębiałem sekrety wielokrotnie starsze niż kraj, w którym teraz mieszkam. Studiowałem zapiski azteckich kapłanów. Poznałem starożytne tajemnice egipskich budowniczych, za sprawą których bez trudu wznosili swe piramidy. Nauczyłem się władać mocami, o których współcześni uczeni nawet nie śnią.

Wpatrywałem się w niego pogrążony w głębokim szoku. Wzburzenie, które mną zawładnęło, musiało z pewnością odmalować się na mej twarzy, po chwili bowiem wuj wybuchnął suchym, urywanym śmiechem.

– Żartowałem, chłopcze! Ależ masz minę! – Zarechotał raz jeszcze, chociaż po chwili śmiech ten przeszedł w kaszel. – Po prostu znam się na dźwigniach i przekładniach. To naprawdę nic skomplikowanego, może kiedyś pokażę ci, jak to działa.

Musiałem zrobić się czerwony niczym rak, bo wyraźnie czułem jak policzki płoną mi ze wstydu. Znowu ta moja wybujała wyobraźnia! Przez chwilę naprawdę byłem gotów uwierzyć w żart, którym postanowił uraczyć mnie wuj. I muszę wyznać, że kiedy przyznał się do kłamstwa, poczułem lekkie ukłucie zawodu. Aby ukryć zmieszanie zaśmiałem się krótko.

– Prawie ci uwierzyłem, wuju! Ojciec nigdy nie mówił, że taki z ciebie kawalarz. Ale i tak, to musiało być nie lada wyzwanie. Chętnie nauczę się wszystkiego, co zechcesz mi pokazać.

Wuj spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, jakby miękko. Mógłbym przysiąc, że przez chwilę w jego oczach błysnęły łzy. Pomyślałem o tym, jak samotny musiał być ten człowiek, przez całe życie nie mający przy sobie żadnego dziecka ani krewniaka, którego mógłby uczynić spadkobiercą swych sekretów. Sam od dziecka byłem w zasadzie samotnikiem stroniącym od większości ludzi, poczułem więc rodzącą się między nami więź.

– Jak tylko znajdzie się czas – powiedział wuj Edward. – Anrijs… cóż, szczerze mówiąc, jeżeli planujesz zostać w tym kraju na stałe, powinieneś przyjąć amerykańskie imię. Może Harry? Brzmi dość podobnie. W każdym razie, jakie masz plany?

– Poza tymi kilkoma dniami, które chciałem tu spędzić? – Uśmiechnąłem się szeroko. – Szczerze mówiąc, to nie jestem jeszcze pewny. Ten kraj jest pełen możliwości, prawda? Zastanawiam się nad pójściem na uniwersytet, zawsze pociągała mnie nauka.

– Och, studia. A co dokładniej?

– Jeszcze nie jestem pewien, walczą we mnie, jeśli mogę tak to ująć, dwie przeciwstawne idee. Z jednej strony literatura, może zostałbym dziennikarzem albo pisarzem? Ale z drugiej: fizyka.

– Wspaniale! – zawołał podekscytowany wuj. – Wyśmienicie. Fizyka jest kluczem do zrozumienia sekretów wszechświata, mój chłopcze. A do tej pory ludzkość poznała odpowiedzi na jedynie garstkę podstawowych pytań. Zresztą większości z tych odpowiedzi i tak nie zrozumiała… Sam napisałem kiedyś kilka prac dotyczących magnetyzmu, jeżeli chcesz, to chętnie ci je pokażę.

– Z przyjemnością – odparłem, szczerze rozbawiony entuzjazmem wuja.

Gdzieś z tyłu głowy kołatała mi się myśl, że o czymś zapomniałem. Przez chwilę skupiałem się, by ją pochwycić, w końcu jednak przyszło olśnienie.

– Kiedy szukałem twojego domu, wuju, pytałem miejscowych o drogę. Pewien mężczyzna, niejaki Orval, jeśli dobrze pamiętam, najwyraźniej twój druh, doprowadził mnie tutaj.

– Czyżby? – Wuj uniósł jedną brew w pozornie obojętnym geście, ale widziałem napięcie w całym jego ciele.

– Owszem. Prosił też, aby przekazać ci uszanowanie i…

– Tak?

– Wspomniał, że wszystko gotowe, chociaż nie wiem, co miał na myśli. I że przyjdzie po zachodzie słońca.

Całe moje ciało przeszył dreszcz, gdy ujrzałem wyraz, jaki na ułamek sekundy przyjęła twarz wuja. Była to szalona mieszanina sprzecznych emocji. Widziałem tam obłąkańczą radość, przerażenie, pożądanie, a także zimną nienawiść. Jak jeden człowiek mógł zmieścić tę kotłowaninę uczuć w jednej tylko minie? Nie jestem zresztą pewien, ile z tego było jedynie wytworem mojej wyobraźni, rozbudzonej rozmową. Po chwili twarz wuja znów była spokojna jak wcześniej.

– Wygląda na to, że przybyłeś w samą porę, chłopcze – powiedział.

– W samą porę na co, wuju?

– To się jeszcze okaże. – Na jego ustach wykwitł tajemniczy uśmiech. – Teraz jednak pozwól, że cię przeproszę. Muszę zająć się kilkoma pilnymi sprawami. Jeżeli chcesz, możesz zwiedzać do woli teren ogrodu, sugeruję ci też rozejrzeć się po mieście. Koniecznie jednak wróć przed zachodem słońca. Bezwzględnie proszę cię, abyś po zmroku nie opuszczał swojego pokoju. Pod żadnym względem.

– Oczywiście, wuju – odparłem, a w mej głowie natychmiast pojawiła się setka niesamowitych podejrzeń.

– No, bardzo dobrze. Życzę ci więc miłego dnia. Naprawdę się cieszę, że przyjechałeś, chłopcze.

 

***

 

 Niewiele pamiętam z reszty tego dnia. Idąc za sugestią wuja zwiedziłem dokładnie jego ogród, do czego nie trzeba było mnie zachęcać, a potem powłóczyłem się nieco po okolicy. Cały czas jednak moje myśli zajmowało tajemnicze wydarzenie, które miało odbyć się nocą. Co takiego łączyło wuja z niepokojącym Orvalem? I co też planowali, że chcieli ukryć to przed moim wzrokiem?

Czułem się podle. Czułem się podle, bo wiedziałem, że nadużyję gościnności wuja, który tak ciepło przyjął mnie we własnym domu. Nawet przez chwilę nie wątpiłem w to, że ulegnę pokusie i przynajmniej rzucę okiem na to, co miało się wydarzyć. Zresztą, wuj pewnie o tym wiedział. Mógł przecież nie zgodzić się na mój nocleg w wieży. Gdyby nie chciał, żebym coś zobaczył, to nic by o tym nie wspominał. Przespałbym spokojnie całą noc, nie wiedząc nic o żadnych tajemniczych sprawach rozgrywających się pod moim nosem. Pewnie więc chciał, żebym był świadkiem tych wydarzeń. Te marne próby tłumaczenia nie wypadły zbyt przekonująco, ale trzymałem się ich kurczowo.

Zgodnie z obietnicą wróciłem do ogrodu przed zmierzchem, pożegnałem się z wujem, po czym zamknąłem się w składziku na piętrze. Zapaliłem lampkę naftową i wyciągnąłem się w hamaku. Sięgnąłem do walizki, wyciągnąłem z niej wyświechtaną książkę, by lekturą zabić czas oczekiwania. Był to „Król w Żółci” Chambersa, którego kupiłem w antykwariacie zaraz po przybyciu do Ameryki. Słyszałem kiedyś, że jeżeli chce się poznać duszę jakiegoś narodu, należy najpierw poznać jego lęki. Sprzedawca polecił mi tę książkę, ostrzegając jednocześnie, że ciąży nad nią fatum, potrafiące odebrać zmysły czytelnikowi. Oczywiście wziąłem to za tani chwyt, mający zachęcić klienta do zakupu. No cóż, zadziałał. Co prawda nie martwiłem się o swoje zmysły, ale sama lektura okazała się zajmująca. Tego wieczoru jednak czytanie szło mi opornie i wkrótce, zupełnie wbrew sobie, pogrążyłem się w niespokojnym śnie.

Zbudził mnie tajemniczy dźwięk. Przypominał trochę śpiew, ale nie było w nim żadnych słów, a przynajmniej ja żadnych nie mogłem rozróżnić. Przypominał nieco mantrę z odległego, wschodniego klasztoru, ale jego brzmienie było zdecydowanie bardziej chropowate i niepokojące. Sam rytm także wydawał się niewłaściwy, dźwięk bez ostrzeżenia podnosił się i opadał, przyśpieszał szaleńczo, by nagle zwolnić i niemal ustać.

Przez chwilę, nim rozbudziłem się na dobre, wydawało mi się, że ta melodia jest elementem mego snu. Że to potępiona muzyka rozbrzmiewająca ulicami zaginionej Carcosy, o której czytałem przed zaśnięciem. Kiedy jednak uświadomiłem sobie, że w rzeczywistości dźwięk dobiega zza zamkniętych drzwi wieży, gdzieś z kamiennego ogrodu, natychmiast oprzytomniałem. Przypomniałem sobie o tajemniczej wizycie, którą zapowiedział niepokojący Orval.

Natychmiast poderwałem się na nogi. Ostrożnie zbliżyłem się do drzwi i otworzyłem je, modląc się w duchu, by nie skrzypiały. Na szczęcie wuj utrzymywał swoje domostwo w dobrym stanie. Wychynąłem na wąskie schodki prowadzące do ogrodu i zamarłem, kiedy ujrzałem rozgrywającą się w nim scenę.

W samym centrum, przed kamiennym stołem, czy też może prędzej – ołtarzem, stał wuj Edward. Miał na sobie dziwną szatę z szerokim kapturem skrywającym twarz, tak, że w zasadzie poznałem go głównie po wzroście. Unosił dłonie ku rozgwieżdżonemu niebu i śpiewał. To z jego gardła wydobywał się ów dźwięk, który zbudził mnie ze snu. Teraz, gdy znalazłem się na otwartej przestrzeni, dziwaczna mantra brzmiała jeszcze bardziej niepokojąco. Melodia zdawała się przenikać mnie i pobudzać jakieś pierwotne, ukryte głęboko części mojego jestestwa. Czułem, jak rodzi się we mnie pragnienie by dołączyć do wuja i razem z nim wyśpiewywać ten pełen niewysłowionej grozy hymn. Nocne powietrze drżało od niesionej głosem mocy. I nie tylko ono. Wydawało mi się, jakby cały ogród zjednoczył się z mym wujem w tej mistycznej chwili. Ostrożnie dotknąłem wapiennej ściany wieży i gwałtownie nabrałem powietrza. Kamień wibrował, rezonując w idealnej harmonii z ochrypłym śpiewem.

W tej chwili z mroku pod murem wyłoniła się ogromna postać. Była spowita w taką samą szatę jak mój wuj, domyśliłem się jednak, że to nikt inny niż Orval. W rękach niósł jakiś nieforemny kształt, jakby wór lub kłąb materiału, nie mogłem dostrzec szczegółów w panującej ciemności. Szedł powoli w stronę ołtarza, przed którym stał wuj. W pewnej chwili odwrócił głowę w moją stronę. W głębi kaptura błysnęły białka oczu, odbijając światło księżyca. Zobaczył mnie, byłem tego pewny. Mimo to nie zareagował i ruszył dalej. Nieco ośmielony podszedłem bliżej, by mieć lepszy widok na rozgrywające się misterium, i skryłem się za masywnym blokiem wapienia.

Teraz dostrzegłem, że na płaskim kamieniu pełniącym rolę ołtarza leży misa wypełniona ciemną substancją. Po chwili uświadomiłem sobie, że musiała być to ziemia. Ziemia, którą sam przywiozłem z odległej Łotwy. Orval stanął przed wujem. Sięgnął do worka, teraz bowiem byłem już pewny, że to płócienny worek, i wyciągnął z niego śnieżnobiałe jagnię. Zwierzę miało skrępowane grubym rzemieniem nogi i pysk owinięty ciasno kawałkiem szmaty, tak, że nie było w stanie wydobyć z siebie głosu. Wyraźnie widziałem jak drży ze strachu w ogromnych łapskach trzymającego je człowieka.

Atmosfera w ogrodzie nagle stężała. Początkowo nie mogłem zrozumieć skąd wzięła się ta zmiana, dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ucichł monotonny śpiew. Cały świat zamknięty wewnątrz kamiennych murów zamarł w pełnym napięcia oczekiwaniu. Wuj Edward opuścił dłonie, a potem nagle sięgnął do rękawa szaty, wydobył z niego sztylet i jednym ruchem rozpłatał gardło jagnięcia. W ostatniej chwili stłumiłem okrzyk, gdy zobaczyłem jak ciemna posoka ścieka do wypełnionej ziemią misy.

 Wuj uniósł zakrwawiony nóż i wycelował go w księżyc. Zaczął krzyczeć obcym, przepełnionym mocą głosem.

Nog Mēness! Mggoka'ai ya! Nog Mēness! Y' ymg' uln! Ahe ya uln ng nog! Nog Mēness! Gn'th'bthnk ng shugg ah ymg' uln! Nog Mēness!

Nie znałem języka, którym się posługiwał. Nie miałem prawa go znać, tak jak nie powinien znać go żaden śmiertelnik. Nie znałem więc znaczenia słów, ale sam ich dźwięk napawał moje serce grozą czarniejszą niż otchłań pomiędzy gwiazdami. Jedno słowo jednak było mi znajome. Mēness. Zadrżałem na wspomnienie opowiadanych w rodzinnych stronach klechd o pradawnym demonie, który władał księżycem.

Nog Mēness! – wykrzyknął po raz ostatni wuj Edward.

Powietrze zawibrowało pod wpływem tego głosu, a potem pękło. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. W jednej chwili świat był spójną całością, w następnej zaś… Trudno znaleźć słowa, które mogą opisać to, co wtedy czułem. Tak jakby w samej strukturze otaczającej mnie rzeczywistości pojawiła się szczelina, przez którą przedostało się COŚ. COŚ ogromnego, niepojętego. Obcego.

Przybył na wezwanie mojego wuja. Jego jestestwo zajęło księżycowy tron, potem sąsiadujące z nim siedziska, rosło, puchło, aż w końcu wypełniło całą przestrzeń ograniczoną murem z wapienia. Mimo tego nie widziałem go. Była jedynie ciemność, otaczająca nas ze wszystkich stron, obezwładniająca, bezlitosna. A w niej, w samym centrum, tam, gdzie stał tron, bladym światłem księżyca płonęła para oczu.

Upadłem na kolana, ukryłem twarz w ramionach i zacząłem szlochać. Całkowicie straciłem rachubę czasu. Nie wiem, czy minęły godziny czy sekundy, ale nagle usłyszałem głos wuja Eda. Był cichy, lekko zachrypnięty, ale nie brzmiał już jak wtedy, gdy wykrzykiwał inkantacje w obcym języku.

– Życie za życie – powiedział. – Dusza za duszę. Wolność za wolność. Jesteś uwięziony, nie opuścisz tego miejsca bez mojej zgody. Uwolnij ją. Uwolnij ją, albo pozostaniesz tu do wschodu słońca.

Ciemność zafalowała i zaczęła się cofać. Po chwili znów byłem w stanie dostrzec skałę, za którą się chowałem, wuja, Orvala, otaczające nas rzeźby. Mēness jednak nie odszedł. Podwyższenie otaczające tron wciąż pozostawało plamą gęstej czerni, czerni która na pozór żywej istoty zdawała się poruszać, kłębić, pulsować.

– Uwolnij ją – powtórzył wuj. – To jedyne wyjście.

Spojrzałem na niego z mieszaniną podziwu i lęku. W ciągu jednej chwili pojąłem ogrom woli i determinacji tego niepozornego człowieka, który poświęcił całe życie przygotowując się do tej chwili. Do starcia z przedwieczną, nieludzką potęgą, w którym stawką była dusza dawno utraconej miłości, jego słodkiej dziewczynki.

W tym właśnie momencie ciemność eksplodowała. Zobaczyłem jeszcze jak zbliża się ku mnie i mrok przesłonił mi widok. Czułem jak krępuje mnie coś na podobieństwo macek, grubych jak powrozy, twardych, ale jednocześnie lepkich. Przerażające więzy wiły się po mym ciele, zaciskając się coraz mocniej i mocniej, wyciskając ze mnie dech. W końcu otworzyłem usta by krzyczeć, a wtedy zimna ciemność wpłynęła do nich i wypełniła moje ciało.

– Chłopak nie ma z tym nic wspólnego. – Usłyszałem drżący głos wuja, powoli wymawiający poszczególne słowa. – Zostaw go.

Nic się nie stało. Mijały kolejne sekundy, nie wiem jak wiele, a ja wiłem się z bólu i przerażenia. 

– Życie za życie – przemówił w końcu twardy głos. Orval?

W ostatnim przebłysku świadomości ujrzałem jeszcze twarz wuja, pogrążoną w smutku tak głębokim, że wydawało mi się to niemożliwe. Potem w końcu uległem i była już tylko ciemność.

 

***

 

Obudziły mnie ciepłe promienie słońca delikatnie liżące po twarzy. Otworzyłem oczy i przez kilka chwil wpatrywałem się bezmyślnie w błękit wiszącego nade mną nieba. Czułem twardy żwir wbijający mi się w plecy i ból zastałych mięśni. Spróbowałem się podnieść i syknąłem z bólu, gdy odezwały się zmiażdżone żebra. W jednej chwili spłynęła na mnie pamięć o wydarzeniach ostatniej nocy. W nagłym ataku paniki rozejrzałem się dookoła, szukając drogi ucieczki.

Zamiast niej dostrzegłem potężnego Orvala siedzącego na kamiennym stole, palącego papierosa i przyglądającego mi się bez większego zainteresowania. W jakiś sposób udzielił mi się spokój tego ponurego mężczyzny, zdołałem bowiem się opanować i z trudem podniosłem się na nogi. Rozejrzałem się po ogrodzie, lecz nigdzie nie widziałem śladów nocnego rytuału. Zniknęła misa z ziemią wymieszaną z krwią. Zniknęło truchło jagnięcia. Zniknęły dziwaczne szaty, zastąpione przez prosty strój roboczy Orvala. Zniknęła… zniknęła ciemność zasiadająca na tronie. Zniknął wuj Edward.

– Gdzie… – wyszeptałem ochrypłym głosem. Przełknąłem ślinę, by zwilżyć gardło i spróbowałem jeszcze raz. – Co z moim wujem?

Orval nic nie odpowiedział, podniósł się jednak i ruszył w stronę wieży. Poszedłem za nim bez słowa. Udaliśmy się do izby na ostatnim piętrze, którą zajmował wuj. W środku, na prostym łóżku leżało jego ciało. Nie miałem cienia wątpliwości, że w tej zimnej skorupie nie pozostał nawet okruch życia. Przeżegnałem się, nie zważając na pogardliwy uśmieszek mojego towarzysza.

– Co mu się stało?

– Życie za życie – odpowiedział głuchym głosem starzec. – Dusza za duszę.

– Agnes? – spytałem. – Poświęcił się, by ją uwolnić?

Orval pokręcił powoli głową.

– Zapłatą za jej wolność była wolność Mēnessa.

– Więc… więc co…

Przypomniałem sobie przerażenie, które ogarnęło mnie, gdy pochwyciły mnie utkane z mroku ramiona demona i wyraz twarzy wuja. Życie za życie… Nie byłem w stanie zadać pytania do końca. Nie, gdy domyślałem się odpowiedzi. Spojrzałem na twarz zmarłego, którego poznałem ledwie dzień wcześniej. Nie malował się na niej spokój, jak początkowo mi się zdawało. Nie był to też ból, ani strach. Nie malowało się na niej zupełnie nic.

Odwróciłem się, nie mogąc dłużej patrzeć na ciało i wyszedłem. Sprawy pogrzebu, przy pomocy Orvala, załatwiłem tak szybko jak to było możliwe. Miejscowy lekarz jako przyczynę zgonu podał zawał serca, chociaż gdy opuszczał izbę wuja na jego twarzy malowała się głęboka konsternacja. Następnego dnia pochowaliśmy ciało w trakcie skromnej ceremonii. Jako jedyny krewny przebywający w Ameryce odziedziczyłem majątek wuja, jego kamienny ogród, tę przeklętą pułapkę. Nigdy więcej tam nie wszedłem. Sprzedałem posiadłość tak szybko jak tylko zdołałem i na zawsze opuściłem Florydę. Starałem się zapomnieć o przerażających wydarzeniach, które miały miejsce w Homestead. Z biegiem lat powoli zaczynałem wierzyć, że wszystko to było jedynie snem, wytworem mojej nadzwyczaj wybujałej wyobraźni, a wuj Edward zmarł na zawał serca podczas spoczynku. Nigdy już jednak nie zdołałem bez lęku spojrzeć na nocne niebo i królującą na nim bladą, bezlitosną tarczę księżyca.

Koniec

Komentarze

Jak wspominałem w przedmowie: opowiadanie inspirowane jest prawdziwymi wydarzeniami. Wszyscy bohaterowie występujący w tekście są prawdziwymi ludźmi, chociaż ich losy potoczyły się nieco inaczej i bez udziału pogańskich demonów. Ed Leedskalnin rzeczywiście był zaręczony z Agnes Skuvst, ta jednak zerwała zaręczyny dzień przed ślubem. Załamany Ed opuścił rodzinną Łotwą, wyemigrował do Ameryki, by ostatecznie osiąść na Florydzie i tam poświęcić się pracy życia – samodzielnej budowie kamiennego ogrodu znanego dziś jako Coral Castle. Pytany o cel zawsze odpowiadał, że zbudował go dla swojej słodkiej szesnastolatki (”Sweet Sixteen”, pozwoliłem to sobie zastąpić słodką dziewczynką, bo brzmi mi to zgrabniej niż szesnastolatka). Czytelników serdecznie zachęcam do zainteresowania się zarówno osobą Edwarda Leedskalnina, jak i samą niesamowitą budowlą, jaką jest Coral Castle (który to można zwiedzić na Florydzie, chociaż obecnie chyba jest zamknięty ze względów epidemiologicznych). 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Co my tu mamy… Całkiem niezłe opowiadanie! A po zaznajomieniu się z historią Coral Castle jest w odbiorze jeszcze ciekawsze. 

Bardzo zachęcający, budzący niepokój i owiany tajemnicą wstęp. Chce się czytać dalej. Później podróżujemy wraz z bohaterem i poniekąd zwiedzamy tajemniczą budowlę. Dobre opisy. Pochwalam. 

Ed wydaje się postacią nieco szaloną i lekko pozbawioną rozumu już od samego początku. Miałam wrażenie, że coś jest z nim nie tak i w scenie, która odbywa się w świetle księżyca upewniam się przekonaniu, że dobrze mi się wydawało. ;)

Klimatyczne, niepokojące, napisane sprawnie. Nie mam się w tej kwestii do czego przyczepić.

Długość tekstu odpowiednia. Miałam małe wątpliwości co do tej niepokojącej sceny z ołtarzem… (nie chcę spojlerować). Zastanawiałam się, czy nie wyszłoby jej na dobre rozwinięcie, ale ostatecznie chyba jest dobrze. Lovecraftowo, rzekłabym. Ta scena ma coś w sobie, chyba właśnie dlatego, że nie jest przegadana. Jest po prostu obrazowa, bez zbędnych szczegółów, dzięki czemu, tak sądzę, zostawiasz czytelnikowi miejsce dla wyobraźni i przez to scena ta w umyśle każdego może wyglądać naprawdę strasznie. 

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to brak poczucia więzi Eda z Agnes. Ale może tylko ja mam takie odczucie. :)

Zakończenie ok. 

Przemyślany, dobrze napisany tekst. 

Przepraszam za chaos wypowiedzi, ale mój mózg dzisiaj przypomina już główkę kiszonej kapusty xD 

 

Biegnę do Biblio. 

I powodzenia w konkursie! 

 

No witam :D Cieszę się ogromnie, że się spodobało. Niezbyt często używam narracji pierwszoosobowej, więc pod tym względem nie byłem pewny efektu, ale skoro się podoba, to chyba nie jest źle. No i nie dziwię się, że Ed wydaje się osobą nieco szaloną, nikt normalny nie zbudowałby czegoś takiego :D No, ale dzięki temu jest tylko ciekawiej. I tak jest jeszcze sporo bardzo ciekawych szczegółów, których w opowiadaniu nie wcisnąłem. Jak np. to, że Coral Castle stoi ponoć dokładnie w jednym z wierzchołków Trójkąta Bermudzkiego. Albo że pierwotnie stał w innym miejscu, ale Ed postanowił przeprowadzić się 10 mil dalej i 3 lata woził te kamienie xD No i na podstawie tej historii piosenkę napisał Billy Idol (”Sweet Sixteen”). Ale żeby wszystko ładnie wkomponować musiałbym napisać sporo dłuższy tekst, a tego nie chciałem.

Martwiłem się też trochę sceną z ołtarzem, ale skoro twierdzisz, że ma coś w sobie, to nie narzekam :D Jeśli chodzi o więź Eda i Agnes to faktycznie, mogło to za słabo wybrzmieć przez to, że narracja jest z punktu widzenia jego bratanka. Pierwotnie zastanawiałem się nad napisaniem całości z perspektywy Eda, ale ostatecznie zdecydowałem się na bardziej klasycznego dla Lovecrafta narratora, żeby inspiracja w opowiadaniu nie była tylko w treści, ale i formie. 

Dzięki za przeczytanie, komentarz i kliczka :D 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Wpadam, jak obiecywałem. 

Podobało mi się. Bardzo lovecraftowe budowanie napięcia i tajemniczości. Narracja pierwszoosobowa wypadła tutaj świetnie, nawet sądzę, że prolog równie dobrze mógłbyś wpleść w środek opowieści np. jako rozmowę z wujkiem. Czytało się bez potknięć czy dłużyzn, mimo że akcji tu praktycznie niewiele. Uczucia i emocje głównego bohatera przedstawiłeś obrazowo, widać jego zagubienie i niepokój związany z wizytą u wuja.

Fabularnie zabrakło mi trochę więcej emocji w końcówce, może dlatego, że sam demon nie wydawał się czymś dziwnym czy strasznym. Ale to drobiazg.

Pozdrawiam i pędzę kliknąć.

Miło że wpadłeś. Cieszę się, że się spodobało i zagrało to, co zagrać miało. Rozważałem trochę wplecenie tego wstępu w późniejszy tekst, ale ostatecznie nie chciałem, żeby całe opowiadanie opierało się praktycznie wyłącznie na dialogach, dlatego dopuściłem się takiego krótkiego prologu w innej narracji. Jeśli chodzi o demona w końcówce – no preferuję mocne niedopowiedzenia przy tego rodzaju bytach przekraczających ludzkie podejście. Zresztą Lovecraft zazwyczaj też mocno w szczegóły się nie zagłębiał :D Dzięki za komentarz i klika. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Fajne połączenie prawdziwej historii z konkursowymi klimatami, plus za bycie jej wiernym mimo przemycenia sporej ilości fantastyski. wink Ilość niedopowiedzeń pozostawionych dla wyobraźni czytelnika to dodatkowy smaczek w opowiadaniach grozy, którego umiejętnie tutaj używasz. Co do reszty nie będę się rozpisywać, bo znasz szczegóły. I oczywiście klik.

Pozdrawiam.

Cześć :)

 

Tak, jak wcześniej Ci wspomniałem, przed przeczytaniem Twojego opowiadania zapoznałem się z materiałami na temat Coral Castle i jejgo twórcy, więc mam to na świeżo. I mnóstwo z tych informacji, które wyczytałem, tych smaczków i ciekawostek wplotłeś w opowiadanie. A historia, którą opowiedziałeś, tak idealnie wpasowuje się w prawdziwą, że nie nadpisuje żadnego faktu, ale szczelnie wypełnia luki i dopisuje postacie i wydarzenia, które mogą być prawdopodobne (dla osób wierzących w moce nadprzyrodzone :)), a na pewno są logicznie spójne. Podziwiam tę umiejętność.

Postać Eda ciekawa, bratanka jeszcze lepsza. Narracja pierwszoosobowa świetnie wyszła i między innymi właśnie ona robi robotę, jesli chodzi o klimat HPLa. W bardzo ciekawy sposób przedstawiłeś COŚ, Menessa, też bardzo po lovecraftowsku – nienazwane jest przecież nieopisywalne :), więc nie ma sie co skupiać na jego fizycznej postaci, lepiej pójść we wrażenia jakie podczas spotkania z tym czymś odczuwa bohater. Zanais pisze, że brakuje mu emocji w końcówce i może ma rację. Ale ten wyciszający schemat, w którym bohater w skrócie, kronikarsko opisuje wydarzenia, które miały miejsce po właściwej akcji opowiadania, a następnie skupia się na sobie i swoich wrażeniach, robi temu tekstowi dobrze. Bo też z lovecraftem się kojarzy.

Podobałosie, nawet bardzo

Polecam do Biblioteki :)

 

Pozdrawiam

Q

Known some call is air am

NAWET ZNOŚNE.

 

 

(Wrócę tu z solidnym komentarzem.)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Ładnie i w dobrym tempie toczy się akcja. Tak nie za szybko, ale też nie za wolno, co dobrze buduje klimat. I jak napisała Sara, też chciałbym nieco więcej poczytać o więzi Agnes i Edwarda. Zakończenie nawet intrygujące, choć nie spodziewałem się, że dla głównego bohatera wszystko będzie to aż tak traumatyczne ;) Nie wiem tylko na ile to jest lovecraftowe, bo z Lovecraftem się jeszcze nie zetknąłem, ale było całkiem ciekawe.

Cześć Arnubis:-)

mam mieszane uczucia:-)

Całościowo opowiadanie czytało się bardzo płynnie. Wzbudzasz zainteresowanie od samego początku. Odpowiednio budujesz napięcie i wprowadzasz aurę tajemniczości. Bratanek jedzie do wuja dostarczyć mu słój z ziemią, który okazuje się być niezwykle ważny. I tu podoba mi się kreacja wuja Edwarda, trochę zakręcony, trochę gada od rzeczy, trochę szalony.

Natomiast wydaje mi się, że zbyt powierzchownie przedstawiłeś więź łączącą wuja z Agnes. Rozumiem, że opowiadanie jest z punktu widzenia bratanka, nie wuja. Ale mnie to nie przekonało, Arnubisie, przykro mi. Nie wiem czy dobrze zrozumiałam ostatnią scenę, wuj wzywa demona, by uwolnił Agnes. To ją miał na myśli mówiąc “życie za życie” tak? Jednak gdy demon zaatakował bratanka, to wuj oddał swoje życie za życie bratanka? Jeśli dobrze myślę, to ta scena też nie bardzo do mnie przemawia. Wuj całe życie czekał na ten moment, by uwolnić Agnes, a poświęcił się dla bratanka, którego zobaczył po raz pierwszy w życiu? 

Na plus na pewno opisy kamiennego ogrodu, piszesz bardzo obrazowo. Niestety, emocjonalnie mnie nie przekonało, Arnubisie.

pozdrawiam serdecznie

 

Ojojojo, chwilę człowiek popracuje nie patrząc na portal za bardzo, a tu w końcu wysyp komentarzy. Jak miło. Więc po kolei:

 

oidrin

Jeszcze raz dzięki za pomoc. Nie wszystko o czym rozmawialiśmy w becie pojawiło się w ostatecznej wersji, ale cieszę się, że generalnie się podoba i na klika zasłużyło. W razie gdybyś potrzebowała bety – krzycz, chętnie się odwzajemnię :)

 

Outta Sewer

No, jesteś pierwszym czytelnikiem, który do tekstu podszedł przygotowany :D Przy tego typu tekstach staram się zachowywać maksymalną wierność historii, zmieniając jedynie tyle, żeby opowiedzieć swoją historię i wpleść fantastykę pomiędzy faktami. Tutaj główną zmianą była oczywiście sytuacja z Agnes, która w rzeczywistości po prostu zerwała zaręczyny, no ale gdzieś haczyk fantastyczny musiał się pojawić. Zdaję sobie też sprawę, że Orval poza imieniem zapewne nie ma nic wspólnego z pierwowzorem, ale o nim samym zbyt wiele informacji nie znalazłem. 

Szczególnie cieszy mnie, że doceniłeś narrację pierwszoosobową – jak wspominałem, w tej dziedzinie raczej raczkuję. Kwestia przede wszystkim odpowiedniego bohatera, a z takim narratorem jak w tym tekście można się nieco pobawić. Chyba przekonam się do takiej narracji i się z nią polubię. No i miło, że w samej formie i zakończeniu dostrzegasz inspiracje lovecraftowe, bo wyraźnie chciałem je podkreślić nie tylko w treści, ale i samej budowie opowiadania i bohatera.

 

kam

FAJNIE

 

Bravincjusz

Fajnie że wpadłeś. Podejrzewam, że czytelnicy zaznajomieni z twórczością Lovecrafta mogą trochę bardziej polubić ten tekst (albo przeciwnie?), a w każdym razie inaczej na niego spojrzeć. Dobrze więc mieć też opinię kogoś z innym zapleczem. Zgadzam się, że mogłem trochę więcej relacji Eda i Agnes wpleść, w zasadzie sama Agnes jest tu tylko narzędziem narracyjnym, a nie osobą. Biję się w pierś. A samo zakończenie – no to akurat uważam za dość wiarygodne. Jednak bohater, który (nawet na krótką chwilę) dostał się we władanie przedwiecznego demona powinien wyjść z pewną traumą :P A potem, żeby móc z nią żyć, stara się to sobie zracjonalizować i sam siebie oszukać.

 

Olciatka

I dobrze, nie mogą wszyscy tylko chwalić. Generalnie cały finał odebrałaś właściwie (za co dziękuję betaczytaczom, bo trochę go wyjaśniłem dzięki ich uwagom). Pierwotny rytuał zakładał wezwanie demona, uwięzienie go i zmuszenie do uwolnienia duszy Agnes (to życie za życie i wolność za wolność, czyli wolność Menessa za wolność duszy Agnes). Ale Anrijs pałętał się tam gdzie nie powinien i przez to w trakcie rytuału demon go pochwycił i w tym momencie miał cóż, jakby lepszą pozycję w negocjacjach. Zgodnie z tymi samymi zasadami ustalonymi przez Eda, życie za życie, więc wuj musiał poświęcić się za życie Anrijsa, lub wybierać między bratankiem a ukochaną. Ale rozumiem w pełni, że więzi między bohaterami okazały się zbyt słabe, by dać solidnie wybrzmieć emocjom. No cóż, nie jestem ekspertem w pisaniu tego rodzaju emocji, być może powinienem też trochę rozwinąć same opowiadanie, chociaż starałem się go nie rozwlekać (cel był utrzymać je poniżej 30k).

Cieszę się jednak, że chociaż emocjonalnie tekst cię nie przekonał, to dostrzegłaś w nim wiele pozytywów. Wiem nad czym pracować, dzięki :) 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Możesz mieć rację co do tej traumy. Na przykład taki Batman w każdej swojej komiksowej wersji wspominał śmierć rodziców, nawet w tej, kiedy był już staruszkiem.

Ale wróćmy jeszcze na chwilę do tego fragmentu:

W końcu otworzyłem usta by krzyczeć, a wtedy zimna ciemność wpłynęła do nich i wypełniła moje ciało.

Czy to jest jakieś nawiązanie do hentaiowych tentakli? xD

Nie, nie jest XD Ba, przez myśl mi nie przeszło, że można tak to czytać, mój błąd. 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Spodobał mi się ten kamienny ogród, a umieszczenie w nim historii nadaje mu mistycznego kolorytu. Opowieść jest spokojna, rozwija się leniwie (ale nie za leniwie). Czuć pewien rodzaj niepokoju i oczywiście tajemnicę. Jednak sami bohaterowie jakoś wdali mi się, mniej ciekawi… choć nie wiem, czy dobrze ubrałam myśli w słowa. Chodzi mi o to, że opis ogrodu czy nawet rytuału, bardziej przykuł moją uwagę, niż to, co się dzieje z bohaterami. Może po prostu dałeś zbyt dobre opisy ;) A może właśnie tu czuć Lovecrafta: w skupieniu się na przedmiotach niż ludziach. Może nawet bardziej go tam czuć, niż w dziwnym bycie zasiadającym w kamiennym ogrodzie.

O, to całkiem nieźle. Znaczy nie to, że bohaterowie niezbyt przekonali (chociaż inni czytelnicy chwalili, więc klasyczna kwestia gustu), ale to że Lovecrafta czuć i to nie tylko w jakimś przedwiecznym demonie. Taki był plan, żeby pod inspiracje podporządkować nie tylko treść, ale i formę, rodzaj narracji, typ bohatera itd (tylko przy dialogach się powstrzymałem, bo jednak Lovecraft mistrzem dialogów nie był i często niemal ich nie miał, a ja jednak dialogi lubię). 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

A no, kwestia gustu ;) I to nie tak, że coś jest nie tak z bohaterami, a po prostu inne elementy wydały mi się ciekawsze.

No właśnie sposób budowy opowiadania jest najbardziej lovecraftowy w tym opowiadaniu. Nawet gdyby wyrzucić demona i zaśpiewy w dziwnym języku, to dalej tekst korespondowałby z Providence ;) z powodu konstrukcji opowiadania. Przeczytałem tylko kilka tekstów napisanych pod ten konkurs, ale ten Twój jest drugim, który ma taką, kojarzącą mi się z HPLem budowę. Natomiast, jeśli chodzi o klimat, Twój uważam za najbardziej zbliżony do tego, czego się spodziewałem po konkursowych opkach.

Pozdrawiam

Q

Known some call is air am

Ciekawe opowiadanie i tajemnicze miejsce oraz jego budowniczy. Byłam tam, niesamowite miejsce. Podobnie dziwny, ale już dom znalazłam na dalekiej Woli, często tam chodziłam i przyglądałam się, kto tam mieszka.

Druga część opowiadania, ta – już w domu wuja, wydaje mi się się lepiej napisana. Pierwsza ma potencjał, ale moim zdaniem przez kilka rzeczy siada napięcie. Dwie z nich wydają mi się świadomym zabiegiem, rodzajem stylizacji: na LC. Niekiedy szyk jest "rozciągnięty" i zmieniasz miejsce "się" na pozycję mniej naturalną. Zatrzymywało mnie. Dwa przykłady poniżej:

,chociaż też chciał w końcu cię odwiedzić.

,Być może powinienem podejrzewać coś widząc ciekawskie spojrzenia, jakimi obrzucali mnie ludzie pytani o drogę

Druga dotyczy nadmiernego przegadania, dodawania "też, w końcu" oraz pewne powtórzenia innymi słowami w kolejnych zdaniach. Wydawało mi się, że niewiele wnosiły, ale mogę się mylić.

 

W kilku miejscach lekko skręciłeś w stronę humoru. Przez użycie określonych słowa sprawiłeś, że się roześmiałam i siadło napięcie. Zaznaczyłam te słowa.

,jego ciało nieodzownie nosiło ślady życia spędzonego na ciężkiej, fizycznej pracy.

,Moja nieprzyzwoicie bujna wyobraźnia

,przemknęła mi niedorzeczna myśl o diabelskich siłach.

,Stałem tam z szeroko rozwartą gębą niczym wioskowy imbecyl i wpatrywałem się w kamienny ogród mojego wuja.

 

 

A tu jeszcze kilka drobiazgów:

,Na starannie wysypanej żwirem ziemi,

Posypanej, pokrytej

,grubo ciosany tron

Z drewna czy z kamienia, jeśli z kamienia – wykuty

,nie byłem więc pewien(+,) o kim mówi

,Te marne próby tłumaczenia nie wypadły zbyt przekonująco, ale trzymałem się ich kurczowo.

Chyba lepsze byłoby "wypadały" (taki czas zaprzeszły)

 

Sam początek jeszcze bym podkręciła. Chodzi mi o rozłożenie akcentów i przyciągniecie uwagi czytelnika. Jest  ciekawy, ale zapis zmniejsza napięcie – moim zdaniem. 

A gdybyś zaczął nie od początku, lecz wizji. Spróbowałbym pokombinować z pierwszym zdaniem. np.:

„Czerń powoli, nieubłaganie wygryzała coraz większe kęsy z świetlistej tarczy. Kwestią czasu pozostawał moment, gdy pożre ją do reszty i pogrąży ziemię w całkowitej ciemności. Toczyła słońce niczym tłusty robak. W miastowych gazetach wyjaśniano, że to w pełni naturalne zjawisko. Księżyc miał przesłonić tarcze Słońca, zwykłe zaćmienie, lecz mieszkańcy Namsadi wiedzieli swoje. Mēness, przeklęty bóg z zamierzchłych czasów rzucał wyzwanie słońcu i przejmował świat w swoje władanie. Narastało w nich przerażenie.

Albo zaczęłabym od:

„Mieszkańcy Namsdi wiedzieli lepiej… i potem o czerni.

To jeden z piękniejszych fragmentów, takich wizyjnych, dlatego pozwoliłam sobie napisać.

 

Pozdrawiam, naprawdę ciekawe opko, bo  fabularne i elementy grozy lovcraftowskiej są obecne. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Outta – bardzo miło mi to czytać :) 

 

Asylum

I miło mi cię tu powitać. Wow, nie spodziewałem się, że natrafię na czytelnika który był na miejscu, liczyłem raczej na zaskoczenie wszystkich. Pozazdrościć tylko, bo miejsce wydaje się fantastyczne. Jeśli chodzi o “się” w trochę innych miejscach niż zazwyczaj powinno, to jest to kwestia, która pojawia się u mnie dość często. Z jakiegoś powodu taki rodzaj przerzutek wydaje mi się naturalny i piszę go zupełnie tego nie zauważając. Taka specyfika mojego języka, staram się to wyłapywać odkąd odkryłem, że przeszkadza to czytelnikom. Te dodatki w stylu “te, w końcu” itd. pewnie nie pojawiłyby się przy narracji trzecioosobowej, ale w pierwszoosobowej gadaninie wspominko-gawędziarskiej głównego bohatera znajdują się celowo, jako jego manieryzm. Jeśli chodzi o skręty w stronę humoru – z ostatnim przykładem mogę się w zasadzie zgodzić. W pozostałych zupełnie nie widzę żadnego komizmu, za to są to zwroty które u samego Lovecrafta potrafią się przewijać. Resztę uwag sprawdzę, ale dużych zmian takich jak przebudowanie wstępu raczej nie będę już wprowadzał – tekst wleciał jako gotowy i niech każdy zapozna się z możliwie taką samą wersją. Cieszy mnie, że znajdujesz moje opowiadanie ciekawym :) 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Mroczny tekst. Rzekłabym, że to Lovecraft odchudzony. Wypadło powtarzanie w kółko tych samych rzeczy, mielenie plugawych przymiotników… I tak zostało trochę nadwagi, ale kształt już przyjemny dla oka.

Mnie tam uczuć wuja do Agnes nie brakowało. Jeśli całe dorosłe życie poświęcił temu, żeby ją odzyskać…

Dlaczego narrator odziedziczył majątek wuja? Powinien liczyć się testament, a nie chwilowo najbliższy krewniak, trochę z przypadku, ledwo co poznany.

Babska logika rządzi!

Hej :D Nie da się ukryć, że Lovecraft ma styl ciężki i przytłaczający, a starając się go ściśle naśladować łatwo popaść w jeszcze większą groteskę, dlatego próbowałem tego uniknąć. Miło, że się udało. I tak, też zakładałem że poświęcenie całego życia uratowaniu Agnes załatwi sprawę, ale część czytelników woli widocznie także bardziej bezpośrednio ukazane relacje, rozumiem. 

Jeśli chodzi o sprawę spadku, to tutaj nie jest to mój wymysł. Ed chyba nie zostawił żadnego testamentu, a jako że pochodził z Łotwy to zbyt wielu krewnych w USA nie miał. W związku z tym jego majątek odziedziczył bratanek, który był najbliższym (i chyba w ogóle jednym bliskim) krewnym przebywającym w USA. Tak to już jest z opowiadaniami pisanymi na faktach :D

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Nie wiem czy to kwestia autosugestii, ale te rzeźby z Coral Castle faktycznie wyglądają jak żywcem wyrwane ze snu Lovecrafta. No i okoliczności ich stworzenia aż się prosiły o zaadaptowanie na historię grozy. Uważam, że zrobiłeś to sprawnie, czytało się bardzo dobrze. Choć już w scenie wręczania słoika z ziemią można było się domyślić, że będzie ona potrzebna do odprawienia jakiegoś rytuału, to jego przebieg i skutki już tak oczywiste nie były. Podoba mi się postać głównego bohatera – speszony wielkim światem, ale rezolutny młodzian z głową nabitą marzeniami.

nie mogąc dłużej patrzęć na ciało

Pozdrawiam!

Inspiracja do tego opowiadania przyszła podczas oglądania odcinka “Starożytnych kosmitów” poświęconego Coral Castle. Jak zobaczyłem te rzeźby to wiedziałem, że mam temat na konkurs :) Swoją drogą polecam serdecznie “Starożytnych kosmitów” – kopalnia inspiracji do pisania, często niemal gotowe pomysły.

No i cieszę się bardzo, że to co zagrać miało, to zagrało, zwłaszcza główny bohater. Pozdrawiam z wzajemnością! 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Cześć!

Tak jak napisałem w becie, fabularnie fajne, przy czym nie rozumiem zakończenia. Musze chyba zgłębić tajemnice ogrodu i przeczytać jeszcze raz.

Ze względu na klimat zdecydowanie polecam do biblioteki.

 

Pozdrawiam!

 

PS Z którego Olsztyna jesteś?

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

nie spodziewałem się, że natrafię na czytelnika który był na miejscu

Totalny przypadek, wymyka się ze statystyk. Przyjaciel ojca był zwariowany na punkcie sf i też Danikena oraz różnych dziwnych rzeczy. W czasie wakacji jeździliśmy trochę po różnych miejscach.

dużych zmian takich jak przebudowanie wstępu raczej nie będę już wprowadzał – tekst wleciał jako gotowy i niech każdy zapozna się z możliwie taką samą wersją.

Racja. :-)

 

Dużą przyjemność sprawiło mi przeczytanie, bo domyśliłeś i wypełniłeś kilka luk oraz mogłam wrócić do tamtych błogich czasów. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

nie spodziewałem się, że natrafię na czytelnika który był na miejscu

Uważasz, że obecność czytelników jest nie na miejscu? ;-)

 

Na pewno nie na miejscu jest obecność czytelników, którzy nie zostawiają komentarzy :P

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Dobra, czas na komentarz.

Styl bardzo starych horrorów tu z pewnością jest. Z drugiej strony motyw z przewiezieniem ziemi kojarzy mi się z horrorami już nie klasycznymi, ale dziś już “podstarzałymi” – zdaje się w “Pierwiosnku” Smitha było coś takiego. Od czasu “Kołyski” dużo zmieniłeś w warsztacie i poszło wszystko do przodu. Gdyby to porównywa z “Człowiekiem bez ucha”, to tutaj jest wyraźniejszy klimat, tam płynniej idzie narracja. Co i tak nie zmienia faktu, że i tu czyta się bardzo szybko,

Przy końcówce miałem chwilę zawahania czemu nie było dwóch transakcji (życie za życie i wolność za wolność), ale po chwili załapałem w czym rzecz i wszystko się zgadza.

Ciekawy motyw z rzeźbami, tym bardziej, ze do końca była lekka wątpliwość, czy to one będą punktem kulminacyjnym. Z drugiej strony gdybyś poświęcił im nieco więcej uwagi, mogłyby tu stworzyć sporo klimatu – jak w niektórych komiksach swoje robią elementy tła w ilustracjach.

Natomiast niektóre bloki tekstu można by podzielić na pół.

 

"założyłem kapelusz.  Z kieszeni"

Podwójna spacja.

 

" Niewiele pamiętam z reszty tego dnia"

" Wuj uniósł zakrwawiony nóż"

Nadmiarowa spacja przed akapitem.

 

"wuja, który tak ciepło przyjął mnie we własnym domu"

Tak ciepło, ze przez moment był zdziwiony możliwością ugoszczenia ;-)

 

"Wuju, to ja, Anrijs"

Zbitka fonetyczna niemal jak Anruibijs :P

 

Powoli, lecz nieubłaganie, wygryzała coraz większe kęsy świetlistej tarczy i jedynie kwestią czasu pozostawał moment, gdy pożre ją do reszty, pogrążywszy ziemię w ciemności.

Nie mam pewności, przyznam, czy w tym miejscu chodziło o ziemię czy jednak to literówka i miało być Ziemię. :p

 

który pomoże mi dostać się na miejsce.

Po upływie pół godziny dotarłem na miejsce.

A tu się jeszcze wkradło powtórzenie.

 

Bardzo Lovecraftowa historia. Znamiona szaleństwa widać bardzo wyraźnie – szczególnie u wuja Edwarda, ale też u głównego bohatera, który gubi (a może tylko chce zgubić) wiedzę o tym, co jest prawdziwe. Próbuję sobie wyobrazić, z jakimi wyrzutami sumienia musiał się mierzyć i wcale się nie dziwię, że wolał uciec we wmawianie sobie, że to tylko jego wyobraźnia.

Podoba mi się, jaką atmosferę tworzysz i jak budujesz historię. Od początku czuć, że coś nie gra i to wrażenie tylko narasta – w pozytywnym sensie, oczywiście. Z opowiadaniami o przedwiecznych i demonach tak to już bywa. ;)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Muszę przyznać, że mnie Lovekraft nudzi i irytuje, w ogóle nie rozumiem, co ludzie widzą w jego twórczości. Twoje opko wydaje mi się najbliższe temu co i jak pisał Lovekraft – choć oczywiście żaden ze mnie znawca, przeczytałam raptem jeden zbiór opowiadań – a czytało mi się dużo lepiej niż teksty HPL :)

Podoba mi się pomysł, wykorzystanie i podkręcenie autentycznej historii. Grozy nie poczułam, może dlatego, że pozbawiłeś bohatera przytomności w kluczowym momencie, więc nie był świadkiem porażki i śmierci wuja. Nie jestem pewna roli, jaką w tej historii odegrał Orval, kim on właściwie był? Kapłanem?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Fajnie, że nawiązałeś do prawdziwych wydarzeń i to one popchnęły Cię w kierunku napisania tego tekstu. Bardzo lubię takie historyczne odnośniki do konkretnych wydarzeń i osób. Czytalo się przyjemnie, bo i wizja, którą stworzyłeś jest całkiem ciekawa.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

O matulu, ale komentarze tu zaniedbałem.

 

Wilku:

Bardzo się cieszę, że widzisz progres w mojej twórczości. Progres ważna rzecz. A w tym opowiadaniu – klimat i styl oldchoolowej grozy, czyli to o co mi chodziło. Od “Człowieka…” różni się podejściem do tej kosmicznej grozy i wciąż tamten tekst trochę bardziej lubię, ale trzeba różne podejścia sprawdzać. No i super, że jednak zrozumiałeś finał, bo trochę go poprawiałem po becie, gdzie był jeszcze mniej jasny :D

Zbitka fonetyczna niemal jak Anruibijs :P

Nie moja wina :D Bratanek który odziedziczył ogród używał w USA imienia Harry, jego prawdziwego imienia nie znalazłem, więc wybrałem Anrijs, który jest ponoć łotewskim odpowiednikiem Harrego :) 

 

Verus:

Dzięki za odwiedziny. Pozostaje mi tylko powtórzyć to co wcześniej – świetnie, że udało mi się złapać lovecraftowy klimat, szaleństwo i cała resztę, cieszę się więc, że zadowoliła cię ta lektura :)

 

Irka:

No a takich słów to się nie spodziewałem, w żadnym wypadku nie planowałem być lepszym Lovecraftem :D Chociaż zgodzę się w pełni, że styl ma ciężki i czyta się często z trudem, zwłaszcza jeśli chodzi o dialogi (jeśli w ogóle występują). Dlatego pod tym względem chciałem się inspirować, a nie naśladować. Jeśli chodzi o utratę przytomności w kluczowym momencie – to też dość klasyczny motyw, który specjalnie wykorzystałem. I to nie tylko w tekstach grozy, to samo było w “Hobbicie” :) Jeśli chodzi o Orvala – miał tu być znawcą tajemnych sztuk, z którym Edward nawiązał kontakty podczas swoich studiów. Generalnie w twórczości Lovecrafta często pojawiają się podobne postacie – jakby zdziczali, pierwotni, zdegenerowani, którzy gdzieś przechowują pamięć i resztki pradawnej wiedzy i kultywują stare rytuały. Stąd też wygląd Orvala. Ot, takie nawiązanie do tego lovecraftowego motywu.

 

Morgiana:

Lubię opierać teksty na prawdziwych wydarzeniach/postaciach/znaleziskach. Tak samo napisałem portalową “Kołysankę”, tak samo tekst w wydanych niedawno “Gladiatorach”. Historia to kopalnia pomysłów i fascynujących bohaterów, chociaż wykorzystywanie ich wiąże się z różnymi ograniczeniami. No i super, że czytało się przyjemnie. 

 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Nie wiem czy praktykujesz próby przepisywania starych tekstów na nowo (ja bym nie potrafił i megapodziw dla tych, którzy potrafią), ale jeśli tak, to może spróbuj kiedyś “Człowieka bez uch” spisać w bardziej przytłaczającej formie.

A co do zakończenia tutaj… Hm, może bardziej niejasne byłoby i lepsze… :-) Choć to już te tradycyjne dylematy z tym, ze różni odbiorcy lubią różne cechy opowiadań.

 

Raczej nie praktykuję, co najwyżej czasem reanimuję część starych pomysłów. Szkoda mi roboty na to.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przystąpmy do ataku macką.

IMO kanciaste zdania, nie płynie się z nimi, na szczęście sama historia się broni, ale musi toczyć walkę z językiem. Fajnie, że "moce" mają swoje wyjaśnienie w starożytnych technikach, to sprawia, że opowiadanie się klei, nie jest naciągane (jak wiele innych). Filozofowanie wuja odebrałam jako sztuczne, jak dla mnie nikt by nie powiedział takich sztywnych frazesów o fizyce. Zdania przypominają ową wspomnianą sprzeczną w sobie melodię.

Cała zachęta pod postacią dobrej historii przegrywa jednak wobec odczucia, jakim jest brak zakończenia. Mam takie wrażenie, jakby pomysł cię pokonał, nie ziścił się. A potem jeszcze to "uzupełnienie". Bez niego historia się nijak nie broni. No i Agnes i Orval to statyści. Luki pozostają lukami, według mnie nic tu ich nie wypełnia, zwłaszcza gdy nie chcę poznawać tej rzeczywistej historii, bo mnie nią nie zainteresowałeś swoim opowiadaniem. Wygląda na to, że to opowiadanie-wydmuszka mające prowadzić na jakieś tory poznawcze. Nie kupuję tego. Szkoda, bo chyba najlepiej wśród wcześniejszych opisany demon ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

W tej chwili nie pamiętam już, dlaczego zakolejkowałem, ale co kolejkuję, to przeczytać muszę.

No więc, takie średnie. Przedpiścy już powiedzieli, co im nie gra… nie ma sensu się powtarzać, powiem tylko, że spodziewałem się czegoś ciut bardziej emocjonującego.

 

Jestem natomiast ciekaw, dlaczego wybrałeś akurat tę konkretną historię jako inspirację?

 

Pozdrawiam!

Precz z sygnaturkami.

Nowa Fantastyka