- Opowiadanie: Unmade - Wietrzny Bard

Wietrzny Bard

Posłużę się anglojęzycznym cytatem z piosenki, która zainspirowała mnie do wykreowania całej historii i świata, w którym jest osadzona. Winds will change and skies will fall, When the bards arrive When the bards call sounds out loud We all feel so alive - bard's call/ van canto. Poniższe opowiadanie jest zamkniętą historią, ale nie jedyną poświęconą zarówno bohaterowi, jak i wykreowanemu światu. Zapraszam!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Wietrzny Bard

ROZDZIAŁ 1

 

Pasma poszarpanego na krawędziach światła sunęły leniwymi zygzakami w przestrzeni. Jedne cieniutkie jak nić, czerwone, niebieskie, zielone, wysnuwające się nisko i splatające się ku górze w świetliste wstęgi. Inne, rozplątane po tle, rozchodziły się pulsująco, jak unosząca się na wodzie przędza. Każde z nich przepełnione jakąś skondensowaną, prostą myślą lub uczuciem. Część biegnąca pojedynczo, samodzielnie, a część łącząca się we wspólną intencję o jednym celu i kierunku. Nici pulsowały w przestrzeń we wszystkich kierunkach jednocześnie, raz za razem niosąc chcianą bądź mimowolną informację. Każda w swoim własnym rytmie: złość, nienawiść, współczucie, miłość.

Odczytanie takich prostych przekazów, oraz tych bardziej złożonych od innych bardów wymaga pewnej wprawy. Wybranie poszczególnych świetlistych wątków w każdym innym miejscu byłoby czasochłonne, ale tutaj…

Tutaj jest straszne zadupie. Prawie nic nie słyszę, jak w jakiejś próżni, a to się przecież nie zdarza. 

No dobra, próbujemy jeszcze raz.

Najpierw północ – i nic, zupełnie nic. To może trochę bardziej w stronę wschodu… o, tu coś jest. Czerwony… ale strasznie blady, jakaś sąsiedzka zazdrość czy inny dziki wątek… nieistotne, poszukajmy dalej.

Południowy wschód – co my tu mamy… chyba jakaś narada kolegów, bo mocno zawiewa zielenią, ale strasznie mącą, szyfrują na dwa głosy. Nic z tego nie zrozumiem, zresztą i tak za daleko żeby wyłapać konkrety. 

Po co oni mnie tu ściągnęli? Zachodu i południa nawet nie ma po co sprawdzać, chyba że jeszcze…!

– Z wyrazami najgłębszego, tego no, szacunku, panie Arenie?

Otworzyłem oczy, wziąłem głęboki wdech i pozwoliłem wrócić zmysłom do otaczającej rzeczywistości. Dzienne światło, dźwięki z pola i pobliskiego zagajnika spadły na mnie jak harmider tłocznego zajazdu.

– Czego, człowieku, nie widzisz że pracuję? Ściągacie mnie z traktu, próbujecie płacić kurami i jeszcze na koniec nie dajecie się porządnie wsłuchać. Żebyście chociaż mieli porządną wieżę, a nie tę zmurszałą ambonę! – dodałem na koniec, stukając obcasem w miękką od wilgoci podłogę z desek.

– Wybaczenie panie, ja nie chciał, ale wójt wrócił z drogi i kazał pilnie przyprowadzić. Wybaczcie, ale problemy…

– Wasz jedyny problem to zazdrośni sąsiedzi, od tego co najwyżej mleko wam skwaśnieje w wiadrach…dobra prowadź pan, i tak nic tu nie usłyszę.

 

Posłannik wyglądał strasznie mizernie. Był ubrany w szerokie portki i lnianą, sięgającą niemal kolan koszulę wiązaną pod szyją na rzemyk. Strój miał tak niemiłosiernie brudny, że prawdopodobnie stałby samodzielnie gdyby wyjąć ze środka właściciela. Tego z kolei nie było widać spod niechlujnego, pozlepianego błotem zarostu. 

Delikwent starał się ukradkiem przyjrzeć mi znad czarnych gęstych brwi, trwając w niezdarnym ukłonie odkąd wdrapał się do ambony. Biedak nie był chyba pewien czy ma teraz zejść po drabinie, czy poczekać aż ja pójdę pierwszy. Wyglądał na zwykłego rolnika, któremu pechowy los zgotował misję kurierską. 

Machnąłem dłonią w kierunku drabinki na znak żeby szedł przodem i ruszyłem za nim w dół po wciętych w balu stopniach. Zeszliśmy na polanę i ruszyliśmy drogą w stronę wsi, której pierwsze zabudowania zaczynały się ze dwieście kroków od czujki, z której przed chwilą korzystałem.

Wieś była niewielka, można ją było bez problemu całą objąć wzrokiem. Do kupy naliczyłem kilkadziesiąt domów ciągnących się wzdłuż dwóch krzyżujących się w jej środku dróg, z których jedna, utwardzona jeszcze przez Dawnych jednorodnym szarym kamieniem z wyzierającymi miejscami metalowymi prętami, a połatana ciemnym lepiszczem ze żwirem, prowadziła na osi stolica – granica wschodnia. 

Druga z dróg była utwardzona współcześnie przełamanymi otoczakami polnymi i najprawdopodobniej nie prowadziła do żadnego sensownego miejsca, służąc mieszkańcom do transportu drewna z pobliskich lasów rozmarynowych i tonitrusowych. Hebla Dziewiąta, zgodnie z szyldem który minąłem na wjeździe, jak wszystkie inne miejscowości w królestwie została nazwana zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem – kolonii surowcowej. Większość Hebli jest blisko wschodniej granicy i specjalizuje się w pozyskiwaniu drewna i zbóż. 

Dotarliśmy przed budynek magistratu, który, tak jak w większości kolonii, był jedyną solidniejszą konstrukcją w całej wsi i pełnił dwie funkcje – obrony przed najazdami i Wiatrem, oraz centrum administracyjnego. Często zresztą było to też miejsca zamieszkania wójta, albo zarządcy.

Nie inaczej było w tym przypadku. Ściany budynku były z równych segmentów tego samego szarego, jednorodnego kamienia zmieszanego z przebłyskującą rdzawo stalą, z którego była główna droga dojazdowa. Szpalery pionowych segmentów w narożnikach i w przy drzwiach rozdzielone były prostokątnymi słupami, a całość pięła się na wysokość jakichś dobrych dwóch pięter, bez widocznego z ulicy dachu. Same drzwi wykonane były z wiecznie rosnącego drzewa rozmarynowego, które ktoś musiał regularnie golić z obrastających iglastych gałązek. Jedyne okna jakich się dopatrzyłem to rząd wąskich szczelin dobrze powyżej wysokości dorosłego człowieka, będzie ze dwanaście stóp. 

Budynek był jak na lokalne standardy wysoki, bo sięgał nad parterowe ściany z bali i desek i skośne, kryte gontem dachy otaczających go chłopskich domostw. Przeszło mi przez myśl, że królewscy administratorzy nie bywają tu za często, bo za ozdobne elementy z pokrytego wiecznie ruchomą niebieską pajęczynką, świecącego bladym światłem drzewa tonitrusowego wybatożyliby pół wsi, a wójt skwierczałby na palu z rzeczonego drzewa na samym wjeździe. Ciekawe…

 

–––––––––––––––––––––––––––––

 

Przewodnik ulotnił się jak tylko zniknąłem za drzwiami magistratu.

Wnętrze okazało się, zupełnie wbrew intuicji całkiem jasne, a to za sprawą braku pierwszego piętra. Wzdłuż ścian biegła wąska drewniana galeria wsparta słupami na zakurzonej deskowanej podłodze, a okna rozmieszczone na wysokości galerii wpuszczały wcale sporo światła, tworząc w unoszącym się kurzu wyraźne snopy światła. Budynek okazał się być zadaszony dwuspadową konstrukcją drewnianą, z bogato inkrustowanymi drewnem tonitrusowym przeplatankami w belce szczytowej i w masywnych krokwiach. Wypełnienie powyżej krokwi musiało być z lokalnego drzewa rozmarynowego, bo z dołu widać było jedynie dywan zielonych, wiecznie żywych igiełek.

 W głębi pomieszczenia dało się dostrzec przepierzenie z desek, za którym pewnie mieściła się część mieszkalna dla rodziny wójta. Na środku stał wielki, surowy stół do narad przy którym swobodnie zmieściłoby się czternaście osób. Jego blat był przeciętym, grubym konarem, praktycznie nieobrobionym i chyba w całości zrobiony z drzewa elektrycznego, a nogi stanowiły cztery komplety straszących rdzą szarych rozmieszczonych równomiernie kozłów.

Nad stołem garbił się dość niski i żylasty starszy facet z białą jak śnieg brodą i zupełnie wymykającymi się spod kontroli kłębami włosów nad uszami, rozdzielonymi połyskującą, usianą starczymi plamami łysiną. Był ubrany w szary mundur ze stójką, z rzędem okrągłych szarych guziczków i dopiętą wójtowską odznaką na piersi. 

Wójt obejrzał się na mnie dopiero kiedy stanąłem przy samym stole, a spojrzenie jego niebieskich oczu było zmęczone i zrezygnowane.

– Pan Aren, jak mam nadzieję? Dziękujemy za rychłe przybycie. Proszę pozwolić, że się przedstawię: Pierwszy Namiestnik Zachodniej Marchii, III Przyboczny Najjaśniej Nam Panującej, oraz Honorowy Rektor Stołecznej Akademii Elektryki. Były znaczy. Ian Kepler. Zwykle mówią mi po nazwisku

Mówił mocnym, wyraźnie nawykłym do szerszej publiki głosem, szybko wyrzucając z siebie kolejne informacje. Była w jego sposobie wypowiadania się jakaś zwięzła elegancja, która kompletnie nie pasowała do tej wiochy na końcu świata. W dodatku miał w twarzy coś takiego, że wciąż spodziewałem się zobaczyć szyderczy uśmiech, mimo że mężczyzna nie dawałnic po sobie poznać.

– Były który tytuł?

– Wszystkie, obecnie sołtys zabitej wiochy, Hebli którejś tam. Myśli Pan, że z takimi tytułami zarządza się z oblazłego zupełnie z farby magistratu bandą obdartych prymitywów, którzy… a zresztą co ja będę zdzierał gardło, zna Pan to lepiej niż ja. 

– Istotnie. Nazywam się Aren, syn Denisa. Bard Wietrzny, przejazdem.

– Denison tak? Napije się pan, panie Denison? Mam żytniówkę. Sam nie pijam ale lokalni chłopi nie robią chyba nic poza tym. Z podziemi ją wyciągają, ochleje cholerne, w promieniu stu kilometrów nie ma nawet pół źdźbła żyta. I gdzieś leżał kapciuch z tytoniem…

W trakcie rozmowy grzebał w przepastnym plecionym koszu, wywalając na stół małe szklaneczki z grubego, porysowanego do granic przejrzystości szkła i jakąś podejrzaną butelkę. W pewnym momencie z uśmiechem samozadowolenia wyciagnął z kosza niewielkie pudełeczko i odłożył z pewnym namaszczeniem na stół, a kosz zostawił w spokoju. Pudełko okazało się być blaszaną kasetką pełną bibułek i niewielkich woreczków z tytoniem. Ku mojemu zdumieniu zawierała też mały pęczek niepociętych na krótkie niezniszczalnych filtrów, prawdziwy rarytas, w dodatku wyglądały jak nowe, a nie odzyskane z wykopalisk.

Skinąłem gospodarzowi twierdząco i usiadłem na pierwszym krześle z brzegu, odkładając torbę na kolejne. Ian rozstawił kieliszki, sam usiadł u szczytu stołu, odbił fachowo butelkę łokciem i polał szczodrze. Krople które trafiły na blat rozbiegły się sycząc i błyskając błękitnawymi iskrami.

Jest coś, co mnie w tej miejscowości niepokoiło od samego początku, a czego nie spotkałem chyba nigdzie wcześniej.

– Gdzie jest wasz bard? Nie wiem do czego mnie ściągnęliście i dlaczego wyręczam kolegę…

– Do powodu zaraz dojdziemy. A barda nie ma.

– Jak to “nie ma”??

– Nie ma. Nie urodził się w tej wsi, ani żadnym okolicznym miejscu bard od przeszło dwadzieścia lat. Z tego co słyszałem w całej Wschodniej Marchii rodzi się mało nowych.

– Ale to niemożliwe. Jak wy funkcjonujecie bez barda, jak sobie radzicie ze… ze wszystkim!?

– Nijak, mieliśmy sporo szczęścia do tej pory.

Mieli. Mieli nieprawdopodobnie, nadzwyczajnie, wręcz niespotykanie i niesłychanie dużo szczęścia. Każda miejscowość ma Barda. Każda miejscowość ma czujkę, czy to w postaci wieży z drewna, czy starej blaszanej puszki, żeby ten mógł pracować. Właściwie zawsze pochodzi z lokalnego gminu, co daje natychmiastowy awans społeczny i jednocześnie wzięcie na barki ogromnej odpowiedzialności za całą okolicę. Umiejętności są przekazywane młodszym przez starszych w ramach wsi, czy miasteczka. Absolutnie niespotykane, żeby gdzieś po prostu nie było barda…

– Jak sobie radzicie? Jak zdajecie raporty? Bez komunikacji ze stolicą, sąsiadami…

– Znowu, nijak, po prostu jesteśmy. Sami wozimy plony i drewno do najbliższego składu, nikt nie pyta, my nie opowiadamy… 

– Na Plutona, ale przecież Wiatry…?! Jakim cudem wy jeszcze żyjecie, bez barda to jest śmierć.

– Nie mieliśmy tu Wiatru od dwudziestu trzech lat, odkąd objąłem urząd.

– To niemożliwe, nie widziałem miejsca gdzie nie byłoby Wiatru przynajmniej raz na trzy – cztery lata.

– No to już widziałeś. Jeszcze żytniówki?

– Poproszę. Jak to możliwe?

– Powiem Panu coś w tajemnicy. Wyrzucono mnie z Akademii Stołecznej za postępowe poglądy, konkretniej herezje dotyczące Wiatru. Moim zdaniem jest związek między drzewami elektrycznymi, a siłą i zasięgiem tego zjawiska pogodowego. Nie wykluczam że mieliśmy go tutaj. Tylko po prostu nas nie zabił. Dlatego zezwalam na te wszystkie luksusowe zdobienia na domach.

– Faktycznie herezja. Przyjmijmy że tego nie słyszałem bo strasznie nie lubię donosić. Szczególnie kiedy miałoby się to skończyć palem. Więc… nie macie barda. Tak zupełnie, po prostu. Nie sprowadziliście innego, nie urodził się nowy… Jaki macie do mnie interes?

Ian Kepler zapatrzył się dłuższą chwilę na krawędź szklaneczki, w końcu zamrugał, wracając do rzeczywistości, i szybkim ruchem opróżnił naczynie, by po chwili z uśmiechem przegładzić wąsy otwartą dłonią.

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

– Ciągnijcie kabel! Teraz, gamonie, jeśli wam życie miłe!

– Ale Turion, przecież to zaraz poleci…

– Chcesz żeby poleciało razem ze wszystkim? Całą ekipę usmażysz! Odcinać kablem natychmiast! Dawajcie uziemienie! Góral, kurwa, gdzie masz uprząż odgromową, chcesz skończyć jak noworoczne ognie?

 Po wyjałowionym do gołej gliny prześwicie w samym środku puszczy elektrycznej krzątało się jak w ukropie pięciu mężczyzn w połyskujących miedzią pasach,. Każdy miał przypięty własny długi, półelastyczny sznur utkany z tego samego metalu. Drugi koniec sznura był przybity do ziemi długim, wysokim na dwa metry prętem z poprzeczkami co 50cm, w który nieregularnie, ale często uderzały błyskawice spływające z okolicznych drzew.

 Posługiwali się w pracy długimi linami i w całości metalowymi siekierami, które mieli przytroczone końcem styliska do pasów miedzianą linką. Dwóch sprawnie odcinało niskie gałęzie siekierkami, unikając kontaktu z gałązkami i pękami płaskich, wrzecionowatych liści. Dwóch pozostałych drwali przerzucało długie liny z obciążnikiem wysoko w górę, po czym zbierało oba końce razem i ściągało, łamiąc splątane z sąsiadującymi drzewami konary, które spadały, chaotycznie zmieniając kierunek w locie przez pętające je wyładowania elektryczne. Jedna z takich gałęzi rąbnęła z łoskotem przy samych nogach młodszego drwala, przewracając go na łopatki wyładowaniem które towarzyszyło zetknięciu rośliny z gruntem.

– Jak ja was wszystkich przez łeb zaraz..! Banda idiotów! Krótki, idź odpocznij przy wozie. Żyjesz bo miałeś uprząż! Widziałeś to Góral? Wiesz już po co nosisz to żelastwo? Metr od gałęzi! Najmniej! Zrozumiano?

– Ta jest! Uprząż na miejscu, uziom na miejscu!

– Z Plutonem. Jak da, wrócimy w komplecie i nie będę musiał kolejnej matce tłumaczyć… Bliźniaki, skoczcie na wóz po piłę, chyba całe odcięte, myślę że możemy kłaść. Pamiętać o okularach!

 Starszy Cechowy Turion wydawał komendy zdzierając gardło, bo każdemu kontaktowi z drzewem, każdemu poruszeniu gałęzi, towarzyszył ogłuszający, jednostajny, bzyczący huk elektryczności.

 Dwójka młodych blondynów pobiegła do wozu i zgarnęła z niego długi, dwudziestometrowy łańcuch, z którym wróciła i pod okiem cechowego obiegła drzewo. Łańcuch miał rozpłaszczone i naostrzone krawędzie, a na jego obu końcach był pęczek uchwytów z drewna. Z obu stron były również klamry do zapięcia miedzianej linki uziemiającej.

 Bliźniacy chwycili każdy swój koniec, z jednej strony podbiegł Góral, z drugiej Turion, każdy z gotową linką uziemiającą. Po zabezpieczeniu piły każdy zaciągnął na głowę kaptur i nałożył na oczy przylegające, okrągłe okulary z dymionego szkła. Następnie cała czwórka chwyciła za uchwyty i zaczęła rytmicznie, naprzemiennie ciągnąć, wgryzając się powoli w gruby na metr łaciaty pień. Praca szła wolno, ale posuwała się widocznie w jednostajnym rytmie dwóch zespołów. Po pół godziny wytężonej pracy w oślepiającym blasku sypiącym się z przecinanego drzewa Turion dał sygnał do wstrzymania.

– Dobra, zaraz będzie się kładło. Krótki wracaj z pauzy, pomóż po stronie Górala. Musi polecieć bardziej na mnie bo się zaplącze!

 Na ostatnich kilkanaście pociągnięć do jednej gupy dołączył Krótki i przy precyzyjnym instruktażu drzewo powaliło się dokładnie na środek prześwitu leśnego. Drwale, wciąż trzymając piłę rozbiegli się maksymalnie na boki kładącego się konaru żeby uniknąć przygniecenia narzędzia i dotknięcia gałęziami. Kiedy huk wyładowań i łuki elektryczne szarpiące po ziemi i w kierunku najbliższych drzew uspokajały się, pracownicy krzątali się wokół, zbierając śledzie odgromowe, linki, zwijając piłę i przygotowując wszystko do wymarszu.

– Dobra, chyba fajrant. Poleży ze dwa tygodnie, wrócimy porąbać i zwieziemy do Hebli. Zaraz, może mi który powiedzieć gdzie polazł Krótki? Chyba mówiłem że szczamy przy wozie?

 

––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

 

Turion siedział na pustym wozie z posępną miną, podskakując na każdym wertepie razem z pojazdem ciągniętym przez czwórkę terminatorów. Wóz jechał nierówno, przystawał co i rusz, meandrował by nie najechać przypadkowo na wystający korzeń. Szczęśliwie tonitrusy rosły ze swojej natury dosyć rzadko, a złożone z nich lasy były kompletnie pozbawione poszycia i krzewów. W normalnym lesie podobna nawigacja nie miałaby racji bytu. Zamyślony Cechowy odruchowo kontrolował drogę i co jakiś czas tupał obcasem o dno wozu, sygnalizując zagrożenie. 

 Naprawdę lubię tę robotę – pomyślał, zagłębiając się we wspomnienia.

Pamiętam swoje pierwsze drzewo elektryczne. Bawiliśmy się z dzieciakami na polach, kiedy zobaczyłem jak ciągnęli wóz zakazaną drogą prowadzącą z lasu. Już sam wóz robił niesamowite wrażenie w porównaniu z tymi rolniczymi. Dużo porządniejszy, węższy, z prawie zupełnie sczerniałych desek zbitych tak ciasno i równo, że możnaby w nim wozić wodę. W kilku miejscach obity pasami jasnoróżowej blachy, z mnóstwem równo nabitych różowych gwoździ z dużymi, okrągłymi łbami. Oś utrzymująca koła była z mocno nasączonego błyszczącą bejcą drewna, podobnie jak koła, które dodatkowo były obite blachą na obręczach. Za wozem zwieszał się i ciągnął po ziemi długi kawałek miedzianej blachy. 

Wóz nie miał zwyczajowej ławeczki i był ciągnięty przez ludzi. Czterech trzymało poprzeczki dyszla w dwóch rzędach i pchało ze zwieszonymi głowami, ociekającymi potem z wysiłku. Piąty szedł przodem z uniesioną głową i sporadycznie rugał pociągowych. Zwierzęta nigdy by się nie sprawdziły do ciągnięcia tych wozów, zbyt się płoszyły, za duże było zagrożenie że poniosą wóz. Pół biedy jeśli sam, gorzej jeśli z całą drużyną na śmierć.

To był pierwszy raz jak zobaczyłem drwali. Byli niesamowicie ubrani. Wszyscy w takich samych mundurach z ciemnej, opalanej skóry powycieranej na ramionach i wokół pasa. Wszyscy mieli charakterystycznie, postukujące blachą przy każdym kroku buty wiązane prawie do kolana. Każdy miał też skomplikowany pas skórzany siegający pod żebra, z mnóstwem kieszonek, sprzączek i metalowych kółek. Podobne metalowe kółka zresztą znajdowały się też na kurtce, naciągniętej na nią kamizelce i na wiszącym z tyłu kapturze z goglami. Każdy z ciągnących był przypięty pasem do płaskiej blachy z kółkami, która wędrowała wzdłuż dyszla i pod wóz.

 Imponowało mi to wszystko, tak jak imponował mi prestiż który szedł za zawodem drwala tonitrusowego. Wtedy jednak najbardziej ciekawiło mnie, co mieli na pace. Wóz wyładowany był po brzegi jasnym drewnem z korą w nieregularne łaty. Ułożone w pryzmę konary wystawały ponad burty, świecąc intensywnie niebiesko w przekroju co drugim słojem i pełgającymi po łaciatej korze wyładowaniami. W efekcie cały ładunek cicho buczał i strzelał, miał również rodzaj świetlistej łuny, która rzucała poświatę na plecy pociągowych.

 Ze względu na poważne zagrożenie zapruszenia ognia od nieobrobionych drewien elektrycznych, nigdy nie były zwożone do wsi, a transportowane do zewnętrznego magazynu przy drodze do stolicy. Stąd, mimo drwali wśród mieszkańców i bliskości lasu, nie łatwo było zobaczyć świeże drzewo. Odkąd zobaczyłem je po raz pierwszy, nie liczyło się dla mnie nic innego. Chciałem zostać drwalem.

 

– Ej, Krótki nie zbaczaj, pamiętasz rekonesans? Dobrze szedłeś, kolegów zmylisz.

– Ta jest szefie. Widziałem tam lepszą drogę, a szef był zamyślony i…

– Szef nigdy nie jest zamyślony, czasem tylko bardziej leniwie obserwuje. Od myślenia tutaj jestem ja. Myślę że do południa dojdziemy.

 Zerknąłem na pakę i zgromadzone za mną narzędzia. Jest wszystko, pęki sznurów miedzianych, składane klatki teleskopowe, haki, śledzie, pasy…klatki awaryjne. Uśmiechnąłem się do siebie wracając do wspomnień. 

 

 Potrafiłem godzinami czyhać na drwalii, podglądałem ich wyjścia i powroty kiedy tylko mogłem. Blisko budynku magisterium mieszkał jeden z nich, Flori, który uproszony czasem pokazywał mi jak czyści mundur i narzędzia. Niestety nie był przy tym zbyt gadatliwy.

 Próbowałem również swoich własnych sił z drzewami, co o mało mnie nie zabiło przynajmniej kilka razy. W ogóle miałem więcej szczęścia niż rozumu. Moim podstawowym problemem było zrozumienie, że drwale nie unikają kontaktu z elektrycznością. Tak naprawdę chodzi o to, żeby prąd płynął przez ciało nieprzerwanie, tylko miał swoje ujście.

 

Kiedy miałem szesnaście lat, a wszyscy moi rówieśnicy byli przydzielani do cechów, gildii i zawodów, ja uparcie szukałem sposobu, żeby drogi do cechu Mistrzów Tonitrusowych. Zgodnie z panującymi zasadami nie miałem żadnych szans na dołączenie do Elektrycznych Drwali, ale nie poddawałem się. W przerwach w pracy, kiedy koledzy ciągali dziewuchy do stodół, ja ukradkiem wymykałem się na skraj lasu elektrycznego.

Te lasy nigdy nie przestaną mnie zachwycać. I przerażać. W środku nocy jest w nich jasno prawie jak w dzień, a nawet w południe daje się dostrzec lekką, błękitnawą łunę. Las słychać również z odległości dobrych trzysta metrów w suchy dzień, z kolei przy ulewie łomot jest porównywalny do najcięższej burzy z piorunami i niesie się na kilometry wokół.

Między samym lasem, a najbliższą zielenią jest szeroki na trzydzieści metrów pas spalonej ziemi. Rośliny takie jak trawy czy zboża chętnie się tam zagnieżdżają, bo grunt jest użyźniony, ale wystarczy poczekać do pierwszego deszczu, ba, nawet mgły czy wilgotniejszego dnia i po wszystkim zostają dymiące węgle. Kiedyś widziałem jak jakieś łasicowate zwierze usiłowało podbiec pod granicę lasu, nie została po nim nawet kostka.

Dużo obserwowałem. Spędzałem całe dnie na przesiadywaniu na granicy czarnego pasa ziemi i przyglądałem się. Uczyłem się, że las staje się znacznie groźniejszy w mokre dni. Jest też bardzo podatny na wiatry, widziałem, że wraz podmuchami przesuwało się po nim coś na kształt elektrycznej fali czeszącej korony, zbierającej pęki gałęzi razem i rozluźniającej je po chwili. Przy regularnych wiatrach drzewa “oddychały” wyzwalając rytmicznie kolejne łańcuchy błyskawic między sobą zgodnie z kierunkiem wiatru. 

Spostrzegłem że drwale nie wychodzą w puszczę, jeżeli jest choćby cień szansy na deszcz w danym dniu i dniu kolejnym. Mówią że dawniej nasz ostatni bard pomagał ustalać takie rzeczy, ale zwariował i odszedł gdzieś. Drwale zaczęli przewidywać pogodę w oparciu o ludowe zwyczaje. Mmusieli się jakoś dostosować, zaczęli obserwować chmury, księżyc, zwierzęta, prawie się nie mylili. 

To prawie było powodem, dla którego nie każdemu pozwalano przynależeć do cechu, a tylko niewielu najrozsądniejszych miało zgodę na pracę w lesie, a nie np w magazynie albo tartaku. Mimo dużej selekcji i opracowywanych przez dziesięciolecia narzędzi, wciąż zdarzały się wypadki.

W końcu pewnego dnia, myśląc że zbawię świat, zebrałem się na odwagę żeby wypróbować swój wyjątkowy wynalazek. Moją przepustkę do cechu drwali.

 

–––––––––––––––––––––––––––––

 

– Wójcie! Mamy tu gówniarza, osądź go zanim sami to zrobimy!

Drwale, w pełnym rynsztunku stali w pięciu przed magistratem. Dwóch podtrzymywało pod ramiona osmalonego, wychudzonego chłopaka, który wyglądał jakby włożył na chwilę głowę twarzą w ognisko. Był zaczerwieniony pod warstwą sadzy, nie miał zupełnie brwi i był prawie zupełnie łysy, nie licząc nadpalonej kępy blond włosów przy potylicy. Dwóch innych stało z boku i trzymało w ramionach stos rurek i prętów miedzianych. Dowódca stał przed drzwiami magistratu i był tym który wołał.

– Już! jestem! służę! – krzyczał jeszcze zza drzwi niewyraźnie wójt, otwierając je i wychodząc przed grupę ludzi. – W czym rzecz? Czym ten młody człowiek zawinił tym razem?

– panie Kepler, znaleźliśmy go w Zakazanym Lesie, montował jakieś ustrojstwo z tych tutaj prętów – tu cechowy wskazał na trzymane przez kompanów laski i rurki – i jak nas zobaczył, zaczął krzyczeć jak opętany że musimy to zobaczyć i będzie tym ratował życia!

– I jak, ratował tym życia?

– Gdzieżby tam, chłopaki pobiegli go ratować, bo stał przy samym tonitrusie. Ani się obejrzał a kopnęło tak, że chłopaków przewróciło. A on cudem przeżył. To że przypłacił to tylko sfajczonymi spodniami i pewnie stałą łysiną…. To jest nic, lepsi umierali w takich momentach. Miał mnóstwo szczęścia. Ale nie będę tolerował zagrożenia dla moich ludzi i pracy, nie będą mi się cywile po lesie pałętali!

– Jasne, jasne… Jak się czujesz młody człowieku? Turion chyba, tak…? Trochę Cię hm..hm..trudno poznać pod tą sadzą – Iana wyraźnie bawiła cała ta sytuacja – Przypomnij mi, ile razy próbowałeś być przyjęty do Cechu?

– Cztery razy panie Wójcie – odezwał się cicho po raz pierwszy Turion.

– Cztery. Hmm…hm… Co było powodem odrzucenia panie majstrze?

– “Cechowy”, Wójcie, właściwie starszy cechowy – powiedział przywódca grupy z naciskiem – powodem była nadmierna gorliwość, gorąca głowa i niezdrowy entuzjazm względem Lasu jako takiego. Oceniliśmy z radą mistrzowską, że jest zbyt lekkomyślny, jak ma się zabić w lesie to już lepiej żeby zbierał marchewki, czy coś…

– Niezdrowy entuzjazm? Myślę że mam odpowiednią karę dla tego tu młodego wynalazcy.

– panie Kepler? – Drwale puścili Turiona i w piątkę wyprężyli się jak struny z poważnymi minami.

 Wójt patrzył na nich chwilę, po czym, z wyraźnym trudem tłumiąc uśmiech, sam wyprostował się, wypiął pierś i niezwykle uroczystym tonem powiedział:

– Młody Turionie Bez Znanego Ojca, uroczyście skazuję Cię na terminowanie w Cechu Drwali Elektrycznych przynajmniej do osiągnięcia tytułu mistrza cechowego. Niewywiązanie się z wyroku będzie karane! – tu spojrzał na oniemiałych drwali – dotyczy to również utrudniających osiągnięcie tego celu osób trzecich. Wpadnij do mnie za godzinę, tylko proszę umyj się i znajdź jakieś spodnie.

 

–––––––––––––––––––––––––––––

 

Taaak, to niewątpliwie była przepustka do cechu – uśmiechnąłem się do tej myśli – to było dwadzieścia lat temu, a w ciągu dwóch pierwszych mojej przynależności do cechu wszystkie ekipy wyposażyliśmy w moje klatki, takie jak ta, która mnie teraz gniecie w tyłek. 

 Kepler chciał tylko jednego w zamian. Żebym wdrażał wynalazki poprawiające bezpieczeństwo i żebym, na ile to możliwe wytyczał szlaki, rysował mapy, notował…słowem, miałem dla niego poznać Las.

– O proszę, Tak się zamyśliłem, a tu jesteśmy na miejscu! – wyszczerzyłem zęby do reszty załogi. – Dobra, chłopaki stop, to ten prześwit. Rozkładać sprzęt. Pamiętajcie, żadnego szarżowania! Ścinamy dzisiaj, za dwa tygodnie przyjeżdżamy zebrać. Jak skończymy do wczesnego popołudnia z tym tutaj, wracając potniemy i zabierzemy to mniejsze drzewko z ubiegłego tygodnia, na moje oko już się przeleżało.

 

–––––––––––––––––––––––––––––

 

– No, to ktoś mi teraz, kurwa, powie gdzie widział ostatnio Krótkiego?

– Ciągnął ze mną piłę…

– Widziałem Góral, sam mu kazałem. Później? Bliźniaki?

– Jak runęło to nie patrzyłem, poszedłem rozpinać uziemienia i zwijać linki… – tłumaczył jeden z chłopaków, ze wzrokiem wbitym w ściółkę.

– Ja pieprzę…! – Turion, czując jak skacze mu ciśnienie, podbiegł do końca drzewa gdzie stał wcześniej Góral z Krótkim i zaczął rozgrzebywać butem piach i pył.

– Są, kurwa. Metalowe obcasy. Zawsze zostają.

 To jest jednak, niebezpieczny zawód. A było już tak dobrze. Trzy miesiące bez wypadku. Jakiś jeden palant zjarał rękę do kości, ale wrócił żywy, przekłada cięte drewna na magazynie, rodzina szczęśliwa. Nic się nie stało, drobny wypadek przy pracy. 

 Ale Krótki…do dupy z taką robotą. Zagapił się. Nie miał własnego uziemienia, a odpięli z piły jak ją jeszcze trzymał. Nawet pewnie nie zauważył jak go zdmuchnęło. Ułamek sekundy i zostają obcasy. Taka to jest, kurwa, fucha. I teraz to ja muszę iść do jego matki i tłumaczyć, dlaczego się gówniarz sfajczył. A dałbym sobie rękę i nogę uciąć, że to Góral pierwszy zejdzie. 

Wszyscy kiedyś schodzą, taki zawód, tu się nie umiera ze starości…

– Zbieramy się Panowie, trzeba jeszcze załadować drewno na powrocie, a do domu trzeba będzie we czterech wóz ciągnąć.

– Turion, co ty, a pochować…?

– Co pochować do diabła?! Miedziane obcasy? Garstkę popiołu? Co chcesz na wóz wziąć? Nie ma zwłok, nie ma pochówku! Jedziemy, bo bez dostawy królewscy wejdą całej Hebli na dupę tak, że się nie pozbieramy. Zapamiętajcie sobie dobrze dzisiejszy dzień i postarajcie się, żeby przynajmniej tego błędu nie popełnić. W tej robocie się ginie, drzewa nie wybaczają. Ruszamy!

– Tak jest starszy cechowy! – krzyknęła jednym głosem cała trójka i bez dalszej dyskusji stanęła do dyszla. Wóz potoczył się po bezdrożu w ponurym milczeniu.

 

–––––––––––––––––––––––––––––

 

 Zatrzymali się przy ścietym na początku ubiegłego tygodnia drzewie podczas drogi powrotnej. Każdy bez słowa zabezpieczył się uziemiaczem i ruszył do czyszczenia pni z drobnych gałązek, a później dzielenia ich na mniejsze części. 

Trzymali się swoich myśli skupieni na pracy, kiedy nagle cała czwórka poderwała gwałtownie głowy i popatrzyła po sobie ze strachem w oczach.

– Do wozu, natychmiast! Do wsi, biegiem!

 Niedobrze – myślał intensywnie Turion, niemal potykając się w pół–biegu przy dyszlu – Strasznie zła wróżba. Zdarzało się już czuć od uprzęży podobne uderzenia napięcia, ale od tej jeszcze mnie mrowi. Ostatnim razem jak przywiało coś podobnego do wsi, doszczętnie spłonęły trzy chałupy, a prawie połowa wymagała wymiany dachu. Miejmy nadzieję ,że przejdzie bokiem. 

 Najgorsze, że wszystkie ekipy mogą być w Lesie, a bez sprzętu nie rozstawią odgromów. Musimy zdążyć! Mam nadzieję że reszta cechu wróciła wcześniej.

 

 Przed nimi zamajaczyła krawędź lasu. Przez prześwity w koronach i między pniami widać było czarną chmurę, która rozciągała się we wszystkich kierunkach. Nie padała nawet kropla deszczu, za to lały się z nieba błyskawice, uderzając jedna przy drugiej, spływając z pokrytego rozświetloną pajęczyną czarnego nieba. Rąbiące w ziemię wyładowania siały absolutne spustoszenie.

 Droga wydawała się być prawie nieprzejezdna,cała w dziurach i nieustannie eksplodująca kolejnymi fontannami żwiru, rozżarzonego do czerwoności piasku i odłamkami kamieni.

– Na wszystko co święte, nie damy rady. – powiedział załamującym się głosem jeden z bliźniaków. Wszyscy wyglądali na zbitych z tropu, stojąc na granicy lasu, który paradoksalnie tworzył nad nimi parasol ochronny przed burzą.

– Musimy ratować kogo się da, może jeszcze nie jest za późno. Ja z Góralem biegnę przodem, chłopaki łapcie za tylny drążek. Wszyscy sprawdzić dokładnie zapięcia. Bez wozu nie mamy żadnych szans, a z wozem… kto wie, może wytrzyma natężenie i nas nie usmaży. Zaczekajcie tylko moment – Turion wypiął się szybko z klamr zabezpieczających, przypinając na dłuższą linkę i pobiegł na tył wozu. Wyciągnął z paki kawał płaskownika miedzianego i dołączył go na zapięcie do ciągnącego się za wozem odgromnika. – Dobra, może starczy nam zapasu. Chłopaki, jesteśmy martwi w momencie jak szlag trafi uziom, dlatego ruszamy z pełnym impetem, musimy biec szybko. Wszystkie dziury w drodze bierzemy z prawej, aż dojdziemy do krawędzi drogi, wtedy odbijamy. Nie gubić kroku, nie potykać się, nie panikować. Jakoś damy radę – Cechowy przypiął się z powrotem do dyszla i krzyknął – Za mną, w drogę!

 Puścili się biegiem, slalomem między powstającymi co chwila kolejnymi lejami w drodze, ciągnąc za sobą na złamanie karku wóz, który wręcz świecił od chłoszczących jego odgromniki błyskawic. Ciągnące się za nim uziemienie topiło się powoli, zostawiając krople rozpuszczonego metalu na drodze.

 Minęli po drodze kilka wozów. Jeden rolniczy z pozostałością dwójki ludzi na płonącej ławie i stertą dymiącego mięsa przy poprzeczce. Dwa kolejne były wozami drwalskimi, jednemu brakowało koła, drugi wydawał się kompletny. Przy obu gdzie okiem sięgnąć było widać groteskowe fragmenty ludzkich ciał, niektóre wciąż w skrawkach strojów cechowych. 

– Nie oglądajcie się! Biegiem, do magistratu jest już niedaleko! – krzyknął Turion, widząc, że grupa zwalnia, tracąc siły, lub poddając się szokowi. – Jeśli z tego wyjdziemy, nie będę trzeźwiał przez tydzień – pomyślał Turion, odwracając wzrok od kawałków Floriego, którego poznał tylko po charakterystycznie zabarwionej skórze munduru. 

 Kiedy dotarli do Hebli, drwal stracił wiarę, czy mają jeszcze szansę przeżyć. Z wsi, z wyłączeniem świecącego od błyskawic magistratu, ktorego dach zaczynał powoli się tlić, właściwie nic nie zostało. Obie drogi biegnące przez miejscowość były podziurawione i zaśmiecone zwłokami i płonącymi balami drewna tak, że kluczenie między nimi bardzo spowalniało marsz. Z samych domów, które dotychczas stały wzdłuż drogi przetrwały tylko, a i to nie wszędzie, murowane kamienne podwaliny. Reszta pozapadała się do wnętrza, lub przeciwnie wyparowała gdzieś, pozostawiając rozpalone do czerwoności węgle.

 Nagle wóz zrobił się dużo cięższy do prowadzenia.

– Hej, dokąd! Do diabła, nic nie zrobicie, zostawcie…! – próbował krzyczeć cechowy do bliźniaków, którzy nagle bez słowa wypięli się z tylnej poprzeczki i pobiegli w stronę zgliszczy swojego domu. Nim jednak zdążyli choćby odwrócić się na spóźniony krzyk, w pobliski murek rąbnął kolejny piorun, a rozgrzane odłamki zdmuchnęły ich jak wiosenny dmuchawiec. Na ten widok Góral porzygał się jak kot, łamiąc się w pół i potykając o własne nogi, co zmusiło do zatrzymania się wozu.

– Ja pierdolę! Góral nie łam mi się tutaj! Nie teraz, jeszcze kawałeczek! Jak tylko dotrzemy, wbiegaj do magistratu, ja wezmę żelastwo! – przekrzykiwał łoskot burzy Turion

I tak, klucząc dalej między stertami płonącego drewna i ciałami swoich byłych sąsiadów, dobrnęli pod drzwi jedynego pozostałego w armagedonie budynku.

 

ROZDZIAŁ 3

 

Ian Kepler zapatrzył się dłuższą chwilę na krawędź szklaneczki, w końcu zamrugał, wracając do rzeczywistości, i szybkim ruchem opróżnił naczynie, po czym przygładził wąsy otwartą dłonią.

– Sprawa jest prosta. Chodzi o możliwość szybkiego wzbogacenia się. Taka możliwość, która wymaga wietrznego barda i niekoniecznie stoi w tym samym rzędzie z klasycznie rozumianym patriotycznym obowiązkiem.

– Czyli zdrada? – spytałem, stawiając kieliszek jedną dolną krawędzią na stole i turlając go leniwie palcem wskazującym. – To mi proponujesz, Kepler? Zdradę na tym końcu świata? Ściągasz mnie pod pretekstem służby koronie, świadom że kodeks zabrania mi zignorowanie takiego wezwania. Po czym oznajmiasz mi, przy wódce i kontrabandzie tytoniowej, że tak naprawdę chodzi o udział w przewrocie! Czyś ty zmysły postradał?! – Muszę przyznać że mnie trochę wkurwił. Chociaż odpowiednia “zasłona dymna” też jest ważna, takich propozycji nie przyjmuje się od razu, tak jak nie bierze się na dzień dobry łapówek. Upadły wysokiej rangi urzędnik mógłby mieć pokusę wkupić się z powrotem w łaski podając na tacy zdrajcę stanu.

– Nie! Na boga, nie, nie nie i jeszcze raz nie! Daj skończyć człowieku! – wójt próbował uspokoić sytuację, ale sam też zauważalnie podniósł ton. – Żaden przewrót, informacje. Jakbyś pozwolił dokończyć nie byłoby..

– Zamknij się!

– Jak śmiesz! Goszczę ci….!

– Zamknij się, mówię! Coś się dzieje na zewnątrz. Niech to piorun trzaśnie, nie umawia się barda pod dachem.

 Czuję… czuję Wiatr! Ale skąd, tak nagle… Jak to w ogóle możliwe. Ta energia, rozpierająca moc. Tak kusi, woła… Muszę zobaczyć co to jest, muszę to opanować, oswoić, wchłonąć…!

 

–––––––––––––––––––––––––––

 

Ian zagotował się i bliski był przywalenia w gębę impertynenckiemu bardowi. Ochłonął jednak, widząc że z Arenemem dzieje się coś niepokojącego. Bard wpadł w jakiś trans, pod którego wpływem nagle zobaczenie co dzieje się na zewnątrz stało się absolutnym imperatywem. Bezmyślnie wbiegł po schodach na galerię i próbował wyglądać przez szczeliny okienne, biegnąc wzdłuż otworów i wyglądając nerwowo przez każde. Widocznie zniechęcony słabą widocznością i majacząc coś bez przerwy pod nosem, zbiegł na dół i prawie wyważył drzwi, uderzając w nie barkiem i wypadając na ulicę. Tam stanął jak wryty zadzierając głowę pionowo do góry. Trwał tak przez dłuższą chwilę, w końcu wójt postanowił wyjść za nim i zobaczyć co się dzieje.

 

–––––––––––––––––––––––––

 

– Obudź się! Obudź do diaska! Musisz działać!

Co się dzieje? Głowa mi pęka… Pamiętam rozmowę przy stole. Potem to cudowne uczucie…, dlaczego mnie tak twarz boli? I bark. I plecy. Co jest?

– Już, zostaw! Przestań mnie okładać po pysku! – To był wójt, bił mnie po twarzy na odlew otwartą dłonią, wpatrując się intensywnie, widocznie szukając oznak przytomności.

Leżałem na podłodze magistratu czując jak po kolei zapalają się kolejne ogniska bólu i szacując co musiało mnie spotkać. Przez otwarte drzwi wejściowe do środka wdzierał się ogłuszający hałas, złożony z nieregularnych dzwoniących w zębach dudnień, ale również krzyków, huku płonącego ognia i czegoś, jakby przesypywania żwiru łopatą…

– Oprzytomniałeś? Co cię naszło do cholery?

– Jakie na zewnątrz, właśnie rozmawialiśmy przy stole. – Odpowiedziałem, wstając ciężko wsparty jedną ręką, a potem pocierając policzek i obmacując obolałą kość ogonową. – wlokłeś mnie po podłodze?

– I po kamiennych schodkach na zewnątrz. Musiałem, inaczej byś wyparował od jednej z tych błyskawic. Sam jakoś nie byłeś skory do niczego poza gapieniem się w niebo. W życiu czegoś takiego nie widziałem. To co się tam dzieje równa z ziemią całą wieś. Ciągnąc cię do środka widziałem wyraźnie front tej…burzy. Po ziemi po prostu sunęła jedna, szeroka eksplozja. Ściana piorunów łącząca niebo z ziemią, rozsadzająca drogę, domy i ludzi, chmura żwiru i kamieni. Coś strasznego.

– To Wiatr. Jakaś odmiana. Na pewno go wyczułem, ale nie widziałem jeszcze tak potężnego. Nie mogę zrozumieć skąd się wziął. Nie wyczułem nigdzie w pobliżu bardów, a zresztą nie słyszałem, żeby ktoś kiedyś próbował kierować czymś podobnym. Od samorzutnej burzę tej wielkości głowa powinna mi pękać od przedwczoraj, a wyczułem ją w ostatniej chwili… 

– Dobra, nieistotne. Możesz coś z tym zrobić?

– Oszalałeś? Przeczekać co najwyżej. My nie tworzymy klimatu, ani nim nie zarządzamy. Możemy co najwyżej zachęcić go nieco do “zachowania” po naszej myśli. To tutaj to jest czysty żywioł, siła nie do poskromienia. Nikt nie zdążył wbiec do budynku magistratu zanim się zaczęło? – pytając, zamykałem drzwi, założywszy, że otwarte nie przysłużą się już nikomu.

– Jeden facet, wpadł tuż za moimi plecami. Teraz siedzi na górnym podeście i wypatruje przez okno. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia kim jest.

 Zerknąłem na gościa, który odwzajemnił spojrzenie spod zaciągniętego na głowę kaptura z dlugim przodem. Oprócz mieniącej się kolorami zielono–szarej maskującej peleryny, ubrany był w dobrze skrojone ciemne skórzane spodnie i kaftan z karczkiem, pozbawiony jakichkolwiek emblematów z wyjątkiem dwóch srebrnych ćwieków przy kołnierzyku. Całość ubioru zapinana była na guziki oraz ściągające paski, dzięki którym kostium przylegał ciasno do ciała. Miał sporo kieszonek i dodatkowych skośnych pasów, a na nich przy łydce i na piersi pochewki na noże do rzucania. Czort wie, co jeszcze krył pod peleryną.

– Ja wiem kim jest.

– No to świetnie. Znacie się? 

 Przybysz zaśmiał się niskim głosem ze swojej grzędy przy oknie. Śmiech miał cichy, szorstki i powolny, bardziej skierowany do siebie niż na potrzeby otoczenia.

– Nie, ale na pewno niejednokrotnie romantycznie spacerowaliśmy we dwóch. Tyle że ja nie miałem o nim wiedzieć. Nie sądziłem że poznamy się w takich warunkach.

– Bo nie powinniśmy. Dosyć szczególne zrządzenie losu. – Odezwał się nowy towarzysz bez odwracania się, wciąż stojąc w kucki przy oknie i wpatrując się w odkrywane z każdym kolejnym uderzeniem błyskawicy rozżarzone pręty w szarej drodze. Ogrom zniszczeń i śmierci wydawał się w ogóle nie robić na nim wrażenia.

– O, patrz panie wójcie, mówi! Jak się nazywasz mości panie?

– Dymitr. W akademii nazywali mnie Dima.

Kepler popatrzył na nas na zmianę, jakby ważył słowa w głowie, a w końcu uważnie powiedział – wszystko świetnie panowie. Widzę że bratnimi duszami to wy raczej nie jesteście. Jja to widzę w ten sposób – wójt podszedł do stołu i wykonał zamaszyty, zapraszający gest dłońmi – ta burza szybko nie minie, a budynek jeszcze nie spłonął, więc jest szansa że tu nie zginiemy. Przynajmniej nie natychmiast. W zaistniałych okolicznościach myślę, że może niezupełnie głupie byłoby skorzystanie z moich zapasów wódki i “kontrabandy tytoniowej”…?

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

Przeżyliśmy – pomyślał Turion, zamykając za sobą drzwi magistratu i osuwając się plecami po chłodnej ścianie. Przy każdym ruchu i zgięciu kończyny czuł, jak skórzane drwalskie ubranie kruszyło się, a nadpalony materiał pękał pod najmniejszym napięciem. Zmęczenie i senność morzyły go tak strasznie, że nie był w stanie otworzyć oczu. Układał w głowie ostatnie zdarzenia, upewniając się, że o niczym nie zapomniał. Po dobiegnięciu na miejsce, kiedy rozdzielili się z Góralem, jemu została jeszcze niewdzięczna praca, polegająca na odciążeniu budowli od uderzeń, przynajmniej na ile to możliwe. Żeby to osiągnąć, musiał przepiąć się z wozu na własne uziemienie, zarzucić i jakoś umocować jak najwyżej na budynku kilka miedzianych lin. Następnie musiał to wszystko połączyć jakoś z wozem, z prętami… Słowem, musiał wykonać całą sieć bezpieczeństwa w rekordowo krótkim czasie, pod nieustannym naporem błyskawic, od których ciało mrowiło nieustannie, a mięśnie średnio chciały słuchać poleceń. Został też problem uwolnienia się z zabezpieczeń na koniec w odpowiednim momencie, żeby schować się pod dachem nie płonąc jak pochodnia.

Teraz, kiedy wpadł już do środka bez przytomności, adrenalina zaczęła go opuszczać, a on musiał zapaść w drzemkę.

 Z letargu wybiła go panująca w koło zupełnie nierealna atmosfera karczmy. Czy może raczej wesela? Jak przez mgłę, która dopada człowieka po zarwanej nocy albo zbyt krótkiej drzemce, miał omamy dźwiękowe. Słyszał śmiechy, ożywioną rozmowę, jakąś kłótnię. Wrażenie potęgowały zapachy rozlanego mocnego alkoholu i… papierosów?

 

Otworzył oczy.

 

 Przy długim stole magistratu, który w codziennym życiu wsi służył za centrum obrad i świąt rolniczych, siedział Ian Kepler z dwójką obcych ludzi. Wójt zajmował miejsce u szczytu stołu, zaś po jego obu stronach, naprzeciw siebie rozłożyli się mężczyźni. 

Pierwszy z nich wyglądał młodo, na góra dwadzieścia pięć lat. Był ubrany w jasną, zapinaną na guziki koszulę, na którą nosił narzuconą zdobną kamizelkę z kilkoma praktycznie umieszczonymi kieszonkami. Koszula wpuszczona była w brązowe spodnie spięte pasem z mosiężną sprzączką i z pionowo rozciętymi nogawkami wykładającymi się na buty. Te były czarne i wysokie nad kostkę, jak jeździeckie. Mogłyby być wojskowymi, gdyby nie wysoki na dwa palce obcas i klamry zamiast sznurowadeł. Na wierzch mężczyzna miał zarzucony rodzaj niesymetrycznej peleryny zebranej na jedną stronę spiętej przy ramieniu broszką z nieznanym symbolem cechowym, oraz z kapturem w kolorach zwiędłej trawy. 

Ponadto na sąsiednim krześle leżała jego skórzana torba, przypominająca standardowe wyposażenie kurierskie. Na oparciu wisiała lutnia.

Drugi z nieznajomych siedział w cieniu, po stronie bliżej ściany i bujał się na krześle. Dobrze widać było jedynie świecące oczy i sięgającą po butelkę wódki dłoń w długiej, ćwiekowanej na knykciach i spodzie rękawicy.

Przy stole okazał się też siedzieć Góral, chociaż łatwo było go przeoczyć, bo spał, zsunięty prawie w całości pod blat. Zwaliłby się na podłogę, gdyby nie trzymające butelkę ramię i wsparta o krawędź broda.

Trójka mężczyzn wydawała się być wstawiona. Nie zauważyli wstającego z podłogi drwala, do szczętu zaabsorbowani jakąś sprzeczką.

 

–––––––––––––––

 

– Kiedy ty w ogóle ostatni raz byłeś w stolicy, co?

– A co to, stolica taka zmienna, że piętnaście lat człowiek nie był i zaraz się nie zna na zwyczajach?

– A żebyś wiedział, zmienia się i to z dnia na dzień! Myślisz, że bardowie mają lekko? W jakim ty świecie żyjesz?!

– Co ty pieprzysz, macie monopol na bezpieczeństwo, każdy MUSI mieć i utrzymywać jednego z was darmozjadów, myślisz że co, to jest nic?

– A ty myślisz, że ten popijający cichutko w kącie cwaniak to się znikąd wziął?

– Panowie, przywitajcie gościa, ocknął się – wtrącił się niskim głosem, rozbawiony dyskusją Dymitr.

Kepler z Arenem obejrzeli się w kierunku drzwi i momentalnie ochłonęli. Zobaczyli stojącego na środku pomieszczenia drwala, który przyglądał im się uważnie, sprawiając wrażenie zbitego z tropu.

– Wójcie, co wy tu wyprawiacie? Kim są ci ludzie? Widzieliście wszyscy w ogóle co się dzieje na zewnątrz, czy zalewacie ryja i nawet nie zauważyliście że z Hebli nie został kamień na kamieniu?

– Uspokój się Turion, nawet nie wiesz jak się cieszę że cię widzę… Hik! – Wójta dopadła czkawka – Myślę zresztą… że wszyscy się cieszymy, bo…hik… z tobą i tym młodzianem co śpi na końcu stołu… nasze szanse na prze – życie wzrosły z zerowych do mizernych. Poznaj pszę..moich gości, pana Arena Denisona, barda wędrownego, no i pana Dymitra, zwanego Dimą, który…hmm, Dima kim ty właściwie jesteś?

Ten, wpatrzony w butelkę bujał się dalej na krześle, udając że pytania nie usłyszał.

– Ja wiem kim on jest. – wtrącił się bard – wrócimy do tego, jak uda nam się przeczekać tą nawałnicę… albo jakoś się stąd wydostaniemy. Niestety zapanowanie nad taką burzą…się nie da, może jakby było jeszcze chociaż ze dwóch…

– Nikogo oprócz was nie ma? – przerwał nagle dywagacje spięty Turion. 

– Nikogo..hmpf – czknął głęboko Kepler, strzepując nerwowo kaftan po zamaszystym wychyleniu kieliszka. – Ta burza przyszła nagle, no i znikąd. Minutę zeszło, jak od lasu przyszła t-ta ściana gromów i zaczęła wysadzać wszystko w powietrze. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Zresztą, studiowałem…ehh…ele–elektryczność przeszło dwadzieścia lat, a nigdzie w źródłach słowa o…pan..nawał..uf. Tych co na dworze.

– Gówniane macie źródła – zasmęcił bard– za pierwszego króla to była…uhh…. Codzienność. Ian, masz tu gdzieś wodę? Wyszedłbym odetchnąć, ale chyba mnie pieprznie…

– Nikt nie przeżył. – powiedział głucho drwal, siadając ciężko na jednym z wolnych krzeseł przy stole i jakby puszczając mimo uszu całą rozmowę wokół.

Wójt usłużnie podsunął mu jeden z drobnych kieliszków i wypełnił go po brzeg przezroczystym alkoholem. – Wiem. Napij się człowieku, tego na trzeźwo nie da rady.

 

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

 

Bard wyszedł na zaplecze napić się wody, a po powrocie usiadł przy stole i niekontrolowanie przysnął wsparty na łokciu.

Kepler chodził w kółko między swoją prywatną kwaterą a główną salą, kręcił się po antresoli, wyglądając z okien, a co jakiś czas przystawał też przy stole, żeby uzupełnić kieliszek z którym się nie rozstawał. Rozmawiał cały czas z Turionem, który nie wstawał od blatu i pracowicie nadrabiał bimbrowe zaległości. Wspólnie przyglądali się również ukradkiem Dymitrowi, który huśtał się pod ścianą na krześle, niedbale odbijając stopę od słupka antresoli. Mimo przymkniętych oczu uczestniczył w rozmowie, choć mówił rzadko, głównie słuchając, ewentualnie dopytując o różne rzeczy. 

Dla byłego urzędnika państwowego Dima wyglądał na profesjonalnego żołnierza, lub szpiega, brakowało jednak możliwości, żeby dyskretnie omówić to z kimkolwiek. Sam zaś nie potrafił znaleźć sensownego powodu, czemu ktoś pokroju Dymitra miałby zapędzić się tak daleko na wschód, do tej dziury. 

We trójkę zastanawiali się nad wyjściem z potrzasku, jakąś ucieczką od burzy. Ta, mimo mijających godzin, nie osłabła nawet odrobinę, chłoszcząc błyskawicami wszystko po horyzont.

W końcu zmęczenie i upojenie dopadły wójta i cechowego, którzy, tak jak reszta, posnęli przy ławie.

 

––––––––––––––––––––––––––––––––––––

 

 Głuchy łomot, który poniósł się wibracją po blacie poderwał biesiadników. Nim ktokolwiek zdążył zapytać, co się stało, Bard rozwiał wszelkie wątpliwości, wrzeszcząc na całą salę.

– Bawi cię to?! Nie wystarczyło klepnąć po plecach? – darł się Aren, rozcierając czoło i nos, mrożąc wzrokiem Dymitra, który przyglądał mu się, stojąc z drugiej strony stołu z ironicznym uśmieszkiem. Puszczał właśnie koniec kija od miotły, która leżała na blacie.

Dima odczekał aż bard skończy tyradę i odparł spokojnie.

– Zabezpieczenia dachu chyba puszczają, evergreen zaraz się zapali, musimy stąd spieprzać. Bez ciebie, niestety nie da rady, a śpiący jesteś bezużyteczny.

Turion włączył się do rozmowy, licząc że merytoryczna wymiana zdań ostudzi zapał pary, która wyraźnie nie pała do siebie sympatią.

– Rozmawialiśmy trochę o tym z Dymitrem. Gdybyś zapewnił nam prześwit, żeby dobrnąć do zakazanego lasu, moglibyśmy się tam schronić. Tak jakby. 

– A co w lesie nas uratuje? Nie mamy dość prądu tutaj? – Włączył się kąśliwie Kepler, stawiając łokieć na stole i podpierając rozchwianą głowę. Mówił powoli, kiwając się trochę i nie mogąc zdecydować, czy woli nerwowo głaskać się po łysinie, czy po prostu oprzeć czoło na dłoni i tak balansować.

– W lesie mamy dwa gotowe wozy drwalskie, na zabezpieczonej odgromnikami polanie. Myślę że nic im nie jest. Jeśli dotrzemy tam, dalej będziemy względnie bezpieczni. – powiedział Turion, a po krótkim namyśle dodał, spoglądając na stojącego obok w milczeniu Górala – Przynajmniej nie zabije nas ta burza, tam warunki są do zniesienia z naszym sprzętem.

Chwilę zawieszenia przerwał krążący nonszalancko po sali Dymitr, obracający od dłuższego czasu w palcach wygrzebany z którejś kieszonki mały, srebrzysty nożyk do rzucania.

– Wójcie, macie tu jakieś zapasy w środku, które moglibyśmy zabrać?

– Jest woda w wewnętrznej studni. Jest też spiżarka, o tam, za przepierzeniem – Ian wskazał na wygrodzony drewnianą ścianką narożnik pomieszczenia. – Są tam blaszane bukłaki, naczynia i butle ze szkła i kamionki. Jest suszona baranina, są kiełbasy, suchary… Budynek jest gotowy na krótkie oblężenie, jedzenie to nie problem…

– A co jest problemem jeśli można wiedzieć? Czy wszyscy skończyli już planowanie?! – spytał zirytowany Aren, przerywając dyskusję – Czy ktoś w ogóle zamierza mnie spytać o zdanie?

– No, właściwie… – zaczął Kepler, zerkając kątem oka na pozostałych – …to nie. Zostajemy i się smażymy, albo uciekamy pod twoją obronę, że pozwolę sobie na marny dowcip i jakoś wykorzystujemy propozycję Turiona. Chyba, że bardowski instynkt podpowiada ci, że nawałnica zaraz przejdzie.

 Aren popatrzył na niego tępo, wziął parę głębokich wdechów i westchnął z rezygnacją – ehh…nie. Nie zanosi się, żeby miała przejść. Powiem więcej, jeśli to kogoś interesuje oczywiście – zawiesił głos na chwilę i łypnął na Dymitra – z bardowskich archiwów wynika, że taka burza może trwać i tydzień. Opisy są też dość precyzyjne w kwestii proponowanych działań.

– O, to może być ciekawe, jakie są? – rzucił z ironią w głosie krążący od ściany do ściany Dymitr.

– Babę i dziecko na ramię, a potem spierdalać za horyzont. – odpowiedział ponuro Aren, po czym kontynuował mentorskim tonem – Siła barda opiera się na subtelnym wpływaniu na naturę, wykorzystaniu Wiatru do…

– Matko i córko, przestań pieprzyć bardzie – rzekł czarny, wciąż bawiąc się nożykiem. Słowo “bard” w jego ustach raziło uszy, wypowiadane jak obelga – powiedz po prostu, dasz radę nas stąd zabrać? Bo jak nie, to rezerwuję ten ostatni bimber. Zamierzam się uchlać i nóż w grdykę każdemu kto pomyśli żeby mi przeszkodzić.

– Szczerze, nie wiem czy dam radę. Potrzebuję cokolwiek wiedzieć, na przykład jak daleko jest stąd do lasu? Widzieliście jak to wygląda na zewnątrz. Wyobrażacie sobie ile trzeba siły żeby zrobić w tej nawałnicy choćby szczelinkę? Skąd w ogóle pomysł że sobie poradzę?

– Poradzisz sobie – uciął Dima – dobrze wiesz, że to nie jest problem. A potem weźmiemy Cię na wóz i odeśpisz. Osobiście będę cię poił we śnie, jeśli cię to uspokoi.

Aren zamierzał odpysknąć coś na temat wkładania mu czegokolwiek do ust przez Dymitra, ale kilka ogłuszających uderzeń na zewnątrz skutecznie wybiły go z rytmu. Słyszalne wokoło wyładowania od dłuższej chwili zdawały się przybierać na sile. Przez szczeliny między dachem, a szczytem murów zaczął wdzierać się dym, co nie wróżyło nic dobrego dla schronionych wewnątrz ludzi.

Bard milczał dłuższą chwilę. Dreptał w kółko po pokoju, nie zważając na wiercące spojrzenia pozostałych, ani na łoskot nadwyrężonej konstrukcji. W końcu podszedł do torby i zaczął w niej grzebać, aż znalazł niewielką błyskotkę. Torbę przewiesił przez ramię, a na szyję włożył rzemienną pętelkę, z której zwisał niewielki srebrzysty symbol. Był to niewielki krzyż, ktorych cztery z powodzeniem zmieściłoby się na dłoni. Każda poprzeczka wisiorka stanowiła samodzielny krzyżyk równoramienny, z wyjątkiem górnego, którego poprzeczka była przekoszona. Wychodził z niego zdobiony sześcianik ze ściętymi rogami, z otworem przez który był przepleciony rzemyk.. 

– Czemu Ty właściwie tak we mnie wierzysz, co Dima? Wam to chyba nie po drodze za bardz,o co?

– Gówno wiesz, bardzie. Ale martwy nikomu się nie przydam, a bez ciebie taki stan czeka nas wszystkich. 

Aren pokręcił głową z westchnieniem. Odwrócił się do pozostałych, którzy w milczeniu i napięciu czekali na rozwój wydarzeń. 

Kiedy zwrócił się do towarzyszy, ze wszystkich sił starał się zapanować nad głosem i nie zdradzić strachu, ani tego jak bardzo nie podzielał pewności Dimy.

– Trzymajcie się tak blisko mnie jak to możliwe. Właściwie najlepiej, jakbyście szli po moich bokach na wyciągnięcie dłoni. Będziemy szli tak szybko, jak będę potrafił. Jeśli zgubicie krok, potkniecie się, nic nie gwarantuję. W tej burzy Wiatr jest naprawdę silny, nie potrafię powiedzieć, jak dużą przestrzeń zabezpieczę. Będę się męczył. Bardzo. Pilnujcie mnie. Jeśli zacznę się słaniać, zróbcie mi siedzenie na krzyż z dłoni, muszę być w pionie i muszę mieć wolne ręce…Chyba tyle. Przynieście zapasy, rozdzielimy je szybko i ruszamy.

– panie Aren, a gitara? – spytał z troską w głosie Góral.

– To jest lutnia. – odpowiedział bard i ściągnął ją z oparcia krzesła, przewieszając przez pierś oniemiałemu Góralowi. – Mów mi po prostu Aren. To jest lutnia, a nie gitara i jesteś za nią osobiście odpowiedzialny. Ale używać będę czegoś innego. A teraz dość głupich pytań, bo zaraz faktycznie nam sufit zleci na głowę.

Zaczęła się gorączkowa krzątanina w której drwale z Keplerem wynieśli na stół co się dało ze spiżarki i poszli napełniać szklane naczynia wodą. Bard z Dymitrem w tym czasie podzielili między wszystkich racje żywnościowe, spoglądając co i rusz na strop, w którym do dotychczasowego dymienia dołączyły przebłyski żaru i niepokojące trzaski.

W końcu wszyscy byli gotowi i załadowani. Aren stanął przy drzwiach i wyciągnął z małej kieszonki torby instrument przypominający fletnię. Głęboko odetchnął, patrząc krytycznie na trzymany w wyciągniętej dłoni przedmiot i zwrócił się do reszty.

– Nie będę mógł mówić w trakcie, więc słuchajcie Dymitra, on w razie czego zrozumie moje gesty. Poza tym bądźcie gotowi na dziwne samopoczucie. Może ogarnąć was euforia, świetny nastrój. Nie dajcie się temu zwieść.

To mówiąc bard podszedł do lekko wstrząsanych podmuchami wiatru drzwi wejściowych. Spoczywając barkiem na skrzydle, z przysuniętym oburącz instrumentem do ust, rzucił jeszcze z grobową miną:

– I błagam, na boga, nie nućcie. 

 

––––––––––––––––––––––––––––––––––––

 

Turion wyszedł zaraz za bardem, stając przy jego ramieniu. Widział kątem oka Dymitra stającego przy jego drugim ramieniu. Za ich trójką ustawili się Góral i Kepler.

Patrzył z przerażeniem na otaczające ich piekło. Z zabudowań nie zostało już właściwie zupełnie nic, podobnie jak z wszelkiej roślinności i drogi, która zamieniła się w gruzowisko. Patrzenie na płonące , nierozpoznawalne resztki ludzi i zwierząt przyprawiły drwala o mdłości. 

Zupełnie stracił wiarę w to, że uda im się przeżyć, uciec jakoś spod tego bombardowania. Obejrzał się niepewnie na towarzyszy. Wszyscy wyglądali jakby chcieli odwrócić się na pięcie i wrócić do środka, nie zważając że z tego budynku też zaraz zostanie jedna ruina.

Wtedy bard przyłożył do ust fletnię i zaczął grać.

Turion poczuł, jak obawy opuszczają jego myśli, a chęć ucieczki ustępuje błogiemu rozmarzeniu, które szybko przeradza się w absurdalną euforię. Z trudem powstrzymał się, żeby nie puścić ramienia barda i nie pobiec prosto przed siebie. Czuł, jak gdyby dookoła padał pierwszy ciepły letni deszcz, w którym chciałby stanąć, odreagować szok ostatnich godzin..

Widział, jak Dymitr trzymając jedną ręką barda, drugą łapie za rękaw Keplera, który z szerokim uśmiechem wziął kilka dziarskich kroków w bok.

Bezpośrednio nad nimi niebo niemal się przejaśniło, a natężenie błyskawic w tym niewielkim polu zelżało. Te które dalej uderzały, zakrzywialy się tuż nad ich głowami by wzniecić chmury gruzu na metr–półtora od maszerującej miarowo grupy.

Drwal ujął mocno Arena pod ramię i zaczął prowadzić między lejami po uderzeniach drogą w kierunku lasu. Uważał, żeby podopieczny nie potykał się i żeby nie szarpać go za mocno, chociaż całym sobą wyrywał się do biegu.

Spojrzał przez barda na Dymitra, który prowadził go z drugiej strony z wyrazem skupionego szoku na twarzy. Było to o tyle intrygujące, że reszta, wyjąwszy blednącego z każdą sekundą z wysiłku Arena, szła zidiociale uśmiechnięta, wręcz rozanielona.

 

Gdyby w zgliszczach wokoło znalazła się jakaś żywa dusza, zobaczyłaby maszerujący przez pobojowisko pochód roześmianych kretynów. Takich cyrkowych, prawie podskakujących do taktu dziwacznej, chwytającej za wszystkie nerwy w ciele melodii, granej przez ciasno otoczonego kordonem grajka.

Nie było jednak komu patrzeć – pomyślał Turion ostatkami siły woli powstrzymując się od nucenia – On jest jak ten szczurołap z bajki, a my zaraz cudownie się usmażymy!

Wyszli poza linię gdzie niedawno kończyły się zabudowania i podążali w stronę lasu. 

Drwal oprócz podtrzymywania opadającego z sił barda musiał drugą ręką właściwie bez przerwy trzymać Górala, który co i rusz próbował go wyminąć w sobie tylko znanym celu. Mimo że ta szarpanina kosztowała go dodatkowo sporo energii, nie mógł go winić. Sam miał bardzo duże problemy ze skupieniem. Dopalające się czarne badyle kłosów migotały mu w oczach, zamieniając się w cały kalejdoskop wspomnień, w których były pięknymi złotymi łanami.

 

Koniec

Komentarze

Wyprzedzę Regulatorkę :)

Jeśli to część większej całości, to bądź łaskaw, zmienić z „Opowiadanie” na „Fragment” :)

@ Zanais, dzięki za uwagę. Nie jestem pewien, czy będę publikował resztę, ale zakładam ,że dalej tak ma większy sens, także w istocie zmieniłem.

Unmade

Istotnie, Zanaisie, wyprzedziłeś. ;)

 

edycja

Chciałabym, abyś wiedział, Unmade, że fragmenty nie cieszą się powodzeniem wśród użytkowników tego portalu. Mało kto chce tracić czas na lekturę tekstu, nie mając gwarancji, że kiedykolwiek doczeka się dalszego ciągu. Dlatego lepiej zamieszczać skończone opowiadania, niż ciąć je na kawałki.

Ponadto fragmenty nie wchodzą do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku ich czytać. Nie mogą też być nominowane do piórka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Noted. Dziękuję za uwagi i objaśnienie Regulatorom. Co do zasady, to jest zamknięta rzecz, która stanowi część historii, która z racji dużej objętości nie kwalifikuje się na publikację tutaj. Być może rozsądniej byłoby wyrzucić z przedmowy informację o fragmencie i pozostać przy oznaczeniu jako opowiadanie

Unmade

Dobrze kombinujesz, Unmade. Jeśli Wietrzny Bard jest zamkniętym opowiadaniem, przywróciłabym mu pierwotne oznaczenie i usunęła z przedmowy informację o fragmencie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam chyba rozdział drugi i przykro mi to mówić, ale na tym poprzestanę, albowiem nie znalazłam w nim nic, co obudziłoby we mnie chęć poznania dalszego ciągu. Lekturę utrudniają liczne błędy, powtórzenia, literówki i inne usterki, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę. Trudno skupić się na opowieści, skoro bez przerwy potykam się o różne niedoskonałości.

 

Pasma po­szar­pa­ne­go na kra­wę­dziach świa­tła su­nę­ły… ―> Co to znaczy, że pasma światła miały poszarpane krawędzie?

 

jak uno­szą­ca sięna wo­dzie przę­dza. ―> Brak spacji.

 

Część bie­gną­ca po­je­dyń­czo… ―> Część bie­gną­ca po­je­dynczo

 

To może tro­chę bar­dziej w stro­nę wscho­du…o , tu coś jest. Czer­wo­ny…ale… ―> Brak spacje po wielokropkach. Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

– Z wy­ra­za­mi naj­głęb­sze­go, tego no, sza­cun­ku, Panie Are­nie? ―> – Z wy­ra­za­mi naj­głęb­sze­go, tego no, sza­cun­ku, panie Are­nie?

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się wielokrotnie w dalszym ciągu opowiadania.

 

a nie tę zmur­sza­łą am­bo­nę! – do­da­łem na ko­niec, stu­ka­jąc ob­ca­sem w zmur­sza­łą pod­ło­gę z desek. ―> Powtórzenie.

 

– Wy­ba­cze­nie Panie, ja nie chciał, ale wójt wró­cił z drogi i kazał pil­nie przy­pro­wa­dzić Wy­bacz­cie, ale pro­ble­my… ―> Brak kropki na końcu pierwszego zdania.

 

Był ubra­ny w sze­ro­kie por­t­ki i lnia­ną, się­ga­ją­cą nie­mal kolan ko­szu­lę wią­za­ną pod szyją na rze­myk. Strój był tak nie­mi­ło­sier­nie brud­ny, że praw­do­po­dob­nie stał­by sa­mo­dziel­nie gdyby wyjąć ze środ­ka wła­ści­cie­la. Ten rów­nież był za­ro­śnię­ty jak zwie­rzę, i tak ubło­co­ny że trud­no było oce­nić… ―> Lekka byłoza.

 

za­czy­na­ły się ze 200 kro­ków od czuj­ki… ―> …za­czy­na­ły się ze dwieście kro­ków od czuj­ki

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Druga z dróg była utwar­dzo­na współ­cze­śnie prze­ła­ma­ny­mi oto­cza­ka­mi po­lny­mi… ―> Otoczaki nie są polne, bo nie pochodzą z pola.

Za SJP PWN: otoczak «kamień zaokrąglony i wygładzony przez prąd wody w strumieniu, rzece itp.»

 

nie pro­wa­dzi­ła żadne sen­sow­ne miej­sce… ―> …nie pro­wa­dzi­ła do żadnego sensownego miejsca

 

do trans­por­tu drzew z po­bli­skich lasów… ―> …do trans­por­tu drewna z po­bli­skich lasów

Drzewo jest drzewem dopóki rośnie. Kiedy się je zetnie, staje się drewnem.

 

wy­spe­cja­li­zo­wa­ne się w po­zy­ski­wa­niu drew­na i zbóż. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Do­tar­li­śmy przed bu­dy­nek ma­gi­stra­tu, który,tak jak w więk­szo­ści ko­lo­nii, był je­dy­nym nie­drew­nia­nym bu­dyn­kiem w całej wsi… ―> Brak spacji po przecinku. Powtórzenie.

 

ja­kichś do­brych 2 pię­ter… ―> …ja­kichś do­brych dwóch pię­ter

 

bę­dzie ze 12 stóp. ―> …bę­dzie ze dwanaście stóp.

 

kryte drew­nia­nym gon­tem dachy… ―> Masło maślane – gont jest drewniany z definicji.

Za SJP PWN: gont «deseczka drewniana służąca do krycia dachów; też: zbiorowo o takich deseczkach»

 

Prze­szło mi przez myśl ,że… ―> Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.

 

z bo­ga­to in­kru­sto­wa­ny­mi drze­wem to­ni­tru­so­wym… ―> …z bo­ga­to in­kru­sto­wa­ny­mi drewnem to­ni­tru­so­wym

 

Wy­peł­nie­nie po­wy­żej kro­kwii mu­sia­ło… ―> Literówka.

 

bo z dołu widać było je­dy­nie dywan zie­lo­nych, wiecz­nie ży­wych igie­łek.

 W głębi po­miesz­cze­nia widać było prze­pie­rze­nie… ―> Powtórzenie.

 

zmie­ści­ło­by się 14 osób. ―> …zmie­ści­ło­by się czternaście osób.

 

prak­tycz­nie nie­obro­bio­nym i chyba w ca­ło­ści zro­bio­ny… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

nogi sta­no­wi­ły kom­ple­ty… ―> …nogi sta­no­wi­ły cztery kom­ple­ty

 

i do­pię­tą wój­tow­ską brosz­ką na pier­si. ―> …i przypiętą na piersi wójtowską odznaką.

Za SJP PWN: broszka «ozdoba stroju kobiecego z umocowaną od spodu zapinką»

 

Wójt spoj­rzał na mnie do­pie­ro kiedy sta­ną­łem przy samym stole, a spoj­rze­nie jego… ―> Powtórzenie.

 

twa­rzy coś ta­kie­go, że wciąż spo­dzie­wa­łem się zo­ba­czyć szy­der­czy uśmiech, mimo że męż­czy­zna utrzy­my­wał ka­mien­ny wyraz twa­rzy. ―> Powtórzenie.

 

w pro­mie­niu 100 ki­lo­me­trów… ―> …w pro­mie­niu stu ki­lo­me­trów

 

W pew­nym mo­men­cie z uśmie­chem sa­mo­za­do­wo­le­nia wy­cia­gnął z kosza nie­wiel­kie pu­de­łecz­ko i odło­żył z pew­nym na­masz­cze­niem… ―> Powtórzenie. Literówka.

 

od prze­szło 20 lat. ―> …od prze­szło dwudziestu lat.

 

– Nie mie­li­śmy tu Wia­tru od 23 lat… ―> – Nie mie­li­śmy tu Wia­tru od dwudziestu trzech lat

 

przy­naj­mniej raz na 3–4 lata. ―> …przy­naj­mniej raz na trzy, cztery lata.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Regulatorzy – Dziękuję za dotkliwą i potrzebną jak widać analizę i korektę. Czuję się jak uczniak i pokornie poprawiam, widzę też ile pracy przede mną.

 

Odnosząc się w detalu do kilku uwag – 

  1. Z tym światłem to jest tak, że całość jest dosyć surrealistyczna, mógłbym zrobić /znaleźć jakiś rodzaj animacji komputerowej
  2. Liczebniki wszelkiej maści – okropne zboczenie w czasach pisania głównie maili, jestem świadom tej paskudnej tendencji, postarałem się wyeliminować cyfry z całości tekstu.
  3. powtórzenia – no zdarza się, można czytać coś piętnaście razy i nie wyłapać.
  4. “Pan” z dużej – myślałem że jestem taki genialny i używam tego jako zabiegu do podkreślenia relacji, dopiero po uwagach doczytałem, że w języku polskim to średnio tak działa i dopuściłem się barbarzyństwa :/
  5. gont – widziałem definicję, jednak istnieją gonty niedrewniane, a np z łupku. Po prostu nie w Polsce. Niezależnie – poprawiłem.
  6. otoczaki polne – tutaj byłym gotów podyskutować i nawet zaangażować geologa, bo o ile geneza powstania otoczaka jest nieodmiennie związana z rzeką, o tyle już jego lokalizacja w środku pola na jakichś wyżynach nie jest nienormalna. Wystarczy wybrać się na kaszuby, gdzie lodowce swego czasu naniosły całe niecki pełne takich okrąglaków. – także pozwoliłem sobie zostawić. Drugi, prozaiczny powód, nie umiem wymyślić dobrego synonimu xD

Podsumowując – stylistycznie i gramatycznie czuć amatora, za co przepraszam. 

 

Unmade

Unmade, bardzo się cieszę, że uwagi okazały się przydatne. ;)

 

otoczaki polne – tutaj byłym gotów podyskutować i nawet zaangażować geologa…

Chrościsko jest geologiem – może tu zajrzy, może się wypowie…

A gdyby zdanie: Druga z dróg była utwar­dzo­na współ­cze­śnie prze­ła­ma­ny­mi oto­cza­ka­mi po­lny­mi… brzmiało: Druga z dróg była utwar­dzo­na współ­cze­śnie prze­ła­ma­ny­mi kamieniami po­lny­mi

 

Podsumowując – stylistycznie i gramatycznie czuć amatora, za co przepraszam. 

Unmade, ależ nie masz za co przepraszać – tak się bowiem składa, że na tej stronie wszyscy są amatorami i wszyscy ciągle się uczą, więc mam nadzieję, że nie popadniesz w kompleksy, a Twoje przyszłe opowiadania będą coraz lepsze, bardziej dopracowane.

Nigdy nie zakładam, że piszący popełnia błędy celowo, dlatego staram się wskazać palcem to, co przeszkadza mi w lekturze.

Unmade, nie wiem czy o tym wiesz, ale bardzo pomaga odłożenie gotowego tekstu na jakieś dwa, trzy tygodnie. Potem należy przeczytać go uważnie. Będziesz zdumiony, jak wiele usterek dostrzeżesz – zapewne wyłapiesz literówki, powtórzenia, nadmiar zaimków, może zauważysz niezgrabnie skonstruowane zdania, czy luki logiczne. Tę operację można powtórzyć. Wiem, że nie zawsze jest to możliwe, bo czasem termin nagli i zwyczajnie nie ma czasu na dłuższe leżakowania opowiadania, ale warto sprawdzić tę metodę.

Dobrym sposobem jest też poproszenie kogoś z bliskich/ przyjaciół/ znajomych aby przeczytali Twoje dzieło. Nawet jeśli z obawy, aby nie urazić autora, nie powiedzą szczerze, co myślą o opowiadaniu – bliscy mają ogromne opory przed wypowiedzeniem szczerej opinii – to jest nadzieja, że znajdą jakieś błędy i usterki, które pomogą wygładzić tekst.

W niektórych przypadkach, szczególnie gdy nagli termin, niezłym sposobem jest zmiana czcionki. Patrzysz wtedy na tekst jakby był napisany przez kogoś innego, a różne niedoskonałości same pchają się przed oczy.

Niestety, są też sprawy, których trzeba się zwyczajnie nauczyć i zapamiętać, np.: prawidłowy zapis dialogów i myśli, czy opanowanie zasad poprawnej interpunkcji.

Mam wrażenie, Unmade, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poniższe opowiadanie jest zamkniętą historią,

Wybacz, Unmade, ale nie zgodzę się z Tobą. Doczytałam do końca i nadal nie wiem, kim jest wietrzny bard i czym właściwie się zajmuje, po co wójt zaprosił go do wioski, kim jest Dymitr i jaką rolę w tej historii odgrywa Turion. Nie mówiąc już o tym, że nie mam pojęcia, czy bohaterowie wwyszli z tej historii w jednym kawałku. Nadal nie rozumiem też świata, w którym toczy się akcja Twojego opka. Serwujesz czytelnikowi szczegółowe opisy wnętrz i odzienia bohaterów, ale skąpisz wyjaśnień na temat samego uniwersum.

Na dodatek wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Mam wrażenie, że nie przejrzałeś tekstu przed wrzuceniem na stronę, masz mnóstwo literówek, podwójnych znaków interpunkcyjnych. Mieszasz rodzaje narracji, na przykład:

Turion siedział na pustym wozie z posępną miną, podskakując na każdym wertepie razem z pojazdem ciągniętym przez czwórkę terminatorów. (…)

Pamiętam swoje pierwsze drzewo elektryczne.

Początek to narracja trzeccioosobowa, po czym przeskakujesz na pierwszoosobową.

Podobnie w przypadku fragmentów z bardem. Narracja pierwszoosobowa, a jak nie pasuje, zmieniasz na trzecioosobową. To tak nie funkcjonuje; tak albo siak.

Generalnie zirytowałam się, bo brnęłam przez praawie 60k mając nadzieję, że w końcu wszystko się jakoś powyjaśnia, a tymczasem przerwałeś w najciekawszm momencie, niczego nie tłumacząc.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka