Siedzę, skrobiąc tapicerkę ojcowskiego fotela. Skóra błyszczy jak świeżo wyglancowane buty. To moje najwcześniejsze wspomnienie, miałem góra cztery lata. Próbuję uciec wzrokiem przed oślepiającym blaskiem, ale napotykam tylko kolejne plamy bieli otaczające żarówki. Staroświecki żyrandol, kinkiet, zestaw zakurzonych, biurowych lampek. Fotel przypomina suknię wieczorową w blasku fleszy. Zaciskam powieki, ale to jedynie sprawia, że plamy przybierają kolor krwistej czerwieni. Boję się. Robię jedyną rzecz na jaką stać bezradnego człowieka. Płaczę.
***
Na początku obowiązywała wersja, że ojciec był elektrykiem. Powtarzałem to w przedszkolu, w rozmowach z kolegami. W domu prawie o tym nie mówiliśmy. Temat zajęcia taty przewijał się w rodzinnych progach tak rzadko jak on sam. Moje dzieciństwo to suknia matki w kwieciste wzory, zapach ciepłego obiadu, wizyty u dziadków i zabawy z rówieśnikami. Przeprowadzaliśmy się tak często, że nie pamiętam twarzy żadnego z tych ostatnich. Gdzieś ponad codziennością, jak senna mara przesuwał się zarys męskiej twarzy o łagodnym spojrzeniu.
Kiedy przychodził, mama wdziewała odświętną kreację w słoneczniki, na stole pojawiał się uroczysty obrus, a cały dom wyglądał jak gotowy na Boże Narodzenie. Brakowało tylko świerku i kolorowych lampek. Wtedy rodzice rozmawiali ze sobą długo, sam na sam. Nie robiłem kłopotów, wiedziałem, że to było dla mamy bardzo ważne. Przy obiedzie wciąż trzymali się za ręce. Czułem się trochę zazdrosny, ale chciałem, żeby mama była szczęśliwa. Do ojca nie żywiłem żadnych cieplejszych uczuć, chociaż był dla mnie miły. Wieczorem dostawałem od niego zabawkę, prawie zawsze klocki, albo jakiś zestaw do składania. Pokazywał mi jak się nim bawić, często robił wszystko za mnie. Pytał o szkołę, znajomych. Błahe pytania, błahe odpowiedzi.
***
Nocne zmiany i delegacje były coraz mniej przekonujące. Kiedy skończyłem trzynaście lat dowiedziałem się, że ojciec pracuje dla agencji rządowej. Tylko tyle. Żadnych szczegółów, miejsc, nazwisk. Zrozumiałem, że to jego zajęcie jest powodem naszych ciągłych przeprowadzek. Nienawidziłem go przez okrągły rok. Miałem coraz większy problem z odzywaniem się do obcych ludzi. Po co silić się na nowe relacje, jeśli za kilka miesięcy pozostanie po nich tylko wspomnienie? Zaczęły się problemy ze snem, stany lękowe. Wnętrza mieszkań przesuwały mi się przed oczami jak obrazy w kalejdoskopie. Tylko fotel ojca, wciąż ten sam, tkwił na środku kolejnych salonów i straszył wytartą już skórą.
Spowiadałem się wysokiej kobiecie w czarnym golfie. Mama mówiła na nią „przyjaciółka”, ale ja wiedziałem, że gdzieś w głębi szafy jej gabinetu kryje się biały kitel. Przyjaciółki nie chowają się za drzwiami w poczekalni, nie drukują białych kart i nie każą ich wypełniać. Nie zadają tyle pytań i nie stawiają wymagań.
Narzekałem na terapię, ale do dziś zasypiam przecież przy zapalonym świetle.
***
Mama umarła siedem dni po moich szesnastych urodzinach. Nagle skończyły się spotkania za drzwiami poczekalni. Zamiast sukni w słoneczniki prosta, biała kołdra i dziesiątki gumowych przewodów. Czułem obrzydzenie. Z podziwem patrzyłem na ojca, który był w stanie z nią rozmawiać. Też chciałem okazać wsparcie, odezwać się, albo przynajmniej potrzymać mamę za rękę. Nie wiem, jakie były jej ostatnie słowa i pewnie na nie nie zasługiwałem. Wiem, że mi wybaczyła.
Nie płakałem na pogrzebie.
***
Kolejna przeprowadzka. Ojciec prosił, żebym zaczął chodzić do kościoła. Zapewniał, że robi to samo. Oprócz fotela, stałymi lokatorami mieszkań stały się obrazki świętych i krucyfiksy. Modliłem się w życiu góra kilka razy, ale ponoć jestem ochrzczony. Starałem się praktykować jak mogłem najlepiej. Przekonał mnie argument o podtrzymaniu kontaktu z mamą, właściwie modliłem się bardziej do niej niż do Boga. Razem z ojcem czytaliśmy Biblię, nauczył mnie jak posługiwać się siglami. Wieczorami, kiedy był w domu, pytał mnie na wyrywki. Mówił, że najważniejsze jest to co ukryte pod tekstem, i że nie zawsze są to słowa. Słuchałem i szukałem, ale niczego nie znalazłem. Miałem wrażenie, że ojcu się udało, chociaż chyba bał się przyznać.
***
Uczyłem się już tylko w domu. Przed osiemnastką zacząłem dorywczo pracować. Nigdy nie trwało to dłużej niż kilka tygodni. Nawet po śmierci matki przeprowadzki nie pozwalały mi zagrzać nigdzie miejsca na dłużej. Pracowałem bardziej z obowiązku niż rzeczywistej potrzeby. Ojciec dawał mi pieniądze na wszystko. Mam wrażenie, że po prostu chciałem czuć się przydatny. Bywało, że widzieliśmy się raz na miesiąc, albo i rzadziej. Po raz pierwszy zauważyłem, że się starzeje. Kilkudniowy zarost przyprószyła siwizna, włosy zrobiły się szpakowate. Kiedy przebąkiwałem coś o studiach robił się nerwowy i mówił, że przyjdzie na to czas. Wszystkie pytania zbywał milczeniem.
***
Moje osiemnaste urodziny spędziliśmy we dwóch. Ojciec pojawił się w domu pierwszy raz od miesiąca. Czułem, że i tak cudem wyrwał się obowiązkom, ale bynajmniej nie poprawiło mi to humoru. W dniu wkroczenia w dorosłość zamiast upijać się ze znajomymi na imprezie, albo przeżywać intymne chwile z dziewczyną, słuchałem modlitwy szeptanej wargami dziwaka. Nie miałem już nikogo innego.
Oświadczyłem mu, że mam dość. Dosyć życia na jego warunkach. Odmówiłem pieniędzy i powiedziałem, że wyjeżdżam na studia. Zareagował zupełnie inaczej niż się spodziewałem.
Bałem się, że oszalał. Błagał mnie na kolanach, żebym go nie zostawiał. Po raz pierwszy w moim życiu poprosił o pomoc. Mówił, że to sprawa życia i śmierci. Pamiętam, że patrzyłem na niego z mieszaniną strachu i zażenowania. Ten człowiek prowadził życie w jakimś równoległym do naszego świecie. Nie byłem częścią tego świata i nie wiedziałem jak mu pomóc. Zresztą, jak mogłem pomóc komuś, kogo, mimo że był ostatnią bliską mi osobą, w ogóle nie znałem?
***
To miał być projekt związany z jego pracą. Ostatni. Obiecał, że gdy skończymy będę mógł robić co zechcę i nie ma zamiaru mnie powstrzymywać. Zgodziłem się. Rok życia w zamian za uśmiech na twarzy zniszczonego życiem starca. Tak teraz wyglądał, jak emerytowany staruszek, weteran wojenny z objawami stresu pourazowego. Budził się w nocy z krzykiem, chodził zgarbiony, łykał jakieś podejrzane pastylki we wszystkich kolorach tęczy. Ja zaś, zamiast jak najszybciej wykręcić numer przyjaciółki w czarnym golfie, wziąłem udział w jego szaleństwie.
Zaczęliśmy, a jakże, od przeprowadzki. Ojciec przyniósł do domu kilka rozlatujących się teczek z dokumentami. Tylu krzyżujących się linii i skomplikowanych opisów nie ma chyba nawet na mapach lotniczych. Zanim podjął decyzję dokąd się udamy, przeglądał papiery kilka dobrych nocy. Biblia stała się jego nieodłącznym towarzyszem. Leżała na biurku, kiedy sunął rysikiem cyrkla po zniszczonym papierze. Żeby nie zasnąć recytował szeptem wersety Księgi Objawienia. Przerywał pracę tylko na modlitwę i krótką rozmowę ze mną. Sprawdzał, czy nie uciekłem.
***
Nie pamiętam nazwy miasta. Wiem tylko, że mimo jesieni tonęło w śniegu. Po ulicach chodzili odziani w futra niscy ludzie o stwardniałej od zimna skórze. Zatrzymaliśmy się przed rdzawym blokowiskiem. Pomogłem wnieść ojcowski fotel na ostatnie piętro. Odebraliśmy klucze od pomarszczonego nadzorcy, którego twarz przypominała pogniecioną kartkę papieru. Wodził za nami podejrzliwym spojrzeniem aż do samych drzwi.
Mieszkanie było najmniejszym ze wszystkich do tej pory. Salon z archaicznym telewizorem, kuchnia, łazienka i jeden pokój. Wszystko oblepione schodzącą ze ścian, bladoróżową tapetą. Ojciec zostawił mi pieniądze na renowację, a sam zajął się miejscem, które pochłonęło większość ceny – piwnicą. Właściwą skalę bardziej oddaje określenie „mały hangar”. Przez następne tygodnie ojciec zapełniał olbrzymią przestrzeń paliwem i puszkami z jedzeniem. Odniosłem wrażenie, że opróżnił zapasy wszystkich najbliższych marketów i stacji benzynowych. Przez jakiś czas podejrzewałem nawet, że konstruuje jakiś bunkier, a projekt ma charakter wojskowy. Ojciec nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał.
***
Znów zniknął na jakiś czas. Zapowiedział, że kiedy wróci „wszystko będzie gotowe”. Zabrzmiało to niemal uroczyście, jakby organizował mi ślub. Na to chyba nie ma już co liczyć. Gdyby żyła matka, możliwe, że wszystko wyglądałoby inaczej. Pewnie nie pozwoliłaby mu wciągnąć mnie w to szaleństwo. Chociaż… może nie byłoby to potrzebne.
Nie mogłem spać. W nocy słuchałem wycia wichury. Jeszcze nigdy nie brzmiała w ten sposób. Wydawało mi się, że potrafiłem odróżnić pojedyncze głoski, a potem składać je w wyrazy. Myliłem się. Ciemność odzywa się dopiero, gdy wiatr umilknie. Na chłodnym krańcu świata prędzej, czy później każdy nieco dziwaczeje.
***
Ojciec wrócił. Miał ze sobą trzy agregaty na ropę i benzynę. Przywiózł też spory zapas świeczek. Wszystko, z wyjątkiem jednej z maszyn kazał przenieść do piwnicy. Widać było po nim wyraźną ulgę. Wtedy jeszcze nie rozumiałem skąd się brała. Z perspektywy czasu i tak nie miało to żadnego znaczenia.
Tamtą rozmowę przypominam sobie z trudem, jak przerwany sen zaraz po gwałtownym przebudzeniu. Dziwne, bo to przecież najświeższe wspomnienie dotyczące ojca. O nic nie pytałem, a i tak powiedział mi wszystko. Kim jest, czym się zajmował (został zwolniony prawie rok wcześniej) i co jest ukryte pod tekstem. Oczywiście w nic nie uwierzyłem i chyba właśnie tego się spodziewał. Wszystko spełniło się co do joty.
To było moje ostatnie spotkanie z tatą.
***
Zaczęło się mało spektakularnie. Kobieta w błyszczącej kurtce napomknęła coś między prognozą pogody, a przerwą na reklamy. Potem awarie na dalekich końcach świata (mój ominęło). Reportaże, amatorskie dokumenty, żarty w internecie – kolorowe strony pełne groteskowych twarzy. Potem pierwsze poważne doniesienia. Kataklizm, ale obawiać muszą się tylko mieszkańcy tego i tego miejsca. Można odetchnąć, przełączyć kanał. Ci na górze już wiedzą, niektórzy wiedzieli już dawno.
To jednak coś więcej. Tsunami – nie, wojna też nie, może wirus. Co może zrobić wirus zza szklanego ekranu? Znów ulga, ale tym razem podszyta niepokojem, śmieszne obrazki w sieci, polityka, głód na świecie, tyle rzeczy do zrobienia. Czemu nadal tkwię w tym przesiąkniętym chłodem mieszkaniu?
***
O krańcach świata już za bardzo nie słychać. Pewnie wszystko się skończyło, wszystko musiało już być w porządku. Prezenterzy znów byli uśmiechnięci. Niektórzy stawiali pytania, ale nie było na nie odpowiedzi. Zupełnie jak z ojcem na samym początku.
Popatrzyłem na agregat. Przetestowałem, dla pewności. Dawał więcej światła niż ciepła, ale to chyba dobrze.
***
Spakowałem się na samolot. Pieniędzy zostało całkiem sporo. Rzeczy z piwnicy zostawiłem, na wszelki wypadek. Sprzedać, nie sprzedam – kto wie, czy można legalnie w takich ilościach.
Włączyłem telewizor. Odbiornik nieco szumiał, ale było wyraźnie widać poważną twarz prezentera. Są ostrzeżenia. Ograniczyć podróże do tego i tamtego miejsca. Skontaktować się z rodziną i nakłonić do powrotu.
Zastygłem w pół ruchu. A gdyby jednak… Nie, przecież to niemożliwe. Dla pewności poczekałem, ostatecznie nie poleciałem.
***
Wróciła moda na zabawne obrazki. Nie miałem komputera, ale pokazywali je już w telewizji. Mówili, że nie ma się z czego śmiać, że to poważne. Ale przecież to nie tutaj, to na innym końcu świata.
Podjąłem zaoczne studia. Nie wiem, co jeszcze trzymało mnie w tym miejscu, prócz prośby prawdopodobnie nieżyjącego już ojca. Dni schodziły mi na nauce, oglądaniu telewizji i spacerach. Te ostatnie przestały być wkrótce dozwolone. Najpierw pojawiają się prośby, potem zalecenia, wreszcie nakazy i zakazy. Stała kolej rzeczy. Szkoda świeżego powietrza, ale przecież widok i tak byle jaki. Przechodnie w futrzanych czapach, a potem ciągle zaspy i zaspy…
***
W wiadomościach modne stały się zdjęcia planety. Ziemia przypominała kroplę wody zastygłą w gwiezdnej galarecie. Chmury wiły się nad jej powierzchnią jak białe robaki. Redaktor machał dłonią w powietrzu i obraz przenosił się na nieoświetloną półkulę. Widać było wyraźnie jasne punkty i korytarze miast, odcinające się na granatowej płaszczyźnie lądu.
Obraz skoncentrował się na czarnej plamie na skraju jednego z kontynentów. Symulacja pokazywała jak czerń się rozrasta, a oświetlone labirynty stopniowo gasną. Nazajutrz półki w sklepach opustoszały.
***
Pierwsza fala paniki minęła tak szybko, jak się zaczęła. Ludzie przenieśli się przed ekrany, żeby snuć teorie spiskowe i oskarżać władzę. Nikt już o nic nie pytał, każdy wiedział swoje. Mieszany z błotem rząd przykładnie mnożył restrykcje, tak na wszelki wypadek.
Za oknem padał śnieg. Wiatr powoli cichł.
***
Kwarantanna. Z dnia na dzień ciemny obszar pochłaniał kolejne punkty światła, jak atrament wylewający się z kałamarza bez dna. Dni robiły się zauważalnie krótsze. Tkwiłem na środku niedużego salonu, patrząc bezmyślnie w przestrzeń. Wiedziałem, że nigdzie już nie polecę, ani nie wyjadę. Kto wie jak długo? Rutyna towarzyszyła mi od zawsze, ale wtedy doskwierała bardziej niż zwykle. Pewnie sporo osób miało podobne odczucia. Gdzieś pośród rdzawego blokowiska niósł się śpiew. To mieszkańcy wyszli na balkony i dodawali sobie wzajemnie otuchy. Pomogło tylko na chwilę.
***
Zaczęły się awarie. Doszło chyba do czternastu jednego tygodnia. Wysiadło ogrzewanie. Agregaty robiły swoje, wystarczyło dolewać benzyny. Dzięki Bogu wszystkie trzy działały.
Nigdy nie podejrzewałem, że będę czuł się samotny. Przed tym wszystkim radziłem sobie przecież całkiem sam. Po śmierci matki rozmawiałem już tylko z ojcem, a i tak nie robiłem tego często. Byłem, jak to się mówi – introwertykiem. W dobie kwarantanny wszyscy nimi jesteśmy. Świat introwertyków z przymusu.
Może to śmieszne, ale kiedy jeszcze mogłem wyjść na zewnątrz czułem dziwną bliskość do tych głów w futrzanych czapach przesuwających się między zaspami. Miałem wrażenie, że czują się podobnie do mnie, jako część jakiejś większej całości. Podobnie, kiedy wieczorami patrzyłem w oświetlone okna mieszkań, z pewną ulgą zdawałem sobie sprawę, że siedzą tam ludzie tacy jak ja. Aż do tej chwili. Władza próbowała radzić sobie z kryzysem w jedyny sposób jaki potrafiła – wypluwając coraz to nowe prawa. Media na przemian trąbiły o stanach epidemii, klęski żywiołowej, wojny. Niezależnie od nakazów ludzie trzymali się bliskich, rodziny i przyjaciół. Ja, niczym mnich zasypiałem w pojedynczym łóżku, szepcząc słowa modlitwy.
Któregoś dnia rano przed blokiem przejechał czołg.
***
W końcu było już wiadomo, że nikt nic nie wie. Ani ci z góry, ani poważni redaktorzy, ci od teorii spiskowych, autorzy śmiesznych obrazków, nikt. Dla bezpieczeństwa wciąż nie wolno było wychodzić. Dobrze, że miałem zapasy.
W telewizji pokazywali protesty. Policjanci zderzający się z wściekłym tłumem. Z oczu jednych i drugich zionął strach.
***
Nie miałem jak się modlić, nie słyszałem własnych myśli. W kółko policyjne syreny, trzaskanie szkła i krzyki. Nawet ten kraniec świata nie był już bezpieczny. Wyglądałem przez okno w stronę sąsiednich mieszkań. Za szybą widziałem pojedyncze świece.
***
Któregoś ranka nie wzeszło słońce. Uszy świdrowało mi wycie syreny alarmowej.
***
Skrobię resztkę tapicerki ojcowskiego fotela. Z ust leci mi para. Próbuję przełykać kawałki wytartej skóry, obserwując wątły blask żarówki. Został tylko jeden działający agregat. Ostatnią konserwę opróżniłem kilka dni temu. Wlokę się do łazienki, przyglądam swojemu odbiciu w rozbitym lustrze. Fioletowe worki pod oczami, przekrwione oczy, skóra w kolorze świeżo wyprasowanego pergaminu. Kiepsko jak na ostatni okaz własnego gatunku.
Resztkami sił wracam do salonu. Rozkładam fotel. Wewnątrz leży ostatni kanister z benzyną. Dolewam nieco do agregatu. Starczy na kilka dni.
Porąbałem meble i zabiłem drewnem okna. Nie chcę wiedzieć co jest na zewnątrz. Ostatnim co tam widziałem, był zamarzający termometr. Śpię kiedy muszę, staram się wcale. Na szczęście agregat robi spory hałas, inaczej znów słyszałbym szepty. „Tam już nic nie ma” – powtarzam jak mantrę, a przecież wiem, że stara dostać się do środka, zgasić ostatnią iskierkę światła.
Mam dwadzieścia pięć lat. Robię jedyną rzecz na jaką stać ostatniego człowieka. Płaczę.