- Opowiadanie: Żongler - Żarło

Żarło

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Żarło

 

- Kedaju! Kedaju, Kedaju! 

Zbudziłem się dziwnie zły, jakbym biegł całą noc, donikąd. 

Roztarłem oczy. W chacie było duszno i parno, wypchana półmrokiem izba zmroziła mnie do samych kości. Wciągałem sweter na spocone ciało, kiedy usłyszałem natarczywy hałas wbiegających do chaty dzieci. W tupocie przebierających stóp był pewien rytm, który natychmiast mnie ocucił. Momentalnie pojąłem ich udrękę. Strach umościł się w pomrocznych kątach, wpełzł pod ławy i zalepił szczeliny w mruczących ścianach. Najmłodsze z dzieci uczepiło się mojej nogi, podniosłem je, wczepiło się w wełniany sweter jak ciernisty kwiat. Skierowałem dłonią ku pozostałym, chcąc je uspokoić. Po długości ich włosów poznałem, że to parolatki. Była jedna rzecz, która straszyła je ponad wszystko. 

Światła. 

- Kedaju, Kedaju, wyjdź przed chatę, zobacz je – błagały dzieci, chwytając mnie za ubrania. Najmłodsze zesztywniało mi na rękach, zbyt przerażone, by powtórzyć choćby moje imię. – Kedaju, znowu wróciły, patrzą na nas, kiedy śpimy. 

Przed chatą było szaro, świt zagubił się gdzieś w górach. Ludzie stali w bezruchu tu i ówdzie, jakby go wypatrywali. Patrzyli jednak w złą stronę. Na sinych wzgórzach zachodniego horyzontu stały kolumny pomarańczowego światła. Gładkie jak wypolerowane pręty jasnego metalu, niezachwiane jak filary wspierające strop, ciche jak sen piaskowego węża. Patrzyłem, odurzony. Niebo wibrowało, czułem na twarzy chropowaty dotyk ześlizgujących się po zboczach wietrznych fal. Smakowały spalenizną. Miałem w ustach jej posmak, póki światła nie zgasły. 

Gasły zawsze w tej samej chwili, wszystkie równocześnie znikały z horyzontu, pozostawiając za sobą pojedyncze iskry, które rozchodziły się w mgle koronującej górskie szczyty, malały, blakły, aż w końcu marły. 

 

* 

 

Wyszedłem ze stodoły, wycierając dłonie z owczej krwi, kiedy dopadła mnie stara praczka, która często prosiła ludzi o przysługi. 

– Przyjdź dzisiaj nad Jezioro, Kedaju. 

– Nie jestem tam potrzebny – odparłem krótko. 

Nie było dla mnie miejsca wśród podejmujących decyzje. Nadchodził czas zbiorów i to w polu mnie potrzebowano. Jedyna roślina, która żyła w dusznym gorącu naszej doliny, kryła się głęboko pod ziemią, a jej wykopywanie, ciosanie i obróbka zużywała doszczętnie nasze ciała. Praca była ciężka i nie chciałem, by wykonywało ją następne dziecko, bo w polu zabrakło dorosłego. Najmłodsze były nieostrożne i wpadały do rozpadlin po wydobytych korzeniach. Nie potrafiłem pokornie na to patrzeć. Ludzie starzeli się, poświęcając innych ludzi, ale ja nie mogłem stać się kolejnym bezczynnym starcem. 

– Należy wybrać kolejnego człowieka, który uda się za góry – powiedziała starucha. Włosy wypadały jej spod spranej chusty; sterczały posępnie w białej parze kolebiącej się czarnych pól. Baba oddychała z trudem, charcząc zmurszałym oddechem w moją twarz. – Takie są nasze zasady. 

- Uczę dzieci naszych zasad. Znam je. 

„Jeśli wysłany nie wróci przed rozbłyskiem następnych świateł, nie może już nigdy powrócić, a na jego miejsce posłać należy kolejnego”.

Światła pomagały odmierzać czas, choć zmusiły nas do wynalezienia zasad, a mnie do ich powtarzania. Gdy patrzyłem w skośne oczy starej praczki, wydawało mi się wtedy, że starcy wzywają mnie nad Jezioro, bym stanął przed nimi i zaczął recytować słowa, których sami mnie nauczyli. Myślałem: chcą, aby ludzie usłyszeli, że dobrze postępują, że kierują się rozsądkiem. Wciąż jeszcze łudziłem się, iż wysłuchają mojej rady, zrobiłem więc to, co rozkazała mi stara kobieta. 

Naszym Jeziorem był senny gejzer, największy ze wszystkich w dolinie. Na czarnej, popękanej ziemi leżały strzępy ociężałej nic nierobieniem pary – zdarzało się, że całymi chmurami odrywały się od szorstkiego piasku i snuły się za ciepłym wiatrem, tworząc mroczne kształty w oddali. Para zatykała uszy i myliła wzrok. Gdy przechodził przezeń człowiek, szedł jakby przez kłębowisko zaspanych węży, odpełzających niechętnie na boki, usłyszawszy kroki. Były mściwe; ustępowały, ale kryły szczeliny i zapadliska, pozornie tylko płytkie. Wielokrotnie widywałem, jak znikały w nich całe stada owiec, jakby coś wsysało je do środka. Kiedy jednak na miejsce przybiegali ludzie, ziemia okazywała się nieruchoma i niewinna, a gorąca para pasła się niezmącona na czarnych polach naszej doliny. 

Wokół bulgoczącej wody, niczym wokół bóstwa czy świętości, zasiadali zakapturzeni ludzie w białych, wełnianych szatach, rozmawiając półgłosem o powinnościach wsi i kolejności życia. Oferowano mi podobną szatę, ale odmówiłem. Starcy wodzili za mną wrogim wzrokiem; jako że dobrze go znałem, dodawał mi tylko przekory. Woda Jeziora szeptała nie do mnie. 

Ujrzałem warkocz pod kapturem jednej z siedzących samotnie postaci. Odwrócona do wrzącej wody, plotła wianek z czerwonych kwiatów. Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem nigdzie krzewów ognistej cierni. 

Ukląkłem. 

- Ebdo? To ja, Kedaj. 

Miała napiętą w nieustępującym bólu bladą twarz. Nie mogłem na nią patrzeć, ale musiałem jej pomóc, musiałem jakoś jej ulżyć. Ebda była drobna i zgarbiona, przypominała dziecko, jedno z tych, których doglądałem. 

– Nie wrócił – szepnęła do mnie, jakbym to ja był winny. – Mój brat nie wrócił, tak samo jak twój ojciec. 

Zniosłem to wyrozumiale; cierpiała, szukała towarzysza w bólu. Jej dłonie krwawiły od ciernistych kwiatów, krew była koloru płatków, a płatki koloru krwi. Ująłem drżące ręce we własne, chustą przetarłem rany. 

– To nie znaczy, że nigdy już nie powróci – odparłem, mając nadzieję, że tylko jej o tym przypominam. Że między zasadami, które znaliśmy, wciąż istnieją wąskie przejścia, którymi można się przecisnąć, wyjść bez szwanku na drugą stronę. – Nie znaczy, że musisz pleść czerwony wianek na jego grób. On może żyć, Ebdo, tam, za górami… 

– Weź psa – powiedziała nagle. Jej stężała w smutku twarz zdawała się pękać przed moimi oczami. – Mój brat nie wziął psa i dlatego nie wrócił. Weź psa, Kedaju. Zawsze idź za psem. Przyrzeknij, że mu zaufasz, przyrzeknij mi. 

Nigdy nie słyszałem, żeby na czymś zależało jej bardziej. Co miałem począć, widząc, jak straszliwie cierpi, jak niszczeje od zgubnego żalu? Nie chciałem iść z psem za góry, ale bardziej od tego nie chciałem iść za góry zupełnie sam. Gdy ludzie wokół Jeziora przyznali, że wybrali mnie, bym poszedł ku światłom, nie poczułem gniewu. Pies spojrzał na mnie spokojnymi oczami, jakby nasza podróż była tylko jedną z wielu, które ludzie odbywali, by pewnego dnia powrócić. Jego niezachwiana wiara była mi pociechą. 

 

*

 

Wabił się Nos. 

To pomagało – ja sam nie czułem wiele. Para bijąca z bulgoczących gejzerów, pył czarnej ziemi i lepiący się do wszystkiego ciepły wiatr sprawiały, że mogłem skupić się tylko na własnych krokach. Było to wystarczającym wyzwaniem. Szedłem bez ustanku, nie oglądając się, nie myśląc. Pies myślał za mnie; ja oddawałem się bezmyślności, bywałem bardziej psem niż człowiekiem. Pola wznosiły się powoli, wspinaczka po wydmach odbierała mi wszelkie siły. Kiedy zasypiałem pod szarym niebem wieczora, patrzyłem, jak czarne piaskowe fale z westchnięciami zsuwają się po zboczach. Piach był gorący, a fale ostre i raptowne. Nos wykopał sobie norę, ale ja musiałem osłaniać się ogromnym pomarańczowym szalem, w który wyposażyła mnie starszyzna. Starzy tkali szale z barwionej wodą gejzerów wełny, rozprawiając przy tym, czyje młode życie nimi przyodziać. Mogłem nie szanować starców, ale doceniałem szal. Niezwykle wytrzymały, służył mi jak płachta; napięta kołkami i wsparta kamieniami przypominała namiot koczownika. Chciałem poczuć się potężny i zaradny, ale byłem tu nikim. Dolina była tak stara, jak ludzkie strachy, a ja bezradny wobec przedwiecznych praw. 

Psa płoszyły pomruki dobiegające spod ziemi. Piach przesypywał się wtedy w miejscu, drobnymi wirami kręcił dołki, zasypywał je, kręcił znowu, zasypywał i kręcił. Pies warczał i zrywał się, by biec ich śladem, oglądając się w rozczarowaniu, że nie biegnę z nim, że nie rozumiem grozy podziemnych dźwięków. Zezłościłem się; wziąłem psa na sznur, a drugi koniec przywiązałem do kołka. Nie mogłem spać, gdy ujadał. Czułem grozę, ale wolałem zasnąć, nie chciałem myśleć, gdzie się gromadziła. 

 

 

Kiedy teren zaczął się podnosić, trudniej przychodziło mi oddychać. Było również zimniej. Tak zimno, że musiałem posłać Nosa na poszukiwanie opału. Wykopywał płytsze korzenie ognistych cierni, wyrywał je z ziemi i rozłamywał kłapnięciami wielkiej szczęki. Nie poranił się ani razu. To był stary, zaprawiony pies i polegałem na nim jak na przewodniku. Jedliśmy ryby, które zabrałem ze sobą z wioski, zawinięte starannie w płócienną chustę. Ryby miały grubą, parowarstwową skórę, która chroniła je przed temperaturą wody gejzerów, podobnie jak szorstka powłoka łap naszych psów zapewniała im ochronę przed rozgrzanym o świcie piaskiem. Wyłowione z wrzącej wody jezior, ryby schły chybko – kurczyły się i dymiły, aż nie stawały się całkiem twarde. Tak ususzone mięso można było przechowywać całymi dniami. Porcjami odmierzałem czas. 

Żeby wejść na wzgórze, musieliśmy je obejść, iść mozolnie po skalnych półkach, kluczących mściwie pośród piaszczystych wydm, szarawej mgły i ciernistych chaszczy. Nie mogłem spać, ziemia pode mną wydawała z siebie dziwaczny bulgot, którego fale słyszał z wyprzedzeniem Nos. Chudonogi, bury ogar o przypominającym dziób pysku szukał wtedy moich dłoni, wtulał się w nie ze strachem, a ja leżałem, zawinięty w szal, tuląc psa – razem, wspólnymi tylko siłami, zdołaliśmy przeczekać odgłosy spod ziemi. 

Gdy byliśmy już wysoko w górze, zbocze stało się płaskie i szerokie jak pole, a wędrówka łatwiejsza. Powietrze smakowało czymś, czego nie znałem. Było rześkie, oddychałem więc pełną piersią. Nos nabrał odwagi i wyprzedził mnie, by truchtać od jednego krzewu cierni do drugiego, i krótkimi parsknięciami informować mnie, co znalazł. Kiedy szczeknął, zakrztusiłem się oddechem. Zbliżyłem się ostrożnie, jak do piaskowego węgorza. Tego właśnie obawiałem się najbardziej – innych istot. 

To była ćma. 

Większa od mojej głowy, większa od psa. Miała jaskrawe pomarańczowe skrzydła i przechadzała się wśród czerwonych kwiatów ognistych cierni. Nie zdążyłem ochłonąć. Ćma zerwała się nagle do lotu i pomknęła ku gęstym obłokom mgły okalającej wzgórza. Oddaliła się zwiewnie, jak dryfujący płomyk. 

Nos pobiegł za nią, bezgłośnie, bezwolnie. 

Zawołałem go, a potem jeszcze raz, zacząłem biec, zdyszany i lekkomyślny nie wiedziałem choćby, dokąd zmierzam. Z mgły, którą dobrze znałem, znienacka wyłoniło się nieznane. Pamiętam, jak mnie uderzyło, nie strach czy też zdumienie, a coś innego, jakby fascynacja… tak nagła i dyktująca, że pokierowała mną, narastając w sercu, w skroniach, pod powiekami, z każdym kolejnym krokiem

W płaskiej ziemi tkwił idealnie okrągły Otwór. Otaczały go trzy kręgi z czegoś powierzchni gładkiego żeliwa, a zdobiące je ornamenty przypominały pismo, choć nie potrafiłem ani złożyć go w całość, ani odczytać. Chłonąłem wzrokiem kształt okręgu, wiedziałem, że nie był stworzony z niczego, co znałem, co było znane wiosce. Czułem na skórze, że jest chłodne. Bardzo chciałem zajrzeć do środka, możliwe, że niczego wcześniej nie pragnąłem bardziej. Wyżłobione symbole wiły się i plątały na moich oczach, a że byłem sam, zdążyłem uwierzyć we wszystko, co wtedy pomyślałem i żadne późniejsze słowa nie zdołały zdusić we mnie tamtej fascynacji, tego naglącego przekonania, że muszę, muszę klęknąć i dłońmi uczepić się skraju Otworu, pochylić się i zajrzeć w jego bezdeń, jakby kryło coś… rozpoczynało i kończyło… prowadziło dalej… 

– Zły pies! – usłyszałem krzyk. 

Przez tę krótką chwilę zdążyłem zapomnieć o istnieniu ludzi i psów, więc trudno było mi zrozumieć słowa. 

– To mój pies! – odkrzyknąłem jednak. Mgła rozrzedziła się i zniknęła, od Otworu biło mrowiące zimno, mrowiący szum, zimne, szumiące bicie. – Kim jesteś, odpowiedz mi! Wyjdź albo wyślę psa. 

Wyszedł ku mnie, starzec w postrzępionym, nadpalonym ubraniu koloru piachu. Wydał mi się ziemistą kreaturą z podziemnych grot. Poczułem obrzydzenie. Uderzyłem otwartą dłonią w udo, by przywołać psa. Nos szczerzył kły jak na piaskowego węgorza; co, jeśli starzec nim był? Obmierzłymi piaskowymi węgorzami, splecionymi w kształt człowieka? 

- Ten pies zdechnie – ostrzegł nieznajomy zniekształconą ludzką mową. – Zdechnie, jeśli go nie ukorzysz. Jeśli nie przestanie węszyć. Jeżeli nie przestanie wybiegać sam w moją mgłę. 

– Będę go pilnował – obiecałem, bo chciałem dowiedzieć się więcej o Otworze i otaczających go kręgach z gładkiego metalu. Nieznajomy patrzył na nie i odwracał wzrok, jakby nie były niczym niezwykłym. Musiał wiedzieć, czym są. – Kim jesteś? 

Zadrżał. 

– Szukasz świateł, chłopcze – powiedział, nie zadając pytania. – Szukasz tego, co widziałeś na skraju wsi, kolumn pomarańczowego światła horyzontu bez końca. Skrzących filarów nieba. 

Ton, jakim je opisał, upewnił mnie, że widział światła. Oraz o tym, by mu nie ufać. 

- Czy spotkałeś ludzi, którzy szukali ich przede mną? Było ich wielu. – Nie mogłem przypomnieć sobie ich imion, ale skąd ten człowiek miał je znać? – Mogli tu dotrzeć, tak, jak ja. 

– Nie mogli – wycharczał. – Tylko ty jeden masz ze sobą psa. 

– Pies zwąchał ćmę… 

- Niektóre są za słabe i nie potrafią stąd odlecieć. Nie poluj na nie. Zapylają kwiaty. – Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nie mógł uwierzyć w drugiego człowieka. - Czasami tutaj wracają. Lubią światło. 

Ale nie było go, nie było światła. Był tylko bury półmrok, bury pies, bury starzec i ja. 

Dłonie nieznajomego przykuwały mój wzrok - ziemiste i guzowate, o przerośniętych brudnych paznokciach, jakby całe życie kopał nimi w ziemi. Kiedy się odzywał, drżały. Zorientowałem się, że wskazuję na Otwór. 

– Czym to jest? 

Zadrżał. Jego mętne, znużone oczy widziałem potem w snach. 

- Wszystkim. – Osłonił się ramieniem, jakbym raził go wzrokiem. – Niczym. 

Nie rozumiałem. Pies zaskomlał. 

Z czerni bezdennej czeluści wyleciały ćmy, pomarańczowe i wielkie. Ich skrzydła parowały na mrozie chłodnego poranka. Poruszały się jak kawałki gładkiej w dotyku tkaniny, skrawki skrzącego sukna. Rozpierzchły się, wznosząc wyżej i wyżej; zadzierałem głowę, z dołu wyglądały jak płynne iskry, były tak piękne, że zachłysnąłem się zachwytem. Nigdy w życiu nie widziałem nic piękniejszego, nigdy nie czułem pełniejszego piękna. 

– Zostaniesz tu – rzekł starzec, smutny. – Pomożesz mi w mojej pracy. 

– Muszę wrócić do wsi, nim… 

– …ponownie rozbłysną światła. Wiem. To mnie szukasz. To ja dbam o światła.

 

 

Pytałem, pytałem o wszystko, ale bury starzec kiwał tylko głową i powtarzał: 

– Poczekaj, dowiesz się w swoim czasie, wszystko na tym świecie ma swoje niezmienne miejsce. 

Nie mogłem czekać, aż zestarzeję się jego śladem, ale musiałem dożyć odpowiedzi. Tylko ten bezimienny starzec mógł ich udzielić. 

– Masz jakieś imię? 

- Gokln’gha – wyksztusił; słowo brzmiało jak kaszlnięcie i nigdy nie dowiedziałem się, czy naprawdę mi się przedstawił, czy odkaszlnął jedynie pył zalegający mu w płucach. 

Pył pochodził z brył kruchego, złocistego materiału, który starzec nazywał: żarło

Lepkie i brudzące, szybko pokryło mnie całego. Choć z początku zawzięcie prałem ubranie, szorowałem skórę i myłem włosy, wkrótce przestałem. To, jak wyglądałem, nie miało znaczenia. Przypuszczałem nawet, że nie poznałbym samego siebie, gdybym zobaczył swoją twarz, gdybym i zajrzał sobie samemu w oczy. 

Żarło paliło się chętniej i dłużej niż korzenie cierni. Wydobywałem jego bryły z groty pod wzgórzem, pracowałem kilofem, łopatą, wiadrami, hakami i sznurami. Bezkształtne grudy odpadały ze sklepienia lub ścian, a ja dźgałem je ostrymi narzędziami, by rozpadły się na mniejsze kawałki. Ładowałem do dwóch wiader, dla równowagi na każde ramię, po czym szedłem, zgarbiony, spocony i bosy po stromym zboczu, ku obłej, rozwartej paszczy w ziemi. Zaoblony metalowymi kręgami, ziejący chłodem Otwór przypominał mi zejście pod stodołą w mojej wsi. Spływała tam owcza krew, nikt nie dbał, dokąd. 

Szmer dobiegający z wnętrza Otworu nużył mnie i kusił, nakłucia niewidzialnych igieł garbiły moje plecy. Pot stawał się zimny i gęstniał na mnie, oblepiał ciało jak skorupa brudu, pyłu i mrozu, ale ja pozostawałem przytomny i skupiony, a każdy ruch przyuczał mnie do wytrwalszej pracy - ładowania złocistych brył żarła do czarnej paszczy brunatnej ziemi. 

Słuchałem, jak odłupki spadają w głąb otworu, odgłosy były rytmiczne i głuche. Ciągnęły się echem tak długo, aż zmieniły się w ledwo tylko słyszalne drżenie, którego bolesny hałas dręczył psa. W końcu sprawił, że Nos osowiał i przestał zapuszczać się samotnie w mgłę. 

Dni mijały mi na wydobywaniu żarła, a noce na płytkim śnie w hamaku, który stworzyłem z ogromnego pomarańczowego szala. Zawiesiłem go w wejściu do groty, by usypiał mnie lekki wiatr zza gór. Kiedy przygodnie opadała mgła, widziałem trochę krajobrazu za nimi - wydawał się być płaski jak dolina, z której przybyłem, choć był bardziej szary niż czarny i bardziej nieruchomy niż płynąca para. 

– To woda – wyjawił mi pewnego dnia starzec, kiedy siedzieliśmy na grani, bo żaden z nas nie mógł zasnąć. Trzymał na kolanach mojego psa, gładził go po obłym pysku z zaraźliwą tęsknotą. – Wielka woda niemająca końca. 

– Wszystko ma koniec – odparłem, pewny swoich słów. Kończyła się dolina, kończyła się wieś, narzędzia kowalskie niszczały i zużywały się, owce ginęły, gdy je rozpruć i powiesić na żelaznych hakach. – Może kraniec tej wody jest gdzieś za mgłą, którą tworzą gorące fale. 

Pokręcił głową. 

– Ta woda jest zimna, Kedaju. 

– Zimna? – Nie znałem zimnej wody. – Dlaczego istnieje zimna woda? 

– Z tego samego powodu, dla którego istnieje gorąca, tak mi się zdaje. Kiedy gorąca woda z gejzerów doliny i zimna woda oceanu zza gór spotykają się pod tymi wzgórzami, powstaje w nich to, co wydobywam. Czym karmię Otwór. 

Chciałem wiedzieć więcej o Otworze. Śniłem o jego wnętrzu, zawinięty w pomarańczowym kokonie mojego hamaku, a moje sny przypominały wędrówkę, jakbym brnął pod nieskończoną górę, gdzie nigdy nie dotarł żaden z ludzi. 

– Co jest w Otworze? – ośmieliłem się zapytać. – Dlaczego wyleciały z nich ćmy? 

– By zapylać kwiaty i dawać życie ognistym cierniom, które żywią, odziewają i koją. Wszystko w twojej dolinie pochodzi od cierni, czy tak? Ale każda roślina potrzebuje pożywienia, tak samo jak potrzebują ich owce, psy, ludzie i ćmy. Nilgh’ri ahnytor illln’gna. Wszystko musi jeść. 

Pojmowałem, że jestem częścią świata, był w tym porządek, było mi lżej, myśląc o tym, choć nie wystarczały mi okruchy wiedzy, którymi karmił mnie starzec. Byłem głodny. 

- Dlaczego Otwór się nie zamyka? – spytałem, czerpiąc przyjemność z ułożenia warg do słowa: “OTWÓR”. 

– Zamknie się, gdy będzie pełen. Gdy dostanie odpowiednio żarła. 

- Czy to znaczy, że teraz jest tam pusto? 

– Pusto? Nie, nie. Coś tam jest. Nie słyszysz szmeru? 

Czasami słyszałem i dudnienie, jakby coś poruszało się ociężale w rozległej głębi Otworu. 

– To kawałki żarła toczą się pod ziemią – odpowiedziałem. – Otwór musi być bardzo głęboki. Minie mnóstwo czasu, aż go zapełnimy. 

- Wszystko musi jeść – odparł krótko starzec i zostawił mnie samego. 

Nie ufałem starcowi, czułem, że coś przede mną ukrywa. Karmił mnie śliskim mięsem ryb z zimnego oceanu, tak innym od sycących pieczeni z ryb gejzerów doliny. Pokazał mi również, jak budować studnie z brył żarła, by płonęło całą noc. Nie podnosił na mnie głosu ani nie próbował skrzywdzić, aż przywykłem do jego obecności. Nigdy jednak nie zastanawiałem się, kim jest. Mówił, że dba o światła, ale ja żadnego nie widziałem. Mógł zwabiać tutaj ludzi z wioski, lecz co z nimi robił, nie potrafiłem sobie odpowiedzieć. Czułem, że było to coś strasznego. Czyny, które nigdy nie powinny się wydarzyć, zostawiały za sobą ślady, jak bruzdy czy odgniecenia. Starzec miał zeszpeconą czymś twarz. Co takiego zrobił? Czy powinienem uciec, nim stanie się coś nieodwracalnego? Nie mogłem. Czekałem na światła. Pragnąłem ujrzeć je tak bardzo, jak spragniony pragnie wody, a głodujący strawy. Jedynie rozmyślanie o starym człowieku pomagało mi odciążyć zmysły. 

Na grani był kopiec brunatnej ziemi, ze złożonym nań wiankiem z czerwonych kwiatów ognistej cierni. Przypominał ołtarz, jakby starzec coś tutaj czcił. Zdarzało się, że spędzał przy nim całe noce, pół śpiąc, pół czuwając. Przypominał w tym zachowaniu starszyznę z wioski, która gromadziła się w swej powinności wokół Jeziora. Nie chciałem przeszkadzać mu w jego obrządkach; szanowałem błogość samotności. Czasami sam przysiadałem koło kopca. Z grani rozciągał się senny widok na wielką zimną wodę. 

Kiedy pies nagle postawił uszy, ja zwyczajnie odpowiedziałem: „Pokaż”. Nos pomknął ku źródłowi dźwięku, poprowadził mnie prosto do Otworu. 

Był zamknięty. 

Trzy pierścienie otaczające Otwór zasunęły się, pokrywając go metalową powłoką, a wyżłobione w nich pismo głosiło złożone w całość słowa: 

 

Mg zhro bthnk 

drn gokln’gha nilgh’ri 

Syha’h Gokln’dha 

 

Usłyszałem dźwięki dobiegające ze środka, z wnętrza czeluści. To było coś groźnego, bo pies szczeknął. Upadłem na kolana w wielkim pośpiechu, przycisnąłem obie dłonie do klapy. Pomruk lub poszept, coś jakby zniekształcona mowa dobiegała spod rozgrzanego metalu. Moje dłonie gorzały, czułem rumieńce na policzkach, ciepło dziąseł, uszu, języka. 

– Nie waż się tego otwierać – dobiegł mnie warkot. – To nie twoja decyzja, by to zrobić. 

– A więc kogo? – odparłem. Złość narastała we mnie. 

– Tego, kto zsyła światło, kto nawadnia ziemię, użyźnia ją. 

– Kto taki? 

- Gokln’gha, Karmiący. 

– Karmiący kogo? 

- Ciebie. Mnie. Świat. – Wyciągnął ku mnie dłoń, jako i ja wyciągałem dłoń ku przerażonym dzieciom, by je uspokoić. – Światła Karmiącego wskazują drogę, lecz zmieniają patrzących w nie śmiertelnych. Tak jak woda zmienia się w parę, tak i światło sprawia, że stajemy się nieznajomymi, wrogimi i zawistnymi ludźmi, w niczym nie lepszymi od zwierząt. A zwierzęta pożerają się nawzajem, Kedaju. Taki jest już porządek wszechświata. 

Ziemia drżała, jakby miała zawyć i rozstąpić się, pogrzebać mnie żywcem w nieskończonej szczelinie. W piersi bolało przeraźliwe wycie psa, który cierpiał od ogłuszającego dźwięku. Ja sam ledwo go czułem, czułem tylko wściekłość. 

– Dość! – wrzasnąłem; i siłą ramion rozwarłem klapę. 

Buchające ze środka światło odrzuciło mnie daleko. 

Kolumna pomarańczowego światła trysnęła spod ziemi, było tak zaciekłe i niepokonane, że odbierało znaczenie mojego istnienia; tak jasne i przytłaczające, że nie czułem ciała – jakbym był tylko parą oczu patrzącą bezradnie na łodygę pomarańczowego światła: obłą, gładką i piękną. 

– Nie podchodź! – zachrypniętym krzykiem powstrzymał mnie starzec. – To niszczy, to mieli, to zmienia! 

Wskazywał w niebo i krzyczał, pokazywał mi inne kolumny, daleko na górskich szczytach na lewo i prawo od nas. Rozdarte kolumnami niebo zdawało się pękać wzdłuż otworów, jak płonący strop, który miał zawalić się na głowę patrzącego. 

– Stworzyliśmy to! – odkrzyknąłem, upojony światłem. – To wyrasta z Otworu, który wypełniliśmy żarłem, to płomień, to światło palonego żarła! Jesteśmy stworzycielami światła!

– To nie my, Kedaju, to Gokln’gha, to godzina jego uczty!

Nie słuchałem; chciałem się śmiać, chciałem krzyczeć z zachwytu. Światło wdzierało mi się pod powieki, wabiło mnie, chciałem wbiec w nie i poczuć cudowne ciepło. Widziałem ćmy wylatujące nagle z mgieł – podążały ku kolumnie w najwyższym pośpiechu; w niecierpliwej chyżości wpadały w światło, które niosło je ku górze, pochłaniało. Wydały mi się szczęśliwe, pragnąłem tego samego szczęścia. 

Starzec ciągnął mnie w przeciwnym kierunku, bił po głowie, krzycząc: 

- Kedaju, Kedaju, opamiętaj się, światło cię wabi, otrząśnij się, nie patrz w nie! 

Wierzgałem i wrzeszczałem, i wyrwałbym się starcowi, gdyby nie pomógł mu pies. Nos przednimi łapami uderzył mnie w pierś i przewrócił na zimny piach. Zraniłem go paznokciami, ale on zacisnął kły na moim przedramieniu i powlókł ku skraju zbocza. Starzec podźwignął moje nogi i wspólnymi siłami, starzec i pies, zrzucili mnie z grani, bym poturlał się piaszczystym zboczem. 

 

 

Mruczące w ciemności światło zgasło tej samej nocy, kiedy ja leżałem z połamanymi kośćmi na brzegu brunatnej plaży zimnego oceanu. Czułem, jak ziemia otwiera się i zamyka, jakby usta wyjętej z wody ryby. Podziemia trzęsły się, coś ponownie poruszało się w głębi Otworu. Myślałem o nim – jak wiele otworów istniało? Czy kolumny biły z każdego z nich, czy przy każdym czuwali ludzie, by wypełniać je żarłem?

Myślałem również o Gokln’ghdze, próbowałem pojąć pokaleczonym umysłem jego istotę – czy był światłością, czy też fizycznym bytem? Wyobraziłem go sobie jako sunącego ponad niebem nieskończonego węgorza, któremu gwiazdy są ziarnkami piasku, a chmury mgłą; lecz wszystko wydało mi się jeno majakiem głupca, który myśli, że pojął wszechświat. Starzec powiedział, że wielka woda nie miała końca – co jeśli świat również go nie miał, a ja byłem jedynie kruszyną w płonącej kotłowaninie wszechrzeczy?

Ciche pacnięcia laski o piach zapowiadały kalekę. Starzec przyszedł po mnie, idąc powoli o lasce, utykał na tę nogę, którą sam złamałem, spadając ze zbocza. Nie potrafiłem przypomnieć sobie, czy wcześniej również kulał. Myślałem nad pytaniem, które powinienem mu zadać. Każdy ruch popękanych warg kosztował mnie wszystko, co wtedy miałem. 

– Gdzie. Jest. Mój. Pies. 

Starzec patrzył na mnie z bólem, jakby dzielił go ze mną. Miał ze sobą wystrugany z ciernistego korzenia cebrzyk; nabrał odrobinę zimnej wody i podsunął mi, bym przełknął łyk. Powtórzył to parę razy, aż ożyłem na tyle, by widzieć wyraźnie. Jego twarz równie dobrze mogła być moją. Wyglądał tak, jak sam się czułem, a czułem się, jakby opuściła mnie dusza.

– Ktoś po ciebie przybył, Kedaju – powiedział stary człowiek. Mówił z takim samym trudem, jakim zduszony był mój własny głos. – Ktoś przybył do ciebie z wioski.

Zmuszałem się, żeby myśleć. Pod powiekami wciąż miałem światło – szczypało mnie jak piach. 

Pojąłem, że nie mogę wrócić do wioski. Zmarnowałem czas, który mi dano. Nie powróciłem przed kolejnym światłem. Takie były nasze zasady, tego właśnie uczyłem dzieci. Bez zasad dzieci były zgubione. Moją rolą było dawanie przykładu - musiałem tu zostać, zestarzeć się jak człowiek nade mną, o pomarańczowych oczach pozbawionych rzęs, z szarymi obwódkami wokół nadpalonych od próżnego patrzenia powiek. 

– Czy jesteś moim ojcem? – spytałem go. Łkałem, bezradny i połamany. – Przyszedłem tutaj, by go odnaleźć. 

– Przyszedłeś tutaj, by odnaleźć światła – przypomniał mi łagodnie. – Twój ojciec wrócił. Jest w wiosce. Przyjechała tutaj dziewczyna, by cię tam zabrać. Posłuchaj mnie uważnie, Kedaju. Posłuchaj samego siebie i uwierz w swojego ojca, odejdź stąd, zapomnij o światłach i wróć do wioski. Musisz wrócić do dzieci, one nie rozumieją, dlaczego odszedłeś. Dziewczyna się tobą zaopiekuje, zadba o swojego brata. Zrób to, czego ja nie potrafiłem, błagam cię, Kedaju.

– Gokln’gha… 

Zakrył moje usta dłonią.

– Nie myśl o nim. Nie wracaj tu. Odejdź stąd, odejdź!

W głowie wirowały mi pomarańczowe ćmy. Czy lęgły się z pomarańczowego światła, które stworzyłem? To było piękne, tworzenie życia. Myślałem o pomarańczowych ćmach, kiedy sanie wiozły mnie po zboczu. Prowadziła je drobna dziewczyna z warkoczem wypadającym spod kaptura. Miała być moją siostrą, ale ja nie mogłem w nią uwierzyć. Jedyną dziewczyną w moim życiu była Ebda, której brat odszedł ku światłom, by nigdy nie wrócić. 

Musiałem coś szeptać, bo kładła dłoń na moim rozpalonym czole i mówiła: 

– Wszystko będzie dobrze, Kedaju. Wszyscy się odnaleźli. Już wkrótce będziesz z nimi, już wkrótce ich zobaczysz. Wszystko będzie dobrze, bo wracamy do wsi. Pola obrodziły, mamy co jeść, mamy czym budować. 

- Ebdo, zgubiłem twojego psa – wyszeptałem. 

– Nigdy nie miałam psa. Odpoczywaj. Wszystko będzie dobrze. 

Sunęliśmy łagodnym zboczem góry, niebo stało się równie piaszczyste jak ziemia. Były tego samego szarego koloru, a my byliśmy jak wschód słońca, który zbliżał się do wioski. Zdawało mi się, że śnię mój sen o nieskończonej wędrówce donikąd. Powietrze robiło się coraz cieplejsze, a ja drżałem z zimna. Mgła zmieniła się w parę gejzerów, nie wiedziałem, jak Ebda kieruje saniami, by nie zboczyć z drogi. Zrobiła to - ujrzałem zarys domów. Piach zrobił się zbyt grząski, by jechać dalej z wiatrem. Ebda zaczęła ciągnąć sanie, ciągnąć mnie. Nie chciałem wracać. Ból owijał mnie jak kokon, zdołałem jednak wyciągnąć ręce i wbić paznokcie w piach, czepiałem się ziemi, by zatrzymać sanie. 

– Nie mogę wrócić, to wbrew zasadom, nie mogę tu być, błagam, zostaw mnie. 

– Zostawić cię, kiedy w końcu cię odnalazłam? Kiedy w końcu wróciłeś zza gór? Kedaju, teraz wszystko będzie dobrze. 

Płakałem, wszystko było źle. Moje ciało stało się sztywne i obolałe. Chciałem rozerwać kokon koców i zmienić się w pomarańczową ćmę, wzbić się ku dziurze w nocnym niebie i dać ponieść się pomarańczowemu światłu, ku Gokln’ghdze. 

 

 

– To nie Kedaj, to nie on – mówili ludzie. – To nie Kedaj. 

Drażniły mnie ich słowa. Skąd mogli wiedzieć, kim jestem? 

Nieustanny szum dręczył mnie jak świerzb. Nie mogłem się ruszać, nie mogłem mówić. W lepkiej czerni stodoły, w której mnie zatrzasnęli, czekałem na wyrok starszyzny zgromadzonej ponownie wokół Jeziora. Ostre haki na mięso lśniły w półmroku, zawieszone wysoko pod sufitem. Cieknąca z nich latami krew zdążyła zmienić kolor ścian. Stłoczone w kącie owce były tylko wytrzeszczonymi, pomarańczowymi ślepiami. Patrzyły na mnie z wyrzutem. Byłem teraz jednym z nich, byłem owcą. Razem czekaliśmy na rzeźnika. 

– Zabijmy go – mówili ludzie pod drzwiami stodoły. – Zróbmy to, zabijmy go. Złamał zasady i musi umrzeć. 

– Rankiem – zadecydował starczy głos. Poznałem go, to była stara praczka, która często prosiła ludzi o przysługi. – Zabijcie go, gdy przyjdzie świt. 

Czułem, jak trzęsą się ściany stodoły, kiedy drżała ziemia. A może to ja dygotałem? Słyszałem klekot porozwieszanych wszędzie narzędzi, czułem woń owczych odchodów. Zdołałem doczołgać się do kąta, z którego biło odrobinę światła. Jego snop ukłuł mnie w oczy; było ciężko to wytrzymać, nie mając powiek. 

W szczelinie między deskami, tuż przy samym podłożu, zobaczyłem oko o pomarańczowej tęczówce. Patrzyło na mnie w zdumieniu. 

– Proszę – wyjęczałem. – Pomocy. 

– Kim jesteś? – spytał dziecięcy głos. Pozostałe tłoczyły się po przeciwnej stronie, szurały butami, przebierały w miejscu, przyklękiwały i przykładały głowy do ściany, chcąc usłyszeć więcej, niż mogły zobaczyć. – Powiedz nam, kim jesteś. 

Serce zawyło mi z tęsknoty. To były moje dzieci. Płakałem i powstrzymywałem łzy, nie potrafiłem zrobić ani jednego, ani drugiego. 

– To ja – powiedziałem oku. – To Kedaj. 

Oko zwężało w gniewie. 

– Co powiedział? – spytał cieniutki głos. 

– Co mówi? 

– Kto to jest? 

– Skąd przyszedł? 

– Dlaczego trzymają go zamkniętego z owcami? 

– Dlaczego przyszedł do naszej wioski? 

Oko zniknęło. Przycisnąłem policzek do ściany, by lepiej słyszeć. 

– Mówi, że jest Kedajem – powtórzył moje słowa chłopiec. 

Głosy wydoroślały nagle, zgrubiły, wściekły się. 

– Nie może być Kedajem! 

– To nie Kedaj! 

- Kedaj odszedł. 

– Zasady mówią, że nie można wrócić. Nie, gdy zgasną światła. Kedaj nigdy by nie wrócił. To nie Kedaj. 

– Nie jesteś Kedajem – powiedziało w szczelinę pomarańczowe oko. – Jesteś kłamcą i zabierze cię światło. 

Wczepiłem się w ścianę. 

– Jakie światło? – wyszeptałem. Było tak ciemno, tak zimno. – Proszę, pomóżcie mi. To ja, Kedaj. Uczę was czytać. Uczę was łowić ryby. Usypiam was do snu, pamiętacie? „Przez tę mgłę kroczę, niestrudzenie jak śpiący, który pragnie przebudzenia, którego prowadzi nadzieja, horyzontu odległy blask…” 

– Zdychaj! – odwrzasnęło Oko, krzyknęło w wielkiej nienawiści. Pozostałe dzieci podchwyciły ją w jednej chwili. – Zdychaj, zdychaj! – recytowały własną kołysankę. – Płoń, płoń! 

Przez szczelinę przecisnęło się zawiniątko. Mogłem tylko patrzeć, jak turla się po podłodze, zostawiając za sobą pomarańczowe iskry. Owce zabeczały żałobnie. W ich ślepiach lśnił rosnący ogień. Płomienie wspinały się na ściany, huśtały na hakach, zaczęły kołysać belkami stropu, aż nie zaczął trzeszczeć i pękać. Czołgałem się z dala od ognia, ale on za nic miał ludzką niedolę. Owce leżały bezsilnie na ziemi, jakby złożyły się w ofierze. Pełzłem między nimi. Iskry mościły się w wełnie, owce płonęły wokół mnie niczym pochodnie. Smród palonego mięsa przypomniał mi o otworze w podłodze stodoły, gdzie między wąskimi prętami spływała owcza krew. Dokąd? W dół. Do zimnych podziemi. 

Siłą ramion rozwarłem klapę, byłem jak odpadek, który wyrzucano w ciemność – jak owcze łajno, owcze mózgi, owcze kości. 

Droga w dół była pochyła, ale nie stroma. Pełzłem przed siebie, jęcząc. Z nadpalonego swetra zostały tylko strzępki. Unosiłem i rzucałem sztywnym ciałem, aż nie zemdlałem z wysiłku. 

 

 

Słyszę… 

Słyszę coś, jakby… 

Kedaju, Kedaju. 

Obrzydliwy dźwięk. Obślizgłe kreatury unoszą śliskimi cielskami, odlepiają się od ścian, sufitów, podłóg, pełzną, przeżuwając i bulgocząc, trawiąc i wydalając. Węszę… Czuję owcze odchody i spaleniznę, czuję mokry, metalicznie smakujący szlam i brnę przez niego, ślepy w ciemności jak robak, ostatnia i najgorsza z istot. 

Wielkie ślimaki otaczają mnie, dotykam jednego. Ma gąbczaste, zimne ciało. Natychmiast ucieka, pełznie przed siebie jak oszalały, w skrajnym obrzydzeniu.

Krzyczę – mój głos niesie się w nieskończoność, echo tworzy w mojej głowie mnogość korytarzy, plątaninę podziemnych rur. Kto je wybudował, kto je ze sobą połączył? Ludzkie dłonie potafiły tworzyć wspaniałe rzeczy, ale ja drżę w przerażeniu; to musiały być dłonie szaleńców. Przyciskam rozpaloną twarz do zimnego metalu, chcąc choćby na chwilę poczuć ulgę. Chcę tu skonać; wiem, że obślizgłe, ogromne ślimaki pożrą mnie w mgnieniu oka. Odstrasza je moje ciepło, ale trup prędko ostygnie - stanie się smaczniejszy. 

Staram się, ale nie umieram. 

Wstaję. Kieszenie mam ciężkie od czegoś, czym są wypchane. Wędruję palcami w dół porozrywanego swetra, dziura po dziurze zmierzam ku kieszeni. Tkwi w niej coś ciężkiego, cofam dłoń ze zdumieniem, świeci przylepionym do moich palców światłem. Ostrożnie wyjmuję bryłkę żarła. Migocze tak cudownie, że przyciskam ją do piersi jak własne niemowlę. Zimne światło zdaje się leczyć moją rozpaloną skórę. Dawniej znałem tylko skwar. Duchotę, pot, pył i parę gejzerów. Nie chcę wracać. Obrzydzenie przylepia język do podniebienia, nienawiść do wsi zgina mnie w pół. Nie chcę myśleć o tym, co było.

Dostrzegam mojego ojca. 

Na jego martwym ciele żerują ślimaki. Są dużo mniejsze od tych oblepiających ściany, jakby niedawno się wykluły. Śluz przebytych szlaków mówi mi, że wyszły z miejsca wygryzionego na piersi i rozeszły się w różnych kierunkach. Zdążam akurat, żeby ujrzeć znajomą twarz. Nie tknęły jej i nie potrafię być zły. Z jakiegoś powodu jestem wdzięczny ślimakom, że pozwoliły mi rozpoznać ojca. Wydaje mi się, że wokół leżą inne ciała, mniej lub bardziej pokryte ślimakami, tym większe, im dalej patrzę. Unoszę nad głowę moje źródło światła. A może to gąsienice? Węgorze? Węże? Długie, grube i śliskie, pulsują, gdy na nie świecę. Czuję się jak intruz, czuję wyższość ślimaka nad człowiekiem. Rzucam się do ucieczki, kaleki i przerażony. Kuśtykam po dudniącym metalu, gnam z dala od trupów i ślimaków, aż podłoga zaczyna się podnosić. 

Oblepiające ściany ślimaki stają się inne, choć nie potrafię wskazać, co dokładnie się zmieniło. Zdają się być twardsze, zastygnięte, jakby owinięte w powłoki, o lekkim pomarańczowym poblasku. Łakną złocistego światła żartła, a ono prowadzi mnie ku kokonom. Są ich setki. Oczy bolą mnie, gdy na nie spoglądam – w środku coś trzepocze się żarłocznie. Rozumiem; to miażdży moje serce – wiem, że wykarmiłem ślimaki, ładując żarło do Otworu, wiem, że pożerają wszystko, co tutaj trafia.

Słyszę ostrzegawcze szczeknięcie psa.

Myślę, że Ebda dała mi psa, by mnie ocalić. Dała mi Nosa, kazała przysiąc, że mu zaufam. 

Słyszę, jak nawołuje mnie mój pies. Podążam za swoim towarzyszem, prowadzi mnie rurami, ufam mu bezgranicznie. Nie czuję bólu złamanych kości, słyszę tylko psa. Ślimaki pulsują. Żarło w kieszeniach ciąży mi, czuję się słaby jak starzec. Wysypuję bryły, pełzające wokół moich nóg kreatury owijają się wokół złocistych okruchów, by łapczywie jeść. Te w kokonach niecierpliwią się; coś wkrótce ma się wydarzyć.

Macam przeszkodę ponad moją głową i łomoczę w nią dwukrotnie, napieram na nią, kiedy nie ustępuje. Coś sprawia, że rozchyla się na boki, słyszę narastający szmer skrzydeł, pękające kokony. Miękkie skrzydła okładają mnie po plecach, karku i głowie, wypadam na piaszczysty grunt i osłaniam się ramionami. Spoglądam w górę i widzę rozstępujące się niebo – ze szczeliny w chmurach tryska kolumna czystego pomarańczowego światła. Wrzeszczę, kiedy mnie oślepia, dygoczę w straszliwych dreszczach, które kurczą moje ciało, wpychają ramiona w głąb torsu, kaleczą nogi. 

Czekam, aż światła ustąpią.

Patrzę na pomarańczowe ćmy, ich ogromne skrzydła wiodą za sobą moje oczy. Czuję się częścią chmary owadów, jakbym frunął za światłem razem z nimi. Ćmy lecą ku rozpadlinie w czarnym niebie, coś wsysa je do środka, niektórym udaje się pierzchnąć, ale tracą siły – opadają jak przekłute owcze pęcherze w połacie mgły leżącej w górach. Szczelina zamyka się bezgłośnie, a kiedy na niebie przesuwa się chmura, widzę jakby ogromny kształt, ale nie potrafię dłużej utrzymać uniesionych powiek; odpływam w objęcia bólu.

Pies liże mnie po twarzy. Gładzę go po pysku, a on tuli się we mnie, składa ciężki łeb na mojej piersi. 

– Zawsze idź za psem – powtarzam to, co powiedziała mi Ebda. Głaszczę psa, wodzę palcami po ranach na obłej głowie. Z wysiłkiem odpinam obrożę i wyrzucam ją. – Dobry, stary pies – nagradzam go. - Odpocznij. 

Jest posłuszny do ostatniej chwili. Kona w moich ramionach, mój wybawiciel. 

Wstaję, pełny nagłej siły. Kuleję na jedną nogę, ale to nie może mi w niczym przeszkodzić. Starzec czeka na mnie, podchodzi, ciągnąc za sobą nogę. Rozkłada ręce. 

- Wróciłeś. – Drży. – Biedny chłopcze.

- Zwodzisz tu ludzi, by ich zabijać – odpowiadam. – Widziałem pod ziemią martwe ciała. Karmisz nimi ćmy? Ty oszalały starcze. Zabiłeś mojego ojca. 

- Ty go zabiłeś – szepcze. – I zabijesz znowu. Będziesz zabijał, ty oszalały starcze, póki nie zaspokoisz głodu Przedwiecznego. Póki nie pożre on całego żarła, jakie lęgnie się pod gruntem tego świata, świata, który stworzył, by wiecznie ucztować. – Unosi pokrytą guzami dłoń. – Nadchodzi pora karmienia. Znów jest głodny. Spiesz się, żeby dotrzymać mu kroku, bo pożre i ciebie.

– To ciebie powinien pożreć – odpowiadam. Nienawidzę go.

Uśmiecha się.

– O tym mówię. Nie rozumiesz?

Odpycham go; chwieje się nad krawędzią Otworu, poszarpany sweter wydyma się niczym ćmie skrzydła, jednak starzec nie wznosi się do lotu. Spada. 

Słucham, jak obija się o wnętrze czeluści, jak turla się w ciemność. 

– Jesteś żarłem – cedzę za nim. – Żarłem dla ślimaków, niczym więcej.

Ślimaki jedzą w mroku, ich mlaśnięcia rozbrzmiewają pod ziemią. Z Otworu dobiega bulgot, podziemne istoty domagają się więcej pożywienia. Nie mam wyboru. Patrzę na swoje starcze, pomarszczone dłonie. Kuleję. Grzebię psa na grani, skąd widać zimny ocean. 

Schodzę do groty o poszarpanych złocistych ścianach, by wydobywać bryły żarła, ładować je do wiader i karmić nimi Otwór. Już potrafię odczytać wszystkie imiona, które wypisano na trzech kręgach. 

 

Niekończące się Ciało 

Ten, Który Pożera Wszystko 

Wiecznie Jedzący 

 

Teraz ja jestem starcem dbającym o światła. Jestem ślimakiem, ćmą, psem i człowiekiem. Gokln’gha czuwa nad nami. Kiedy śpię w pomarańczowym kokonie hamaka, słyszę, jak mnie woła.

- Kedaju! Kedaju, Kedaju! 

Nie waham się, by ponownie się obudzić. Muszę karmić Zsyłającego Światła.

Ludzie karmią ćmy, a ćmy karmią Gokln’gha.

Wszystko musi jeść.

Wszystko jest Żarłem.

Koniec

Komentarze

- Kedaju! Kedaju, Kedaju! ―> Wielokrotnie, miast półpauzą, dialogi zaczynasz dywizem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mi się bardzo podoba. Historia wciągająca, z lekkim dreszczykiem. 

Bardzo fajne, klimatyczne opowiadanie. Czyta się lekko i szybko. Ta tajemnica którą odkrywamy wraz z bohaterem jest świetnym motorem napędowym zainteresowania Twoim tekstem.

Jeśli miałbym się czegoś uczepić, to tego motywu pętli i tego, że już przy pierwszym spotkaniu ze starcem, byłem pewien, że Kedaj go zastąpi. Dlatego nie było zaskoczenia. No i grozy też w sumie niewiele, ale niesamowitość to rekompensuje.

Ta podróż bohatera przez nieznane przypominała mi podróż bohaterów w “Królestwach ściany” Silverberga. Zaś co do otworu w ziemi, który trzeba karmić… widziałaś film krótkometrażowy AM1200? Inspirowany twórczością Lovecrafta. Jeśli nie, to sądzę, że powinnaś zobaczyć. Spodoba Ci się ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Hmmm. Tekst bardziej w stylu Lovecrafta niż w moim. Jak na mój gust – za bardzo oniryczny, rozmyty niejasny. Dziewczyna ratuje faceta tylko po to, żeby wioska chciała go zabić. Ona o tym nie wiedziała? Najmądrzejszy ze wszystkich bohaterów jest pies…

Myk z zastąpieniem starca był do przewidzenia.

Skierowałem dłonią ku pozostałym

Ale co skierował?

było mi lżej, myśląc o tym,

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu.

zmieniają patrzących w nie śmiertelnych

Nieśmiertelnych? Chyba że chodziło Ci o coś innego.

Babska logika rządzi!

Starzec ma w sobie nieco więcej, niż się wydaje ;) Dziękuję za przeczytanie i opinie, poprawki po zakończeniu konkursu.

Podobało mi się. Opowiadanie ma duszny, lovecraftowski klimat, ale nie ma niewolniczego podrabiania jego stylu. I bardzo dobrze, zawsze powinno się próbować pisać po swojemu.

Zmuszałem się do skończenia lektury chyba z pięć razy, w końcu doczytałem i obawiam się, że nie zrozumiałem ani słowa. Naprawdę nie wiem, o czym był ten tekst i czy właściwie miał jakąś linię fabularną. Przez większą część odnosiłem wrażenie, że składał się ze zlepku przypadkowych słów i scen. Coś wiało, coś było pomarańczowe, jakieś gejzery, piaski, góry, wieś, robaki, ćmy i starzec i bardzo przykro, ale nie ogarniam, o co tu chodzi. Twój tekst przypomina mi takie opowiadanie Lovecrafta W poszukiwaniu nieznanego Katath, po lekturze którego miałem identyczne odczucia. I chyba go nie skończyłem, udręka była ponad moje siły.

Przede wszystkim muszę wspomnieć, że jest to przepięknie napisany tekst. Zwłaszcza pierwszy fragment robi wrażenie. Umiesz żonglować słowami. :) 

Po drugie: niesamowite światotwórstwo. Zaintrygowała mnie rzeczywistość, którą nam odmalowujesz, na tyle, że szedłem dalej z tekstem, by dowiedzieć się, czym są światła, skąd biorą się ćmy itp. I tu moje pragnienie zostało nasycone. 

Po trzecie: czuć weirdowy klimat. Tekst ma w sobie tajemnicę, którą przyszło nam tylko ledwie liznąć, odczułem w nim zagubienie się w czasie i przestrzeni, pewien rodzaj szaleństwa fabuły i bohaterów.

Jedyny zarzut, jaki mógłbym postawić, to do samej fabuły właśnie. Czułem, że coś się dzieje, ale jedno z drugiego wynikało mi tylko pobieżnie. Bo na przykład dlaczego do wioski nie można wrócić? Rozumiem, że zło, szczególnie zło u Lovecrafta, wymyka się wyjaśnieniom, często po prostu jest, postępuje zgodnie z własną naturą, dlatego podałem przyklad z zasad społeczności. Tu poczułem niedosyt. Nie przekonuje mnie też obsesja bohatera na punkcie świateł – ten element jest ledwie wspomniany, a stanowi najistotniejszą motywację, która definiuje zakończenie. Jednak, kurczę, taka pozorna niespójność, czy mętność fabularna też jest cechą wielu weirdowych opowiadań. 

Koniec końców jestem usatysfakcjonowany. 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Przyzwoity tekst, ale nie do końca satysfakcjonujący.

 

Na początek kwestia Lovcrafta. Czuć tu dziwność, wykorzystujesz typowe rekwizyty (Przedwieczny, podziemia pełne plugastwa), nie ma typowego dla Amerykanina języka (co uważam za zaletę), nie ma jasnych nawiązań do mitologii, tematyka jest odmienna. Nie nazwałbym tekstu utrzymanym w “lovecraftowskim” tonie (co nie jest wadą), ale wymóg inspiracji w mojej opinii spełnia – więc mamy pierwszy sukces.

 

Dalej, kwestia fabuły. Jak już wspomnieli moi przedpiścy, fabuła nie powala. Gdzieś tam się plącze między opisami, ale mgła, która wypełnia wykreowany przez ciebie świat skutecznie ja przesłania. Wydarzenia dzieją się często bez udziału bohaterów – czyli dokładnie tak, jak u Lovecrafta. Ale niekoniecznie jest to zaleta. Finałowy twist ze starcem był do przewidzenia, zbyt wiele razy już był wykorzystywany, by czytelnik przegapił oczywiste wskazówki. Z drugiej strony ze względu na wspomnianą już mglistość wydarzeń pojęcia nie mam, co konkretnie się stało, dlaczego wydarzenia się zapętliły.

 

Światotwórczo jest interesująco, acz ponownie, sporo tu niejasności. Rozumiem, że autor nie musi wyjaśniać każdego zjawiska, które opisuje, szczególnie w tym gatunku, ale jednak nie pogardziłbym jedną czy drugą dodatkową ekspozycją, niemniej jest to chyba najjaśniejszy punkt tekstu. Dochodzi do tego kwestia podziemi i tego, co bohater w nich znalazł – zwykle u Lovecrafta przedzieramy się przez loch po to, by odkryć coś strasznego, u ciebie to odkrycie było… mieszane. Trochę groteskowe, trochę piękne. Nie wiem, czy to celowy zabieg, jeżeli tak, to nie w pełni wykorzystany. Spodobał mi się też koncept Przedwiecznego, który jednocześnie pożera i karmi. Gdzieś tam pobrzmiewa jeden z ważniejszych tematów twórczości Lovecrafta – małości ludzkości w wielkim wszechświecie, choć jest to raczej przyprawa niż centralny motyw.

 

Językowo mam mieszane uczucia. Z jednej strony masz niezły styl. Z drugiej bardzo często potykałem się na niezgrabnych sformułowaniach czy artefaktach poredakcyjnych. Zabrakło staranniejszej autokorekty. Przykłady z samego początku tekstu:

W tupocie przebierających stóp był pewien rytm

“Przebierać stopami” znaczy drobić nimi w miejscu. Na pewno nie robimy tego w trakcie biegu.

Najmłodsze z dzieci uczepiło się mojej nogi, podniosłem je, wczepiło się w wełniany sweter jak ciernisty kwiat.

Skierowałem dłonią ku pozostałym

Skierowałem (kogo, co) dłoń, nie dłonią. Ale nawet wtedy to dziwne wyrażenie, mówi się raczej o wyciągnięciu ręki.

I tak przez cały tekst – nie ma akapitu, w którym coś by mnie nie uwierało.

 

Podsumowując, przeczytałem z pewną przyjemnością, ale nic mnie nie zachwyciło. Mnogość błędów nie pozwalała do końca wsiąknąć w całkiem interesujący świat, a opowieść jest ostatecznie mniej porywająca, niż się z początku wydaje. Ale dobra kreacja świata i naprawdę niezłe opisy mimo wszystko sprawiają, że ostateczny odbiór był na plus.

Melduję przeczytanie. :-) 

Metafory opanowane. Twoje obrazowanie jest jak zwykle cudne i mnie zachwyca. Stop. Trochę za dużo słów dopowiadających, wycyzelowanych, jakby dopowiedzeń, ale jest dobrze. Te wyjaśnienia kasowałabym je, bo IMHO są niepotrzebne. Przykłady z początku:

,był pewien rytm, który natychmiast mnie ocucił.

,Nie było dla mnie miejsca wśród podejmujących decyzje. Nadchodził czas zbiorów i to w polu mnie potrzebowano. Jedyna roślina, która żyła w dusznym gorącu naszej doliny, kryła się głęboko pod ziemią, a jej wykopywanie, ciosanie i obróbka zużywała doszczętnie nasze ciała. Praca była ciężka i nie chciałem, by wykonywało ją następne dziecko, bo w polu zabrakło dorosłego. Najmłodsze były nieostrożne i wpadały do rozpadlin po wydobytych korzeniach. Nie potrafiłem pokornie na to patrzeć. Ludzie starzeli się, poświęcając innych ludzi, ale ja nie mogłem stać się kolejnym bezczynnym starcem. 

Dla mnie budujesz napięcie, przedstawiając Kedaja, po co wyjaśniać, aż tak dokładnie co i dlaczego, w tym momencie zdaje mi się że przebijasz opony i powietrze z nich zaczyna uchodzić. Kurcze, jestem radykalistką, usuwam co się tylko da, ale nie wiem czy to dobrze, czy źle. Rozważ, bo mogę się mylić.

Natomiast, bardzo podobają mi się realia, że o nie dbasz. Wszystko widzę, słyszę, nawet smakuję!

 

A teraz dalej:

,- Uczę dzieci naszych zasad. Znam je. 

Naturalniejsze byłby dla mnie sprzeciw, a więc zmieniłabym kolejność zdań.

,„Jeśli wysłany nie wróci przed rozbłyskiem następnych świateł, nie może już nigdy powrócić, a na jego miejsce posłać należy kolejnego”

Tu też bym „ściągnęłabym” (skasowała podkreślenie), bądź nie powtarzała (nie widzę powodu, bo prolog, więc przynajmniej podmieniłabym je na inne, np. nie zrobi tego).

 

Zmieniałabym sposoby obrazowania, aby nie wpadały w jednostajny rytm i czytelnik się do nich nie przyzwyczajał. Przykład:

,Słuchałem, jak odłupki spadają w głąb otworu, odgłosy były rytmiczne i głuche. Ciągnęły się echem tak długo, aż zmieniły się w ledwo tylko słyszalne drżenie, którego bolesny hałas dręczył psa. 

Moje, nieudolne:

„Słuchałem odłupków spadających w odchłań. Rytmicznie, obijając się o ściany, aż zmieniały się w ledwo słyszalne drżenie, którego dręczył tylko psa.

 

,Kiedy przygodnie opadała mgła, widziałem trochę krajobrazu za nimi - wydawał się być płaski jak dolina, z której przybyłem, choć był bardziej szary niż czarny i bardziej nieruchomy niż płynąca para. 

Zdecydowanie bym kasowała:

„Za przygodnie opadającą mgłą widziałem trochę krajobrazu. Zdawał się płaski jak moja dolina, choć bardziej szary i nieruchomy.

 

,Dlaczego wyleciały z nich ćmy? 

Tu chyba ciagle trwa?

,Kedaju, to Gokln’gha, to godzina jego uczty!

Nie przeciągaj, daj „i”.

 

,Mruczące w ciemności światło zgasło tej samej nocy, kiedy ja leżałem z połamanymi kośćmi na brzegu brunatnej plaży zimnego oceanu. Czułem, jak ziemia otwiera się i zamyka, jakby usta wyjętej z wody ryby. Podziemia trzęsły się, coś ponownie poruszało się w głębi Otworu. 

Tu podobnie, ściągnij, np.

„Leżałem z połamanymi kośćmi na brzegu brunatnej plaży zimnego oceanu. Ziemia łapała oddech jak wyjęta z wody ryba. Czułem, jak porusza się coś w głębi Otworu. 

 

,- Zwodzisz tu ludzi, by ich zabijać – odpowiadam. – Widziałem pod ziemią martwe ciała. Karmisz nimi ćmy? Ty oszalały starcze. Zabiłeś mojego ojca. 

- Ty go zabiłeś – szepcze. – I zabijesz znowu. Będziesz zabijał, ty oszalały starcze, póki nie zaspokoisz głodu Przedwiecznego. Póki nie pożre on całego żarła, jakie lęgnie się pod gruntem tego świata, świata, który stworzył, by wiecznie ucztować. – Unosi pokrytą guzami dłoń. – Nadchodzi pora karmienia. Znów jest głodny. Spiesz się, żeby dotrzymać mu kroku, bo pożre i ciebie.

Tu chyba jest kiks?

 

Historia jest przepiękna, ale czuję, że przegadana. Przez wyjaśnienia. Ślimaki na końcu chyba rozumiem, bo wszystkożerne i się ślimaczą, ale może były niepotrzebne. Napięcia i zwrotów akcji było dla mnie dosyć wcześniej.

Pisz!

 

Tymczasem, skarżę do biblio, bo i opowieść, interpunkcja i szermowanie, bo takim odjazdowym obrazowaniem przychodzącym naturalnie, niewiele osób tu się dzieli i centralną metaforą, też. :-)

srd:-)

a

PS. Kurcze, piękne, ale zmniejszyłabym liczbę znaków. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ładnie napisane. 

Moim zdaniem mocno czuć Lovecrafta. Cały czas czułem niepokój i towarzyszyło mi wrażenie, że tuż pod powierzchnią tego normalnego świata czai się kolejny, pełen szaleństwa, od którego dzieli nas tylko cienka granica. Takie wrażenie miałem właściwie przez cały tekst choć wywołane różnymi elementami.

Jeśli chodzi o jakieś zastrzeżenie to dla mnie tekst był trochę za długi. W sensie ogólnym, ale też w niektórych akapitach czy zdaniach miałem wrażenie nadmiarowości słownej. Z drugiej strony pamiętam, że kiedy dawno temu czytałem Lovecrafta w niektórych opowiadaniach też miałem takie odczucie, więc do jakiegoś stopnia to też pokrewieństwo tego tekstu z HPL :)

Fabuła momentami rozmyta, ale ciekawa, choć tego, że Kedaj zastąpi Starca się domyśliłem. Co do świata stworzonego to miałem wrażenie że jest on jest znajomy i jednocześnie obcy, nienaturalny, wrogi. I to zarówno ten w górach jak i ten z którego Kedaj wyrusza. 

"Otaczały go trzy kręgi z czegoś powierzchni gładkiego żeliwa" – coś tu zżarło.

 

"Gdy dostanie odpowiednio żarła" – chyba zżarło "dużo".

 

"kopiec brunatnej ziemi, ze złożonym nań wiankiem z czerwonych kwiatów ognistej cierni" – do przeredagowania

 

"Nos pomknął ku źródłowi dźwięku" – źródłowi?

 

"Wyobraziłem go sobie jako sunącego ponad niebem nieskończonego węgorza"

Węglowy Szowinista pisał kiedyś w felietonie w NF o takim zjawisku :D

 

"– Gdzie. Jest. Mój. Pies."

To brzmi trochę jak cedzenie przez zęby. Pytanie czy taki był cel, bo z opisu wynika raczej wysiłek w mówieniu.

 

"Bez zasad dzieci były zgubione" – tu nie powinno być "byłyby"?

 

Hm. Hm, hm, hm. Opowieść żonglerska, ale o ile historia sama w sobie mroczna i z potencjałem większej mroczności i tajemnicy, to realizacja już bardzo uproszczona. Nie znajduję tu tego ładunku, jaki bł w Iskrach Niewiary, a szkoda. To znaczy rozumiem, ze tu nie można było naładować takiej mglistości, jak w “Iskrach”, początkowa “zwyczajność” świata chyba jest celowa – bo dla bohatera ten świat był zwyczajny (choć zarazem są sygnały dla czytelnika, że tu jednak coś jest inne, niż by się zdawało). Problem w tymże chyba coś w proporcjach tych zwyczajności i sygnałów “uważaj, czytelniku” nie zagrało.

Szkoda, ze tego nie zostawiłaś do odleżenia, bo wiedząc jak potrafisz kombinować z wizjami światów, mogło być z tego więcej. I to nawet zachowując zmianę “normalności” w to, czym świat okazuje się na końcu.

Ciekawa rzecz – w trakcie tekstu kilkukrotnie dało się odczuć, ze wioska jest w pewien sposób izolowana od świata, że ci ludzie to jakby jacyś inni, ale dopiero pisząc ten komentarz przyszło mi do głowy drobne skojarzenie z filmem “Midsommar” – oglądałaś może?

A inna rzecz – tu jest kilka tajemnic, które z jednej strony nie powinny być zbyt wyeksponowane, ale z drugiej chyba stały się aż za bardzo “w tle”.

Chociażby Ebda. Tak skanując wzrokowo powyższe komentarze nie widzę, żeby o niej wspomniano (ale nie wczytywałem się w nie dokładnie), a wydaje mi się (wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę), że choć niewiele tu o niej zostało napisane, to jej rola jest tu spora. Nie w sensie jakiejś kluczowości, ale w sensie, ze “zakulisowo” wie więcej i ma wyznaczoną rolę, która nie opiera się na przypadku, a być może też nie jest to rola bierna. Taka niby epizodyczność, a istotność.

Nie wiem, może to drobne skojarzenie z pewnymi charakterystycznymi elementami niektórych Twoich opowiadań (motyw dziwnych relacji rodzeństwa w Pod psie kły, ale też potencjalna rola mędrczyni w Siewcach szklanych kwiatów). Ale zdecydowanie wydaje mi się, że ona jest znaczącym elementem układanki, nawet jeśli nie wszystko tu “ma się wyjaśniać”. O ile początkowo wydawało się, że jej naleganie na zabranie psa jest czysto emocjonalne, to już jej odprowadzanie Kedaja do wsi trochę zmienia to przekonanie – jak również fakt, że potem nie o niej wzmianki, nie ma słowa o tym, jakie są reakcje mieszkańców wsi na to, że przyprowadziła Kedaja.

A oprócz Ebdy wychwyciłem jeszcze kilka elementów, które mogłyby wpływać na odbiór tekstu, gdyby nie to, że były w nim zbyt mocno ukryte.

Sceny po zejściu do podziemi już opisane bardzo pod klimat, tu wszystko gra. Ale jednak już scena wyjaśniająca też wyszła za mało żonglerska. Chociaż… gdy finał robisz żonglersko, to dla odmiany większość narzeka na niejasność, więc wszystkich się nie zadowoli ;-)

Tym niemniej – z tego pomysłu i z tego scenariusza z czystym sumieniem mogłabyś po swojemu zrobić coś bardziej “mglistego” i mieszającego w wyobraźni czytelnika, chyba za dużo rzeczy zostało tu napisane “jasno”, co niestety “unormalniło” tekst :-(

 

EDIT: jednak Finkla wspomina o Ebdzie, ale z wrażeniami co do jej wiedzy i intencji dokładnie odwrotnymi od moich :-) 

Cześć, Żonglerko! Urzekł mnie Twój tekst, nie tylko klimatem, ale i nienachalnymi nawiązaniami i warstwą językową. Porównania i obrazy, którymi przesycony jest tekst oddziałują na wyobraźnię i z pewnością na długo pozostaną w głowie. Póki co z to mój faworyt w konkursie. I mam nadzieję, że uda mi się posłać szybko do biblioteki.

Pozdrawiam!

Przeczytanie, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przede wszystkim, gratuluję miejsca w bibliotece. Tekst jest niezły, ale też nie urzekł mnie kompletnie. Lubię opowiadania, z których można wysnuć jakiś wniosek albo naukę, a tutaj trochę brak motywu. Mężczyzna wyszedł w góry, spotkał dziwnego człowieka, z którym spędził kilka dni… A potem co, tak właściwie? Niby dużo różnych rzeczy, ale wszystkie one prowadzą jakby donikąd. Ostatnim zwrotem akcji jest, że starzec był tym człowiekiem, a pierścień to portal, stworzony dla jakiegoś Lovecraftiańskiego bóstwa, którego nie poznaję. Mam wrażenie, że gdyby ktoś zapytał mnie, o co w tym wszystkim chodziło, to nie umiałbym mu odpowiedzieć. Chociaż nie rozpoznałem też tego stworzenia, więc może to w tym rzecz.

Poza tym, opowiadanie trzyma poziom. Język jest niezły, choć zazgrzytał mi tu i ówdzie, świat przedstawiony naprawdę ciekawy i dobrze przemyślany, całość ogólnie trzyma nawet w napięciu. Osobiście wolę światy, w których nieco więcej jest wytłumaczone, ale to już kwestia gustu

Może zacznijmy tak: podoba mi się ogólny koncept.

Ale zwłaszcza na początku, i to jest oczywiście mocno subiektywne, język odebrałam jako koszmarny, bliski grafomanii. Przy pierwszych akapitach zastanawiałam się, czy to żart albo pastisz, no bo pojmowanie udręki stóp, ciche sny węży, generalnie gruby lot. Zdania wydawały mi się komiczne. Potem przeszły w zdania, w moim odczuciu, o niczym, jak to: "Na czarnej, popękanej ziemi leżały strzępy ociężałej nic nierobieniem pary – zdarzało się, że całymi chmurami odrywały się od szorstkiego piasku i snuły się za ciepłym wiatrem, tworząc mroczne kształty w oddali". Nieco szalony i nieskładny język umarł gdzieś po 1/3 i wtedy czytało mi się o wiele lepiej, choć jeszcze sporadycznie zdarzały się osobliwe zdania.

Drętwe dialogi. I dialogi, których było już milion:

“– Czym to jest?

Zadrżał. Jego mętne, znużone oczy widziałem potem w snach. 

– Wszystkim. – Osłonił się ramieniem, jakbym raził go wzrokiem. – Niczym”. 

 

Sam pomysł na plus. Trochę mi przypomina “Cieplarnię”.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka