- Opowiadanie: Moja_skromna_osoba - Drabiny sukcesu

Drabiny sukcesu

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Drabiny sukcesu

Było ciemno i ciepło, przyjemnie i bezpiecznie do momentu, w którym mrok stał się mniej gęsty, jednak nadal uniemożliwiał dojrzenie czegokolwiek. Wtedy niezrozumiałe dotąd otaczające mnie dźwięki nabrały ostrości i rozdzieliły na pojedyncze, pozbawione znaczenia brzmienia. Coś szturchnęło mnie w bok, coś uderzyło w głowę, coś przygniotło, ograniczając oddech. 

 

Coś złapało obie moje ręce i pociągnęło. I ciągnęło. I ciągnęło. I ciągnęło.

 

Z początku nie wiedziałem dlaczego. Wpadałem na coraz to nowe przeszkody i coraz więcej czegoś napierało na mnie ze wszystkich stron. Miałem dość, bałem się, chciałem uciec jak najdalej. Chciałem zniknąć. Jednak z czasem przywykłem. Ochłonąłem, a moje dotąd bezwładnie wleczone ciało zaczęło się poruszać. Gdy pierwszy raz odepchnąłem się od czegoś i zrobiłem krok naprzód, poczułem wybuch gorąca w piersi. Przeszyły mnie dreszcze i pojawiła się nieskończona energia zachęcająca do działania.

 

Mój umysł stał się lekki. Zrozumiałem. Muszę przeć przed siebie choćby nie wiem co.

 

Chwiałem się, co chwilę potykając. Szedłem powoli, ale pewnie. Zacząłem wykorzystywać napierające na mnie przeszkody, by przyspieszać. Cały ten czas mnie ciągnięto, chroniąc przed zatrzymaniem.

Gdy wrogie otoczenie stało się dla mnie komfortowe, mrok ustąpił i uwolnił poruszające się kontury. Nagle otoczyły mnie nogi, ręce, tułowia, a nawet twarze, których oczy wypełnione rozpaczą i zazdrością spoglądały na mnie, by po chwili zniknąć w Tłumie. Zobaczyłem własne stopy intuicyjnie już odpychające się od części ciał; ujrzałem moje ręce wyciągnięte daleko naprzód, a na nich dwie pary obcych dłoni ściskających mocno i czule jednocześnie. To one przez cały czas mnie ciągnęły.

 

Do kogo należą? Dlaczego to robią? Nie wiem. To nieważne. Muszę iść dalej naprzód.

 

Nabrałem pędu, który pozwolił mi się przebić. Jedno mocne szarpnięcie i po raz pierwszy ujrzałem coś innego niż mrok i ścisk. To było piękne. Szerokie, puste, niekończące się niebo stało się moim wybawcą. Czułem się spełniony. Nogi przestały kroczyć, a ciągnące ręce nie były w stanie ruszyć mnie z miejsca.

Nie wiem jak długo trwałem w błogości, ale przerwało mi ją zachwianie się. Oparcie dla moich stóp zaczęło znikać, a ja zapadałem się z powrotem wgłąb Tłumu. Wtedy po raz pierwszy się rozejrzałem. Również wtedy poczułem lęk, tak dawno nieobecny w moim ciele.

Po kres widoczności rozciągały się tysiące poruszających się nóg, rąk i głów. Nie. To nie były jedynie kończyny. Ludzie mi podobni wili się i przepychali, by tylko dotrzeć na powierzchnię. Widziałem tych, którzy tak jak ja przebili się na szczyt i zauroczeni pięknem nieba pozwolili się wchłaniać z powrotem w czeluści morza ludzi.

 

Nie chce skończyć tak jak oni! Nie chcę tam wracać!

 

Znajome pociągnięcie pozwoliło mi się uspokoić. Spojrzałem przed siebie i ujrzałem dwoje ludzi desperacko starających się ruszyć mnie z miejsca. Choć sami byli wciągani w Tłum, to nie przestawali się uśmiechać. Choć wygrzebujący się nieszczęśnicy nieustannie ich chwytali i szarpali, oni nawet na moment nie poluzowali swoich uścisków.

Dzięki nim ponownie to usłyszałem. Wewnętrzny głos mówiący bym parł naprzód i nigdy się nie zatrzymywał. Nie wiedziałem dokąd mnie prowadzą, jednak szedłem. I szedłem. I szedłem.

Z równego morza ludzi zaczęły wyrastać góry utworzone z innych ludzi. Wspinali się oni wyżej i wyżej wykorzystując pozostałych jako podporę.

Ich celem były złote drabiny ciągnące się ku niebu.

To właśnie one były celem tych, którzy mnie ciągnęli.

Zaczęliśmy piąć się po walczących, wijących się osobach. W połowie drogi uścisk na jednej z moich rąk zelżał, a po chwili zniknął. Mężczyzna pochwycony przez tłum został z tyłu. Poczułem jak ogromy żal wzbiera w moim sercu i paraliżuje ruchy. Nie chciałem go zostawiać. Nie potrafiłem go zostawić. Jednak gdy ponownie podałem mu rękę, on odtrącił ją i nadal się uśmiechając popchnął mnie w plecy. Kobieta nieustannie ciągnęła mnie w górę, a ja nie mogłem oderwać wzroku od zapadającego się mężczyzny. Nim się spostrzegłem zniknął, a w jego miejscu pojawili się inni wspinacze. Rozrywający mnie ból był nie do zniesienia.

 

Nie mogę się poddać. Dla niego muszę przeć naprzód.

 

Następnie przyszła kolej na kobietę. Była to dosłownie chwila, gdy ktoś ją popchnął, a ona zaczęła spadać. Dzięki temu, że się trzymaliśmy udało mi się ją zatrzymać, jednak leżąc na Górze, momentalnie została pochwycona przez ręce wijącego się Tłumu. Ciągnąłem, szarpałem, krzyczałem, ale nie byłem w stanie jej podnieść. Zacząłem sam się zapadać. Nie poddałem się mimo to.

Poczułem jak zaczyna mi się wyślizgiwać. Chwyciłem mocniej, jednak ona robiła wszystko, by wydostać się z mojego uścisku. Spojrzałem na nią z wyrzutem i zaskoczeniem jednak nie ujrzałem rozpaczy, desperacji, ani nawet strachu. Widziałem tą samą uśmiechniętą, spokojną twarz co zawsze.

Ona wiedziała i ja wiedziałem. Ona zrozumiała, ja desperacko starałem się wierzyć. Nasze dłonie rozłączyły się i pozostałem sam.

Ogarnęła mnie wściekłość. Przepychałem się przed siebie nie zważając na nic. Deptałem, kopałem i strącałem innych samemu goniąc tego, przez którego ją straciłem.

Byłem coraz bliżej i bliżej, aż w końcu złapałem go za kostkę. Próbował mnie kopnąć, próbował się bronić, jednak ja byłem silniejszy. Zebrałem w sobie całą energię i szarpnąłem, a on potoczył się w dół krzycząc i przeklinając.

Ogarnęła mnie pustka. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak wiele dla mnie znaczyły te słabnące pociągnięcia. Jednak było zbyt późno. W morzu ludzi nigdy już nie odnajdę tych dwoje.

Nie wiedziałem co począć dalej. Nikt mnie nie prowadził, nikt mnie nie popychał, nikogo nie goniłem, a głos motywujący mnie do parcia naprzód zniknął razem z tymi ludźmi. Nie było już nic, do czego mógłbym dążyć.

Wtedy dostrzegłem drabinę. Oślepiony pogonią nie zauważyłem tego wcześniej, jednak znajdowałem się o krok obok niej. Choć pode mną walczyli ludzie gotowi zrobić dla niej wszystko, nikt tak naprawdę nie próbował jej użyć.

 

Muszę przeć przed siebie. Dla nich nie mogę się poddać.

 

Wyciągnąłem rękę i chwyciłem szczeble. Krok za krokiem oddalałem się od tłumu i zbliżałem do szerokiego nieba. Choć miałem je przed sobą, nie byłem w stanie się nim cieszyć. Myślałem jedynie o tym, że muszę iść dalej. Nieważne jak długo. Dla nich nie mogłem się poddać.

Wspinałem się sprawnie i szybko. Wchodziłem wolno i ostrożnie. Każdy kolejny krok przychodził mi z trudem, często musiałem robić przerwy.

Krzyki i zawodzenia ucichły już dawno temu. Jedynym słyszalnym dźwiękiem były wołania tych, którzy nie podołali i puścili się złotej drabiny spadając z powrotem w objęcia Tłumu. Jednak z czasem i oni przestali się pojawiać. Niegdyś jak krople deszczu zawisłe w powietrzu teraz nie pozostał po nich ślad. Nie było nikogo ponad mną, a ci pode mną zdawali się tak odlegli jak morze.

Pozostałem jedynie ja, drabina i niebo.

 

♣♣♣

 

Nie wiem jak daleko zaszedłem. Koniec nadal jest daleko. Moje ręce pomarszczyły się i nie pozwalają mi wchodzić już tak sprawnie. Jednak to nieistotne. Nigdy się nie poddam. Nie mogę się poddać. Muszę nieustannie przeć naprzód, tak jak chcieli tego ci ludzie. Tyle muszę dla nich zrobić.

Kończę przerwę i powracam do wspinaczki. Jeden szczebel, potem drugi, trzeci. Chwytam mocno, jednak czuję się coraz mniej pewnie.

Chwieję się, a złota drabina wyślizguje się z mych rąk tak jak matka, której nie byłem w stanie pomóc. Spadam, a drabina jest za moimi plecami jak ojciec, którego pozostawiłem. Koniec końców nie byłem w stanie dobrnąć do celu.

Jednak jaki był ten cel? Do czego tak uparcie dążyłem? Nieważne. Zawiodłem ich. Zawiodłem ludzi, którzy poświęcili dla mnie wszystko.

Płaczę. Krzyczę. Wpadam w tłum wijących się ludzi i znów ogarnia mnie mrok.

 

Jest ciemno i ciepło, przyjemnie i bezpiecznie. Mrok przerzedza się, choć nadal blokuje wizję. Coś łapie moje ręce.

I ciągnie. I ciągnie. I ciągnie.

Koniec

Komentarze

Podejrzewam, że to chyba dość osobliwy i wielce mroczny opis zbiorowego dążenia do sukcesu, ale pewności nie mam.

Nie bardzo też wiem, co miałoby tu być fantastyką.

 

Nie wiem ile trwa­łem w bło­go­ści… ―> Nie wiem, jak długo trwa­łem w bło­go­ści

 

a ja za­pa­da­łem się z po­wro­tem w dół. ―> Masło maślane – czy mógł zapadać się w górę?

 

Po kres wi­docz­no­ści roz­cią­ga­ły się po­ła­cie po­ru­sza­ją­cych się nóg, rąk i głów. ―> Ani nogi, ani ręce, ani głowy nie są połaciami.

Za SJP PWN: połać «duża część jakiejś przestrzeni»

 

Lu­dzie mi po­dob­ni… ―> Lu­dzie mnie po­dob­ni

 

Ich celem były złote dra­bi­ny cią­gną­ce się ku niebu.

To wła­śnie one były celem tych, któ­rzy mnie cią­gnę­li. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Do­pie­ro teraz zda­łem sobie spra­wę jak wiele dla mnie zna­czy­ły te słab­ną­ce po­cią­gnię­cia. Jed­nak było zbyt późno. W morzu ludzi nigdy już ich nie od­naj­dę. ―> Czy dobrze rozumiem, że żałuje, że nie odnajdzie słabnących pociągnięć?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za czas poświęcony na czytanie i poprawianie.

 

Kajam się i naprawiam co trzeba.

Bardzo proszę, Skromna Osobo.

Kajać się nie trzeba, poprawienie jak najbardziej wskazane. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No hej. Czyli mamy tutaj opis życia, od ciepłej i spokojnej błogości, przez ciężkie przepychanie się przez tłum, po utratę tych, którzy pomogli w tej wspinaczce życia, dotarcie do złotych drabin, symbolizujących karierę, po śmierć, czyli upadek. Czy źle coś zrozumiałem?

Dwie rzeczy od razu rzucają się w oczy – motywacja bohatera, który cały swój trud podporządkowuje temu, by nie zawieść tych, którzy się dla niego poświęcili. Dziwna to motywacja, do pewnego momentu zrozumiała, ale dla mnie po jakimś czasie naiwna. Jeśli dobrze interpretuję, to rodzice, którzy ciągnęli głównego bohatera, sami musieli być ciągnięci kiedyś. Czemu oni nie dotarli do swoich złotych drabin, tylko poświęcili się dla niego? Główny bohater nie poświęca się dla nikogo, sam prze coraz wyżej kierowany wspomnianą, dziwną motywacją – niby mającą podstawy w przywiązaniu, ale mimo to dosyć egoistyczną. Ale może tak miało być :)

Druga rzecz, to pętla na końcu, oznaczająca, jak mniemam, reinkarnację. Bohater spada w tłum, znów czuje ciepło i się odradza?

 

Napisane jest całkiem sprawnie, czyta się szybko. Ale sama historia(?) mnie nie wciągnęła. Ot, opis życia jednej osoby, zafiksowanej od pewnego momentu na sprostaniu oczekiwaniom. Taka bardziej impresja, niż opowiadanie.

No, ale trochę zabawy mi dała, w odrywanie znaczeń (nawet jesli moja interpretacja jest błędna;)) i nie czuję, żebym zmarnował czas na jej przeczytanie i skomentowanie.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Interpretacja jak najbardziej poprawna. Wszelkie niezrozumiałości, to najzwyklej w świecie moje niedopatrzenia.

 

Cieszę się, że tekst zapewnił choć minimum rozrywki i dziękuję za opinię oraz wysiłek włożony w jej napisanie.

Napisane nieźle, czyta się płynnie, ale przyznam, że nie przepadam za tego typu filozofującą literaturą. W tym przypadku mam dodatkowo zagwozdkę, bo mam wrażenie, że ta rodzina to nieco dysfunkcyjna była. Rodzice z jakiś powodów nie osiągnęli swoich złotych drabin, więc własne marzenia przelali na syna. Tyle tylko, że w ten sposób odebrali mu możliwość pójścia własną drogą, popełnienia w życiu paru błędów, upadnięcia i powstania. Chłopak piął się wciąż w górę, coraz bardziej samotny. I mam wrażenie, że jednak przegrał życie.

A i wizja rodziców ciągnących dziecko po trupach do sukcesu średnio mi się podoba.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Czy początek miał być wizją rodzenia się?

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nowa Fantastyka