Chmura pyłu nad miastem nigdy nie opada. W ciągu dnia jest brudem na wyblakłym niebie, pod wieczór kradnie ostatnie promienie zachodzącego słońca, a w nocy jest łuną unoszącą w ciemność mętny blask miejskich świateł.
Pył lepi się do krwi, a ta gęstnieje z każdą sekundą. Kropla z trudem odrywa się od zakrzywionego ostrza, by pomknąć w dół. Nikt nie zauważy, jak spadnie na zakurzony chodnik, wyląduje na ciężkim płaszczu któregoś z nielicznych przechodniów, albo z cichym stuknięciem uderzy w szybę przejeżdżającego akurat auta.
Teraz mknie wzdłuż tafli zakurzonego szkła – pionowego zbocza jednego z największych miejskich wieżowców.
* * *
Zaciskając mocno usta, Sonia powstrzymała cofkę i połknęła wszystko z powrotem.
Nie porzygała się.
Łapiąc oddech i uciskając dyskretnie punkt akupresyjny na przedramieniu, stała plecami do pozostałych i walczyła z torsjami.
Na miejscu zbrodni uwijali się już technicy i policjanci. Skryci za wysokimi kołnierzami i kapturami osłaniającymi przed wszędobylskim pyłem, wymienili tylko zawiedzione spojrzenia – liczyli na to, że młoda nie wytrzyma i zapaskudzi swój nowiutki, policyjny płaszcz.
Nie porzygała się. Za mało, żeby komukolwiek zaimponować, wystarczająco jednak, żeby być potraktowaną choć trochę poważniej, niż totalny żółtodziób. Jeden z gliniarzy podszedł do Sonii i wyciągnął w jej stronę dłoń.
– Masz, przejdzie ci ochota na pawia.
Sonia stłumiła kolejny odruch wymiotny. Przekrwionymi oczyma spojrzała spod kaptura płaszcza.
– To miętówka, bierz, pomaga – zachęcał kolega po fachu. – Albo se rzygnij i miej to z głowy, obojętne. Tylko się weź do roboty, czekamy.
Cukierek miał smak tak ostry, że aż obrzydliwy, ale pomógł.
Nieruchomi w rdzawym pyle, zbici w grupkę policjanci wyglądali jak stojące we mgle posągi.
– No dobra, panowie, przepraszam was, musiałam zebrać myśli – rzuciła Sonia podchodząc. – To jeszcze raz, co my tu mamy, hę? – dodała, starając się, aby w jej głosie zabrzmiał entuzjazm.
Gdy wokół błyskał flesz aparatu dokumentującego scenę zbrodni, Sonia porównywała sobie czarne plamy krwi do pejzażu jezior rozlanych na szarej równinie. Gorzej z gładkimi krawędziami cięcia i odsłoniętymi kolejnymi warstwami tkanek – tu zabrakło jej wyobraźni i nie potrafiła porównać ich do niczego innego, szybko więc przeniosła spojrzenie wyżej, na przykrytą już warstewką kurzu, wyglądającą przez to jak odlana w gipsie, twarz ofiary.
Wzrok wracał jednak ciągle do linii cięcia równego, jakby ktoś kroił papier, nie ludzkie ciało. Czując nadchodzące mdłości, Sonia opuściła wzrok z powrotem ku rozlanym na betonowej posadzce czarnych kałużom. Zobaczyła równo obcięte palce. Leżały niczyje, trochę z boku, miały poobgryzane paznokcie.
Sonia puściła pawia.
Zebrani na dachu wieżowca koledzy po fachu wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
***
Na biurku Sonii leżała niewielka skrzyneczka. Policjantka patrzyła z niechęcią na ciemną obudowę i wylewające się spod niej jak cienkie macki kabelki łączy komunikacyjnych. Wzięła przedmiot do ręki, zostawiając na blacie wolny od kurzu prostokąt. Nawet tu, w pomieszczeniach komisariatu, nie można się było ukryć przed pyłem. Dostawał się do środka we włosach i na ubraniach, a jego najmniejszych drobin nie były w stanie powstrzymać tutejsze filtry.
Sonia westchnęła z rezygnacją i podłączyła pudełko do stacji roboczej. Jakby zaskoczony, monitor zamrugał, a po chwili z czerni ekranu wyłoniły się rzędy liter.
Tu elektroasystent numer 4
Autoryzuj dostęp
Sonia posłusznie przyłożyła palec do czytnika z boku pudełka.
Młodszy detektyw Sonia Adams, numer służbowy 20678
Przypisana do: sprawa numer 104 112 108: podejrzenie zabójstwa na dachu biurowca Eon Industries.
Ofiara: David Mayers, Dyrektor ds. Bezpieczeństwa, Eon Industries.
– Bla, bla, bla. – Dziewczyna przewróciła oczami.
Migający prostokąt pędził przez ekran, zostawiając za sobą kolejne wiersze tekstu.
Wymagany tryb pracy w podległości służbowej wobec elektroasystenta numer 4.
– Stop! – warknęła Sonia, niezbyt głośno, żeby nie zwrócić na siebie uwagi mundurowych, którzy spierali się o to, gdzie pójdą się napić po pracy.
– Stop! – powtórzyła. – Kto tak zdecydował?
Decyzja podjęta przez: komendant okręgu miejskiego policji. Przestrzeganie ram proceduralnych jest obowiązkiem wynikającym z: ustawy o policji miejskiej i inne przepisy.
Czy chcesz poznać podstawy prawne?
– Nie – odparła dziewczyna.
Nieprzestrzeganie ram proceduralnych powoduje automatyczne nałożenie: Kar regulaminowych. Czy chcesz poznać wykaz kar?
– Nie. – Sonia schowała twarz w dłoniach. Spodziewała się, że pierwszej sprawy nie poprowadzi sama, ale to, że przydzielili jej elektroasystenta w roli szefa, było upokarzające.
– Dlaczego?
Wysoki priorytet sprawy.
Biały prostokącik stanął w miejscu i mrugnął złośliwie.
– Młoda, idziesz? – rzucił jeden z policjantów. – Na jedno, może pięć?
Ktoś parsknął wymuszonym śmiechem.
– Posiedzę jeszcze, innym razem.
– Młoda na sprawie, zarobiona, co? – wciął się inny z mężczyzn.
– No co, ktoś musi się tym zająć, żeby inni mogli żłopać piwo – odparła, patrząc mu w oczy.
– E tam, się przejmujesz, dostałaś elektroasystenta, poprowadzi cię za rąsię. To mądre… ustrojstwa, śledztwo poprowadzi się samo, order czeka.
Gliniarze ryknęli śmiechem i wyszli z sali.
W pustej sali komisariatu Sonia nie mogła się skupić. Przeszkadzał jej szum wentylatorów, brzęczenie jarzeniówek, szmer elektroniki, trzaskanie starych mebli. Dziewczyna zebrała z biurka swoje rzeczy i elektroasystenta, po czym wrzuciła wszystko do plecaka.
Gdy wychodziła, poczuła przemożną chęć obejrzenia się za siebie. A jeśli ktoś stoi na środku ciemnej sali i na nią patrzy? Karcąc się w duchu za wybujałą wyobraźnię, nie oglądając się wyszła, zamykając za sobą ciężkie drzwi.
Okutana szczelnie w płaszcz, szła pustym chodnikiem, pojawiając się w kręgach światła latarni i znikając w ciemności między nimi.
Ulice miasta są zawsze prawie puste, zarówno w dzień, jak i w nocy. Zawsze przykrywa je warstwa kurzu. Nieliczni przechodnie mijają się w zupełnej ciszy – wpatrzone w ziemię cienie nie zwracające na siebie uwagi.
Czasem, wciąż pokasłując, z sobie tylko znanych jam na powierzchnię miasta wyłażą ludzkie roztocza. Nędzarze i wyrzutki nie mają żadnej osłony przed pyłem, ich półnagie ciała bieleją w ciemności zaułków, gdy grzebią w śmietnikach. W mieście ignoruje się je, tak jak nie zauważa się miejskich kotów.
Idąc, Sonia starała się nie myśleć o tym, co widziała rano na szczycie jednego z pochylających się nad nią ze wszystkich stron betonowych gigantów. Chcąc zaprzątnąć uwagę czym innym, liczyła własne kroki, latarnie, znaki drogowe, szukała wciąż czegoś, czym zajmą się jej myśli. Krwawe obrazy robiły jednak wszystko, by znów wedrzeć się w jej umysł.
Mały, nocny sklepik tuż przy jej apartamentowcu był otwarty, zakurzone witryny rzucały na chodnik ciepłe światło, zapraszając do środka. Nie zamieniając ani słowa ze sprzedawcą, dziewczyna kupiła butelkę ginu.
Spróbowała jeszcze popracować. Podłączyła elektroasystenta do domowego komputera, ułożyła z nim wstępny harmonogram śledztwa i zaplanowała następny dzień.
Wypiła już sporo, ale noc jakoś nie chciała się zacząć. Z ekranu patrzał na nią Eon Ambergris, prezes Eon Industries i Sonia zastanawiała się, jakiego koloru są jego oczy. W sieci jego zdjęć było niewiele – kilka sprzed lat, z początków wielkiej kariery i to, oficjalne, ze strony internetowej firmy, starannie wyretuszowane tak, że nie sposób było określić jego wieku.
Twarz Ambergrisa wyglądała bardzo przeciętnie i przez to trudno wręcz było uwierzyć, że jej właściciel był geniuszem. Że to dzięki jego technologii immersyjnej i wyobraźni, ludzie mogą choć na trochę uciec z zakurzonego świata i zatracić się w powstających w Eon Industries elektronicznych krainach.
A oczy Eon Ambergris miał, po prostu, niebieskie.
Noc w końcu przyszła. Sonii śnił się biały prostokąt w obłąkańczym tempie mknący przez czerń monitora. Kursor rysował linie, rozwidlające się i łączące w skomplikowany wzór przypominający pismo, ciągnący się niczym niekończące się słowo.
Obudziła się przy biurku, z bólem głowy.
***
Rano miasto przygniata mgła. Nadchodzi jeszcze w nocy, gdy nie ma wiatru, miesza się z pyłem, zalewa ciężkim jak nieświeży oddech oparem, przez który o świcie przebijają się tylko najwyższe wieżowce.
Jazda dłużyła się w nieskończoność. Sonia oparła głowę o grubą szybę policyjnego wozu i wlepiła nieruchome spojrzenie w szary poranek. Za oknem pojawiały się, by natychmiast zniknąć we mgle, pojedyncze fragmenty miejskiej układanki: zaparkowane na ulicach jak martwe żuki auta, czarne szkielety drzew, przemykający jak zlęknione zwierzęta przechodnie, konstelacje zamglonych świateł otwartych sklepów.
Leżąca u podnóża wyspy drapaczy chmur dzielnica skąpana była w ich cieniu i zalana mgłą. W mlecznoburej zawiesinie duży dom Mayerów, wyglądał, jakby stał tu sam, choć tak naprawdę był jednym z ustawionych tu w szeregu identycznych, luksusowych pudeł.
Żwir na ścieżce zachrzęścił pod butami Sonii. Dziewczyna nacisnęła przycisk przy drzwiach i pokazała się do kamery.
Kobieta przedstawiła się jako Barbara, jednak przez różnicę wieku Soni zręczniej było się do niej zwracać „pani Mayers”. Siedziały w ogromnej, marmurowo-szklano-stalowej kuchni z blatami jak tafle lodu. W domu nie było pyłu, nawet tego najdrobniejszego. Śluzy wejściowe i wysokiej klasy filtry robiły swoje.
– Pani Mayers, detektyw Sonia Adams, bardzo mi przykro w związku z… tym, co się stało – zaczęła rozmowę Sonia. – To numer do biura, a ten odbieram w domu. Proszę dzwonić o każdej porze, jakby co – mówiąc to, Sonia przesunęła w kierunku starszej kobiety biały kartonik.
Mayers skinęła głową, nie podnosząc wzroku znad filiżanki z herbatą. Sonia zwróciła uwagę na jej włosy – siwe, niefarbowane, ale gęste i piękne.
– Prowadzę śledztwo w tej sprawie, muszę zadać parę pytań. Czy jest pani gotowa na taką rozmowę?
Kobieta milczała, jednak spojrzała w końcu na Sonię i skinęła głową. W sterylnej kuchni Sonia czuła się brudna i zakurzona. Sięgnęła do plecaka i wydobyła stamtąd notes i elektroasystenta, którego delikatnie położyła na blacie z grubego szkła. W domu było tak cicho, że stuknięcie metalowej obudowy o blat nieprzyjemnie zakłuło w uszy. Pani Mayers spojrzała z powątpiewaniem na czarną kostkę.
– Możemy? – spytała niewinnie Sonia, wskazując wzrokiem na notatnik, jakby to on był tu najważniejszy.
– Jest pani taka młoda, naprawdę prowadzi pani to śledztwo? Ile ma pani lat? – odrzekła pani Mayers.
– Jestem po rządowej szkole i kursach Szukania w Eon Industries. – Sonia zrobiła pauzę, czekając na jakąś reakcję, ale na twarzy Barbary Mayers nie drgnął nawet mięsień. – Poza tym, nie prowadzę sprawy sama, są zespoły śledcze, mam wsparcie – dodała.
– Widzę właśnie – wtrąciła starsza kobieta, zerkając na leżące na stole pudełko.
– Wie pani, co to jest? – Sonii nie udało się ukryć zaskoczenia.
– Soniu, malutka, jesteś słodka i być może kiedyś będziesz dobrą policjantką, ale żeby tak było, musisz już teraz zacząć myśleć, to powinien być twój nawyk. – Teraz to pani Mayers przyglądała się Sonii, wyraźnie zainteresowana, jak ta zareaguje.
– Postaram się, Barbaro – odparła Sonia lodowato, a dolną część jej twarzy rozpromienił gładki uśmiech. – Ale będę ci wdzięczna za pomoc na tym etapie.
Barbara Mayers odwzajemniła uśmiech.
– Zastanówmy się więc razem. Któż mógłby wymyślić coś takiego? Kto na tyle genialny i szalony zarazem wpakowałby do pudełka sztuczny umysł? I to jeszcze umysł policjanta? I kto miałby taką technologię?
Sonia wzięła w rękę eletroasystenta i obejrzała go ze wszystkich stron.
– Eon Industries? – rzekła niepewnie.
– Tak! No widzisz!
– Nie wiedziałam. Pani wie od męża, tak? Rozmawialiście o pracy?
Barbara rozłożyła ręce.
– Miałaś prawo nie wiedzieć. Zresztą, jakie to ma znaczenie? – Barbara bezradnie rozłożyła ręce. – No dobrze, miejmy to za sobą. Co chcecie wiedzieć?
– Właśnie. Barbaro, bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Czy potrzebujesz czegoś? To świeża sprawa i trudne przeżycie, policja może zapewnić psychologa.
– Po prostu znajdźcie tego mordercę, to teraz najważniejsze.
– Tak, możesz być pewna, że zrobimy, co w naszej mocy. – Sonia natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów. Rozmowa szła teraz jak odczytywana z jakiegoś skryptu, sztucznego i pełnego banalnych stwierdzeń i Sonia miała wrażenie, że Barbarze Mayers bardzo to pasowało.
***
– I co, jak wam się pracuje razem? – Dowódca komisariatu stał tuż przy biurku Sonii, ale pytanie zadał tak głośno, że usłyszeli je wszyscy na sali. Nie zwracając uwagi na odwracające się w ich stronę głowy, dziewczyna podniosła się z krzesła i przybrała niezręczną pozę.
– Spocznij, pani detektyw, nie trzeba, naprawdę, już pani nie jest w szkole – powiedział komendant, przysiadając połową ogromnego tyłka na brzegu biurka; mebel stęknął, monitor zakołysał się niebezpiecznie. Szef otarł brudną chusteczką pot z czoła i spojrzał na leżącego na biurku elektroasystenta.
– Nie daje się za bardzo we znaki? Różnie nam to działa. – Mówiąc to, przyjrzał się uważnie dziewczynie. Teraz, gdy siedział na biurku, a ona stała, byli sobie równi.
– Dajemy radę komendancie, składamy teraz pierwsze dane, czekamy na raporty z laboratorium, na jutro mamy zarezerwowane Jezioro…
Komendant skupił się na obudowie elektroasystenta.
– To czwórka, tak? Daliśmy pani czwórkę? – Odwrócił urządzenie i przyjrzał się przyklejonej od spodu tabliczce. – Czwórka.
Sonia uśmiechnęła się, nie bardzo wiedząc jak odpowiedzieć.
– A, właśnie, Jezioro, zapisała się pani na jutro. Ale Szukanie ma pani dziś.
– Szefie, ale ja nie umawiałam na dziś, bo nie mamy jeszcze wyników z labu.
– Wyniki będą, pani detektyw. Proszę się nie martwić. Elektroasystent ustawił na dziś, lab pracuje. – Puknął paznokciem w obudowę Czwórki. – My tu działamy szybko i sprawnie, jak jest taka konieczność. Szef ochrony w Eon, tak?
– Tak, dyrektor do spraw bezpieczeństwa – poprawiła go Sonia. – Ale czy to morderstwo, to jeszcze nie wiemy na pewno – dodała.
– Mówię przecież, że szef ochrony – komendant podniósł głos. – To morderstwo, proszę wierzyć staremu glinie. – Świńskie oczka świdrowały teraz Sonię zza mętnych okularów. Policjantka spuściła wzrok, czując, że podpadła, choć nie do końca zdając sobie sprawę, czym.
– To co, dziś kąpiel w Jeziorze? Pokaże nam pani, co potrafi. – Mówiąc, dowódca mierzył Sonię wzrokiem.
– Tak, oczywiście – skinęła głową. – A dziś rano byłam u wdowy, rozmawiałyśmy, znalazłam ślady krwi – powiedziała nagle, próbując zmienić temat.
– Świetnie, chwali się. Co za krew?
– W kopterze Mayersa. Z zeznań żony wynika, że facet został wezwany do firmy, a pojazd wrócił w nocy sam. Stwierdziłam, że należy sprawdzić ten kopter. A w środku była krew. Puściłam do labu, czekamy na wyniki.
– Bardzo dobrze, pani detektyw. Tak trzymać, tak trzymać.
Biurko skrzypnęło ostrzegawczo. Komendant wstał energicznie. Na odchodnym klepnął Sonię przyjaźnie po plecach, trochę zbyt długo pozostawiając na nich ciepłą dłoń.
***
Solanka była chłodna, ale Sonia wiedziała, że to tylko chwilowe wrażenie. Z początku przeszkadzał jej też skórzasty, szczelnie przylegający do twarzy kaptur, jednak jego zimny, mokry nacisk zaraz zupełnie zelżał.
Nic nie ważąc w unoszącym ją roztworze, dziewczyna zawisła bez ruchu w absolutnej ciszy i ciemności, nie czując własnego ciała. Wszechogarniająca czerń Jeziora była najpierw jednolita i gęsta jak ściana nieprzeniknionego dymu. Sonia zadrżała lekko, gdy zobaczyła pierwsze, niewyraźne kształty. Najpierw, jak czarne powidoki, znikały od razu gdy tylko próbowała się na nich skupić.
Czekała cierpliwie.
Powoli z mroku wyłoniły się cienie, kontury złożonych brył, a w ich wnętrzu kolejne. Płynęła między nimi – punkt bez masy i wymiarów w czarnej toni, wśród megalitycznych form.
Sonia zmieniła perspektywę i rozdzielczość, tracąc z widoku przepastne silosy danych. Teraz penetrowała je od środka nurkując w oceanie czarnych ziaren.
Informacji o samym Mayersie znalazła niewiele: spec od bezpieczeństwa informatycznego, w Eon Industries od czasów, gdy firma była startupem. Przejrzała kilka zdjęć sprzed lat, zrobionych podczas prezentacji przed inwestorami: Mayers, Ambergris i paru chłopaków pokazujący pierwsze, siermiężne zastosowania technologii pozwalających na podróżowanie umysłu w głąb świata maszyn. Zaczynali w powyciąganych koszulkach i dżinsach, uśmiechnięci. Na dużo późniejszych, oficjalnych portretach członków zarządu Eon Industries wszyscy są w garniturach. I nikt już się nie uśmiecha.
Sonia wyodrębniła z obłoków ziarenek raporty z oględzin miejsca zbrodni i wyniki sekcji zwłok Mayersa: przyczyna i czas zgonu, charakter obrażeń, głębokość cięcia, siła uderzenia, szacowane parametry fizyczne narzędzia zbrodni. Zebrała dane i mimo, że nie było ich dużo, spróbowała poskładać z nich kształty. Symulacja nie mogła być dokładna, ale czarny dym zgęstniał i ułożył się w drapieżną krzywiznę, tworząc sugestię długiego, cienkiego jak szpon ostrza. Zapisała model i odłożyła na bok.
Walcząc z powracającymi wspomnieniami z dachu wieżowca Eon, Sonia zaangażowała system do zbudowania kolejnej symulacji w oparciu o ułożenie ciała ofiary, wyniki analizy śladów krwawych i wstępny model narzędzia zbrodni. Wykorzystała nawet nagrania z kamer monitoringu, choć przez zapylenie obiektywów były prawie zupełnie nieczytelne. Na dachu nie było więcej śladów – albo przysypał je kurz. Z tego samego powodu na miejscu nie znaleziono też żadnych odcisków palców.
Palce. Sonia poczuła napór myśli, wspomnień krwawych obrazów. Otaczający ją czarny świat zafalował nagle jak muślin na wietrze, ale Sonia zdołała utrzymać koncentrację i łączność.
Smugi posłusznej czerni ułożyły się w uśrednioną z wielu wariantów animację, na której Meyers przechodzi kilka kroków, a potem odwraca się nagle, unosi ręce. Wtedy otrzymuje cios. Cięcie nadchodzi z góry, po skosie, pozbawia go palców i wchodzi w ciało na wysokości obojczyka. W jednym z wariantów symulacji – tym uwzględniającym niewyraźne wideo z umieszczonych na dachu kamer – jest coś jeszcze. Tuż przed śmiercią David Mayers wykonał szybki ruch ręką, jakby rzucał czymś z kierunku pobliskiej krawędzi dachu.
Zapisując symulację do pliku, dziewczyna odebrała delikatne wibracje; przez czarny dym przeszła maleńka fala. Jej źródło było bardzo blisko; Sonia nie była w Jeziorze sama.
Ktoś szperał w czarnym piasku, przekopywał się przez czarny dym, tak jak ona szukał czegoś w bazie danych. A przecież Sonia korzystała właśnie z jedynej dostępnej komory deprywacyjnej, nikogo nie powinno tu być! Czy to pierwsze omamy? Zbyt długi pobyt w komorze kończył się tym dziwnym stanem zawieszenia między snem, a jawą. Halucynacje fazy Theta? Tak szybko?
Poczuła dotknięcie. Obok jej samotnych, myszkujących w czarnym świecie myśli pojawiły się nowe.
– To ja, Czwórka.
Unoszące się w solance ciało Sonii szarpnęło się konwulsyjnie. Ocean czerni znów zafalował, połączenie z Jeziorem zaczęło słabnąć.
– Spokojnie, dziewczyno, poczekaj chwilę, masz robotę, pamiętasz?
Czwórka? Jak to w ogóle możliwe? Podłączył się razem z nią? Jak? Sonia była pewna, że pudełko zostało na biurku. Poza tym, w Jeziorze zawsze pracował jeden tylko człowiek.
No właśnie. Człowiek.
Sonia ustabilizowała połączenie.
– Przestraszyłeś mnie – rzuciła.
– Zrobiłaś symulacje. Ale potrzebujemy jeszcze czegoś. Mam tylko uprawnienia do przeglądu danych, nie mogę ich kopiować.
Sonia stłumiła chęć skinienia głową. Czwórka trącił jej myśli, wskazując obszar danych znajdujący się głęboko pod ubitymi warstwami czarnych ziaren. Duże pliki starych symulacji zakrył już ciemny szlam, jednak udało jej się uzyskać dostęp. Ponaglana przez elektroasystenta szybko zrobiła kopię znaleziska.
Z daleka odezwało się ciało Sonii, któremu nagle zrobiło się zimno. Wraz z chłodem tam, w wypełnionej roztworem komorze, tu, u Sonii, pojawiło się uczucie wyobcowania. Dziewczyna poczuła się jak nocny intruz w starym domu obserwowany z ukrycia przez jego mieszkańców.
Ziarna zawirowały, a wraz z nimi pasma czarnego dymu. Pliki były gotowe.
– Ruchy! Przejrzymy to później! Zapisuj to, mała i wychodzimy! – Dziwnie rozdygotane myśli Czwórki uderzyły ją gwałtownie.
„Ruchy”? „Mała”? Kto to jest? Elektroasystent zwracający się do niej jak człowiek, którego w ogóle nie powinno tu być? Może to bredzenie mózgu, majaczącego od zbyt długiej deprywacji?
Sonia zapisała wszystkie pliki do późniejszej analizy. Czwórka wysłał kolejny niespokojny impuls, gwałtowne szturchnięcie.
– Kończ.
Zrobiło się bardzo zimno. I nagle dla Sonii stało się ważne to, że jest przecież zupełnie naga, bo w Jeziorze ktoś się w nią wpatruje, właśnie wyłowił ją z ciemności spojrzeniem jak snop światła. W tym samym czasie na swoim ciele poczuła palący dotyk i pulsujące wstydem ślady.
Zauważyła coś na skraju pola widzenia. Nieokreślone kształty, cienie niczym atramentowe szczyty gór w nocy, cielska znacznie większe, niż megastruktury Jeziora. Szum wiatru, jak echo ich oddechu, zaczął układać się w słowo: stare jak ocean, wypowiadane od zawsze, ale wciąż niedokończone. Słowo brzmiące jak groźba. Przekleństwo.
Lewitujące w roztworze siarczanu magnezu ciało szarpnęło się i skuliło. Unoszący się w czarnym oceanie punkt bez masy i wymiarów zniknął.
W pokoju techników rozkrzyczały się nagle wszystkie możliwe alarmy i systemy ostrzegania, mężczyźni w kitlach natychmiast zerwali się z foteli i unieśli ciężkie wieko komory deprywacyjnej.
Wyciągnęli Sonię posiniałą, skuloną i drżącą.
***
– Z nieznanych mi przyczyn, spadła pani trochę temperatura ciała. Daliśmy tlen i kroplóweczkę, wszystko wróciło do normy. Ale zdarzyć się to nie powinno. – Pogryzając końcówkę długopisu, doktor Philips wpatrywał się w Sonię wyblakłymi ze starości oczyma – No, ale że się pani nie wszystko zgadza po wizycie w Jeziorze, to w ogóle nie dziwi. Deprywacja to nie żart, włazicie tam i się wam miesza w głowach.
Starzec pochylił się nad siedzącą na plastikowym krześle Sonią i zaświecił jej w oczy. Widziała swoje odbicie w okrągłym lusterku i jego oko spoglądające na nią przez okrągłą dziurę. Powierzchnię zwierciadła pokrywały drobiny kurzu.
– Wszystko z panią w porządku – wraz z jego słowami, do Sonii dotarł zapach zepsutych zębów, dziewczyna skrzywiła się mimowolnie. – Znaczy się, wszystko w porządku neurologicznie, ale coś pani powiem.
Lekarz usiadł naprzeciwko dziewczyny, znów wlepiając w nią zamglone źrenice.
– Pomyśli pani, że ze mnie stary pierdziel i gadam bzdury. – Pochylił się w przód, oparł łokcie na kolanach, wciąż patrząc Sonii w oczy. – Niech pani nie ufa tak łatwo tej technologii.
– Panie doktorze, jeśli nic mi nie jest, to…
– Słuchaj, nasze mózgi nie powinny być poddawane czemuś takiemu. To biologia, a to, tam, to nie świat dla nas! – Doktor mówił coraz głośniej i szybciej, wyraźnie pobudzony. – Ten cały Eon, co wam mówią? Że dzięki niemu będziecie lepszymi glinami? I co? Za parę lat bez tych jego urządzeń sami nie będziecie w stanie dojść, kto nie spuścił wody w kiblu, ot, co! Wspomnisz moje słowa!
– Lepszymi glinami? O czym pan mówi? To tylko wsparcie, świat to dane, ludzie to dane. Mamy z tego nie korzystać? Wie pan co? Pójdę już, ja panu nie mówię, jak leczyć ludzi. – W Sonii wzbierał gniew i nie miała zamiaru go powstrzymywać. Wciąż jeszcze czuła zimno w kościach. Gniew rozgrzewał od środka.
– Wszędzie Eon, nie widzisz tego? Kto wymyślił te wasze Jeziora? Kto cię wyszkolił? A ci wasi elektroasystenci? To też ich projekt, wiedziałaś o tym?
– Oczywiście, że tak – odparła, krzyżując ręce na piersiach.
– A wiesz, co jest w tych pudełkach? – dopytywał Philips z chytrą miną.
Sonia uniosła brwi.
– Ha! – huknął tryumfalnie lekarz. – Nic nie wiesz! No więc, moja droga, to sztuczne umysły. Nie powinny istnieć, tak nie można. Przez nie przestaniecie sami myśleć.
– Co pan… – Sonia zapragnęła natychmiast zakończyć tę dziwną rozmowę.
– Kieruje tobą sztuczny mózg, a ty bezkrytycznie spełniasz jego polecenia. – Doktor spoważniał. – Lepiej zasłaniaj mu kamery, jak się rozbierasz, może tam w Eon ktoś nim kieruje i lubi popatrzeć.
Sonia wstała gwałtownie.
– Nie życzę sobie! – wycedziła przez zęby.
Doktor Philips nawet nie mrugnął, gdy trzasnęła za sobą drzwiami.
***
Monitor zaczął się nagrzewać, wypełniając mieszkanko Sonii ledwie słyszalnym piskiem.
Pierwszy odezwał się Czwórka. Migający prostokąt ruszył nieśmiało, znacząc drogę szlakiem z liter.
W jakim jesteś stanie?
Palce Sonii wykonały ruch, jakby chciały coś napisać, jednak zawahały się i zastygły bez ruchu.
– Dobrym – odrzekła.
Kursor zatrzymał się, a po chwili ruszył jeszcze o jeden mały krok.
:)
– Co robiłeś w Jeziorze?
Udzielam ci wsparcia. Prowadzę nadzór nad dostępami. Obserwuję i kieruję pracą analityka. Jestem asystentem.
Tu kursor stanął na moment, jakby skończyły mu się litery.
– Czy weszłam w stan Theta?
Tak. Głęboki stan Theta.
Sonia parsknęła pogardliwie.
– Niemożliwe. Byłam tam ledwie pół godziny! Potrafię wytrzymać znacznie dłużej, dopiero się rozkręcałam.
Twój rekord to 68 minut. A teraz byłaś tam 39 minut. Rekomendowany czas jednej sesji w komorze to 30 minut. Przekroczyłaś go.
– Sam mi kazałeś szukać tych starych plików! W ogóle, to po co mnie wysłałeś do jeziora, skoro sam możesz tam wejść?
Jeziora są dla ludzi. Dane, ich struktura, dostępy, wszystko – to dla ludzi. Młodych i dobrze wyszkolonych analityków. Jako asystent mogę zaglądać, ale nie mogę nic tam zrobić.
– Co tam było? – zapytała w końcu wiedząc, że odwlekanie tego nie ma sensu.
A co widziałaś?
Wróciło wspomnienie spojrzeń jak dotyk suchych dłoni starca. Dziewczynę przeszedł dreszcz.
– Czułam… Tam coś było, bardzo chciało się dostać do Jeziora.
Co to było? Widziałaś ich? Słyszałaś?
– Niewyraźni, jakby ogromne cienie za zamarzniętą szybą. Powolni, ale w ciągłym ruchu. Starzy. To było takie prawdziwe…
Słyszałaś coś?
– Tak. Mówili coś, ale za głośno i za wolno, żebym zrozumiała.
Moim zdaniem to symptomy potwierdzające głęboki stan Theta.
Oczy Sonii zwęziły się w złości.
– To ty masz własne zdanie, Czwórko?
Kursor zaczął się błyskawicznie cofać, połykając litery, które przed chwilą jeszcze układał wiersz za wierszem. Na ekranie został tylko pulsujący nerwowo biały prostokąt.
Sprawdź co złowiłaś w Jeziorze i zobaczmy dokąd nas to zaprowadzi.
Sonia przyglądała się przez chwilę kursorowi z zagadkowym wyrazem twarzy.
– Coś mi się wydaje, że już wiesz – wyszeptała i otworzyła pliki pobrane z ostatniego szukania.
***
Było ich dwudziestu sześciu. Stali na dnie ciemnej doliny wśród betonowych korzeni miasta uzbrojeni w pałki, łańcuchy, prowizoryczne noże, kilku trzymało kurczowo coś na kształt włóczni. Typowe roztocza: wynędzniali, brudni i powykręcani jak stare, porzucone manekiny. Próbowali nieporadnie ustawić się w coś na przypominającego szyk bojowy.
Tuż po starcie starej, znalezionej w Jeziorze symulacji, przed pierwszym szeregiem roztoczy pojawił się kolejny model. Był półprzezroczysty – ludzki kształt bez cech, trzymający oburącz cienki, drapieżny szpon bardzo podobny do tego, którym rozpłatano Mayersa.
Żadnej finezji. Żadnych niepotrzebnych ruchów. Cięcie z prawej do lewej przechodzi przez modele roztoczy, kaleczy, pozbawia kończyn. Kolejne ciosy powalają na ziemię kolejne ciała, a te zastygają w pozycjach, w jakich je później znaleziono i sfotografowano. Z poziomu symulacji Sonia może dowiedzieć się o zadanych obrażeniach, sprawdza dane: siłę cięcia, parametry ostrza. Według wyliczeń, broń ważyła blisko dwa kilogramy, a jej zakrzywiona głownia miała prawie metr długości. Morderca musiał ją trzymać oburącz.
W grupie roztoczy zapanowało zamieszanie. Kilka ucieka, ale reszta próbuje się przegrupować i wykorzystać moment, w którym napastnik cofa się o krok, jakby chciał im dać trochę czasu. Roztocza ruszają do rozpaczliwego ataku, próbują otoczyć przeciwnika, ale ten ma na to odpowiedź w postaci kolejnych, potężnych cięć mieczem. Sonia zwraca uwagę na płynne ruchy i obroty zabójcy – wszystko podporządkowane utrzymaniu w ciągłym ruchu długiego ostrza i rozpędzaniu go do kolejnych ciosów.
Ostatni z roztoczy pada na kolana, a potem kuli się, zasłaniając głowę rękoma. Cios przychodzi z góry.
Koniec symulacji.
Dwadzieścia sześć roztoczy w 123 sekundy, nieźle, co?
– Dwadzieścia sześć osób! Osób! – Głos Sonii drżał z przejęcia.
Zabijał już wcześniej. Pojedynczo. Tu trafił na całą grupę, jakby się przeciw niemu zorganizowali.
Na ekranie monitora rozpakował się podsunięty przez Czwórkę plik raportów z innych, starszych śledztw.
– Jezu, to jakiś seryjny – rzekła Sonia przeglądając zdjęcia. – Choć, w sumie, niekoniecznie, bo teoretycznie to mogą być różni zabójcy z takim samym narzędziem. Masz coś na to?
Wszystkie zbrodnie wykonane takim samym ostrzem, z podobną siłą. Ale są różnice, zobacz.
Czwórka podsunął Sonii analizę porównawczą ran zadanych w serii trzydziestu dziewięciu zabójstw.
– Rany są bardzo zróżnicowane.
Tak. Na początku nie zawsze trafiał, brakowało mu precyzji. Musiał poprawiać i dobijać. Ale zobacz – im później, tym sprawniej mu idzie.
– Uczył się? Zabijał, żeby się nauczyć? Na ludziach?
Trenował. Na roztoczach.
– To pojebane! Co oni ci tam nakładli do… Ludziach, nie roztoczach! Co ty wygadujesz?
Zaczynał bez doświadczenia i umiejętności. Rozwinął się. Co ci to przypomina?
– Grę?
***
Słowo sączy się powoli.
Niezauważone, ciche jeszcze jak szept, unosi się nad miastem wibrując w złocistym pyle. Dociera tam, gdzie znajduje ciemność. Dopada jej chciwie, łączy się z nią i sprawia, że czerń staje się coraz głębsza, jak otchłań, z której przybywa.
Sonia czuje na ciele dłonie, suche jak skóra węża, chłodne. Słyszy Słowo, które krąży, leniwie węszy i szuka, aż w końcu znajduje czarne pudełko z numerem cztery. Przystaje na chwilę, ale nagle rzuca się jak drapieżna ryba, która właśnie poczuła w wodzie krew. Słowo zmienia się w krzyk, oscyluje na granicy bólu dzwoniąc w uszach, staje się pełnym nienawiści wrzaskiem.
Wyrwana ze snu, dziewczyna złapała słuchawkę telefonu. Bezlitosny, metaliczny dzwonek zamilkł.
– Halo?
– Nie zadałaś mi ważnego pytania. – Głos w słuchawce brzmiał znajomo.
– Słucham? Kto tam? – wymamrotała Sonia.
– Robisz co w twojej mocy, tak? Macie już zabójcę mojego męża?
– Pani Mayers? Co się stało?
– Przepraszam, że o tej porze. Tak, to ja.
– Czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy?
– Nie, chyba nie.
Po drugiej stronie zaległa cisza. Sonia spojrzała na zegarek, była druga w nocy. Sięgnęła po notes i długopis.
– Chce mi pani coś powiedzieć?
– Jedno ważne pytanie. Nie zadałaś go, a powinnaś.
– Pani Barbaro, przed chwilą się obudziłam i takie zgadywanki…
– Kopter wrócił w nocy, bez mojego męża.
– Tak, mówiła pani.
– Powinnaś była mnie zapytać, dlaczego nie zadzwoniłam na policję.
– A chciałaś zadzwonić? Miałaś powód?
– Kopter bez pasażera ci nie wystarczy?
– Dobrze: dlaczego nie wezwałaś policji?
– Widziałem w kopterze krew – ciągnęła. – To krew Davida, prawda?
– Tak. Sprawdziliśmy. Dlaczego nie zadzwoniła pani na policję?
– Bałam się.
Sonia włączyła ekspres do kawy.
– Kogo się boisz, Barbaro? – powiedziała ostrożnie do słuchawki.
– Eon to szaleniec. Tak twierdził Dave.
– Byli skonfliktowani? – spytała Sonia starając się ukryć ekscytację.
– Tam się dzieją dziwne rzeczy, Soniu.
Sonia przetarła palcem wnętrze kubka i nalała sobie mocnej kawy. Pijąc pierwszy łyk, przymknęła na chwilę oczy.
– Powiesz mi o tym? Może mam przyjechać?
– Ambergris już dawno nie kieruje firmą. Ma jakiś swój projekt, poświćca mu wszystko.
Słuchawka zamilkła na długie sekundy.
– David mówił, że Eon to morderca – wyrzuciła z siebie Mayers. – Że zabija, jakby to była jakaś zabawa. Chwalił się Dave’owi.
– Chwalił się morderstwami?
– To wariat, Soniu! Mówił Davidowi, że ma kontakt z bogami, którzy chcą się tu dostać, że mówią do niego, bo go wybrali. Masa takich bzdur, odbiło mu od tych gier, od tych wszystkich popieprzonych światów, które zbudował.
– Dlaczego mi o tym mówisz?
– Bo myślę, że to Eon zabił Davida.
– Dlaczego?
– Wezwał go do siebie wieczorem, Dave już nie wrócił. Proste.
Była trzecia, Sonia próbowała więc jeszcze zasnąć, ale kawa i rozmowa z Barbarą zbyt ją pobudziły. Przenikający kości chłód poranka przywitał ją, gdy przeglądała zrobioną na szybko kompilację gier autorstwa Ambergrisa: przygód wielkich wojowników, bitew, krwawych walk i pojedynków.
***
Mamy spotkanie z Eonem Ambergrisem. Polecisz kopterem.
– Wszystkie drogi prowadzą do niego, co?
Tak.
– O co go zapytać? Przecież nie mogę tak wprost…
Zastanów się, masz czas. Za godzinę start. Maszyna czeka otwarta na platformie. Zawiezie cię autopilot.
***
Lot przez rozświetloną słońcem chmurę pyłu ciągnął się w nieskończoność. Policyjny kopter wznosił się ociężale przez obłoki pyłu jak czarny, opancerzony chrabąszcz.
Na dachu biurowca Eon Industries, przy masywnych drzwiach czekał ochroniarz. Mężczyzna skinął Sonii głową, sięgnął do kieszeni po nieduży przedmiot i przyłożył go do płytki w ścianie. Zamek szczęknął metalicznie, a drzwi powoli się otworzyły. Weszli do niewielkiego holu.
– Proszę zawiesić płaszcz, przez śluzę, a potem w dół i prosto korytarzem, dalej już pani sama znajdzie – zakomenderował strażnik.
– Tak, jasne, dziękuję – odparła Sonia.
Wchodząc do środka, policjantka zawahała się.
– Czy te drzwi można otworzyć inaczej niż elektrokluczem?
– O ile wiem, to nie, proszę pani. – Strażnik zrobił minę, jakby pytanie było nie na miejscu, jednak Sonia postanowiła zadać mu jeszcze jedno.
– Czyli bez tego nikt tędy nie przejdzie?
– No, chyba, że ktoś wpuści, jak ja panią. – Mina strażnika nie zachęcała do dalszej rozmowy.
Dziewczyna rozejrzała się jeszcze, zatrzymując spojrzenie na pobliskiej osłonie krawędzi dachu. Od ażurowej konstrukcji dzieliło ją na oko trzy metry. Sonii przypomniał się fragment zamazanego filmu z zakurzonych kamer monitoringu, gry plam i cieni, w której Mayers wykonuje gwałtowny ruch ręką. Jeśli chciał wyrzucić klucz, z tej odległości zrobiłby to bez problemu. Czy właśnie tak Mayers udaremnił mordercy wejście do budynku?
– Proszę przejść, bo pyłu naniesie – warknął strażnik.
Powietrze było tu chłodne i czyste. Sonia szła długim, przestronnym korytarzem, a echo jej kroków przywodziło na myśl stąpanie po kamiennej posadzce starego kościoła. Zbliżając się do lśniącej tafli szklanych drzwi, czuła na sobie puste spojrzenia ustawionych wzdłuż ścian replik bohaterów znanych z gier Mayersa: rycerzy, wojowników, zabójców, żołnierzy i innych postaci w pancerzach i zbrojach, zawsze z jakąś potężną bronią u boku.
Za szklanymi drzwiami znajdowało się niewielkie pomieszczenie, pełniące rolę przedsionka do kolejnego, znacznie większego. Tu powitała Sonię replika samuraja w imponującej zbroi. Maska na twarzy japońskiego wojownika szczerzyła się groźnie, ale ułożone nienaturalnie ręce sprawiały, że całość wyglądała trochę zabawnie. Dopiero po chwili dziewczyna zdała sobie sprawę, że wojownik nie ma miecza.
Obejrzała się za siebie. Wyobraźnia podpowiedziała jej że gdzieś z tyłu, na końcu ciemnego korytarza poruszyła się ciemność. Wzdrygając się, weszła do kolejnego pomieszczenia.
Przepastna sala była pusta, za wyjątkiem zwisającej z sufitu ciężkiej kiści kabli u dołu łączących się w jednym punkcie – szczycie dzwonowatego, wypełnionego płynem szklanego zbiornika, w którym unosiło się ludzkie ciało.
– Dzień dobry, Soniu – rozległ się trzeszczący jak nadawana z daleka transmisja radiowa głos. Dobiegał ze środka sali, detektywka podeszła więc do znajdującego się tam zbiornika. W mętnym roztworze unosiło się pomarszczone ciało starca.
– To komora immersyjna? Jest pan w środku?
– Tak, to ja. Zaskoczona? – Głos Ambergrisa był nieludzko sztuczny i bezbarwny, dobiegał z głośnika umieszczonego gdzieś u góry, w okablowaniu komory.
– Co pan tam robi?
– To samo, co każdy. Szukam.
– Czego? – odparła dziewczyna.
– Końca tej gry, mała.
– Mała… – Na twarzy Sonii pojawił się wyraz zrozumienia. – To ty! To ty jesteś Czwórką!
– Musiałem cię tu jakoś ściągnąć. I siebie.
Sonia poczuła chłód na karku.
– Siebie?
– Przyleciałem tu z tobą, mała. Kopterem. Tak jak wcześniej przyleciałem tu z Mayersem, tylko ten stary dureń mnie nie wpuścił.
– Co się tu dzieje, panie Ambergris? – zapytała, zupełnie zdezorientowana.
– Soniu, to gra, którą wymyśliłem. Jest wspaniała, ale muszę ją skończyć. Tak chce Słowo. Tak chcą oni.
Sonią znów zawładnęło to znienawidzone uczucie; przemożna chęć spojrzenia za siebie.
– Co to za gra? – Zadając pytanie, wyciągnęła z torby swój notatnik.
– Mogę być każdym, Soniu, i być wszędzie i robić co chcę! Wystarczy drugie ciało, zwykły klon, tylko pusty, jak naczynie do wypełnienia sobą! To moje największe dzieło! Zmieni wszystko!
Ambergris, a raczej używany przez niego syntezator mowy, był coraz głośniejszy. Wciąż płaski, bez intonacji, jego głos sprawiał wrażenie coraz bardziej podekscytowanego.
– Czy wie pan, kto zabił Davida Mayersa? I kto zabijał te… Tych wszystkich ludzi?
– Mayersa? Roztocza? Ja, Soniu. Ale to tylko gra, pamiętaj, to tylko gra. Pomóż mi ją zakończyć. Podejmij decyzję. Ja nie potrafię.
– Aresztujemy pana, jeśli to prawda – rzekła policjantka.
– Spokojnie, mała. Już tu jestem.
Chęć obejrzenia się za siebie zwyciężyła. Sonia odwróciła się, a z jej ust wydobył się krótki, urwany krzyk. Kilka kroków za nią stał człowiek z twarzą zasłoniętą maską przeciwpyłową. Był niezwykle wysoki i szczupły, całe jego ciało pokryte było osypującą się płatami skorupą pyłu. W rękach trzymał ogromny, lekko zakrzywiony miecz o wąskim ostrzu.
– Patrz, mała! Czy to nie wspaniałe? – powiedział martwym głosem Ambergris.
Drżącymi rękami policjantka sięgnęła po pistolet i wycelowała w mordercę.
– Policja Miejska, jesteś aresztowany! – krzyknęła ze ściśniętym gardłem.
– Przyszedłem do siebie, bo muszę zginąć. Bo tak chce Słowo. Tak chcą oni.
– Jacy “oni”? Eon, co się tu dzieje?
– Wiesz dobrze Soniu, widziałaś ich. A oni widzieli ciebie. Spotkaliście się w Jeziorze. Są tuż obok, mała. A teraz zrobimy im miejsce. Damy puste naczynie. Przyjdą tu.
– To czyste szaleństwo! Byłam w Thecie, bredzisz!
– Wybieraj! Kto zrobi miejsce? Ja, czy ja?
– Stój, bo strzelam – wrzasnęła jeszcze Sonia.
Za późno.
Człowiek z mieczem przeszedł obok niej, wziął potężny zamach i uderzył w grube szkło komory immersyjnej Ambergrisa. Strumień solanki zwalił dziewczynę z nóg.
Gdy się pozbierała, człowiek z mieczem klęczał nad rachitycznym ciałem Eona, trzymając przy jego gardle kikut złamanego miecza.
– Wybieraj! – Głos Ambergrisa słabł, brzmiał teraz jak zza zasłony szumiącego deszczu, który przybierał wciąż na sile. – Wybieraj, oni czekają, muszę zginąć, by mogli tu przyjść! Dam im naczynie!
Brudna dłoń dzierżąca złamany miecz drgnęła.
Sonia oddała strzał. A potem kolejne, aż do wyczerpania nabojów w magazynku. Miecz upadł na posadzkę z metalicznym szczękiem.
Szum deszczu staje się coraz głośniejszy. Podchodząc do mlecznobiałego, drżącego ciała Ambergrisa, Sonia trąca nogą zwłoki człowieka z mieczem.
Długotrwałe przebywanie w solance pozbawiło ciało Eona mięśni, wygląda jak obciągnięty białą gumą szkielet z ogromną głową. Detektywka klęka i schyla się nad Ambergrisem.
– Eon? Eon! – krzyczy.
Odpowiada jej szum deszczu przeradzający się w ryk wichru, a potem w echo oddechu, a potem w Słowo.
Przez ciało Ambergrisa przechodzi fala konwulsji. Na oczach Sonii rachityczne kończyny tężeją, sflaczała skóra unosi się nieco, jakby wstąpiła weń nowa siła.
Jedna ręka Eona wystrzeliwuje nagle w górę i chwyta Sonię za gardło. Po chwili dołącza do niej druga, łapiąc ją za włosy i przyciąga do siebie.
Przerażona Sonia szarpie się i krzyczy.
Sonia krzyczy zbyt cicho, bo z ust należących jeszcze przed chwilą do Eona Ambergrisa wydobywa się, jak huragan, Słowo, którego już nic nie zatrzyma.
Umysł Sonii gaśnie jak zdmuchnięty płomyk świecy.
Słowo nie jest już szeptem, teraz jest jak pełen nienawiści krzyk, zew, który wdarł się tu jak wiatr przez otwarte nagle okno i przenika wszystko. W chmurze pyłu nad miastem widać kolosalne cienie. Zbliżają się, są większe, niż najwyższe budynki, większe niż góry. Krzyczą.
Są tutaj.