- Opowiadanie: panrebonka - Schyłek lata

Schyłek lata

Dobra, wrzucam. Szykuję walium, czy może coś mocniejszego, i przygotowuję się na jatkę. Osobiście uważam, że mi się ten tekst udał, ale cóż mogę wiedzieć? Raz kozie śmierć, w każdym razie. 

Opowiadanie jest dość długie, jest seks i przemoc, więc żeby nie było, ostrzegałem. Nie wiem, czy to science fiction, raczej nie takie klasyczne. Jest świat wymyślony, ale problematyka raczej życiowa – że ludzie to kanalie, ale nie wszyscy, na szczęście.

Kto chce, niechaj czyta, a kto nie, cóż... Niech nie czyta. Robiłem redakcję sam, tak dobrze, jak potrafię. Starałem się też, żeby miało to ręce i nogi, początek i koniec, i żeby rzeczy działy się po coś, a nie były tylko luźnymi dygresjami bez związku. Czy się udało? Niech oceni ten, kto znajdzie chęć, żeby przeczytać.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

zygfryd89

Oceny

Schyłek lata

– Wiesz już, gdzie idziesz? – spytał Züv, bezczelnie wbijając we mnie wzrok. Zawsze miał w oku tę iskrę, zawadiacką, czasami wręcz niebezpieczną; być może dzięki temu inni wyczuwali, że należy mu się szacunek, że w społecznej hierarchii znajduje się wyżej, niż oni. Co ciekawe, wrażenia tego nie niweczyły okulary z grubymi szkłami, pryszczata twarz, kędzierzawe blond włosy i wątła, chuda postura – wręcz przeciwnie, zdawały się jeszcze je potęgować.

Uśmiechnął się delikatnie, rozparty na twardej, knajpianiej ławce, jak na najwygodniejszym na świecie fotelu. Nie było chyba miejsca, w którym by się nie odnalazł; sytuacji, w której nie czułby się jak w domu. Nigdy nie widziałem, żeby cokolwiek wybiło go z tej homeostazy samozadowolenia. Drażniłem go nieraz, prawda, i próbowałem sprowokować, ale z mizernym rezultatem. Czasami tylko drgał mu kącik ust, i po tym później nauczyłem się poznawać, że tam w środku coś fermentuje, buzują emocje, których rodzaju i natężenia nie potrafiłem odgadnąć. Wiedziałem tylko, że jest zdenerwowany. Wyobrażałem sobie cienką, półprzezroczystą membranę w kolorze skóry, drgającą, napiętą do granic możliwości, oddzielającą go od czerwonego piekła wściekłości. Nawet, jeśli faktycznie niewiele było potrzeba, by ta membrana pękła, to Züv nigdy nie dawał po sobie tego poznać.

 

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Może zrobię sobie rok przerwy?

– Chcesz jeszcze cały rok tkwić na tym zadupiu?

Nonszalancko zarzucił ramiona na szyje Saszy i Enike, które łasiły się do niego, jak dwie kotki. Od niechcenia spojrzał na swój złoty zegarek – symbol statusu społecznego, podobnie zresztą jak jego drogie, eleganckie, nienagannie uprasowanie ubranie i równie kosztowne oprawki okularów o wysmakowanym wzornictwie – jakby nagle przypomniał sobie o upływie czasu. Fakt, tam, gdzie mieszkaliśmy, człowiek mógł łatwo o tym zapomnieć.

– Zobaczy się…

Przyglądałem się tej trójce przez pryzmat kufla, już tylko w połowie wypełnionego piwem o kolorze moczu, i chyba tylko niewiele lepszym smaku. Przetarłem palcem zimną rosę, która skropliła się na powierzchni szkła, by lepiej widzieć ich zdeformowane sylwetki.

– Kaj, kurwa, pogięło cię? – skrzywił się. – Serio chcesz gnić w tej dziurze? Chłopie, przecież nie jesteś głupi… Pomyśl tylko, ja i ty, i te dupy…

Enike, śliczna albinoska z małymi, sterczącymi cyckami, odsunęła się z grymasem niesmaku na twarzy. Czego ode mnie chcesz? – zdawała się mówić. Tak, jakby nie potrafiła zdecydować, czy powinna się oburzyć na przedmiotowe traktowanie, czy raczej poczuć się znieważona tym, że nie jest w jego oczach dość dobra. Nie tak, jak te dupy z Sanny.

Czarnowłosa, kształtna Sasza, puściła uwagę mimo uszu, całkowicie pochłonięta grą na kieszonkowej konsoli, jednej z jego licznych, drogich zabawek. Wydatne, malinoworóżowe wargi drgnęły nieznacznie, ale raczej w reakcji na to, co działo się na ekranie. Wątpiłem, czy w ogóle nas słyszy.

– Wiesz, że mam dziewczynę.

– Ach tak, byłbym zapomniał… Maja, tak?

Prychnąłem. Jasne, że wiedział.

– Wierny Kaj…

Spojrzał na mnie, potem na Enike. Wiedział, że mi się podoba. Czasami miałem wrażenie, że skurwiel czyta w moich myślach. Tak, podobała mi się. Zastanawiałem się nieraz, jak to by było, włożyć w nią kutasa, czy wtedy poczułbym to, na co zawsze w tym wszystkim liczyłem? Bezsprzecznie miała w sobie coś pociągającego, ale dlatego też została jedną z dziewczyn Züva. Wiedziałem oczywiście, że obie z nim sypiają, tak więc były poza zasięgiem. Nie moja liga, jak pewnie powiedziałaby Sasza (którą jakiś rok temu miałem straszną ochotę zerżnąć, ale nigdy nie śmiałem do niej podejść, bo obawiałem się, że tak właśnie mnie spławi: nie twoja liga).

– Dała ci już chociaż, ta… Maja?

Wzruszyłem ramionami. Züv uśmiechnął się, odsłaniając nieskazitelne, perłowobiałe zęby.

– Aaa, no tak. Nasz Kaj zasmakował cipy.

Enike poderwała się, spoliczkowała go i odeszła, pokazując nam środkowy palec.

– Wyrywna – skomentował Züv. – Ale przejdzie jej.

– Świnia… – burknęła Sasza.

– O, więc jednak jesteś z nami?

– Spierdalaj, Züv.

Spojrzał na ekranik konsoli.

– Pobiłaś już mój rekord? Ha, tak myślałem – uśmiechnął się triumfująco.

– Spierdalaj, dobrze?

Głos Saszy przeszedł w śmieszny pisk przy znaku zapytania.

 

Ich przekomarzanki przerwał warkot starego diesla. Czerwony, odrapany, przerdzewiały pickup leniwie wtoczył się na nabrzeże. Uginał się i jęczał, pokonując progi nierówno ułożonych betonowych płyt, tak, że człowiek miał wrażenie, iż lada chwila to truchło, ta kupa rdzy trzymana chyba tylko przez jakieś blaszki, wkręty i sznurki zaraz rozłamie się na pół, i w końcu wyda z siebie ostatnie, zgrzytliwe tchnienie.

Paka była szczelnie przykryta wypłowiałym brezentem, wybrzuszonym w wielu miejscach. Ładunek został oczywiście solidnie zabezpieczony, i jak zawsze, dodatkowo jeszcze ściśnięty szerokimi pasami mocującymi – niegdyś soczyście pomarańczowymi. Wszyscy wiedzieliśmy, co znajduje się pod brezentem. Kierowca wykonywał ten sam kurs niemal codziennie.

 

Drzwi otworzyły się z chrobotem i z kabiny wytoczył się stary, zmęczony facet o twarzy pociętej zmarszczkami głębokimi jak morze, z długą, siwą, zmierzwioną brodą, która zwisała jak wyschnięte wodorosty. Cokolwiek robił, jego oblicze było zastygłe, nieporuszone, jak maska. Oczy zaś, podobne do martwych szkiełek, zdawały się patrzeć przez rzeczy, zamiast na nie. Miałem wrażenie, że zaledwie nas zauważa, niby insekty, które po prostu są, ale nie trzeba poświęcać im szczególnej uwagi. Odpiął pasy i zaczął odwijać brezent.

 

– Że też mu się nie nudzi – skomentował Züv.

Stary wysypał kamienie, które z raniącym uszy łoskotem spadły na betonową płytę nabrzeża, wzbijając przy tym kłęby szarobiałego pyłu.

– Nie hałasuj! – chłopak krzyknął w kierunku staruszka, ale ten kompletnie go zignorował. Zakasał rękawy, klasnął w dłonie, mruknął coś niezrozumiale, pod nosem, po czym zabrał się do roboty. Podniósł pierwszy lepszy kamulec, wielkości chyba końskiej głowy, po czym powoli i dokładnie usadowił go na barku, poprawiając kilka razy – upewniał się widać, czy leży dobrze i wygodnie, o ile to możliwe – po czym dziarsko ruszył w kierunku pomostu, jakby był chłopcem niosącym zabawkę.

 

Dziwna była ta jego robota. Budował kamienny chodnik, wrzynający się już dobre pięćdziesiąt metrów w morze. Niemal codzienne przyjeżdżał tu z ładunkiem gruzu i kamieni. Zrzucał je z końca swojej budowli wprost do wody, nie używając żadnej zaprawy, żadnych narzędzi, niczego. Po prostu wrzucał je, jak lecą. Zaczął z rozmachem – tak słyszałem – lecz dalej szło mu oporniej. Zapewne dlatego, że im dalej, tym głębiej, i coraz większą masę kamieni musiał stary zwozić i zrzucać.

 

– Jebnięty. – Züv parsknął.

 

Wówczas wydarzyła się rzecz nader dziwna. Stary odwrócił się i spojrzał w naszą stronę. Na mnie. W moje oczy. Natychmiast coś niesamowitego przebiło się wprost do mojego mózgu przez wszechobecną mgłę, z której istnienia zdałem sobie nagle sprawę. Z miejsca zrozumiałem, że przecież cały mój świat, wszystko spowijała ta dziwna, tłumiąca uczucia, stępiająca myślenie mgła; widmowa, a wszechobecna; że przecież istniała zawsze.

Jego nienaturalnie błękitne, świdrujące oczy zdawały się wypełniać całą przestrzeń. Przytomne i żywe, pełne głębi, o istnienie której nie podejrzewałem nikogo, a z pewnością nie jego – szalonego starca. Głębia tych oczu przyciągała mnie jak magnes, coraz bliżej ku niemu, choć przecież nie zmniejszał się dzielący nas dystans. Chodź ze mną – zdawały się mówić. – Wejdź w nurt życia, który opływa Cię i przez Ciebie przepływa, ze wszystkich kierunków i w każdym kierunku. Wejdź, a odzyskasz to, co myślałeś, że utraciłeś, choć zawsze było Twoje.

 

– Chodźmy do niego! – zaproponował rozbawiony Züv.

– C… Co? – otrząsnąłem się, jakby z letargu, po tym, jak fala tych dziwnych, nowych, niezrozumiałych uczuć przetoczyła się przeze mnie, siejąc w mojej psychice spustoszenie, z którego wówczas nie zdążyłem jeszcze zdać sobie sprawy. Czułem tylko, że moje ciało jest jak naelektryzowane.

– Chodźmy, mówię. – Züv spojrzał na mnie, między wierszami rzucając mi wyzwanie. Skurwiel wie – pomyślałem wówczas – a przynajmniej przeczuwa, że coś się wydarzyło. Rad byłby wiedzieć, o co chodzi, i z pewnością będzie próbował do tego dojść. Nie odpuści. Znałem go.

– Coś ty taki nieprzytomny, Kaj? – szturchnął mnie. – Ducha zobaczyłeś?

– Co…? A tak, ducha. Miał wielkie oczy. Mówił coś, że mam wejść do rzeki, która jest życiem, i że tam znajdę wszystkie odpowiedzi.

– Na co?

– Na wszystko, Züv.

Sasza spojrzała na mnie spode łba, podejrzliwie.

– Dziwny jesteś. Zawsze to mówiłam. – zwróciła się do swojego kędzierzawego chłopca. – Mówiłam, nie?

Spojrzała na mnie.

– Tylko jak będziesz się wieszać, czy topić, to weź idź gdzieś daleko, żebym nie musiała tego oglądać, okej?

– Dlaczego miałbym to robić, Saszeńko? – szczerze się zdziwiłem.

– Mój kuzyn podobnie pieprzył i się powiesił. Poza tym czuję, że jesteś nienaprawialnie zjebany.

– Pustak, który czuje. Ciekawe… – odciąłem się poirytowany. Sasza nadęła się i bezczelnie strzeliła gumą balonową.

– Spierdalaj.

– Chodźmy – przerwał nam Züv, który najwyraźniej zapalił się do swojego projektu. Wstał, nie czekając na nas. Sasza podążyła za nim, płynnym, leniwym ruchem, pełnym jakiejś wyuzdanej zmysłowości. Tak pewnie rusza się laska, która lubi i umie dobrze się pierdolić – pomyślałem wówczas. Nie wiedziałem, skąd mi ta myśl przyszła. Nie z autopsji, to pewne. Powlokłem się za nimi, bezmyślnie kopiąc grudkę szarego betonu.

 

* * *

 

Maja skakała na mnie, jak na maszynowym rodeo. Rżnęła się jak piła, beznamiętnie i mechanicznie, i mimo wielu prób, nie potrafiłem się jeszcze z nią zgrać. Robiła to bez entuzjazmu, chyba tylko z obowiązku, bo powinniśmy, skoro chodzimy ze sobą, bo wszyscy już dawno to robili i opowiadali niestworzone historie o swoich erotycznych ekscesach. Rzucała się na mnie jak wściekły tygrys, ilekroć się spotykaliśmy – tyle, że wszystko to było fałszywe, nieudolnie grane. Pozwalałem się jej jednak wciągać w tę farsę, nie wiedzieć czemu. Całowała mnie z udawaną namiętnością, nieomal rozgniatając moje wargi o kości czaszki.

Zawsze udawała orgazm, nieraz w dziwnych, niespodziewanych momentach. Z pewnością za szybko. Teraz też zaczęła pojękiwać, więc przeczuwałem, że zaraz zacznie się cyrk. Mój penis nieco zmiękł na myśl o tym – chwyciłem ją więc mocno za biodra i wbiłem się głębiej. Spojrzałem na jej duże, kształtne cycki, które rytmicznie podskakiwały, i to sprawiło, że niemal natychmiast doszedłem. Maja tym razem nawet nie udała, że i ona także. Może po prostu nie zdążyła, a może ją także męczyło to udawanie.

Zlazła ze mnie i zwaliła się na łóżko. Ja zacząłem ściągać gumę z oklapniętego, przykurczonego fiuta.

– Zawiąż, i do pudełka – poleciła.

– Po co je zbierasz?

Odwróciła się do mnie, wsparłszy na łokciach swoją uśmiechniętą buzię.

– Na pamiątkę.

Nie rozumiałem tej dziewczyny.

– Lubisz to ze mną w ogóle robić? – spytałem.

– Nie widzisz?

– Nie, bo mam wrażenie…

Posmutniała.

– Nie kochasz mnie już?

Wiedziałem, czego oczekiwała, ale jakoś nie potrafiłem z siebie wykrztusić wyznania, na którym tak jej zależało.

– Wiem, że mnie nie kochasz, Kaj – powiedziała poważnie, po czym niespodziewanie się rozchmurzyła. – Ale to nieważne, bo ja kocham za nas dwoje.

Spojrzała na mnie maślanym wzrokiem, aż coś nieprzyjemnie zakuło mnie w brzuchu.

– I lubię to z tobą robić, misiu – dodała. – Z pewnością będzie tylko lepiej, jak się siebie nauczymy, prawda?

Wyczułem niepokój pobrzmiewający w tym pytaniu. Maja nie komunikowała wprost, czego chce. Trzeba było czytać ją między wierszami i domyślać się, o co chodzi. To niestety, udawało mi się nader rzadko.

 

– Co dziś robiłeś, zanim się spotkaliśmy? – spytała.

– A takie tam, byłem z Züvem i jego maskotkami. Tylko my i one, w końcu się zwinęliśmy.

Maja nie lubiła Züva. Twierdziła, że jest fałszywy.

– Przyjechał kamieniarz – kontynuowałem – i gapił się na mnie. Dziwnie jakoś. To dziwny człowiek.

– Ojciec mówi, że powinni go zamknąć – wtrąciła.

– Za co?

– Nie wiem – odparła, dziwnie się przy tym uśmiechając, nie wiedzieć, do kogo; niby do mnie, ale gdzieś poza mnie. – Nie lubią go. Mnie się zdaje, że to dlatego, że on robi to, na co ma ochotę, a ich to po prostu wkurwia.

– Możliwe, kto wie…

– Ale dlaczego o nim wspomniałeś? – spytała.

Dlaczego… Chciałem powiedzieć jej o tym, czego doświadczyłem; o tym, że ten świat jest tylko pustą skorupą, z wnętrza której wyskrobano już cały miąższ, że to wszystko jest beznadziejne, działa jedynie siłą rozpędu, a my bierzemy udział w tej farsie tylko ze strachu, bo przecież zdajemy sobie sprawę z naszego położenia. Ciągniemy jednak ten cyrk po to, żeby nie konfrontować się z prawdą. Także, że powinniśmy przestać odgrywać przed sobą tę komedię fałszywej miłości, bo jakkolwiek chciałbym poczuć z nią coś, tak nie czuję, i nie wiem, czy kiedykolwiek będę zdolny coś poczuć. Że w oczach tego starca zobaczyłem dziś głębię, której nie widziałem u nikogo – nawet u niej. Zwłaszcza u niej. I jest mi bliższy, niż ona kiedykolwiek będzie, choć nic przecież o nim nie wiem. Przede wszystkim zaś, że tak bardzo chciałbym czuć, cokolwiek, tym świecie zaludnionym przez kukły udające ludzi. W końcu, że dziś podarowano mi nadzieję.

Chciałem powiedzieć jej to wszystko, ale nie potrafiłem. Bolesny skurcz chwycił mnie za gardło. Poczułem, jakbym połknął ołowianą kulę.

– Züv chciał do niego iść. Pogadać, a tak naprawdę podrażnić go. Wiesz, jaki on jest. Jak na coś się uprze, to nie odpuści.

– Wiem – stwierdziła pogodnie – I dlatego go nie lubię. Ale mów…

– Co tu opowiadać… Züv pyta kamieniarza, jak na przesłuchaniu, a po co to, a jak długie to będzie, i ile myśli, że jeszcze mu zejdzie z robotą. Próbuje go przy tym świdrować oczami, ale stary nie patrzy na niego w ogóle, totalnie go ignoruje, więc Züv zaczyna się wyginać, próbując mu spojrzeć w oczy. Kamieniarz jednak jakby unika, choć nic przecież nie robi, targa tylko ten swój gruz…

– I co?

– No i Züv zaczyna dziwnie, że wie, jak kiedyś mu chcieli zrobić krzywdę i że teraz mają go co prawda za nieszkodliwego wariata, ale on może mu sprawić problemy, jak będzie chciał. Że nie podoba mu się, że jest starym dziwakiem, a pewnie i zbokiem, co sobie wali konia pod dzieci.

– Tak powiedział?

– Myślę, że chciał sprowokować starego.

– Ale po co? – zdziwiła się Maja.

– Dla zabawy, zapewne. Wiesz, jaki on jest.

Spojrzała na mnie karcącym wzrokiem.

– Wiem, i dlatego dziwię się, że z nim trzymasz, Kaj. Ty nie jesteś taki. Z nim coś jest nie tak.

Położyła rękę na mojej nagiej, zbyt wątłej – w moi mniemaniu, nie jej – klatce piersiowej.

– Ty masz serce po właściwej stronie.

– Nie wiem, Maja.

– Ale ja wiem…

Poczułem, że ponownie coś ściska mi żołądek, a do oczu napływają łzy. Nie chciałem jednak, żeby to zobaczyła i wstałem, pod pretekstem udania się po wodę.

– Muszę się napić – oznajmiłem.

 

* * *

 

Następnego ranka, jak niemal codziennie, stary pickup, chrzęszcząc i jęcząc z wysiłku, wtoczył się na nabrzeże. Podszedłem bliżej. Tym razem nie było ze mną Züva, ani nikogo. Stary wysiadł, z trzaskiem zamknął za sobą drzwi i przystąpił do odplątywania ładunku, nie zwracając na mnie uwagi. Wiedziałem jednak, że mnie dostrzegł, a przynajmniej ma świadomość mojej obecności. Odpowiedziałem na jego nieme wezwanie.

– Kim Pan naprawdę jest? – spytałem.

Prychnął, a maska jego twarzy nieznacznie się poruszyła. Nie sposób było jednak odczytać jakichkolwiek emocji na tym porytym zmarszczkami obliczu, w dużej mierze skrytym pod zmierzwioną brodą i długimi wąsiskami. Jego ust nie widziałem w ogóle, a szklane, pozbawione wyrazu oczy nie wyrażały kompletnie nic. Spowolnił tylko na chwilę swoje ruchy, po czym przystąpił do ściągania i rolowania brezentu.

– Wołał mnie Pan wczoraj – zacząłem ponownie. Mój głos się załamał. Byłem przejęty, i bałem się – nie potrafiłem jednak stwierdzić, czego. Jego samego? Tego, że wczorajsze zdarzenie okaże się iluzją, a on faktycznie może być tylko zwykłym wariatem? Czy może tego, że nie daj Boże, ktoś zauważy, jak próbuję z nim rozmawiać? Z pewnością nie chciałbym, żeby Züv się o tym dowiedział.

Przerwał zwijanie brezentu i spojrzał na mnie. Przyjemny, elektryczny dreszcz przetoczył się przez moje ciało. Jego oczy nadal były świetliście niebieskie, choć już nie świdrowały tak intensywnie, jak wczoraj. Ich ogień zdawał się być nieco przytłumiony. Poczułem jednocześnie niepokój, bo racjonalna część mojego umysłu podpowiadała, że jest coś niewłaściwego w mojej reakcji. Ciało mówiło jednak, że jestem blisko domu, którego nieświadomie przez całe życie szukałem.

 

– Gdzie twoi koledzy? – spytał w końcu.

– E tam, to debile. – Machnąłem ręką. – Szkoda mi na nich czasu.

Prychnął, pokręcił głową i wrócił do swojej roboty. Otworzył pakę i nadmiarowe kamienie wytoczyły się, z łoskotem spadając na beton.

– Czasu mu szkoda… – mruknął, po czym zwrócił się do mnie. – To po co łazisz za nimi, jak łajza?

– Z nudów tak.

Prychnął pod wąsem.

– Z nudów. Własnego rozumu nie masz?

– Ale co Pan w ogóle robi? – spytałem, próbując zmienić temat.

Stary ostrożnie podniósł masywny kamień i wszedł z nim na swój chodnik, puszczając pytanie mimo uszu. Pobiegłem za nim, skonsternowany, bo nie rozumiałem, jak to możliwe, że musiałem biec, kiedy on wydawał się ledwie poruszać nogami. Ciężko mi było dogonić go na tej nierównej ścieżce ułożonej z nieregularnych, ostrych kamieni i betonowych odłamków, dodatkowo w wielu miejscach zalewanej przez fale, i przez to zdradliwie śliskiej. W końcu jednak go dopędziłem.

– Co Pan w ogóle robi? – spytałem ponownie. – I po co?

Zatrzymał się i spojrzał na mnie.

– Gdzie twój ojciec? – spytał.

– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Pewnie leży gdzieś zajebany jak szmata. Co mnie to obchodzi? W dupie go mam.

– Sierota jesteś… – stwierdził. W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, ale zaraz poczułem, że tak, przecież ma rację. Byłem sierotą. Ścisnęło mnie w żołądku, a do oczu napłynęły łzy. Odwróciłem się, zawstydzony. Nie chciałem, żeby się domyślił. Nigdy nie pozwalałem, żeby ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. Stary jakby się ożywił.

– Płaczesz?

– Nie, nic. To tylko wiatr, mam alergię…

– Na wiatr?

Uśmiechnął się pod wąsem i poszedł dalej. Ostrożnie, przeskakując z kamienia na kamień, pobiegłem za nim na sam koniec chodnika. Staruszek wrzucił głaz, który z pluskiem wpadł do wody. Kamień znikał w zielonej toni, z głuchym stukotem staczając się po podwodnym usypisku. Nie potrafiłem dokładnie ocenić głębokości – w mętnej, czarnozielonej toni ciężko było cokolwiek dojrzeć – ale zdawało mi się, że powierzchnię wody od dna dzielą co najmniej trzy metry. Dość, żeby zrobiło mi się nieswojo.

Zdałem sobie wówczas sprawę, że po raz pierwszy w życiu znalazłem się tak daleko od brzegu. Nie sądzę, by ktokolwiek inny był tak daleko – prócz kamieniarza, rzecz jasna. Ludzie omijali jego niezrozumiałą konstrukcję szerokim łukiem. Gdy rozproszyły się fale wywołane przez wrzucony kamień, poczułem przyjemną, morską bryzę; powiew świeżości, który powoli rozpraszał mgły zalegające w mojej głowie.

 

– Wszystko szlag trafi – zaczął stary, wpatrzony w rozmywający się horyzont.

– Co Pan ma na myśli?

– Karl.

Podał mi rękę i spojrzał w oczy. Ponownie przeszedł mnie prąd, a zaraz poczułem, jakby jakiś widmowy wiatr wysysał duszę z mojego ciała wprost do jego świdrujących, niebieskich, świetlistych oczu. Kolana ugięły się pode mną.

– Kaj… – wymamrotałem.

– Wszystko to pójdzie w diabły, Kaj. Wybija mi z kibla, ze zlewu… Woda, wszędzie.

– W końcu mieszkamy na morzem – zauważyłem.

– Długo nie pomieszkacie. Za dziesięć lat nic tu nie będzie.

Zatoczył ręką łuk, pokazując nabrzeże i miasteczko kryjące się za zagajnikiem rachitycznych, starganych wiatrem sosen.

– Szlag trafi wasze domy i knajpę, kiedy przełamie mierzeję.

– To przecież niemożliwe – zaprotestowałem. – Morze nie płynie pod górę.

Stary naburmuszył się, energicznym gestem strzepnął z rąk szary, kamienny pył.

– Synku – warknął. – Nie urodziłem się wczoraj, więc przestań chrzanić, jakbyś wiedział, o czym mówisz. Wszyscy to powtarzacie, jak mantrę, ale uwierz mi, że dobrze wiem, ile mierzeja ma w najwyższym punkcie. Nie tak jak wasi przygłupi rodzice i cała reszta tej swołoczy. – Kiwnął głową w kierunku miasteczka. Zamyśliłem się.

– A Züv wybiera się do Sanny…

– Gówno tam wie ten Twój Züv. – Machnął ręką. – Znam go, znałem jego rodziców. Wiem, co to za ludzie… Sanna. – Prychnął pogardliwie, po czym znów wwiercił mnie w ziemię swoim przenikliwym wzrokiem. – Wszędzie to samo. Jak nie woda, to piasek. Jeśli ci idioci myślą, że tak w nieskończoność będą przenosić się z miejsca na miejsce, powodzenia. Uwierz mi, synku, że ja swoje widziałem.

– I ten chodnik, który budujesz, ma temu zaradzić?

– Tak – odparł, po czym odwrócił się na pięcie i dziarskim krokiem ruszył w kierunku nabrzeża. Nigdy wcześniej nie zwracałem na to uwagi, więc zdumiewało mnie, z jaką gracją i szybkością poruszał się po kamieniach. Ponownie, pobiegłem za nim, z niemałym trudem dotrzymując mu kroku.

 

* * *

 

– Enike nie ma? – spytałem.

Züv wzruszył ramionami.

– Wróci – stwierdził, lecz w jego głosie nie usłyszałem zwyczajowej pewności. Wyprostował się, wypchnął naprzód wątłą klatkę piersiową, jakby dostrzegł, że ja to widzę, i starał się nadrabiać miną. – Zawsze wraca.

Sasza strzeliła gumą balonową.

– Nie wiem… – powiedziała. – Świnia z ciebie, Züv.

Oblizał się lubieżnie, i pod stołem zrobił coś, czego ja nie mogłem widzieć, a co sprawiło, że dziewczyna odskoczyła odeń z piskiem.

 

Był z nami także Ian. Śliski, pozbawiony kręgosłupa typek. Od początku czułem do niego awersję. Zawsze chodził w tej samej, śmierdzącej jak rynsztok, obdartej skórzanej kurtce, upstrzonej setkami naszywek gównianych, niszowych zespołów, których słuchali chyba tylko jemu podobni nieudacznicy. W swojej zgniłej mózgownicy uroił sobie ponoć, że jest dzięki temu sexy. Nie wyobrażałem sobie, żeby ten wiecznie przepocony, piegowaty kundel mógł być pociągający dla jakiejkolwiek dziewczyny.

Spotkał go jednak zaszczyt bycia przydupasem Züva, więc nie wolno było nawet powiedzieć mu, że cuchnie. Z początku chcieliśmy go spławić, ale po kilku kąśliwych uwagach Züv ostro interweniował – a komuś takiemu nie wchodziło się w drogę. Nie rozumieliśmy, dlaczego darzył taką estymą tego wykolejeńca, ale pytanie go o to nie miało sensu. Każdy wiedział, że od Züva nic nie da się wyciągnąć, jeśli on sam nie zechce puścić farby.

 

– Zdrówko, panowie. I panie. Te obrażone też. – Podniosłem kufel w kierunku naburmuszonej dziewczyny. – Napij się z nami, Saszeńko.

– Debile.

Züv znowu schował rękę pod stół, uśmiechnął się złośliwie, pogmerał, a ona odskoczyła jeszcze dalej, z jeszcze głośniejszym krzykiem.

– Auu! Jebnięty jesteś. Kretyn.

– Moja droga – zaczął – naprawdę, nie musisz się z nami męczyć. Jesteś i zawsze byłaś wolna. Możesz iść, choćby w tej chwili.

Ian parsknął. Sasza wyrwała piersiówkę z kieszeni Züva, i pociągnęła z niej solidny łyk.

– Muszę się bardziej najebać, żeby was zdzierżyć. Debile.

Züv zwrócił się do mnie.

– Jedź ze mną do Sanny, przyjacielu.

– O, to teraz jestem Twoim przyjacielem?

Spojrzał na mnie wyraźnie zdziwiony, z urazą.

– O co Ci chodzi, Kaj?

– Nie wiem, Züv. Może o to, że wszystkich traktujesz jak gówno?

Rozparł się na ławce, szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy.

– Cóż, cały ja. Winny – uderzył się w pierś. – Lecz któż z nas jest bez wad? Chyba tylko Kaj…

– Nie odbijaj piłki, Züv.

Spoważniał. Spojrzał na mnie, i chwycił moje dłonie. Zaraz zerknął na Saszę, potem znów na mnie, jakby jeszcze nie zdecydował, do kogo mówić.

– Masz rację. Przepraszam Was – zaczął poważnym tonem. – Przeginam. Jestem dupkiem. Wiem. Naprawdę, przepraszam. Szczerze, z głębi serca. Musicie mi to wybaczyć, bo wiedzcie, że się nie zmienię. Nie chcę. Dobrze mi jest ze sobą. Po prostu… Nie bierzcie tego tak osobiście. Jak trzeba, będę Was przepraszał, ale nie proście mnie, bym nie był sobą, bo tej prośby spełnić nie mogę. Musicie mnie przyjąć takim, jeśli chcecie mojej przyjaźni – bo ja chcę Waszej.

Parsknąłem, nie mogąc słuchać tych bzdur.

– Luz… – bąknął Ian. Sasza milczała.

– Jedź ze mną do Sanny, stary.

Skurwiel. A więc o to mu tylko chodziło – pomyślałem. – Dlaczego tak bardzo mu na tym zależy?

– Tak, dupy. Legendarne. Mówiłeś już.

Sasza ożywiła się niespodziewanie.

– Nie rozumiem Cię, Kaj – zaczęła nagle. – Masz, kurna, wszystko, i Ci źle. Wiesz, ile ja bym dała, żeby dostać taką szansę?… Żeby wyrwać się z tego jebanego zadupia? Człowieku…

Po tym wybuchu zamilkła, ponownie porwała piersiówkę Züva i ostentacyjnie odwróciła się bokiem do nas. Wszyscy zamilkli. Poczułem ukłucie dziwnego niepokoju w żołądku.

Niezręczną ciszę przerwał Züv – przez co zaraz miało zrobić się jeszcze dziwniej.

– Gadałeś z nim.

Musiałem zadrżeć, a on to zauważył i uśmiechnął się triumfująco. Skurwiel. Jakim sposobem się dowiedział? Byłem przekonany, że nikt nie mógł mnie widzieć.

– Co ty pierdolisz? – Postanowiłem udawać zaskoczenie, choć wiedziałem, że nie wypadnę wiarygodnie. Nie potrafiłem grać.

– Przestań udawać, Kaj.

Ian i Sasza milczeli, patrząc na mnie jak na trędowatego. Wówczas coś we mnie pękło.

– Co to ma kurwa być, przesłuchanie? Co wy sobie wyobrażacie?

– Nic sobie nie wyobrażam, Kaj, ja to po prostu wiem. Gadałeś z kamieniarzem.

– Nawet jeśli, to co z tego? Nie będziesz mi dyktować, z kim wolno mi się zadawać, a z kim nie.

Züv spoważniał, wyprostował się.

– Dorośnij już. Czas najwyższy.

Zaśmiałem się.

– Powiedział ten, któremu tylko dupy we łbie.

Zaśmiał się, i ponownie rozwalił na ławce. Wyrwał Saszy piersiówkę, pociągnął z niej łyk.

– Lubię życie. Lubię czerpać z niego pełnymi garściami. Jeśli czegoś chcę, po prostu biorę to. Tak robią mężczyźni, Kaj.

Prychnąłem i z niedowierzaniem pokręciłem głową. Mężczyźni. Jak kuriozalnie brzmiało to w ustach tego złotego blondaska.

– Wszędzie jest to samo, Züv. Nieważne – tutaj, Sanna. To samo. Naprawdę uważasz, że tam się zmienisz? Że co? Czas ruszy naprzód? Zaczniesz w końcu żyć? Nie, nie ruszy, i nie zaczniesz.

– Ja żyję, tu i teraz. W przeciwieństwie do Ciebie – zaprotestował, jednak nie słyszałem w jego głosie zwyczajowej pewności siebie.

– Dziwak jesteś, Kaj – skomentowała Sasza. – Zawsze to mówię, nie?

– A może – kontynuowałem – liczysz na to, że przestaniesz widzieć, jak nas powoli zalewa? Sanna. Pięć kilometrów od brzegu do brzegu. Można zapomnieć, że jest się nad morzem, co, Züv? Może o to Ci chodzi.

– A nie mówiłem? – Klasnął w dłonie. – Słyszycie go?

– Pierdoli zupełnie jak kamieniarz – wtrącił Ian, dotychczas milczący. – Dziad chyba zaraża głupotą.

– Nie bój, Ian. Ty akurat jesteś bezpieczny – powiedziałem. Nie potrafiłem sobie odmówić przyjemności utarcia nosa temu kundlowi.

– To chyba dobrze, nie?

– Dość, chłopcy – przerwał Züv, po czym zwrócił się do mnie. – Ja nic Ci nie mogę kazać, Kaj. Jesteś wolnym człowiekiem. Wyrażam tylko swoją troskę, bo jesteś moim przyjacielem i po przyjacielsku Ci radzę: zostaw staruszka w spokoju.

– Dlaczego, Züv? Szczerze – dlaczego?

– Och, Kaj – westchnął. – Lubię Cię, szanuje nawet, bo zawsze uważałem, że jesteś inteligentny. Nie każ mi zrewidować tego poglądu.

– Nie rozumiem, co ma to wspólnego z inteligencją…

– Oj ma, przyjacielu. Uwierz mi, że ma. Dlaczego, myślisz, kamieniarz ma taką, a nie inną reputację. Przypadek? Złośliwość losu? Czy może ci źli ludzie się na niego uwzięli? Może my wszyscy jesteśmy po prostu nikczemni, bo wyrzuciliśmy go poza nawias społeczeństwa? Tak sądzisz?

– Niemal wyjąłeś mi to z ust. – odparłem z satysfakcją.

Züv przetarł okulary, westchnął. Przygładził swoją elegancką, i – a jakże – drogą koszulę i zaczął zbierać się do wyjścia, powoli. Przedłużał to, najwyraźniej dając mi czas do namysłu.

– Myśl sobie jak chcesz, Kramer, ale uwierz mi, nie chcesz skończyć, jak on.

Oho. Po nazwisku. Przestaliśmy więc być kolegami, bo popełniłem jakiś niewybaczalny – w jego mniemaniu – błąd. Będzie więc wołał mnie po nazwisku, póki się nie poprawię, nie wyrażę skruchy; wtedy dopiero dostąpię zaszczytu ponownego wciągnięcia na listę jego znajomych – bo to był zaszczyt, być jego kumplem.

– To moja sprawa, jak skończę. Moja decyzja. Nie twoja.

– Masz rację, Kramer, to Twoja sprawa. Ja cię tylko ostrzegam.

Sasza wstała, owinęła się wokół niego, międląc w buzi lizaka. Spojrzała na mnie spode łba. Ian ociągał się nieco, zerkał to na mnie, to w ich kierunku. W końcu jednak pan przywołał go gestem i kundel przyskoczył do jego nogi. Odchodząc, obejrzał się jeszcze kilka razy w moim kierunku, póki Züv nie szturchnął go w bark.

– Zostaw – powiedział.

 

* * *

 

Zdezelowany pickup kołysał się i podskakiwał na wielkich, piaszczystych muldach, a zgodnie z jego rytmem my, w kabinie. Wskazówka prędkościomierza widoczna za zmatowiałą szybką niebezpiecznie zbliżała się do dziewięćdziesiątki. Nie podejrzewałem, że ten skrzypiący gruchot jest w stanie osiągać takie zawrotne prędkości. Zaczęło mi się robić niedobrze. Nie pomagało wrażenie zapadania się w fotelu, jakkolwiek wygodnym, ani stęchła woń starości, kurzu i morza. Tęskniłem za czymś twardym pod tyłkiem.

Stary prowadził zadziwiająco sprawnie. Wchodził w zakręty niemal z furią, aż fontanny piachu wściekle tryskały spod kół. Czasami zarzucało nas na boki, i wóz taranował, rwał i miażdżył karłowate iglaki, porastające dzikie wydmy. Ich gałązki z rozpaczliwym chrobotem drapały karoserię. Karl szybko i ostro wachlował drążkiem zmiany biegów, równocześnie kręcąc olbrzymią kierownicą.

Kiedy ze stromej wydmy zjeżdżaliśmy na drogę ułożoną z perforowanych, betonowych płyt, stary nie myślał zwolnić. Samochód szarpnął i prawie wbił się nosem w jezdnię, po czym niemal równie gwałtownie odskoczył do góry.

Dawno już minęliśmy ostatnie zabudowania miasteczka i przed nami rozciągał się monotonny krajobraz wydm poprzetykanych zagajnikami karłowatych sosen. Spomiędzy nich, raz z lewej, raz z prawej, błyskała srebrna tafla morza.

 

– Dlaczego wymontowałeś radio? – spytałem, spoglądając na wiązkę kolorowych kabli sterczących z obramowanego metalem otworu w desce rozdzielczej, pokrytej niegdyś luksusową tapicerką.

– Zepsuło się.

– Mogłeś je przecież naprawić – stwierdziłem. – Potrafisz takie rzeczy.

– Ciężko o części.

– Nie możesz ich zrobić?

– Nie.

 

Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Droga zrobiła się prosta, a wydmy stawały się niższe. Mierzeja zwężyła się na tyle, byśmy mogli widzieć morze z obu stron jednocześnie. Wkrótce zrobiło się niemal płasko. Tu i ówdzie połyskiwać zaczęły rtęciowoblade kałuże, które zapewne utworzyły się podczas sztormu, gdy morze dziko napierało na ten bezbronny kawałek lądu. Jedna z nich pojawiła się wprost na drodze. Samochód szarpnął gwałtownie, kiedy wbiliśmy się w bajoro. Z dwóch boków chlusnęły kurtyny brązowej wody, brudząc także okna pickupa.

– Widzisz? – spytał stary.

Widziałem. Tutaj, z dala od ludzi, od miasta, widziałem to wyraźnie. Zrobiło mi się duszno i niedobrze, czy to przez świadomość zewsząd otaczającej nas wody, zjadającej ląd kawałek po kawałku, czy też z powodu stęchłego powietrza i brawurowej jazdy Karla.

– Jak niby twój chodnik ma temu zaradzić? – spytałem.

Nie odpowiedział. Wiedziałem, że nie ma sensu ciągnąć tematu. Powie w swoim czasie.

– Skąd się bierze takie części do radia? – próbowałem podtrzymać konwersację. Nie przepadałem za jazdą w milczeniu. Po cichu liczyłem też na to że zwolni, jeśli go zajmę rozmową.

– Zależy jakie.

– Oj, wiesz, o co mi chodzi. Ogólnie.

– Produkuje się je. Potrzeba do tego różnych metali, minerałów, odpowiedniej technologii. Nie będę Ci tłumaczył, bo nie masz elementarnej wiedzy, żeby by to zrozumieć.

– W Sannie je robią?

Stary zarechotał nagle, gwałtownie, i równie niespodziewanie przestał.

– Nie.

 

Odczułem ulgę, kiedy samochód zaczął z mozołem wdrapywać się na szeroką wydmę, która pojawiła się przed nami. Mierzeja na powrót stała się szersza, i wyższa, a ja poczułem się nieco bezpieczniej. Swojskie zagajniki wyrosły z obu stron, zasłaniając przykry widok morza. W miarę jazdy drzewa stawały się coraz wyższe, a sosny były stopniowo wypierane przez gładkie, strzeliste buki. Wjechaliśmy w zielony, pachnący las. Leniwe, niemal pomarańczowe promienie słońca przebijały przez delikatną mgiełkę, prześwietlając ją, nadając jej dziwny, fluorescencyjny poblask. Rzędy pionowych pni niknęły w dali, w tej mgle, sprawiając wrażenie czegoś nierealnego.

 

– Nie wierzę, że w Sannie nie można ich kupić. Züv dostał od starych konsolę, taką do grania…

– Wiem, co to jest – przerwał mi stary.

– A w takiej konsoli są pewnie różne takie małe części, co?

– Ano są.

– Więc?

– Domyślam się, do czego zmierzasz. Pewnie w Sannie mógłbym je dostać, ale nie mam interesu tam jeździć. To kawał drogi. Poza tym, nie przeszkadza mi cisza.

 

Las prędko się skończył. Wyjechaliśmy na nieużytki porośnięte niesamowicie bujnymi, wysokimi trawami i zielskiem o bajecznie różnorodnych kształtach. Stary zwolnił. Spośród powodzi łopianów, gigantycznych pokrzyw, baldachów barszczu, strzelających na dwa, nawet trzy metry w górę, ku mojemu zdumieniu zaczęły wyłaniać się próchniejące maszty, z których smętnie zwisały zerwane kable. Cześć słupów posłużyła za rusztowanie dla wszędobylskich, agresywnych pnączy. Żaden z nich nich nie trzymał pionu; wszystkie mniej lub bardziej chyliły się ku ziemi, by zostać w przyszłości przez nią wchłonięte i strawione, tak, że nie zostanie po nich żaden ślad. Widok ten mnie zaskoczył, bo zawsze byłem przekonany, że nasze miasteczko to ostatni przyczółek cywilizacji, za którym rozciąga się już tylko dzicz. No tak, ale ta droga – musiała przecież dokądś prowadzić. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tym. Po prostu była, jak element krajobrazu.

Karl wdusił pedał hamulca, który boleśnie zaskrzypiał. Samochód stanął, zaczął się krztusić i kaszleć. Z tyłu coś huknęło. Stary zgasił silnik. Wysiedliśmy.

– Chodź – ponaglił. – Nie ma na co się gapić.

Stałem jednak jak wmurowany. Przed nami płaszczyła się olbrzymia, szeroka wydma, która pełzła niezauważalnie, jak monstrualny ślimak sprzed eonów, i pochłaniała rozsypujące się budynki – miasteczka czy też osiedla. Trudno było stwierdzić, bo zrujnowane zabudowania znikały w masie piasku, i człowiek nie mógł wiedzieć, jak wiele ich zostało już przysypanych. Wdzierała się aż na łąkę, zasypując bujną roślinność. Brązowe, bezlistne kikuty sterczały z niemal białego piasku, a wyżej znikały, całkowicie zasypane.

Kontrast był niesamowity. Z jednej strony trawy, byliny i krzewy rozsadzające murszejące ściany, wytryskujące zielenią z martwych otworów okien, rosnące na omszałych, zawilgoconych dachach, które załamywały się pod ciężarem żywej masy, a z drugiej żarłoczne, piaskowe monstrum, duszące wszelkie życie.

Karl, nie czekając na mnie, wszedł do pozbawionego dachu, betonowego szkieletu jakiegoś baraku, który dawniej mógł być sklepem. Pobiegłem za nim.

– Bierz – polecił, wskazując kilof, leżący na zerodowanej gumowej posadzce, upstrzonej seledynowymi porostami. Podniosłem go z trudem. Swoje ważył.

– Co mam robić?

– Kuj ścianę.

Wpatrzyłem się w niego, skonsternowany.

– Nie ma w tym filozofii. – powiedział. – Kuj na kawałki. Wiesz, jakiej wielkości.

 

* * *

 

Ostatni odłam gruzu z pluskiem wpadł do wody, po czym z przytłumionym stukotem stoczył się w szmaragdową nicość. Pogoda była piękna. Przygrzewało złote słońce, błękitny horyzont praktycznie zlewał się z niebem. Czułem przestrzeń niemal namacalnie; czułem majestat morza i nieprawdopodobny dystans dzielący mnie od przepływających nad nami, białych obłoków. Zdawało mi się, że jeszcze chwila, a ujrzę ogrom niewidzialnych mas powietrza kłębiących się nad połyskliwym, zmarszczonym lustrem wody, gdzie spod srebrnych refleksów przebijały głębokie zielenie, niebieskości i brązy.

 

Byłem jednak zmęczony, potwornie. Zlewał mnie pot, zaschło w gardle i zachciało się pić.

– Masz – stary rzucił butelkę. Zdążyłem ją złapać w ostatniej chwili. Zacząłem łapczywie połykać lodowatą wodę.

– Wolniej – polecił. – To zimne.

Pragnienie było jednak zbyt silne. Wyżłopałem pół litra w kilka sekund, bo czym odstawiłem szkło na jeden z kamieni, najbardziej płaski. Butelka przewróciła się jednak, i z brzękiem potoczyła do wody.

– Wiesz, że możesz nawet od tego umrzeć? – spytał.

– Od picia wody? Ładujesz.

– Nie.

Usiadł koło mnie. Osłonił pobrużdżoną zmarszczkami twarz swoją równie pomarszczoną dłonią i zmrużył oczy.

– Nie mogę już patrzeć, tak jak wy, młodzi. Słońce mnie oślepia. Niedługo całkiem wysiądą mi oczy.

Spuściłem głowę. Chciałem coś powiedzieć, ale zaraz się zreflektowałem. Próba pocieszania go byłaby idiotyzmem – tym bardziej, że nie był smutny. To mnie zrobiło się ciężej na sercu.

– Prawda, że tu przyjemnie? – bardziej stwierdził, niż spytał.

– Przyjemnie – odparłem. – Ale naprawdę, po co Ci ten chodnik?

– Chcesz wiedzieć?

– Tak, bo nie rozumiem.

Westchnął przeciągle.

– I nie wiem, czy zrozumiesz. Zobaczymy. Zamknij oczy.

 

Świat zjawisk zniknął. Była tylko czarna, lecz świetlista pustka.

 

Co widzisz? Nic. Błąd. Jeszcze raz. Co widzisz?

Kolory. Kalejdoskop. Jakieś wzory, rozpościerające się koncentrycznie. Teraz wybuchają w plamę zieleni, która zalewa wszystko, ale jest wyjadana od środka przez brąz, jaśniejszy od bieli, i ciemniejszy od czerni. O! Piasek. Mewy. Krzaki. Ślady na brzegu. Ktoś goni psa, rzuca patyk, szczekają dzieci.

Błąd. Jeszcze raz. Co widzisz? Widzisz – a nie sobie wyobrażasz.

Aha, teraz rozumiem. No tak, te rzeczy pochodziły z mojej wyobraźni, lub ze skrawków pamięci, które splątały się jak sznurki, zabawnie przemieszały, drgały, podskakiwały…

Wróć. Nie rozpędzaj się. Co widzisz?

Nic. Czerń. Zaraz. Pozioma linia, zieleń, przechodząca w ten brąz. Szum. Jakieś dyski. Bliżej nieokreślone kształty. Nie wiem, wszystko się rozmywa.

Wróć. Jeszcze raz.

Horyzont. Widzę horyzont. Ostatecznie, tylko to. Wszelkie inne formy pojawiają się i znikają, rozpraszają w tej świetlistej czerni.

Czym widzisz?

Eee… Jak to? Boże! Nie mam pojęcia. Oczami? Nie. Nie wiem. Ten obraz jest jakby wyryty w moim mózgu, wypalony w podświadomości.

 

To teraz otwórz oczy.

 

Z nicości wyłonił się wszechświat. Twarz starego, który siedział obok mnie, jaśniała. Uśmiechał się do mnie łagodnie, a poprzez zagłębienia jego zmarszczek przepływały nieskończenie cienkie, świetliste stróżki jakiejś niezbadanej, jakby elektrycznej substancji. Już samo patrzenie na nie działało kojąco.

Zaraz jednak ujrzałem coś jeszcze – widmowy horyzont, który wcześniej widziałem bez użycia wzroku, nałożył się na ten realny. Trochę jak powidok, ale poczułem, że to coś więcej. Dwa obrazy zaczęły się jakby dostrajać, synchronizować. Pokręciłem głową, żeby sprawdzić, czy to nie złudzenie optyczne, czy ten powidok podąży za mną. Nic nastąpiło jednak to, czego oczekiwałem. Zamiast tego, widmowy horyzont został na miejscu, perfekcyjnie zrównany z prawdziwym. Odwróciłem się, zamknąłem nawet oczy i otworzyłem je ponownie. Wstałem. Podskoczyłem.

Hen, daleko, widziałem świetlisty, drugi brzeg. Zamazane sylwetki czegoś nieokreślonego – budowli? drzew? – zakłócały jego równą linię.

– Więc on istnieje naprawdę… – wyszeptałem zdumiony, nie wierząc jeszcze własnym oczom.

 

* * *

 

– Jesteś blisko? – spytała Maja.

Och, byłem blisko. Tak bardzo blisko. Jej jędrne cycki, wprawione w ruch rytmicznym kołysaniem bioder, ruszały się jak dwa stworzenia, obdarzone własnym życiem.

– Tak – wysapałem – Blisko.

– Wyskakuj – poleciła.

– Jeszcze nie…

Nie chciałem. Czułem, że jeszcze nie muszę. Jeszcze trochę. Tak jest dobrze. W końcu. Podawałem jej rytm, a ona się ze mną zgrała, i chodziliśmy razem, jak dobrze naoliwiona maszyna. Dwa spocone ciała – bo było przecież gorąco; jak zwykle o tej porze dnia – a zapach jej, zmieszany z moim, działał podniecająco. Maja zmrużyła oczy, zacisnęła dłonie mocniej na stalowej poręczy łóżka, a ja poczułem, jakby nagle jakiś balon pokryty od wewnątrz mnogością malutkich, nabrzmiałych macek zacisnął się na moim kutasie. Byłem zaskoczony, bo nigdy jeszcze nie czułem, by ona tak dziwnie zmieniła się tam, w środku.

– Wyskakuj – jęknęła.

Niestety, było już na to za późno. Straciłem na chwilę wzrok, jakbym wybuchł, a biała sperma wypłynęła zewsząd i zalała mi mózg. Ciepła substancja oblała mojego fiuta, który jednak ani myślał się skurczyć, mimo że wypluł już cały ładunek gromadzony chyba od tygodnia. Przestałem zjeżdżać na ręcznym, odkąd spotykałem się z Karlem. Nie potrafiłem się dopatrzyć związku jednego z drugim, a jednak…

– O ja pierdolę! O kurwa! – wrzasnąłem. – Jak cudownie…

Maja odepchnęła mnie, zaczęła piszczeć i kopać. Biały płyn wyciekał spomiędzy jej dolnych warg.

– Zaświnisz mi pościel – zaprotestowałem.

– Ty zjebie – wrzasnęła – Ty cholerny egoisto! Pościel mu zaświnię!

Zerwała się, pobiegła do łazienki i trzasnęła drzwiami. Po chwili usłyszałem znajomy dźwięk prysznica. Zreflektowałem się, i poszedłem, żeby ją udobruchać, ale zamknęła się od środka. Szarpnąłem.

– Maja, otwórz… Przepraszam.

Cisza. Po chwili jednak odezwała się.

– Kaj, na litość boską! Miałeś się kontrolować! Teraz módl się, żebym nie zaszła w ciążę – bo jakby co, to wyskrobię tego bachora, a ty za to zapłacisz.

– Oj tam, oj tam.

Nawet przez zamknięte drzwi czułem parującą z niej wściekłość.

– I powiem ojcu – dodała – a on Cię zajebie.

 

Przełknąłem ślinę, która zbiła się w nieprzyjemną grudę. Zrobiło mi się trochę chłodno na myśl o konfrontacji z jej ojcem. Nieusłuchany wcześniej penis zwinął się, jak ślimak uciekający do muszli. Nie sądziłem, żeby jej ojciec faktycznie mógł mi coś zrobić – byliśmy w końcu cywilizowanymi ludźmi – ale już sama afera, która potencjalnie mogła z tego wyniknąć, byłaby wystarczająco nieprzyjemna.

 

Maja wyszła, owinięta białym, kosmatym ręcznikiem. Spojrzała na mnie z góry, wysuwając podbródek do przodu, jakby w geście siły, dominacji.

– Nie gniewam się już – rzekła chłodno – bo wiem, że nigdy, ale to przenigdy więcej tego nie zrobisz.

Położyłem rękę na sercu, nic nie mówiąc. Usiadła koło mnie. Chciałem ją objąć, lecz odsunęła się.

– Nie rozumiesz. Nie będziemy się więcej spotykać. To koniec.

– Ale Maju…

Poczułem, jakbym stracił grunt, jakby cały świat raptownie pochylił się, próbując strącić mnie w jakąś czarną otchłań. Nie chciałem w to wierzyć. Pragnąłem się uszczypnąć i obudzić. Kaskada myśli przepłynęła nagle przez mój mózg. Czyżbym aż tak okrutnie pokpił sprawę? Może powinienem jakoś ćwiczyć, nie wiem, lub wyperswadować jej seks bez gumy? Cofnąć czas. Gdyby ona jakoś się zabezpieczyła… i dlaczego byłem tak głupi? Wszystko to przez jeden wypadek?

Spojrzała na mnie. Łagodny, cielęcy wzrok przebijał przez maskę pogardy. Znałem to spojrzenie dość dobrze, by wiedzieć, że nic się nie zmieniło. Wciąż mnie kochała. Dlaczego więc chciała się rozstać?

– Wiem, że czegoś mi nie mówisz. O co tak naprawdę chodzi?

– Kaj, to nie wyjdzie. Ja już tego nie czuję.

Uśmiechnąłem się.

– Maja, nie jestem idiotą.

Spuściła wzrok.

– Ian był u mnie.

– Co? Co Ci nagadał?

– Co robisz. Że jeździsz ze starym. Ludzie gadają, Kaj. Mi też się to nie podoba…

– I to ma być powód? – Mój głos załamał się, przechodząc w nieprzyjemny, piskliwy ton.

Milczała. Zdecydowanym gestem złapałem ją za podbródek i powoli, delikatnie skierowałem jej twarz ku swojej. Wciąż te same, maślane, zakochane oczy. Smutne.

– Spójrz na mnie. Nie uciekaj.

Pociekły jej łzy, a z nimi zaczął spływać makijaż.

– Nie kochasz mnie, Kaj. – szepnęła.

Ukłuło mnie w pierwszej chwili, ale zaraz odzyskałem rezon.

– Jakoś nigdy Ci to nie przeszkadzało.

– Tak myślałam… Ale teraz przeszkadza.

Pokręciłem głową i zaśmiałem się.

– Nie, Maja, nie wierzę Ci. Masz rację, tak, nie kochałem Cię, ale teraz… Wszystko się zmieniło. Czujesz to przecież, Boże! Nie wmówisz mi, że nie czułaś tego dzisiaj.

– Nie czułam… – szepnęła. Próbowała odwrócić oczy.

– Wracaj do mnie – poprosiłem. – Posłuchaj mnie, proszę. Wiem, co widziałem. Ciało nie kłamie. Ja to wiem, i ty wiesz.

– To tylko seks, Kaj. – powiedziała, lecz nie słyszałem przekonania w jej głosie.

– Nie wmawiaj mi.

– Nie wmawiam.

 

Puściłem ją. Maja na powrót wbiła wzrok w podłogę. Czułem się zły i sfrustrowany; miałem wrażenie, że między nami wyrosła jakaś niespodziewana, mentalna blokada, a moja dziewczyna nie chciała współpracować. Trudno było mi ją zrozumieć, jeszcze trudniej do niej dotrzeć – prawdę mówiąc, do niedawna w ogóle nie zadawałem sobie takiego trudu. Może to moja wina – pomyślałem – że tak się zamknęła? Może gdybym od początku był szczery, sprawy potoczyłyby się inaczej? Nagle jednak olśniło mnie, i zrozumiałem oczywisty powód całego zamieszania.

 

– Możemy zerwać, jeśli naprawdę tego chcesz – powiedziałem po przerwie. – Ale nie wciskaj mi kitu. Wiem, że prawdziwy powód jest inny. Ian to tak naprawdę tylko kundel Züva, i cokolwiek powiedział, to były to wyłącznie słowa jego pana.

– Domyślam się – bąknęła pod nosem.

– Jeśli nie chcesz ze mną być ze względu na Karla, to proszę bardzo, odejdź. Jeśli wbrew pozorom jesteś taką konformistką…

Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej wzrok był jasny, pewny i przepełniony miłością.

– Naprawdę z nim jeździsz? Wozisz kamienie?

– Tak – odpowiedziałem.

– Ale po co? Nie rozumiem.

– Ja też nie rozumiem, i nie wiem, czy potrafię Ci to wytłumaczyć. Bo widzisz, jak to jest, że wszystkie te pierdolone kukły, cała ta swołocz, żre, sra, kurwi się na okrągło, i to jest normalne, tego nikt nie kwestionuje. Nadają znaczenie swojej powolnej śmierci za życia, choć to absurd. Wolą nie myśleć, że morze ich zeżre, lub piach zasypie. My z Karlem rzucamy kamienie do wody, bo nie ma to ani mniej, ani więcej sensu niż jakakolwiek inna ludzka aktywność. Nie wiem jak on, ale ja w tym znajduję jakieś dziwne ukojenie. Pozwala mi to pozbyć się mgły zalegającej w głowie, myśleć czysto, czuć… Kochać. Widziałem drugi brzeg, Maja. Wiesz, że można go dostrzec?

– To bajka, Kaj. Mówisz, jakby on istniał naprawdę.

– Nie wiem tego, Maja. Nie mogę tego wiedzieć. Może to wszystko szaleństwo, ale ja go naprawdę widziałem.

– Stworzyliście własną religię? – spytała zaciekawiona.

– Nie mam pojęcia. Możesz to nazwać religią, jeśli chcesz.

Maja spoważniała.

– Ludzie się od Ciebie odwrócą, Kaj. Wiesz o tym, prawda? Będą konsekwencje.

 

* * *

 

Mieliśmy jechać. Karl obiecał przyjść, jak tylko skończy robotę w garażu – wymiana oleju, czy coś w tym stylu. Nie wiedziałem, nie znałem się na tym. Możliwie szybko pochłaniałem więc grubo ciosane kanapki z serem pleśniowym i tłustym salami, oblizując przy tym palce i sypiąc okruchy na swoją świeżo upraną, lnianą koszulę i czyste spodnie – choć bardzo starałem się tego nie robić.

Kawałki chleba z masłem leciały także na mapę, którą rozłożyłem przed sobą, na wypłowiałym tapczanie, chrzęszczącym i wzbijającym obłoki kurzu przy każdym poruszeniu.

– Kułwa – zakląłem z pełną gębą. Nienawidziłem kruszącego się jedzenia, a z pewnością nie chciałem upaskudzić rzeczy starego. Być może nie miało to znaczenia w tym przypadku – pożółkła mapa upstrzona była niezliczonymi plamami tłuszczu i pleśniowymi wykwitami, tak więc istniała spora szansa, że stary nic by nie zauważył – ale zdążyłem się już nauczyć, że wszystkiego można się po nim spodziewać. Niewykluczone, iż gotów byłby zrobić o to karczemną awanturę. Kto wie? Podawał mi tę mapę z takim namaszczeniem…

Mieliśmy ją zabrać ze sobą, choć nie wiedziałem jeszcze, po co. Śledziłem dziwne znaki, które Karl na niej ponakreślał – strzałki, faliste linie, kreskowania. Zastanawiałem się, co mogą znaczyć.

 

Na mapę padł cień. Spojrzałem w kierunku otwartych drzwi, mrużąc oczy. W rażącym świetle pojawiła się czarna sylwetka. Przez chwilę myślałem, że to Karl, ale zaraz z błędu wyprowadził mnie znajomy zapach perfum. Męskich, bardzo drogich.

Gość zapukał we framugę, po czym, nie czekając na przyzwolenie, wszedł. Powoli jednak – nie tak, jak do siebie. Gdy mogłem już dobrze go zobaczyć, spostrzegłem, że wzrok utkwił w podłodze, jakby… onieśmielony? Nie było to do niego podobne. Wstałem jednak, w razie czego – żeby nie dać mu satysfakcji patrzenia na mnie z góry. Strząsnąłem okruchy chleba z ubrania.

 

– Czego chcesz, Züv?

– Porozmawiać… Wiesz przecież, o czym.

– Nie, nie wiem.

– Nie rżnij głupa, Kramer.

Spojrzałem śmiało w jego oczy. Züv zdążył odzyskać rezon. Na jego twarzy zauważyłem grymas pogardy, który starał się przede mną ukryć. W ostatnim czasie nauczyłem się jednak dostrzegać więcej. Ten jego dziki nerw, którego istnienie zawsze podejrzewałem, był więc widoczny jak na dłoni. Drgały mu kąciki ust, policzki… Boże! Ależ tam w środku cały czas musiało buzować, jak w piecu. Opanowanie, które pokazywał na zewnątrz, było tylko pozorne. Przelewająca się wewnątrz magma, silniejsza niż on, do pewnego tylko stopnia poddawała się dyktaturze jego woli.

– Domyślam się, o czym chcesz rozmawiać, ale nadal nie rozumiem, czego ode mnie chcesz. Po co w ogóle przyszedłeś? – spytałem.

– Kramer, co ty odpierdalasz? – Zaczął ostro. – Skończ z tymi głupotami, bo ludziom się to nie podoba.

– Chciałeś powiedzieć, tobie. – Odciąłem się. Puścił moją uwagę mimo uszu.

– Ian już był, próbował z tobą po ludzku rozmawiać, ale widzę, że ty dalej swoje.

Zaśmiałem się, choć za tę jego bezczelność powinienem zdzielić go po pysku.

– Naprawdę, Züv, musiałeś wysługiwać się swoim kundlem? Straszyć Maję? A teraz co, zebrałeś się w końcu na odwagę?

– O czym ty mówisz, Kramer? – odparł, udając zdziwienie.

– A co, mam uwierzyć, że zrobił to za Twoimi plecami? Wszystko mi powiedziała.

Machnął ręką, jakby to była sprawa bez znaczenia.

– Kramer, ja nie przyszedłem o tym rozmawiać. Dorośnij i skończ z tymi głupotami, bo to już nie przystoi w twoim wieku. Pomyślę jeszcze, że jesteś zwyczajnie głupi.

– Myśl sobie, co chcesz – odparłem, strzepując z koszuli bardziej uparte okruchy, które uczepiły się jej jak rzepy. Nie miałem zamiaru tracić na niego ani chwili więcej. Czekało nas sporo roboty, a dzień wstawał piękny i rześki. Lubiłem takie poranki. Nie chciałem, żeby ten dupek zatruwał mi je swoją obecnością. Wyszedłem i rozmyślnie potrąciłem go łokciem, przechodząc obok.

– Pożałujesz, Kramer! – krzyknął za mną. – To się źle skończy.

Parsknąłem śmiechem. Züv, ten chłopaczyna, niedorostek, wieczny gówniarz, groził mi? Odwróciłem się w jego stronę.

– No dobrze. Tym razem postraszyłeś mnie osobiście. Brawo.

– Nie wiem, co sobie uroiłeś w tej chorej głowie, Kramer – bo musisz być chory, żeby tak pierdolić – ale zrozum, że ja ci nie grożę. – Uśmiechnął się łagodnie, lecz złośliwie. – A teraz już wracaj do swoich zajęć, skoro tak ci do nich spieszno. Rozmowa skończona. Żegnam.

Parsknąłem. Co za bufon. Zawsze musiał mieć ostatnie słowo, to niech ma i tym razem – pomyślałem – i niech spierdala.

 

Kilka chwil później wszedł stary, uwalany smarem. Kiwnął głową na mapę.

– Zbieraj się, młody – powiedział. – Jedziemy.

Podniosłem arkusz za rogi i delikatnie strzepnąłem z niego okruchy, po czym złożyłem ostrożnie, tak, jak mnie poinstruował. Wyszliśmy na nabrzeże.

– Czego chciał kolega?

– Nie podoba mu się, że Ci pomagam budować…

– Nie podoba mu się – powtórzył. Zerknął w kierunku miasteczka, jakby w jego dziwnym mózgu uruchomiły się stare, prawie zatarte wspomnienia.

– Też im się nie podobało, jak zaczynałem.

Spojrzał na mnie, i ścisnął za ramię, zadziwiająco mocno.

– Potrzeba siły, żeby robić to, co robimy.

Poczułem ukłucie niepokoju, które rozeszło się zimną falą po moich mięśniach i kościach, promieniując od wnętrza jego dłoni.

– Jestem silny – odparłem.

Wyswobodziłem rękę z bolesnego uścisku.

– Może chcesz jeszcze wrócić do kolegów? – spytał. – Zastanów się.

– Nie, nie chcę.

Weszliśmy do samochodu. Stary odpalił silnik, i ruszyliśmy. Jechaliśmy przez chwilę w milczeniu.

– Zabawa się kiedyś skończy – odezwał się po krótkiej przerwie.

– Nie rozumiem.

Uśmiechnął się łagodnie.

– Rozumiesz.

– Nie, wcale nie rozumiem.

Przeszył mnie swoimi jasnymi, błękitnymi oczyma. Poczułem, jakby w ułamek sekundy przejrzał mnie na wylot i obnażył wszystkie zakamarki mojej duszy – także te najbardziej wstydliwe i najciemniejsze, do których nawet ja sam nie miałem wstępu.

– Decyzje rodzą konsekwencje, Kaj. Zawsze. Takie, czy inne. Zrobienie czegoś, lub nie zrobienie – wszystko rodzi konsekwencje. Nie unikniesz ich. Prędzej czy później, będziesz musiał je ponieść.

Stary zamilkł na chwilę. Ściął brawurowo ostry zakręt, w ostatniej chwili omijając łasicę, która nagle wyskoczyła z sosnowego zagajnika. Pod kołami rozległ się trzask łamanych gałęzi.

– Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać.

Spojrzałem na niego z wyrzutem.

– Podjąłem już decyzję.

– Podjąłeś decyzję. Zobaczymy…

 

Nie odzywaliśmy się przez dalszą drogę. Jego zwątpienie boleśnie ukłuło mnie w serce. Prysł czar świeżego poranka. Poczułem, że wszystko znowu stanęło w miejscu, jakby wzbronił mi wstępu do rzeki życia, w której tak bardzo pragnąłem się kąpać.

 

Minęliśmy zarośniętą wioskę. Karl skręcił w bok i po nieco łagodniejszym, częściowo zarośniętym stoku, zaczął wjeżdżać na grzbiet zasypującej ją wydmy. Wóz jęczał, wspinając się z mozołem, rwał kępy rzadkiej trawy i sypał piachem spod kół jak niesforne dziecko, lecz kiedy już znaleźliśmy się na górze, poszedł jak przecinak. Popędziliśmy w dół, po lekko pochyłej pustyni, równej niemal jak stół, na kolejną łąkę, dziką i bujną, porosłą ostami, barszczem i monstrualnie wysokimi trawami. Mknęliśmy starą, zarośnięta drogą, rozcierając kołami na miazgę liście i gałęzie odrastających roślin. Ściany wysokiego na kilka metry, zielonego tunelu, w odwecie chłostały karoserię.

Z czasem łąka poczęła rzednąć, i dalej już nieliczne tylko, ostre trawy nieregularnymi kępami porastały jasne wydmy. Spod mas sypkiego, białego piachu miejscami wystawały ubite warstwy żółtawej, porowatej ziemi. Ścieżka wrzynała się coraz głębiej w coraz wyższe pagórki, aż w końcu zamknęła nas w ciasnym wąwozie o ścianach z wielobarwnego i wielowarstwowego piaskowca. Ponownie dał się słyszeć stukot betonowych płyt pod kołami. Droga wyprowadziła nas na brzeg.

 

Spojrzałem przez okno, na morze, które jakieś dwadzieścia metrów niżej biło w pionowy klif, wściekle bryzgając pianą. Nic nie dzieliło nas od przepaści, choćby prowizoryczne barierki. Spękane, betonowe płyty jezdni chyliły się niebezpiecznie ku morzu. Stary dodał gazu. Silnik zawył, wskazówka prędkościomierza przekroczyła dziewięćdziesiątkę, zbliżyła się do setki, szła dalej. Wstrzymałem oddech. Trzęsło nami, jakby wóz miał się za chwilę rozpaść. Przelecieliśmy nad kilkoma wyrwami w drodze. Bałem się nawet myśleć, co by było, gdyby samochód wpadł w którąkolwiek.

Wreszcie, ku mojej uldze, na powrót wjechaliśmy w głąb mierzei. Znów pędziliśmy w dół. Ląd stawał się coraz szerszy, aż w końcu połyskująca tafla morza zupełnie zniknęła nam z oczu. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na tak rozległej ziemi. Wrażenie było niesamowite, jakbym był w innym świecie. Pomyślałem wówczas, że chyba rozumiem, dlaczego Züva tak bardzo ciągnęło do Sanny. Z dala od morza, którego fale swym nigdy nie milknącym szumem wyznaczały rytm życia i śmierci, człowiek mógł odnieść wrażenie, że istnieje jakiś świat i czas.

 

Zatrzymaliśmy się nagle pośrodku pustkowia. Byliśmy naprawdę daleko, poza granicami wszelkiej cywilizacji. Stary wysiadł, trzasnął drzwiami i przywołał mnie gestem. Zeskoczyłem w miękki piasek, z miejsca grzęznąc w nim po kostki.

– Zdejmij buty – poradził.

Idąc za jego radą, ściągnąłem trampki, wysypałem z nich chyba wiadro piasku i wrzuciłem je na pakę. Czekając na mnie Karl wyjął lepką kulkę tytoniu ze śmierdzącego, skórzanego woreczka i zaczął żuć. Spojrzał w moją stronę, i upewniwszy się, że jestem gotowy do drogi, ruszył. Od samego początku narzucał zabójcze tempo, tak, że ledwo byłem w stanie za nim nadążyć. Przed nami, jak okiem sięgnąć, rozciągało się suche, piaszczyste morze. Wiatr hulał po jego pofałdowanej powierzchni, formując ją w regularne, faliste wzory.

– Hej, czekaj – zawołałem. – Czemu idziemy, a nie jedziemy? Będziemy te kamienie dźwigać?

– Dzisiaj nie idziemy po kamienie – odparł, nie odwracając się ani nie zwalniając kroku. Zdawał się tajemniczym sposobem ślizgać po powierzchni piasku, choć ja zapadałem się z każdym krokiem i sporo wysiłku musiałem włożyć, żeby pokonać rosnący opór.

– Człowieku, czekaj, jak ty to robisz?

– Chodź – ponaglił. – Nie myśl za dużo. Przyjdzie z czasem.

Szliśmy w milczeniu przez dłuższą chwilę. Stary odezwał się ponownie.

– Dzień przerwy dobrze nam zrobi, a taki spacer jest zdrowy. Pomaga utrzymać ciało w odpowiedniej formie. Musisz je hartować. Nasza praca nie jest lekka, wymaga nie tylko hartu ducha, ale i silnego, a przede wszystkim wytrzymałego ciała.

 

Po jakimś kwadransie stary zatrzymał się, i gestem podniesionej ręki polecił mi, żebym zrobił to samo. Bogu dzięki – pomyślałem – bo jeszcze chwila, a wyplułbym płuca. Krajobraz przed nami nie zmienił się jednak. Jeśli już, to nieznacznie. Nie rozumiałem, na co czekamy. Rozejrzałem się, próbując dostrzec jakąkolwiek znaczącą różnicę. Zauważyłem jedynie, że ziemia przed nami zapada się jakby nieznacznie, tworząc płytkie, lecz bardzo długie wgłębienie, prawdopodobnie rozciągające się na całą szerokość mierzei. Nie byłem jednak pewien, czy nie jest to osobliwe złudzenie optyczne. Gdzieś daleko, gorące powietrze załamywało światło, tworząc miraże jezior. Za nimi z kolei wyrastała kolejna wysoka wydma.

 

Stary zdjął plecak. Wyrzucił z niego cztery płaskie kawałki zaokrąglonej na rogach sklejki. Na środku każdej deszczułki przyklejona została wkładka, wyrwana zapewne z buta, i opleciona parą pasów mocujących, od wewnątrz pokrytych miękką wyściółką.

– Załóż – polecił.

– Po co? – spytałem, domyślając się jednak, w jakim celu.

Wzruszył ramionami i zachichotał. Śmiech przeszedł w kaszel.

– Nie chcesz, to nie. Jak uważasz…

Doświadczenie nauczyło mnie, że mądrze jest go słuchać, tak więc spełniłem polecenie.

Wyjął mapę i przez chwilę przyglądał się nakreślonym na niej symbolom.

– Tam idziemy – powiedział, wskazując palcem przed siebie. – Ty krok w krok za mną.

 

Wypatrywaliśmy znaków, które zostawił. Czerwonych flag. W praktyce – tyczek z zatkniętymi na szczytach, poszarpanymi, spłowiałymi szmatami, chaotycznie podrygującymi na wietrze. Część z nich przechyliło się znacznie, niektóre całkiem zniknęły w piasku, tak, że stary musiał nieraz stawać i orientować mapę. Patrzył w skupieniu na wzory, której wcześniej na niej nagryzmolił. Piasek był mokry i grząski, miejscami woda podchodziła tuż do powierzchni i zrozumiałem, że musiałem te rozległe bajora brać za słoneczne miraże. Z bliska były prawie niezauważalne, dopiero z pewnej odległości i pod pewnym kątem słońce odbijało się od ich połyskliwej powierzchni.

 

– Kiedyś prowadziła tędy normalna droga… – zaczął Karl, wzdychając – …Ale w końcu szlag ją trafił, jak wszystko.

Domyślałem się, że musiał przechodzić przez to zdradliwe, piaszczyste bagno wiele razy. Przystanął, spojrzał jeszcze raz na mapę, zachmurzył się.

– Myślę, że możemy obejść się bez niej. – Złożył arkusz i wcisnął do kieszonki plecaka.

Spojrzałem na niego pytająco.

– Wszystko się ciągle zmienia – kontynuował. – Pływamy w chaosie, Kaj. Nie da się go okiełznać, ani przewidzieć jego poruszeń. Po prostu chodź za mną.

 

Po długiej i męczącej przeprawie przez grząskie piaski czekała nas jeszcze mozolna wspinaczka na wysoką wydmę, powoli zasypującą bagno. Byłem już naprawdę zmęczony, więc wlokłem się powoli. Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Zakopywałem się w piachu, który strumieniem leciał w dół, ledwie tylko dotknąłem stoku wydmy. Na domiar złego, słońce grzało już naprawdę ostro. Pot lał się ze mnie strumieniami, leciał do oczu. Zdawało mi się, że nie posuwam się ani o krok do przodu.

Spojrzałem w górę. Rozgrzane, jarzące się bladoniebieskim żarem niebo oślepiało mnie, ale zdołałem ujrzeć wyraźnie odcinającą się na jego tle ciemną sylwetkę starego. Nie miałem pojęcia, jaka tajemna siła go napędzała, ale zdawał się być jakby ciągnięty na sznurku. Musiał być, bo przecież to niemożliwe, żeby wspinał się tak żwawo, z taką szybkością.

W końcu dowlokłem się jednak na samą górę i padłem na piasek, ciężko dysząc.

– Wody…

Jeszcze wchodząc, zaplanowałem, żeby zwyzywać go od najgorszych, ale po wszystkim już nawet na to nie miałem siły.

 

Karl rzucił mi butelkę. Pilnował, bym nie pił zbyt łapczywie. Zdążyłem się już przekonać, że śmiertelnie poważnie traktuje swoją dziwną obsesję. Tłumaczył mi nawet, jak to działa, dlaczego mógłbym umrzeć, gdyby moje przegrzane narządy przyjęły nagle zbyt dużo zimna, ale nie byłem w stanie zrozumieć tego dziwnego mechanizmu. Jego umysł poruszał się dziwnymi ścieżkami i wątpiłem zresztą, by ktokolwiek mógł za nim nadążyć. Miałem wątpliwości, czy nie zapędza się już w niebezpieczne rejony szaleństwa.

 

Stary nie pozwolił mi odpocząć, ponaglał. Wstałem z trudem, zmuszając do pracy obolałe nogi i ręce, które nie bardzo chciały mnie słuchać. Chciałem poprosić, żeby się nade mną zlitował, ale widok, który ujrzałem, wprawił mnie w konsternację i zaniemówiłem.

Przed nami rozciągał się olbrzymi, pusty plac budowy. Porzucone maszyny, rdzewiejące samochody, kontenery, beczki, olbrzymie rury, rozsypujące się rusztowania, stosy betonowych prefabrykatów, niektóre o przedziwnych, niezrozumiałych kształtach – wszystko to tonęło w piasku, zasypywane, smagane słonym wiatrem. Gdzieniegdzie, w zagłębieniach, widać było jeszcze fragmenty spękanych, betonowych dróg, które niegdyś musiały pokrywać to miejsce gęstą siatką. Piasek wciskał się, wlewał wszędzie – do środka zabudowań, przez popękane ściany i strzaskane okna; do kabin gigantycznych ciężarówek. Gdy mijaliśmy jedną z nich, zobaczyłem w środku ścierwo, opięte obrzydliwie wyschniętymi, popękanymi łatami twardej skóry, zakonserwowanej przez suche, słone powietrze. Zeszmacone, wypłowiałe szczątki ubrań upiornie łopotały na wietrze. Puste, wyschnięte oczy uświadomiły mi dopiero, że to coś – ten przedmiot, martwe zwierzę, sucha laleczka – było człowiekiem. Przeszedł mnie dreszcz grozy i obrzydzenia.

– Hane – zaczął stary. – Dobry chłopak był, ale głupi jak but.

– Znałeś go? – zdziwiłem się.

– Całkiem dobrze.

– Ale.. Co to wszystko znaczy? Po co mi to pokazujesz?

Karl machnął ręką.

– Nie, nie po to idziemy. Dawne czasy, przeszłe życie… Czasami mam wrażenie, że zupełnie inny świat.

– Ale co tu się stało?

Stary prychnął.

– To samo, co wkrótce spotka wasze żałosne miasteczko.

– Ale czemu ten człowiek umarł tam, w samochodzie? – spytałem zdumiony. – Tego nie rozumiem.

– Co tu rozumieć? – uśmiechnął się. – Pogrzebiesz trochę w piachu, a znajdziesz więcej zasypanych niedowiarków.

 

Szliśmy dalej, wąskim i wysokim nasypem, prowadzącym nas między olbrzymimi basenami wypełnionymi rdzawobrązową wodą, na powierzchni której kłębiły się formacje wściekle zielonej, lekko fosforyzującej piany. Ostra woń spieczonego metalu, kwasu i zgnilizny uderzyła mnie w nozdrza.

Wszystko to było zbyt dziwne i niezrozumiałe, bym mógł jakkolwiek to przyswoić, ale nie chciałem więcej wypytywać Karla. Nie miało to sensu, skoro nie chciał mówić o swoim nieprawdopodobnym, przeszłym życiu. Wiedziałem za dobrze, że nie puści farby, jak nie będzie chciał. Pod tym względem on i Züv byli zadziwiająco podobni.

 

Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym faktycznie wszystko się kończyło; wszelka cywilizacja, jakiekolwiek ślady ludzkiej działalności. Poczułem to w jakiś szczególny, nie do końca zrozumiały sposób i byłem pewien, że tym razem się nie mylę. Kres wszystkiego. Dzicz, jak okiem sięgnąć, Groźna i piękna.

Ze szczytu wydmy spoglądaliśmy na mierzeję, która ciągnęła się po horyzont. Porośnięta lasem, poprzetykana wydmami, meandrowała chaotycznie, póki nie zniknęła w błękitnej mgle, nie zlała się z niebem. Przysypywany masami piasku las wysychał, a potem odrastał tam, gdzie przeszły już piaszczyste monstra. Śmierć i odrodzenie, odwieczny cykl życia. Z pozoru nadmorski las jakich wiele, ale jego ogrom onieśmielał, a świadomość tego, że nigdy jeszcze nie stąpała po nim nigdy ludzka stopa, sprawiła, że w moich oczach zmienił się w jakiś tajemniczy, dziki twór, żyjący własnym życiem.

– Minęliśmy najdalszy punkt. – odezwał się stary.

– Tam już nic nie ma, prawda?

Karl zamknął oczy i uśmiechnął się.

– Wsłuchaj się, a może usłyszysz wycie jego dzikiej duszy.

Poszedłem za jego radą. Świat rozpłynął się w świetlistej czerni, gdy tylko opadły moje powieki. Z początku dotarło do mnie tylko skrzeczenie mew, później ćwierkanie licznych ptaków, szum wiatru, aż wreszcie usłyszałem to. Śpiew lasu. Nie był to tylko i wyłącznie odgłos wiatru poruszającego koronami drzew. One tańczyły niezależnie od niego, w swoim niezwykle złożonym, matematycznym rytmie. Zdawały się w jakiś tajemniczy sposób komunikować ze sobą. Otworzyłem oczy, żeby móc to zobaczyć.

Setki tysięcy zielonych koron, które z tej wysokości wyglądały jak malutkie, ruchliwe i elastyczne brokuły, poruszały się synchronicznie. Wzorzec ich ruchu był zbyt skomplikowany, by ludzki umysł mógł za nim nadążyć, ale istniał niewątpliwie. Czułem kosmiczny porządek stojący za tym wszystkim.

 

– Chodźmy – odezwał się nagle stary.

– Czekaj…

Nie chciałem stamtąd iść. Czułem, jak przenikał mnie wiatr, jak wchodził przez moją klatkę piersiową, otwierającą się na przestrzeń. Wdychałem bryzę, ciągnącą od morza. Zdało mi się, że mógłbym polecieć, stopić się z tą przestrzenią, stać się wiatrem, dotykać drzew, piasku, całego świata. Niczego bardziej nie chciałem w tamtej chwili.

– Nie myślałeś kiedyś, żeby się tam osiedlić? Zbudować sobie domek z bali, wieść proste życie, samotne, ale spokojne? – spytałem.

– Myślałem.

– To czemu tego nie zrobiłeś?

– Nie lubię uciekać.

Wyjął kolejną brązową kulkę tytoniu i zaczął żuć.

– Chodź – ponaglił. – Już czas.

 

* * *

 

Była piąta dwadzieścia osiem, kiedy się obudziłem. Spojrzałem na budzik, który jeszcze nie zdążył zadzwonić. Od jakiegoś czasu przestawiłem się już całkiem na nowy rytm dobowy i musiałem przyznać, że było mi z tym dobrze. Zamieszkałem u Karla. Do przybudówki, w której urządziłem sobie pokój, wstawiłem materac. Prócz niego miałem jeszcze tylko kilka osobistych rzeczy – ubrania, szczoteczkę do zębów i kilka książek, do których lubiłem wracać. Okazało się, że tak naprawdę nic więcej do życia nie trzeba. Poczułem się zdecydowanie lepiej, lżej, zostawiając za sobą balast, który towarzyszył mi przez całe dotychczasowe życie – zwłaszcza zaś Züva i jego towarzystwo.

Co innego z Mają. Chciałem z nią być – bez dwóch zdań – ale nie miałem pewności, czy ona chce tego tak samo mocno. Wiedziałem, że jej uczucia względem mnie nie uległy zmianie, ale pojawiła się kwestia zamieszkania razem i nikt z nas nie wiedział, co dalej z tym robić, jak z tego wybrnąć. Dokąd w ogóle zmierzamy? Ja wiedziałem, czego chcę, ale czułem, że na jej sercu kładł się coraz dłuższy cień. Cóż – pomyślałem tamtego ranka – załatwimy to jakoś. Przebrniemy przez to. Rozwiązanie przyjdzie samo. Musi przyjść.

 

Wyszedłem z magazynu i skierowałem się w stronę baraku Karla. Drzwi były otwarte. Pomyślałem, że znów opóźni nas usterka auta. Pickup miał swoje lata i stary nieustannie musiał przy nim grzebać, coś łatać, naprawiać, spawać. Światło było zgaszone, więc siedział pewnie w garażu. W przeciwnym razie dopijałby o tej porze herbatę i czekał już tylko na mnie.

 

Zanim zdążyłem zapalić światło, wdepnąłem w lepką kałużę. Poczułem charakterystyczną, nieco metaliczną woń i momentalnie zakręciło mi się w głowie. Bolesny skurcz wykręcił moje jelita, a ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Zrobiło mi się duszno.

Wyskoczyłem na zewnątrz, żeby nie zemdleć. Nogi ugięły się pode mną, aż musiałem się oprzeć o ścianę. Wciąż jednak dusiłem się, a w oczach ciemniało coraz bardziej. Uświadomiłem sobie, że oddycham zdecydowanie za szybko i za płytko. Spróbowałem więc uspokoić się, zaczynając od oddechu, tak jak uczył mnie Karl. Pomogło, ale nadal czułem dreszcze i nudności.

Wiedziałem, że za chwilę będę musiał tam wejść, zapalić światło… Zobaczyć to, czego tak bardzo obawiałem się ujrzeć.

 

Leżał martwy na posadzce, w kałuży krwi, której było tak dużo, że podciekła już do progu. Twarzą do ziemi. Jego jeansowa naciągnęła czerwienią, a w plecach ziało mrowie wąskich, obrzydliwie czerwonych dziur. Poczułem, jak coś we mnie wzbiera, jak z najgłębszego dna dobywa się niepowstrzymana fala zwierzęcego szlochu. Przypadłem do niego – a raczej do ciała, bo Jego już tam nie było – i wyłem. Moje buty, spodnie, koszula – wszystko namokło od jego krwi.

Odwróciłem ciało, żeby zobaczyć jego twarz, ale natychmiast odskoczyłem, nie mogąc znieść jej widoku. Była po prostu martwa. Nieodwołalnie, potwornie martwa. Zniknął ten blask, który zawsze zdawał się rozświetlać od środka jego ogorzałą skórę, i pozostała tylko maska wypełniona mięsem i kośćmi, uwłaczająco organiczna. Przykryłem ją kocem.

– Ojcze – chlipałem. – Tak, bo byłeś mi ojcem… Nie ten zapijaczony knur, którego nigdy nie było. Ty byłeś. Ty… Byłeś mi…

Nie zdołałem powiedzieć nic więcej, bo gwałtowne fale szlochu przetoczyły się po mnie, tak ja morze podczas sztormu przewalas się po plaży.

 

Wiedziałem, kto to zrobił. Och, jakże okrutnie się pomyliłem, sądząc, że Züv rzuca słowa na wiatr. Zbagatelizowałem go, a teraz Karl nie żył – przeze mnie. Jego kompania? Mogli o wszystkim wiedzieć, może mu nawet pomogli? Całkiem prawdopodobne, bo nie sądziłem, by złoty chłopiec był w stanie poradzić sobie samemu. Stary dysponował zasobami witalności, którymi mógłby obdarzyć kilku mężczyzn. Był też niebywale krzepki. Z drugiej strony, Züv mógł go podejść od tyłu – to byłoby w jego stylu. Karl leżał twarzą do dołu, a w pokoju nie widziałem żadnych śladów walki. Rzuciłem okiem na otwarte drzwi. Wyglądało na to, że nie było także włamania.

Poczułem, jak oprócz rozpaczy wzbiera we mnie gniew. Wiedzieli. Wszyscy ci dobrzy ludzie w miasteczku, który izolowali go, naśmiewali się, grozili mu niegdyś, zanim dali sobie spokój. Wszyscy oni, cała ta swołocz – jak by ich sam Karl określił – dała ciche przyzwolenie na mord. Pragnęli jego śmierci. Nie miałem pojęcia skąd, ale wiedziałem to. Byłem też pewien, że ten skurwysyn Züv nie odpowie za swoją zbrodnię. Jego rodzice, ich koneksje, majątek, koperta gotówki wręczona tu i ówdzie, być może jakaś pogróżka, pobicie, jeśli zajdzie konieczność – wszystko to stanie się jak gruby mur chroniący go przed konsekwencjami. One i tak przyjdą – powiedziałby stary – Nie martw się. Tak, Karl – ale ty już nie żyłeś, a ja, zobaczywszy Cię wtedy leżącego na podłodze, przestałem wierzyć w Twoją nieomylność. Zostałem z tym wszystkim sam.

 

* * *

 

– Kaj! – usłyszałem znajomy głos. – Kaj, zaczekaj proszę. Porozmawiaj ze mną.

Było w nim błaganie, przesycone smutkiem tak głębokim, że czułem, jak ściska mi się serce. Przystanąłem. Kamień ciążył niemożliwie i ciężko było znaleźć taką pozycję, w której jego ciężar nie rozgniatałby mojego barku na miazgę. Ból był do zniesienia, póki szedłem swoim miarowym tempem, ale zatrzymać się było trudno. Słońce grzało, pot ciekł mi do oczu. Chciałem się do niej odwrócić, ale zrozumiałem, że nie dam rady. Podjąłem więc marsz na koniec kładki, mając nadzieję, że ona nie zrozumie tego nieopatrznie i nie odejdzie. Też chciałem z nią porozmawiać. Och, jakże chciałem. Kochałem ją, z każdym dniem coraz mocniej.

– Kaj! – zawołała tuż za moimi plecami, kiedy głaz z głośnym pluskiem wpadł już do wody. Odwróciłem się. Łzy, które ciekły po tej twarzy, tak umiłowanej przeze mnie, oraz fakt, że ja sam byłem ich powodem, sprawiły, że coś we mnie stopniało. Przytuliłem ją, mocno, i poczułem ciepło na policzkach, a później, w całym ciele, dreszcz gorączki. Mój bezmyślny penis zesztywniał, wprowadzony w błąd bliskością jej ciała.

 

Usiadła na chodniku, obok mnie. Patrzeliśmy na morze.

– Nie musisz tego robić – zaczęła.

– Czego, Maju?

Spojrzała na mnie z lekkim gniewem.

– Tego. Dobrze wiesz, o czym mówię. Nie przyszłam grać z Tobą w kotka i myszkę.

– Mi się zdaje, że muszę – odparłem.

– Nic mu nie jesteś winien, Kaj. To nie była Twoja wina. Oboje doskonale wiemy, kto za tym stał… Kto…

– Zabił go.

– Tak – przełknęła ślinę – zabił go.

Spojrzała mi w oczy. Widziałem jej miłość, która kiedyś kazała mi od niej uciekać, lecz teraz płynęła między nami bez przeszkód, jak prąd elektryczny. Znów zacząłem płakać, aż zrobiło mi się wstyd, nawet przed nią, że tak łatwo i tak często się rozklejam. Raz za razem. Tama jednak pękła, i nic już nie mogłem na to poradzić.

– Wciąż możemy uciec, Kaj – podjęła, trzymając mnie za ręce. – Z dala od tych podłych, okropnych ludzi.

– Dokąd, Maju? Do tej Sanny, o której tyle słyszałem?

– Nie – skrzywiła się. – I nie musisz być złośliwy. W drugą stronę. Tam, gdzie mi opowiadałeś, że jest tak pięknie. Obiecałeś mnie tam zabrać, pamiętasz? Na tę wielką wydmę, z której widać dziki las. Moglibyśmy wybudować tam dom, żyć z dala od nich…

– Maja, proszę Cię. To przecież bajki. Dziecinada. Nie mówisz chyba poważnie?

Wstałem, i ruszyłem ku nabrzeżu po kolejny kamień. Miałem jeszcze pół przyczepy do wytargania, a wiedziałem, że przerwy mi nie służą. Nie jest mądrze je robić, lepiej załatwić całą robotę za jednym zamachem. Maja pobiegła za mną.

– To w drugą stronę, Kaj – nie dawała za wygraną. – Tak daleko, aż miniemy Sannę, wszystko, co choćby przypomina nam o tym, co tu się stało. Wszystkich ludzi. Aż dojedziemy tam, gdzie będzie inaczej, gdzie nie będziemy mieli przeszłości i zaczniemy żyć od nowa. Tego chcę, Kaj. Chcę żyć z Tobą, ale widzę, że Cię tracę, i nie wiem, co mam zrobić, żebyś wrócił. Wróć do mnie, proszę. Spójrz na mnie.

Obejrzałem się, przystanąłem na chwilę.

– Nie można uciec. Ja nie mogę. Nie potrafię Ci tego wytłumaczyć, ale… Po prostu nie mogę.

Podjąłem marsz i z każdym krokiem czułem rosnący ciężar w sercu, a za mną, tam, gdzie stała Maja, zdawało się rozszerzać coś czarnego i strasznego. Wszystko stało się ciężkie – cóż, może takie było od zawsze. Przytłaczał mnie świat, przytłaczało niebo, z którego lał się żar. Nieznośny był ciężar kamieni i gruzu, które martwy Karl zostawił mi do dźwigania. Nieodwołalność śmierci, bezsens świata i okrucieństwo zamieszkujących go człekokształtnych kukieł – wszystko to było ponad ludzkie siły. Tak wiele bólu, a tak mało miłości. Tak wiele bestii, i tak mało ludzi… I nieskończona ilość kamieni, którymi trzeba było zasypać otchłań morza.

 

* * *

 

Śniło mi się, że ukończyłem ścieżkę. Nie wiem, jak, ale nie było to ważne, skoro była gotowa. Nie zbudowałem jej jednak z kamieni, a z masywnych, betonowych płyt, połączonych bardzo dokładnie. Wiedziałem co prawda, że nie dysponowałem środkami ani materiałami, które uczyniłyby takie przedsięwzięcie możliwym, ale sny rządzą się swoją logiką, więc stała tam – doskonale równa, prowadząca w nieskończoność.

Przewodziłem bandzie obdartusów, kloszardów, którzy tłoczyli się trwożliwie, idąc krok w krok za mną. Zbijali się w jedną struchlała, drgającą, i śmierdzącą masę. Kobiety z popłakującymi dziećmi na rękach, kaszlący starcy, a bezpośrednio za mną Maja i towarzystwo Züva. Wszyscy byli odrapani, brudni, żółci, jak żywe zwłoki. Patrzenie na nich, zwłaszcza na moją dziewczynę, tak ohydnie odmienioną, sprawiało mi niemal fizyczny ból.

Ludzki potok był niebywale długi, ciągnął się przez setki metrów, może kilometry. Dość, że nie widziałem końca. Nie mogłem jednak zaprzątać sobie tym głowy, musiałem odważnie kroczyć na przód i prowadzić ich – aż na drugi brzeg. Kto wie, gdzie on był?

Walczyłem z morskimi potworami, które poczuły zapach ludzkiej skóry i zapałały żądzą krwi. Oślizgłe, blade, nieco człekokształtne rybo-płazy wdrapywały się na ścieżkę. Spody ich płetwiastych kończyn działały jak przyssawki, a z szczątkowych palców wystawały ostre, zakrzywione pazury, półprzezroczyste, pulsujące czerwienią. Mniejsze stworzenia rozgniatałem butem. Były elastyczne, sprężynowały, i musiałem włożyć sporo wysiłku, żeby przebić ich śliską, grubą skórę. Wówczas wylewała się z nich białoczerwona breja śmierdzących wnętrzności. Większe maszkary stawały na dwóch tylnych łapach i próbowały rzucać się na mnie – ja zaś przebijałem oszczepem ich serca, widoczne przez bladą skórę, i ścierwa strącałem do wody. Ich fale napływały, wciąż od nowa, a ja niezmordowanie czyściłem ścieżkę, by strwożona ciżba mogła poruszyć się choćby kilka kroków naprzód.

Co raz słyszałem gdzieś z tyłu rozpaczliwy krzyk matki, której jeden z tych potworów porwał niemowlę, by na jej oczach urwać mu małe rączki i nóżki i pożreć, gdy jeszcze żyło. Okrucieństwo tych istot było niewyobrażalne, a ja, kierowany ślepą furią, deptałem, kopałem i dźgałem, byleby tylko unicestwić to plugastwo. Wysiłek zdawał się jednak nie mieć końca. Ścieżka rozmywała się na horyzoncie w kolorze niezdrowej żółci, a fale potworów napływały, jedna za drugą.

Szliśmy wiele dni, tchórzliwi ludzie wątpili, jęczeli, krzyczeli, dyskutowali, próbując mi wyperswadować dalszą drogę. Doprowadzali mnie tym do szału, bo przecież zawrócić było niepodobna, co wciąż od nowa musiałem im tłumaczyć. Wzbierała we mnie złość na tych idiotów, i chęć, by jednostki siejące zwątpienie rzucić na pożarcie potworom, gdy…

 

* * *

 

Obudził mnie łomot. Zerwałem się momentalnie i od razu oprzytomniałem. Skoczył mi puls, adrenalina uderzyła do głowy i zaraz poczułem, jak żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Intuicja wiedziała już, że dzieje się coś potwornego.

Drzwi z trzaskiem puściły, zanim zdążyłem zapalić światło. Oślepił mnie ostry promień latarki, a zaraz potem poczułem, jak jakiś ciężki przedmiot twardo ląduje na mojej szczęce. Promieniujący, ostry ból rozszedł się jak fala po całej twarzy. Coś ciepłego i lepkiego wypływało mi z ust. Zorientowałem się, że straciłem równowagę i leżę na podłodze. Ponownie oślepił mnie snop zimnego światła. Kolejny cios. Zrobiło się czarno, chociaż świecili mi w oczy. Zakręciło mi się w głowie, w uszach zaczęło piszczeć. Ból wypełnił wnętrze czaszki.

– Starczy już, Ian. – usłyszałem znajomy głos. Dźwięki były stłumione, jakby dobiegały do mnie spod wody. – Gdzie to pierdolone światło?

Zniecierpliwiony głos Saszy, a potem Ian.

– Nie wiem, kurwa, może ten zjeb nie wierzy w elektryczność?

Jakaś krzątanina, jakby siłowanie się, zapasy. Sapanie. Szloch. Przytłumione śmiechy. Krzyk.

Zamarłem.

Znałem ten głos za dobrze. Skurwysyny. Zalała mnie purpurowa fala wściekłości, i nie zważając na ból zgruchotanej szczęki, wstałem i rzuciłem się na kontur postaci Züva, który zdołałem już dojrzeć. Nie dałem jednak rady doskoczyć do niego – pochwyciły mnie dwie pary silnych rąk. Rzucili mnie na podłogę, a kundel Züva przygwoździł butem do ziemi klatkę piersiową, wypychając z niej niemal całe powietrze. Począłem słabnąć i mdleć, kontury obiektów zaczęły się zamazywać, lecz nagle ostry ból szczęki znów dał o sobie znać, przywracając mnie do przytomności.

– Nie uduś go teraz, popsujesz całą zabawę.

Maja rozdarła się szlochem. Moje serce zaczęło gwałtownie bić, i poczułem, że zaraz eksploduję.

– Stul dziób, bo ci poszerzę uśmiech, szmato.

Zimny, dziewczęcy głos. Enike? Nie mogłem, nie chciałem w to uwierzyć. Wrzasnąłem, z całych sił. Mój głos zabrzmiał okropnie, charkliwie. Z ust lała się krew. Dużo krwi. Za dużo.

– Mogę mu chociaż połamać ręce? – spytał Ian.

– Nie – Snop latarki po raz kolejny padł na moją twarz. Zuv Zwrócił się do mnie. – To zwykła pizda. Niegroźna. Będzie potulnie patrzeć.

 

W końcu udało im się znaleźć włącznik. Pokój zalało żółte światło nagiej żarówki, niemalże raniąc moje oczy. Przez głowę przetoczyła się kolejna fala ostrego, nieznośnego bólu. Czułem, jak rośnie i pulsuje złamana szczęka, jak ją przeszywa obrzydliwe, wilgotne gorąco.

Ujrzałem Maję – w samej nocnej koszuli, poszarpanej i zdartej z ramion. Jej obnażone, blade piersi. Wyziębiona, posiniaczona, krwawiąca, zaszczuta. Lewe, przekrwione oko zapadało się niemal w masie obrzydliwej, zaczerwienionej opuchlizny. Łzy, które ciekły jej z oczu, spłukiwały krew z podrapanej twarzy, mieszały się z nią.

Okręcili ją sznurem w pasie, ręce związując z tyłu. Za nią, po ziemi ciągnął się długi powróz na którym zapewne pędzili ją przez miasto, jak zwierzę, przechodząc przed oknami wszystkich tych dobrych ludzi. Nikt ich nie powstrzymał, może nikt nawet nie odważył się zaprotestować…

Próbowałem wstać, podejść do niej, ale Ian natychmiast spacyfikował mnie silnym kopnięciem w żebra. Straciłem oddech, moje ręce i nogi rozjechały się, i padłem twarzą na ziemię. Ból zgruchotanej szczęki obezwładnił mnie do reszty. Usłyszałem, że wyję obrzydliwie, jak zdychający pies. Nie od razu dotarło do mnie, że to ja wydaję ten okropny jęk.

Maja drgnęła i chciała wrzasnąć, ale powstrzymała się. Enike, zimna i zła, trzymała ją z tyłu w żelaznym uścisku, ciągnąc za długie, złote włosy. W jej drżącym ręku błyszczał nóż, a pod nim nerwowo ślizgała się grdyka Mai.

 

Züv podszedł do mnie powoli. Jego brązowe, lakierowane buty były idealnie wręcz czyste – podobnie jak doły uprasowanych w kant spodni.

– Musiałeś się kurwa uprzeć, co, Kramer?

Chciałem powiedzieć, żeby się pierdolił, ale zdołałem wydać tylko zbolały jęk.

Kucnął, żebym mógł widzieć jego twarz. Pryszcze zniknęły. Złoty chłopiec uśmiechał się z zadowoleniem, spokojnie. Kąciki jego ust nie drgały, a rysy twarzy zdawały się być przyjemnie wygładzone. Membrana dawno pękła i wyglądało na to, że skurwielowi wyszło to na zdrowie.

– Nie planowałem go zabijać – powiedział spokojnie. – Szkoda, że nie posłuchałeś mnie od razu. Nie potrzebowalibyśmy tego wszystkiego.

Machnął ręką, zapewne wskazując swoją szajkę i zmaltretowaną Maję. Nie widziałem dobrze, wzrok mi się mglił. Züv wstał, jego straszna, beznamiętna twarz zniknęła mi z oczu.

– Na ziemię ją, tak, żeby widział – rozkazał.

Maja jęknęła. Sasza i Enike zaczęły na nią warczeć.

– Na kolana, kurwo.

– Na kolana, szmato, albo odetnę chuja twojemu kochasiowi.

– Nie, dziewczęta, niech leży, ale uwaga na brzuch. Twarzą obróćcie ją do Kramera. Kontakt wzrokowy jest ważny.

Zastukały podkute buty Iana. Szarpnął dół koszuli Mai, próbując odsłonić jej tyłek i nogi, ale mu nie szło. Zezłościł się, ciągnął, próbując przerwać tkaninę. Szkliste oczy ofiary zdawały się być martwe. Wziął w końcu nóż i jął odkrajać ubranie po kawałku.

– Mówią, że do trzech razy sztuka, ale jeśli dobrze liczę, to te możliwości już wyczerpaliśmy. Mogłeś tego uniknąć, Kramer. Wystarczyło, żebyś dał spokój.

Zgroza ścisnęła moje serce, a pulsujący ból rozsadzał czaszkę. Proszę, błagam, niech to się nie dzieję naprawdę – modliłem się – Boże, spraw, żebym się obudził.

– Nie, nie, nie – wyjęczałem. – Błagam, przestańcie. Zrobię wszystko… co…

Zacząłem kaszleć, wypluwając gęstą, żywoczerwoną krew. Przy okazji zwymiotowałem też całą treść żołądka.

– O kurwa, porzygał się.

Piski i chichotanie dziewcząt, chrapliwy rechot Iana.

– Przestanę. Przysięgam. Możesz mnie zabić… jak…

– Za późno, Kramer. Dostałeś szansę. Teraz patrz. Spróbuj się tylko odwrócić, a poderżniemy jej gardło.

Patrzyłem więc, a w głowie dudniły mi słowa Karla o konsekwencjach moich czynów, i o sile, której potrzeba, żeby iść raz obraną ścieżką. O tym, że trzeba ją mieć faktycznie. Nie, nikt nie mógł mieć tyle siły, i nikt nie mógł przyjąć na barki takich potwornych konsekwencji. Czyich czynów, zresztą?

Pękło mi serce, a potem chciałem już tylko umrzeć.

 

* * *

 

Maja trzyma mnie za rękę. Jej okrągły jak piłka brzuch wyraźnie zarysowuje się pod luźną, kremową tuniką. Zaczęła ubierać się trochę po babcinemu. Zmieniła się. Jej piersi nabrzmiały. Słyszałem, że faceci różnie na to reagują – ja jednak mam ochotę poderwać tę tunikę i wcisnąć się w jej szparkę, choćby teraz. Dziwię się tej myśli, tak niestosownej, teraz, po tym wszystkim, i czuję, jak kutas mi sztywnieje. Niektórych ponoć paraliżuje myśl o dziecku, które dojrzewa tam w środku, ale mój penis zdaje się tym w ogóle nie przejmować, jakby był istotą obdarzoną własnym umysłem.

 

Mieliśmy krótki czas. Spotkaliśmy się kilka razy. Kochaliśmy się, naprawdę. Tęsknię za tymi chwilami. Było ich tak niewiele, ale zostały wypalone na kliszy mojej podświadomości, podobnie, jak widmowy horyzont morza, z którego obrazem rodzimy się i umieramy. Maja przyjmowała mnie, współgrała ze mną, czuła, a to sprawiało, że i ja czułem, po wielokroć mocniej… I te leniwe popołudnia, gdy już po wszystkim patrzyłem na linię jej nagich pleców, głaskaną przez złote słońce. Kiedy wszystko skąpane było w ciepłej, złotej mgiełce – a może sprawił to tylko koktajl hormonów, zalewający mój mózg? Nie, musiało być w tym coś więcej. To nie powstało samoistnie. Wywołałem to przecież świadomie. Dlaczego więc teraz nie potrafię?

 

Züv… Skurwiel, niech zdechnie na najgorszy rodzaj raka. Wyjechał, jak gdyby nigdy nic. Wszyscy wiedzieli, ale złoty chłopiec jest przecież nietykalny. Miotałem się, wyłem, płakałem całe dni, chory z wściekłości, żalu, nienawiści, upokorzenia… A fakt, że to ona, Maja, musiała być tą silną, pocieszać mnie, wyciągać z piekła, sprawiał, że miałem ochotę się zabić.

Zdaję sobie sprawę, że ta niewidzialna rana nigdy się na zagoi, ale mam nadzieję, że w końcu nauczę się z nią żyć i nie będzie doskwierać tak potwornie. Przestanę ją rozdrapywać – bo każda myśl o tym, co się stało, powoduje, że w środku coś się jątrzy, kipi, fermentuje. Boję się, że kiedyś to mnie faktycznie zabije. Że dojrzewa w moim wnętrzu i wyżera organy, tak jak ten dziwny świetlisty brąz pożerał zieleń, kiedy z zamkniętymi oczami siedziałem na chodniku obok starego.

Dlaczego ukarane zostają ofiary, a nie oprawcy? To niesprawiedliwe – chciałoby się krzyczeć, ale po co? Morze stłumi Twój krzyk, a przechodzący ludzie będą Cię kopać i opluwać, jak obrzydliwego, trędowatego psa, solidaryzując się z katem. Niech ma, ścierwo. Za moje grzechy, za moje cierpienie, za ten skurwiały świat.

 

Czasami myślę o tym, w jaki sposób mógłbym zamordować jego ojca. Ze szczegółami. Wiem, że w niczym mi to nie pomaga, ale nieraz zalewa mnie czerwona fala nienawiści, której nie jestem się w stanie przeciwstawić. Porywa moją duszę w jakieś okropne, ciemne i wilgotne miejsce, gdzie wszystko gnije i wówczas przestaję być sobą. Tak, jakby jakiś demon przejmował moje ciało, moje myśli…

Uderzyłbym go młotkiem w głowę. Jak mocno? Czy krzyczałby, czy zemdlał od razu? Jak wiele siły potrzeba, żeby przez czaszkę przebić się do mózgu? Kto wie, może nie mam tyle krzepy, może wpierw by się zatoczył, zakrył ręką krwawiące czoło – jeśli nie trafiłbym w skroń. Nie, nie krzyczałby, a zawył jakoś ohydnie, płaczliwie. Głosem, który nie przystoi dorosłemu mężczyźnie, jest dla niego nienaturalny, a przez to straszny. Dźwięki, które wydaje człowiek świadom zbliżającej się śmierci, muszą być potworne.

Zastanawiam się, czy znalazłbym w sobie dość siły, żeby uderzyć drugi raz. Wówczas, gdy patrzyłby na mnie błagalnym, zaskoczonym wzrokiem. Przypieprzyłbym w szczękę, żeby się nie darł. Tym razem mocniej i celniej. Krew trysnęłaby na lustro – bo przydybałbym go w łazience. Srałby, albo walił konia; nie wiem. Jucha, ciemnoczerwona, niemal brunatna, lałaby się z jego gęby, jak z wiadra, zamazując kształty zgruchotanej szczęki. Świniobicie. Ohydny zapach, kojarzący się ze szpitalem, wypadkiem samochodowym, kiedy, będąc jeszcze dzieckiem, widziałem, jak wwożą na noszach ofiary. Pierwsze zetknięcie z grozą śmierci i ten smród, od którego nicuje się żołądek.

Stary Züva charczałby, jęczał – tak obrzydliwie, że waliłbym go na oślep, byle to tylko ustało, byleby zdechł, jak najszybciej. W łeb. W skroń. W oko – kurwa mać! Wylazłoby na wierch lub rozpłynęło się jak obrzydliwa, smrodliwa galareta, teraz wyciekająca ze sflaczałego, skórzastego worka. Raz jeszcze, i drugi. Padłby na ziemię. Nogi podrygujące w bezwolnych skurczach. Ja dalej walę młotkiem, który grzęźnie w czaszce, w mózgu. Przebiłem się w końcu, i idzie już z górki. Czerwonoróżowa breja na posadzce, ten kształt rozpierdolonego łba, od którego przechodzą ciarki, i krew, tak dużo krwi wypływa spod zgruchotanej czaszki; lepka kałuża podciekła mi już pod podeszwy…

 

Tęsknym wzrokiem patrzę na chodnik Karla. Nasz chodnik. Myślę o głazach, które staczają się powoli, w zielononiebieską głębię, odbijając się od sterty innych kamieni. Zimna woda tłumi ich stukot, spowalnia ruchy. Ja jestem jednym z takich kamieni. Tonę, zapadam się coraz głębiej. Trzymam ze rękę Maję, i ciągnę ją na dno. W jej brzuchu dojrzewa kolejne, bezsensowne życie. To nic. W końcu wszystko ustanie.

Staczamy się.

Stuk, stuk, stuk…

Koniec

Komentarze

Panrebonko, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ok, dziękuję za info. Tak naprawdę zależy mi na jakimś feedbacku, więc jeśli kogoś jednak najdzie ochota, żeby przeczytać i się wypowiedzieć, będę wdzięczny.

– C… Co? – otrząsnąłem się, jakby z letargu, po tym, jak fala tych dziwnych, nowych, niezrozumiałych uczuć przetoczyła się przeze mnie, siejąc w mojej psychice spustoszenie, z którego wówczas nie zdążyłem jeszcze zdać sobie sprawy.

Jeśli on się zająknął, to napisałabym: C-co?

Poza tym otrząśnięcie się z letargu nie jest czynnością gębową. Dałabym z dużej litery.

 

Długie to opko, więc zgrałam sobie na tolino i czytałam wygodnie rozłożona na sofie. To oznacza, że większej łapanki nie będzie, bo nawet jak coś zauważyłam, to nie umiem teraz znaleźć.

 

Mam lekki problem z Twoim opkiem. Przeczytałam pierwszy akapit i pomyślałam: O coś naprawdę dobrego! Rozłożyłam się wygodnie i zaczęłam lekturę. Po chwili pomyślałam nawet, że trochę szkoda, że to opko takie długie, bo zapowiada się piórkowo. Z czasem jednak zaczęłam się lekko irytować. Przeczytałam już prawie jedną trzecią tekstu, a ciągle miałam wrażenie, że jestem na etapie ekspozycji. Zaczęłam się zastanawiać, jak chcesz wyrobić z tym, co masz do opowiedzenia. I faktycznie, coraz częściej wydawało mi się, że przeskoki akcji są zbyt duże, że czegoś tam pomiędzy nimi brakuje.

W ogóle masz powieściowy styl pisania, z długim rozbiegiem, detalami, które dla samej historii nie są istotne. To się fajnie czyta w powieści właśnie. Jako czytelnik wiem, że mam przed sobą jeszcze trzysta czy czterysta stron, więc mam cierpliwość i spokojnie czekam, co autor dla mnie zaplanował. W opowiadaniu tworzy to raczej wrażenie przegadania.

Reader’s Digest wydaje skrócone wersje powieści. Kiedyś spróbowałam coś takiego przeczytać i no coż… nie jest to najlepszy pomysł. I tutaj miałam trochę podobne wrażenie, jakbym czytała powieść poprzycinaną do w miarę akceptowalnej długości. Niestety cierpi na tym fabuła.

Inna możliwość jest taka, że nie potrafisz jeszcze ocenić ile znaków potrzeba Ci na opowiedzenie Twojej historii. Zaczynasz, dobrze Ci się pisze i nagle łapiesz się na tym, że – psiakostka – to opko ma już trzydzieści tysięcy znaków, a nadal jesteś na początku. Ponieważ szkoda Ci skracać, to co już napisałeś, zaczynasz się ograniczać w ciągu dalszym. Pewne rzeczy pomijasz, niedopowiadasz, z pewnych wątków rezygnujesz, choć początkowo chciałeś rozwinąć. Dla przykładu: Na początku Enike obraża się na Zuva, daje mu w pysk i odchodzi. Jej koleżanka wyraża wątpliwość, czy wróci. Pojawia się na końcu, jak gdyby nigdy nic.

Z innych rzeczy, nadal nie wiem, dlaczego ludzie tak nienawidzili starego. Zuv sugeruje, że w przeszłości coś się zdarzyło. I na sugestii się kończy. Właściwie nie jestem pewna dokąd mnie zabrałeś. Wyobraziłam to sobie jako świat postapokaliptyczny, prawdopodobnie po jakiejś katastrofie ekologicznej. Część lądu z długą mierzeją została odcięta od reszty, stała się wyspą. Z czasem ludzie zapomnieli, że kiedyś było inaczej, że nie tak daleko jest stały ląd. Nawet kiedy ich wyspa zaczęła znikać, udawali, że nic się nie dzieje. Stary był jedynym, który nie okłamywał siebie, faktycznie próbował zbudować most na stały ląd. Ale to tylko moja wyobraźnia, w tekście tego nie ma. Na dodatek trochę zwątpiłam, kiedy zobaczyłam tag światy równoległe.

Reasumując, choć piszesz naprawdę dobrze i przyjemnie się ten tekst czytało, to ilość niedopowiedzeń i niezakończonych wątków sprawia, że nie była to do końca satysfakcjonująca lektura.

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki za feedback, i za to, że chciało Ci się przeczytać całość. Cóż, faktycznie ciągnie mnie w stronę dłuższych form, i marzy mi się powieść, ale czuję, że na tę chwilę nie jest to forma, której mógłbym podołać. Przyznam, że kiedyś też irytowały mnie takie dziwnej długości teksty – już nie opowiadanie, jeszcze nie powieść, takie w sumie nie wiadomo co. Polubiłem je jednak i zacząłem doceniać, od kiedy urodziły mi się dzieci :). Także, od kiedy wsiąkłem w Lovecrafta i weszły mi jego późniejsze rzeczy. Moim zdaniem taka forma działa, ma sens, ale może tutaj nie jest po prostu poprowadzona dość dobrze.

Miałem wątpliwość, czy w ogóle nie zrezygnować z całego wątku science fiction, z mierzeją i jakaś katastrofą w domyśle, bo zdawało mi się to trochę odciąganiem uwagi od wątku głównego bohatera, ale czułem, że po prostu nie mogę tego zrobić, bo byłoby to niekompletne. W sensie, ten świat byłby niekompletny.

W mojej ocenie nie było konieczne tłumaczyć co, skąd i dlaczego. Czy stały ląd istnieje, czy jest tylko urojeniem? Chciałem, żeby to pozostało w sferze domysłu, bo wówczas to, co robią bohater i stary, jest po prostu sprawą wiary. Nie jest to weryfikowalne, i taki był zamysł. Odnajdują jakiś sens w samej drodze, a co się znajduje na jej końcu, i czy faktycznie coś tam jest – tego nie będzie dane nam poznać. 

 Świat znika, zjadany przez morze, w wyniku jakiegoś incydentu / katastrofy spowodowanej ludzką działalnością. Dzieje się to na oczach mieszkańców tego świata, i zdawałoby się, że nie sposób temu zaprzeczać, ale jednak nikt nie chce tego widzieć. Twoja interpretacja z wyspą jest w sumie bardzo fajna. Wydaje mi się, że nie trzeba tutaj wiele dopowiadać, bo rozumiemy to – jest jakiś setting post-apo, włączają się nam skojarzenia i dopowiadamy sobie wszystko, co trzeba. To, co napisałaś, zdaje się to potwierdzać.

Następnym razem będę musiał jednak przećwiczyć bardziej główną historię – w tym przypadku miał to być wątek Kaja i starego. Faktycznie, pojawienie się Enike nagle, pod koniec, jest trochę dziwne. Miałem myśl, czy by jej w ogóle nie usunąć, bo złapałem się na tym, że pojawia się na początku i znika bez śladu, a dla dramaturgii byłoby chyba dobrze, żeby odegrała rolę w tym opowiadaniu. 

Mam teraz zagwozdkę, przyznam. Myślałem, żeby to troszkę przyciąć, wywalić kilka rzeczy – sen głównego bohatera, postać Enike, cały fragment z drugą podróżą bohatera i starego, kiedy odwiedzają porzucony plac budowy, dziwną medytacyjną wizję drugiego brzegu – ale teraz nie wiem, czy raczej nie pouzupełniać. Zdawało mi się, że historia jest spójna i ma sens, ale jeśli uważasz, jako czytelniczka, że przeskoki są za duże i ze szkodą dla fabuły, to pewnie tak jest.

Jeśli chodzi o to, dlaczego nienawidzą starego – cóż, jak się rozglądam dookoła, to wydaje mi się, że wiele nie trzeba, żeby kogoś darzyć nienawiścią. Ludzie tworzą sobie jakiegoś wroga, na którego przelewają winę za wszystkie swoje porażki, braki, w zasadzie chyba jest to taka łatwiejsza droga, bo zamiast przyjrzeć się sobie i dostrzec swój cień, zaakceptować jego istnienie, to łatwiej go wyprzeć i winą za wszystko, co złe na świecie, obarczyć żyda, lewaka, pedała, jaszczuroluda z kosmosu, masona, czciciela szatana czy kogokolwiek tam chcemy. 

W opowiadaniu stary kwestionuje status quo – buduje pomost, rzuca wyzwanie morzu, którego inni panicznie się boją. Próbują wypierać istnienie problemu, ale stary stawia ich do prawdy. Zobaczcie – mówi – wszyscy jesteście śmiertelni i wszyscy umrzecie. Ludzie nie chcą jednak zaakceptować tej prostej prawdy, dlatego w końcu zabijają go, bo może to trochę tak, jakby zabili samą śmierć. Problem oczywiście nie znika, ale przestaje ich męczyć bolesny dysonans poznawczy. Status quo zostaje utrzymane.

Wydaje mi się, że to dość dużo, żeby kogoś znienawidzić. Możliwe jednak, że warto byłoby ten wątek rozwinąć.

Jeszcze raz, dzięki za uwagi i miłe słowa.

 

Językowo jest naprawdę nieźle – czytało się bardzo płynnie. Druga dobra rzecz – bardzo wyraziste postacie, a co za tym idzie na poziomie emocjonalnym tekst potrafi dotknąć czytelnika. Tekst rzeczywiście długi, ale nie będę tego krytykował, bo sam lubię pisać długie :)

Nie do końca kupiłem to, że Zuv i pozostali tak ostro reagowali na starca i później na bohatera dla tego, że do niego przystał. Zwykle niegroźni dziwacy są co najwyżej obiektem kpin, a nie takiej nienawiści. Gdyby to ode mnie zależało, dałbym też więcej informacji o świecie i katastrofie, która go dotknęła.

Hmmm. Przeczytałam ponad jedną trzecią i nie wciągnęło. Nic się nie dzieje, dzieciaki siedzą w knajpie i gadają. Jedyna ważka informacja to ta, że morze zabiera im ląd. A na jej przekazanie zużyłeś jakieś 30 kilo znaków…

– Kim Pan naprawdę jest?

W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. W listach dużą.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka