Ukryli się na polanie przed ciekawskim wzrokiem. Chłopak, co lekki był jak piórko, z czułością całował dziewczynę. Trzymał ją subtelnie, a ona z chęcią spoglądała w jego blade oczy. Z każdym pocałunkiem czuła delikatny podmuch wiatru na policzku. Tam, gdzie ją dotykał, pozostawiał delikatny powiew chłodu. Zupełnie jakby nie całował jej człowiek, a wiatr we własnej osobie.
Nie mogła się nadziwić, jak delikatnym był stworzeniem, gdy wraz z nim drżała trawa wokół, a włosy unosiły mu się lekko, niby w ruch wprawione delikatnym podmuchem. Był tak przyjemnie zimny, nawet w lecie, że dziewczyna nie mogła się powstrzymać od sunięcia dłońmi po niemal przeźroczystej skórze. Był taki kruchy, z łatwością mogła zliczyć mu żyły prześwitujące przez cienkie ciało, niczym papier. W swej subtelności niczym nie przypominał człowieka.
Ukryli się wśród trawy i kwiatów, by uciec przed wścibskim wzrokiem, lecz kwiaty nie rozkwitły w pełni, a trawa była niska. Dziewczyna usłyszała tylko świst, a zaraz po nim wiatr się wzmógł i uniósł jej papierowego kochanka. Wtem poczuła, że coś mokrego kapie jej na usta, w pierwszej chwili pomyślała, że nadchodzi burza. Kropla była jednak brunatna, niemal czarna i śmierdziała stęchlizną zaś jej chłopiec, unoszony przez wiatr, siłował się z bełtem wbitym w bark i szczodrze krwawił. Grot przewiązany był ostrą żyłką, która skutecznie nie pozwalała chłopcu odlecieć, mimo coraz silniejszego wiatru.
Młodzi napastnicy mocno trzymali razem żywego latawca. Zawzięcie zapierając się nogami, zwijali razem żyłkę, by sprowadzić młodzieńca na ziemię. Zupełnie jakby był niesforną zabawką z papieru. Byli do siebie bardzo podobni, prawie jak rodzeństwo, włosy mieli równe jasne, a oczy bliźniaczo zdeterminowane, gdy próbowali utrzymać ulotnego ukochanego, mimo silnego wietrzyska. Kochanka przeraziła się tych oczu, u nieznajomego młodzieńca niebieskich niczym wartka rzeka, u jego towarzyszki bursztynowych jak pożoga w lesie, wycofała się więc prędko, podczas gdy oni siłowali się z jej chłopcem z papieru.
Na przekór wichrowi skutecznie udawało im się ściągać go na ziemię, lotny młodzieniec szarpał się i łkał, próbując wyrwać ostry grot z krwawiącego barku, lecz dłonie miał za słabe. Gdy jego bose stopy w końcu dotknęły trawy, napastnik puścił żyłkę, by zaraz dobyć miecza i pobiec w stronę lekkiego chłopca. Stalową nitkę trzymała już tylko bliźniacza towarzyszka, a ostra struna z każdą chwilą coraz bardziej raniła jej palce. Dziewczyna mimo bólu mocno owijała ją wokół smyczka, by po chwili wbić go w ziemię i uwolnić dłonie. Ciężkim butem, dla pewności, uwięziła strunę i znów dobyła kuszy, wyglądającej jak skrzypce i wycelowała w miotającego się w powietrzu chłopca. Wiatr jednak zawył wściekle, gdy to stworzenie miało zostać ranione ostrzem i bełtem. Napastnicy zostali odrzuceni przez silny podmuch, jednak determinacja w ich oczach tylko wzrosła. Dziewczyna splunęła trawą i piachem, znów uparcie celując do lekkiego młodzieńca zaś napastnik mocniej ścisnął dłonie na rękojeści miecza, wyglądającej jak gryf lutni. Znów podbiegł do swojego celu, rozpędem zwyciężył gwałtowny podmuch, uderzył barkiem w wątłe ciało i powalił je na ziemię, by ten wiatr wyjący i rozgniewany już nie uniósł go poza zasięg ostrza. Chciał ranić dogłębnie ostrym szpicem, ale piach i ziemia leciały mu do oczu, kierowane silnym wiatrem. Jego towarzyszka przeklęła więc siarczyście, zaczęła biec w ich stronę, by pomóc bliźniakowi, zostawiając za sobą smyczek z żyłką wbity w ziemię.
Kochanka skryta za drzewem wiedziała, że napastnicy chcą zabić jej pięknego chłopca, tak kruchego i delikatnego. Strach zaczął ustępować złości. Nieprzyjaciele w ogóle nie zwracali na nią uwagi, skupili się tylko na tym lekkim ciele złapanym na żyłkę. Udało jej się zebrać w sobie, by co sił w nogach podbiec do wbitego w ziemię smyczka. W chwili, gdy go wyrwała, wiatr znów zawył z świstem, impetem zdmuchnął napastników, by młodzieniec mógł odlecieć, niesiony na wichurze. Jego ukochana zaś tylko przyklęknęła na wilgotnej trawie i patrzyła, jak on znów ją opuszcza, odlatując nie wiadomo dokąd.
Po chwili usłyszała zbliżające się kroki, zaczęła modlić się w duchu do Pana Życia Słońca, by śmierć była krótka i bezbolesna. Cierpienie jednak nie nadeszło, nieprzyjaciele tylko spoglądali na nią wymęczonym wzrokiem.
– Cholera… – syknęła dziewczyna. – Spóźniliśmy się.
– Ty weź instrumenty – odparł chłopak. – Ja jej pomogę.
*
Roos i Rosa cały świt szli w milczeniu. Roos niósł na rękach ciężarną wieśniaczkę, skrzypce i miecz wisiały mu u pasa, lica miał rumiane od wysiłku. Rosa wzięła większość muzycznego sprzętu, u pasa miała lirę i bębenki, na plecach lutnie oraz kuszę przywiązaną do plecaka, na rzemyku u jej szyi dyndał flet.
– Latawiec porwał smyczek. – Blondynka odezwała się w końcu, by przerwać ciężką ciszę.
– To nie pierwszy raz, gdy gubimy smyczek – zaśmiał się chłopak. – Mamy jeszcze parę.
– Niby tak… Jednak mam wrażenie, że przepadł na próżno – odparła dziewczyna i spojrzeniem omiotła śpiącą wieśniaczkę. Blondyn westchnął ciężko, łapiąc ją wygodniej. – Próbowaliśmy, to dopiero początek problemu. – Rosa tylko przytaknęła.
Najbliższa wioska znajdowała się nieopodal, po świcie szli przez złote pola pszenicy mieniące się w porannym słońcu. Rolnicy ujrzeli ich z oddali, podbiegli w pośpiechu z rumieńcami na policzkach i potem perlącym się na czołach.
– Gdzie wyście ją odnaleźli!? – zawołał najstarszy z nich, zbliżając się do śpiącej dziewczyny.
– Na polanie – odparł Roos od razu i ścisnął ją mocniej. – Pan jest jej ojcem?
– Ależ skąd! To córka Komora, jednego z naszych. W nocy poszedł szukać córki z innymi, jeszcze nie wrócili.
– Niech ktoś go odnajdzie i zawiadomi – odezwała się Rosa. – Musimy z nim poważnie porozmawiać.
*
Nie musieli czekać długo w domu jednego z rolników. Wieści po okolicy rozchodziły się szybko o cudownie odnalezionej chłopce. Roos i Rosa uparcie grali jej kołysanki, by dalej spała głęboko i nieprzerwanie, ze skutkiem wybornym, bo dziewczyna pozostawała spokojna. Jej ojciec przybiegł do chaty zmęczony i zdyszany, twarz miał poczciwą oraz zatroskaną, jednak pełną ulgi, gdy zobaczył ciężarną córkę całą i zdrową.
– Na blask i promień, dziękuję! – zawołał uradowany i przyklęknął przy śpiącej dziewczynie. – Szukaliśmy jej wszędzie i nigdzie jej nie było, jak wyście to zrobili?
Rosa westchnęła ciężko. Nie znosiła przekazywać złych wieści, jednak lepiej, żeby zrobiła to ona, niż Roos bez wyczucia.
– Nic dziwnego. Pana córkę porwał latawiec – odpowiedziała od razu, bo czasu mieli mało.
– Co? – Komor warknął zdziwiony, brwi zmrużył i wyraźnie przyjrzał się nieznajomym. Miał wrażenie, że skądś zna ich bajarskie, kolorowe płaszcze. – Co za latawiec?
– Demon, nałożnik, na pewno pan słyszał – odparł Roos i założył ręce na piersi. – Siedział z pana córką na polanie, prawdopodobnie chciał zabrać ją ze sobą.
– Po co niby latawcowi moja córa? – warknął mężczyzna, marszcząc nieufnie krzaczaste brwi.
– Czy to nie oczywiste? – westchnęła Rosa i skinęła na śpiącą dziewczynę, wzrok utkwiła w specyficznej krągłości. – To jego dziecko.
Mężczyzna wyglądał na przerażonego. Znajdowali się w wiosce w głębi lądu, tam latawce spotykało się rzadko, prędzej tylko straszono nimi młode dziewczęta, opowiadano historyjki na dobranoc. Ten jednak bez wątpienia był prawdziwy, posługiwał się wiatrem tak, jakby żył już całe stulecia.
– Co wy mi tu za bajki opowiadacie? – syknął ojciec, najwyraźniej rozpoznając w nich artystów i zacisnął pięści.
– A zna pan ojca dziecka? – zapytała Rosa, temperament Komora przygasł od razu.
– Nie. Kalina powiedziała, że bawiła się na festynie i nie pamięta ojca.
– Kłamała – westchnął Roos. – Bez wątpienia widzieliśmy ją z latawcem. Gdy nałożnik raz omami dziewczynę, ta nie widzi świata poza nim. Inni mężczyźni też się takiej nieszczęśnicy boją, odstręcza ich, więc to niemożliwe, by ojcem był ktoś inny.
– Macie w wiosce babkę? – dopytała Rosa. – Ona będzie w stanie potwierdzić nasze przypuszczenia.
– A kto by się tam dzikiej szarlatanki słuchał! – zawołał ojciec i ścisnął słoneczny medalik.
– Babki znają się na takich rzeczach. Pańskiej córce, jak i mieszkańcom wioski, nie zostało wiele czasu. Musi zaufać pan bajarzom. – Roos wyciągnął rękę w stronę Komora i spojrzał na niego pewnie. Uścisnął mu dłoń, mężczyzna załkał, a córa otworzyła oczy.
*
Babka była stara, jednak obeznana w swoim fachu, wyuczona doświadczeniem z czarem i dziwami. Od razu wiedziała z kim ma do czynienia, rozpoznała jasne włosy, oczy jak rzeka i pożoga. Zwróciła uwagę na kwietny tatuaż, zdobiący męską szyję, palec przewiązany czerwoną nitką. Dojrzała długie paznokcie niczym szpony u dziewczyny. Przekonana była, że gdyby ta wargi uniosła, choć na krótką chwilę, to zobaczyłaby kły ostre jak brzytwa.
– No proszę, dawno nie miałam gości z Granicy – powiedziała w progu, patrząc na Roosa i Rosę. – W dodatku tak niezwykłych, co was sprowadza?
– Kalina, córka Komora – powiedziała blondynka i wskazała głową na ojca i dziewczynę za nimi.
– Zapraszam – powiedziała babka i uchyliła drzwi do chaty.
Mieszkańcy wioski nie lubili tam przebywać. Wyczuwali pewną dzikość w sposobie wystrojenia, suszonych ziołach i dziwnych preparatach. Roos i Rosa za to czuli się jak w domu, tak graniczne było to mieszkanie.
– Bajarze mają rację – powiedziała babka w stronę Komora, usłyszawszy wyjaśnienia. – Jeśli dziewczyna została przyłapana z latawcem, a do tego nie mam żadnych wątpliwości, wystarczy na nią spojrzeć. – W te słowa wskazała na Kalinę, która siedziała nieobecna i spoglądała za okno. – To musi być jego dziecko, choć zdarza się to niezwykle rzadko. Jeśli chcesz, możemy to sprawdzić.
Mężczyzna się zgodził, choć niechętnie. Wszelkie wątpliwości jednak go opuściły, gdy babka wylała mocz ciężarnej na kwiat w doniczce. Roślina umarła od razu, skurczyła się i zgniła, jakby polana największą obrzydliwością, trucizną najstraszliwszą. Ojciec wtedy znów jęknął z przerażania i choć babka wiedziała, że mężczyzna się nie zgodzi, musiała to zaproponować.
– Twoja córka nie przeżyje porodu – powiedziała dobitnie w jego stronę. – Nie jest też w stanie podejmować racjonalnych decyzji. Dlatego ty musisz zadecydować za nią.
– Co proponujesz? – westchnął Komor i pochylił się w stronę babki.
– Spędzić płód. Najlepiej w ciepłej kąpieli i wywarami z ziół.
– Niedorzeczność – syknął i znów ścisnął słoneczny medalik. – Nie wyrażam zgody.
Roos i Rosa spojrzeli tylko po sobie i pozwolili się wtrącić.
– Spędzenie płodu to słuszny wybór – powiedziała dziewczyna. – Dziecko latawca zabija kobiety przy porodzie. Bez wyjątków.
– Jest jeszcze ojciec… – dodał Roos. – Na pewno przyjdzie po potomstwo. Na polanie go zaskoczyliśmy, więc mogliśmy sobie z nim poradzić. Teraz może jednak zaszkodzić całej wiosce, zawalić domy, zniszczyć plony, zabić mieszkańców.
Ojciec spojrzał tylko na Kalinę, ta zdawała się ich w ogóle nie słyszeć, dalej spoglądała urzeczona w okno. Jakby nie interesował ją jej własny los, tylko latawiec, który latał gdzieś ranny i spał wygodnie w chmurach. Komor znów dotknął medalik, wstał oniemiały, zostawił córkę i wyszedł bez słowa.
Bliźniacy wydawali się zdumieni.
Babka zaczęła nabijać fajkę ziołami i tytoniem. Zaciągnęła się mocno dymem, po czym podała lufkę blondynce.
– To na nic – westchnęła starsza i oparła się wygodnie na krześle.
– Nic nie rozumiem – westchnął Roos.
– Wiecie, gdzie się znajdujecie? – prychnęła babka, po czym dodała – Jasna Polana, tak nazywa się ta wioska. Głównie czci się tu Słońce, Pana wszelakiego życia. Kamor nigdy nie zgodzi się na spędzenie płodu, to wbrew tutejszym zasadom.
– Ale… Tu chodzi przecież o życie was wszystkich – syknęła Rosa, a dym przysłonił jej twarz.
– To, co nam, ludziom z granicy, wydaje się słusznym wyborem, tutaj takim nie jest. Król Variam akceptuje wszystkich bogów, pozwala dowolnie czcić każdego. Musimy to uszanować.
Roos zabrał fajkę bliźniaczce i wyszedł przed chatę. Zastał Komora siedzącego na trawie, wyraźnie zmęczonego. Zaciągnął się więc dymem, usiadł przy mężczyźnie i podał mu lufkę. Słońce coraz wyżej wznosiło się na niebie, a ojcu trzęsły się dłonie, gdy palił.
– Skąd ta pewność? – zapytał nagle, blondyn tylko zmrużył oczy. – Że Kalina nie przeżyje porodu.
– Ja i Rosa wychowaliśmy się w wiosce graniczącej z dzikimi lądami. Tam latawce są powszechnym problemem. Bardzo często spotykaliśmy na swojej drodze urzeczone dziewczyny, wyczuwa się taką. Krew w jej żyłach płynie inaczej, wzrok ma pusty, jakby umierała z tęsknoty. Taka kobieta cała pachnie czarem. – Komor podał Roosowi fajkę i gestem kazał mu mówić dalej. – Na Granicy spędza się płód zaraz po otrzymaniu potwierdzenia, że ciężarna kobieta została urzeczona. Śmierć w porodzie latawca jest bardzo okrutna, dziecko dosłownie rozrywa matkę od środka, jeszcze nie jest w stanie ukryć szponów i twardej skóry. Od razu ma też wykształcone kły. Latawce zaraz po urodzeniu żywią się ciałem matki, są jak robactwo. To zwykły demon, Komorze, okrutny i bezwzględny. – Głos się blondynowi nieco załamał, a starszy mężczyzna bez słowa zabrał mu lufkę, nawet już nie powstrzymując łez. Roos westchnął tylko, czułym gestem objął załamanego ojca, głosem miękkim śpiewał kołysanki mu do ucha, czar się wzmógł, poniósł na melodii. Komor w końcu zasnął.
Rosa pewnym wzrokiem spoglądała w oczy babki. Próbowała ją przekonać.
– Zróbmy to bez zgody ojca.
– Nie ma mowy kochanieńka. Mieszkańcy wioski nie ufają dzikim szarlatankom. – Starsza kobieta uśmiechnęła się kwaśno. – Jeśli spędzę płód bez zgody ojca, mnie też zabiją. A ja nie mam zamiaru umierać z powodu niedorzecznych zasad.
– Pomożemy ci. Znajdziesz pracę w innej wiosce.
– Nie da się uciec przed sprawiedliwością, dziecko moje drogie. Wyznawcy Pana Słońca i tak mnie znajdą, a życie w ukryciu, to gówno, a nie życie.
– Pozwolisz więc dziewczynie umrzeć? – syknęła Rosa, zmarszczyła brwi. Ostre pazury prawie wbiła w blat, jeszcze chwila i zaczęłaby warczeć. Niedorzeczność, głupia starucha, egoistka – myślała. Wszyscy są tu niedorzeczni.
– Igranie z demonami ma swoje konsekwencje – westchnęła babka. – Wam chyba nie trzeba tego tłumaczyć – warknęła i pochyliła się nad blondynką. Ta uniosła pytająco brew, udając, że nic nie rozumie, jeszcze przez tę krótką chwilę.
– Myślisz, że was nie poznałam? Maniacy z Dnieporowska. narzeczony samej Śmierci i kochanka Monstrum z lasu. Artyści, półbogowie, mordercy, tak się o was mówi. Zwłaszcza ty, moja droga, powinnaś wiedzieć, jak to jest, gdy sypia się z potworem.
Rosa uśmiechnęła się tylko przeraźliwie. Obnażyła ostre kły i zmrużyła piwne oczy.
– Więc nic tu po nas – odparła i wzruszyła ramionami.
– Zostawicie wioskę na pastwę latawca? – prychnęła babka, z uśmiechem przedrzeźniając dziewczynę.
– Nie w smak nam umieranie z powodu niedorzecznych zasad. – Zrewanżowała się Rosa.
– Kochana… Obie przecież wiemy, że nie możecie umrzeć.
Dziewczyna nie chciała wyprowadzać babki z błędu. Dziwne legendy i opowieści były jej na rękę. Powiadają „im silniejsza jest wiara, tym silniejszy jest bóg”, a Roos i Rosa potrzebowali siły.
– Niech będzie. Zostaniemy do porodu, ale mamy swoją cenę.
– Jaką? – Babka wyglądała na niezadowoloną.
– Chcemy pieśni. W tym celu musimy rozmawiać i przebywać z mieszkańcami.
– Więc? – Babka czuła, że kochanka potwora czegoś chce. Wtedy Rosa się uniosła. Chwytem mocnym i szybkim złapała babkę za poły sukni i przyciągnęła ją do siebie. Wrzała w niej część zaczerpnięta od monstrum z lasu, oczy jej błysnęły, a pięści zacisnęła mocno, nieludzko prawie. – Więc morda w kubeł, inaczej przegryzę ci tchawicę i nakarmię tobą latawca, który się urodzi.
Roos powoli palił fajkę na zewnątrz. Komor leżał obok na trawie i spał głęboko, uspokojony kołysanką. Słońce w tych rejonach kraju grzało mocno, ciepło było, tak przyjemnie i miło, mimo niesprzyjających okoliczności. Chwilę później bajarz usłyszał kroki za sobą, więc odchylił głowę do tyłu. Bliźniaczka pochyliła się nad nim, muskając go jasnymi warkoczami w czoło.
– Zostawiłeś coś dla mnie? – zapytała i ukradła mu drewnianą lufkę spomiędzy warg. Ziela zostało jej dosłownie na dwa wdechy, jednak wydawała się zadowolona. – Zostajemy do porodu. Babka dała nam klucze od szopy.
– Dała? – Chłopak uniósł brew. – Czy jej zabrałaś?
Blondynka uśmiechnęła się, obnażając zwierzęce kły. – Grzecznie poprosiłam – powiedziała i usiadła obok niego. Wypaliła fajkę do cna i spojrzała na bliźniaka. – Jaki mamy plan?
Roos westchnął. – Dajmy sobie trochę czasu, pogadajmy z mieszkańcami. Próbowałbym dalej przekonać Komora.
– Będzie trudno. Babka boi się tutejszych. Komor pewnie też nie złamie zasad.
– Może ich przekonamy? – westchnął – Zawsze warto spróbować.
– Niby tak – mruknęła dziewczyna, podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała na partnera.
– Wszystko zaczęło się od trupa – powiedział Roos.
– I wszystko skończy się na trupie – dopowiedziała Rosa.
*
Jasna polana cały czas była wystawiona na promienie słońca, było to miejsce niezwykle suche i gorące. Noce były krótkie zaś dnie prażące i długie. Mieszkańcy włosy mieli jasne od ciepłych promieni, buzie rumiane, piegi wykwitłe na ramionach.
Społeczność zamykała się na wszelakie dzikie opowieści, nikt więc nie nazwał bajarzy Maniakami z Dnieporowska, babka też nie odważyła się ich tak określić drugi raz. Wieśniacy jednak zwracali uwagę na kwietny tatuaż wymalowany na szyi Rosa i paznokcie niczym szpony wyrosłe na palcach Rosy. Bliźniacy jednak starali się obracać to w żart, zasłaniali się bajarskim zawodem i kolorowym płaszczem. Wzbudzali swego rodzaju ciekawość i sensację, byli jedynymi przyjezdnymi od dłuższego czasu, w dodatku tak kolorowymi, innymi, wybaczano im więc tę dziwność, dla czystej rozrywki.
Za dnia Roos i Rosa pomagali rolnikom w polu, mimo prażącego blasku i duchoty. Pracowali wtedy ciężko, jednak starali się słuchać pieśni, które śpiewali tutejsi. Ich tematyka była prosta, nucili o słońcu, złotej pszenicy, deszczu, piwie i blasku życia, który płynie w każdym. Wierzyli, że kropla słońca ożywia wszystko, na co spadnie, więc u każdego musi krążyć w żyłach. Często o tym mówiono i śpiewano, większość pieśni dotyczyła złotej kropli.
Wieczorami wszyscy zbierali się w gospodzie i dopuszczali do głosu przyjezdnych artystów. Mieszkańcy Jasnej Polany niechętnie przyjmowali pieśni z Granicy, więc bliźniacy uważnie dobierali repertuar. Czasem wieśniacy pomagali im poszerzać kolekcję utworów. Śpiewali wtedy głośno i wyraźnie, więc Rosa zapisywała słowa, a Roos spisywał nuty. Kalina często była też tematem rozmów, wieść o jej urzeczeniu znali wszyscy. Powiadali przy piwie:
– Puściła się z demonem, więc czeka ją kara.
– Jeśli umrze, to nawet lepiej, i tak nikt jej nie zechce.
– Pan Życia Słońce tak chciał.
– Porządnym kobietom nie pałętają się latawce nad głową.
Maniacy z Dnieporowska natomiast ledwo maskowali złość, budził się w nich ten dziki temperament ludzi z Granicy. Policzki Rosy stawały się rumiane z wściekłości, kły i szpony ją świerzbiły. Jej towarzysz tylko spoglądał na biesiadników przenikliwie, jakby wszystkich chciał potopić w rzece. Na nic zdały się słowa, na nic tłumaczenie o nieuchronnej zgubie. Na wieść o latawcu, który napaść miał na wioskę, odpowiadali wszyscy zgodnie:
– Raz udało wam się go spłoszyć, zrobicie to i drugi.
– Pan Słońce nad nami czuwa.
*
– Zostawmy ich – zasugerowała Rosa jednej nocy, leżąc pijana z wiankiem na głowie koło brata w polu.
– Nie możemy. Tylko my damy radę powstrzymać latawca – odparł Roos, głowę również miał przystrojoną kwieciem. – Jesteśmy im to winni, za pieśni. Jesteśmy to winni dziewczynom, które mogą zostać urzeczone.
– Kłamiesz – zaśmiała się. – Po prostu chcesz się spotkać z ukochaną.
Roos nie zaprzeczył, tylko uśmiechnął się ze źdźbłem trawy w ustach.
*
Rozmowy z Komorem zdawały się beznadziejne, jakby ojciec łudził się, że córka siłą zwalczy poród. Rosa próbowała przemówić też do dziewczyny, ta jednak w pełni urzeczona spoglądała w niebo, radosna i ożywiona.
– Jeśli urodzę, mój ukochany po mnie wróci – tłumaczyła jej i spoglądała w ogniste oczy. – Niczego bardziej nie pragnę. – Uśmiechała się przy tym tak pięknie i słonecznie, że Rosa nie umiała się na nią złościć.
Dni i tygodnie mijały szybko, babka stwierdziła, że czas na bezpieczne spędzenie płodu minął. Roos i Rosa musieli się więc przygotować na nieuchronne nadejście latawca. Od tego czasu wiatr się wzmógł, zdmuchiwał chusty z głów, łamał gałęzie drzew, psuł dachy chat, a im bliżej Kalina była porodu, tym stawał się silniejszy. Jakby latawiec, radosny i podniecony, zapowiadał swoją rychłą wizytę. W końcu był tak mocny, że nie dało się pracować w polu.
Jednego wieczoru w gospodzie, wieśniacy zaproponowali pomoc. Wszyscy chcieli być gotowi na nadejście najgorszego. Bliźniacy chętnie ją przyjęli.
Dzień zguby i porodu w końcu nadszedł. Kalina zaczęła rodzić w południe, gdy słońce wysoko unosiło się na niebie, a wichura tańczyła rozedrgana wśród chat i pszenicy. Maniacy z Dnieporowska z tej okazji usta i powieki pomalowali na czerwono, jakby umrzeć chcieli piękni. Komor dostał od nich prezent tuż przed porodem. Chłopak dał mu nóż, a dziewczyna bukiet kwiatów. Niech twój wybór okaże się słuszny – powiedzieli mu wtedy i wycałowali stare policzki.
Później pozostało im czekać. Tego dnia Roos i Rosa grali swoje pieśni, wyniesione z Granicy, wygrywali osobliwą wariację dźwięków oraz słów, hybrydę kultur dzikich i tych z głębi lądu. Siedzieli przed chatą babki, dziewczyna waliła w bębenek głośno i rytmicznie zaś chłopak szarpał smyczkiem struny skrzypiec. Nieokrzesane melodie i głosy płynęły na wichurze, a ziemia drżała.
Z domu dobiegły pierwsze krzyki ciężarnej, a latawiec wzniósł się na słonecznej tafli. Ukryci wieśniacy w chatach wycelowali ze strzał owiniętych żyłką, Roos jednak powstrzymał ich dłonią. Rosa zmrużyła oczy, spoglądając w słońce.
– Oddajcie mi je – powiedział latawiec głosem łagodnym i pięknym. Sama artystka mogłaby zakochać się w tym brzmieniu, gładkim i czułym. – Pozwólcie mi zabrać dziecko.
– Przykro nam – zawołał Roos, a wiatr szarpał mu włosy. – Wszyscy już dokonaliśmy wyboru.
– Jeśli oddacie mi dziecko, to niczego nie zniszczę, nikogo nie zabiję.
Blondyn spojrzał na bliźniaczkę, jakby pytał ją o zdanie. Rosa tylko pokręciła przecząco głową. Roos wykonał gest. Wieśniacy wystrzelili strzały z żyłkami, jednak niesione podmuchem nawet nie musnęły latawca. Demon zmarszczył piękną twarz i zwołał: Niech tak będzie.
Wiatr zawył jak szalony, zrywał strzechę, łamał kłosy, przygwoździł artystów do drzwi chaty. Kalina krzyczała, wiła się w bólu. Wieśniacy strzelali kolejno dalej, jednak latawiec zwinnie sunął na wietrze, omijając przeszkody. Wyglądał jak kartka papieru wypuszczona z wysokiego okna. Kierował wiatrem niczym kukiełką na sznurku, celując nim w drzwi i okna. Z pobliskich chat dobiegały wrzaski i błaganie. Roos napiął się cały i złapał gryf-rękojeść, walcząc z napierającym powietrzem. Ten jednak słabnął z każdą chwilą, bo latawiec zajęty był omijaniem strzał i tańczył na wichurze. Rosa również uwolniła się po chwili, ściskała w rękach kusze, strzelając szybko i pewnie. Latawiec zwinnie ominął bełty, latał prędko między domkami, wybijając okna, wyłamując drzwi, uderzając w drewniane ściany. Poruszał się szybko, Rosa ledwo nadążała za nim wzrokiem, palce pewnie trzymając na spuście. W końcu demon zaczepił się w żyłkę zawiązaną między domami. Pułapka, choć nie wyrządziła żadnej krzywdy, zdekoncentrowała go na krótką chwilę. Dziewczynie udało się trafić w latawcze udo. Bełt z zadziorami wbił się pewnie, krew trysnęła, żyłka się napięła, gdy lotny młodzieniec próbował wzlecieć w górę. Roos szybko stanął za towarzyszką i również złapał za żyłkę, by wspólnie z bliźniaczką ściągać go na ziemię. Wieśniacy celowali z okien, kolejne przewiązane strzały wbijały się w ciało, demon krzyczał, wiatr szalał, Kalina płakała. Bliźniakom sprawnie udawało sprowadzać latawca na ziemię, blondyn więc po chwili puścił żyłkę, dobył miecza i zaczął biec w stronę demoniego ciała. Zamachnął się szybko, już miał skierować ostrze, jednak latawiec zdmuchnął go na bok. Bajarz zaszurał butami o suchą ziemię, ledwo utrzymując równowagę zaś szalony podmuch tarmosił go za koszulę, jakby wiatr we własnej osobie trzymał go za kołnierz. Roos mocno złapał gryf i rozpędził się pewnie, wzleciał gęsty pył, piasek znów leciał mu do oczu, jednak impetem przezwyciężył podmuch. Ciężkie buty naparły latawcowi na klatkę piersiową i powaliły go po chwili na plecy. Blondyn chwycił za miecz, raził latawca dogłębnie ostrzem, brutalnie i mocno. Wtedy wiatr znów zawył z niespotykaną dotąd determinacją, wyrzucił ludzkie ciało daleko w tył. Artysta tym razem stracił równowagę, zachwiał się bezbronny.
Rosa przez chwilę tylko widziała, jak ranny latawiec sięga za koszulę.
– Roos! Smyczek! – zawołała, gdy urodziwy demon pchnął porwanym narzędziem, niczym włócznią. Smyczek nabrał prędkości na dzikim wietrze. Ostry szpic wbił się z łatwością, przebił ciało na wylot, dziko czerwone plamy rozkwitły blondynowi na białej koszuli, podobne do pajęczych lilii, które wytatuowane miał na krtani. Chłopak padł na ziemię, Rosa przeklęła siarczyście, krzyki Kaliny niosły się po całej wiosce, a wieśniacy zaczęli wpadać w panikę. Artystka dalej mocno trzymała żyłkę, widząc, jak latawiec uwalnia się metodycznie, choć krwawił szczodrze z rany. Ciężko jej było, struna wbijała jej się w dłonie, ramiona jej słabły. Wieśniacy sięgnęli po ogień, podpalili strzały. Rosa nie zdążyła krzyknąć, żeby ich powstrzymać. Latawiec skierował wiatrem bełty na boki, strzechy zapłonęły, sucha trawa się zajęła, plony zajaśniały. Wietrzysko pchnęło Rosę w plecy, poniosło ją po chwili wprost w latawcze objęcia. Demon złapał ją mocno za krtań, lecz jej skóra była twarda, a kości wytrzymałe, nieludzkie w pełni. Kochanica monstrum wbiła mu długie szpony w przedramiona, brunatna krew spłynęła jej po dłoniach, a wiatr był już za słaby, by zdmuchnąć ją z lekkiego ciała. Lotny młodzieniec puścił, opadła więc na niego i wgryzła się dogłębnie w piękną szyję, tak smukłą i delikatną
*
Roos leżał na trawie. Słońce przyjemnie ogrzewało mu twarz. Było mu dobrze, tak ciepło i spokojnie. Ciało mu ciążyło, jakby miał za chwilę zasnąć, tak dobrze, tak ciepło. Przymknął na moment zmęczone powieki. Zobaczył ją, gdy na powrót otworzył oczy. Jej niby włosy, niedookreślone usta. Pochyliła się nad nim prędko, ujęła za gorące lica, a on objął ją mocno, jakby już zawsze miał ją trzymać. Zabierz mnie ze sobą – myślał tylko, gdy jego usta, wymalowane na czerwono, brudziły jej wargi, gdy jego palce plątały się w niby włosach. Ona jednak go nie zabrała, coś kazało jej się odsunąć, ta klątwa parszywa przewiązana mu na palcu i zakwitła na krtani. Dojrzał tylko uśmiech, nie do spamiętania, i zobaczył jak Śmierć, piękna, dostojna, sunie zgrabnie w stronę chaty babki, by zabrać tych, po których przyszła, choć najbardziej chciała zabrać jego, a on chciał być zabrany.
Gdy się obudził, Rosa trzymała mu głowę na kolanach. Uśmiechała się z zakrwawioną brodą.
– Patrz, twój smyczek się znalazł – mruknęła czule, pokazując mu zakrwawione narzędzie.
– To wybornie – przyznał tylko, jeszcze zamroczony. Poczuł, jak siostra tarmosi go w policzek.
– Specjalnie dałeś się trafić? – zapytała, widząc jego czerwone, rozmazane usta.
– Nie zaprzeczę – odpowiedział i uśmiechnął się szeroko.
Jasna Polana płonęła, plony się tliły. Mieszkańcy wioski uparcie starali się ugasić pożar, ratowali to, co zostało na polach. Spoglądali na bajarzy jak na bóstwa. Uważali, że to złota kropla ożywiła chłopca i dała siłę dziewczynie. Doświadczyli cudu.
Babka wyszła z chaty, ręce i fartuch miała brudne. Podała Roosowi jego nóż.
– Zabił je? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. Ja to zrobiłam.
– A Kalina? – zapytała Rosa.
– Nie żyje.
Bliźniacy już się nie odezwali. Czuli się odpowiedzialni, jakby starali się niewystarczająco, jakby mogli zrobić więcej. Niech wszystko spłonie, niech się pali – myślała Rosa, widząc poparzonych mieszkańców, spalone domy i plony, krew na rękach babki. To był ich wybór.
Roos uniósł rękę i pogłaskał jej policzek, delikatnie i czule. Ona zacisnęła usta, czuła, jak płacz jej się zbierał pod powiekami.
– Wszystko zaczęło się od trupa – powiedział.
– I wszystko skończy się na trupie – dokończyła.