- Opowiadanie: Cytryna - Miejsce Mocy

Miejsce Mocy

Dzisiaj dzielę się z Wami tekstem, nad którym pracowałam od dłuższego czasu. Jest to coś z gatunku fantastycznych słowian. Fragment większej całości (jeszcze nie napisanej :p). Wiem, że temat mocno eksploatowany, jednak wciąż odczuwam niedosyt ;). 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Miejsce Mocy

 

1.

Gadzie oczy wystawały z mętnej toni. Na błotnistej powierzchni, co i rusz, rosły i pękały bąble. Godwill zbliżył się nieznacznie z wyciągniętym narzędziem w dłoni. Czuł jakby jadowicie zielone tęczówki o pionowych źrenicach obserowały każdy jego ruch. W gumowych gałkach zastygła chęć mordu. Człowiek, po zastanowieniu, zamieszał drewnianą łychą w kotle. Zajrzał w bulgoczący wywar. Oczy wypłynęły ponownie, więc eliksir nie był jeszcze gotowy. Wyjrzał przez okno i dostrzegł, że Księżyc jeszcze nie był w pierwszej kwadrze. Powinien zdążyć, ale nie mógł zwlekać. W momencie, gdy Ziemia, Księżyc i Słońce utworzą kąt prosty, napar ulegnie aktywacji. Wówczas należy go bezzwłocznie wypić. Inaczej pozostanie ohydną, niejadalną breją.

Godwill westchnął i zerknął na swe zasuszone, opalone palce, które wciąż z godną podziwu siłą dzierżyły drewnianą łychę. Pokręcił głową. Nie chciał za długo oddawać się ponurym myślom, które usiłowały zastawić na niego pułapkę. „Myślenie niczego nie zmienia, to działanie jest potrzebne”, jak to zwykł mawiać nauczyciel, White Palmer.

Chwycił mokrą szmatkę i zaczął polerować jelenie poroże, które zamierzał założyć jutro, skoro świt. Masywne wyrostki zwierzęcia wymagały wprawy w noszeniu. Sprawdził, czy na pewno są solidnie przymocowane do obręczy. Następnie ocenił stan płaszcza wiszącego na haku. Rozdarcie na środku kaptura wyglądało niepoważnie. Nad tym również musiał popracować przed wystąpieniem. Na szczęście, olszowa laska, nienaruszona po spotkaniu z potworem, leżała bezpiecznie w kącie. Obok niej spała, cicho pochrapując kudłata Siro.

Otworzył kufer i wyjął z niego w odpowiedniej kolejności spreparowane czaszki zwierząt: najpierw szczura, potem kota, mniejszej i większej łasicy, aż wreszcie najwspanialszą – orlą z zachowanym dziobem. Artefakty zrobione dopiero po przybyciu na kontynent, powinny spełnić swoją rolę, a nie tylko postraszyć dzieci. 

Godwill znowu łypnął na niebo. Za chwilę pora odprawić rytuał. „Cokolwiek się stanie, bądź przygotowany. A jeśli coś cię zaskoczy, udawaj przygotowanego”. Jakby mistrz stał tuż obok i położył mu rękę na ramieniu.

Nagle wywar zasyczał groźnie, pomieszczenie wypełnił brunatny dym i nieznośny odór. Pukanie do drzwi. Godwill pospieszył je otworzyć.

– Jestem, jestem, zaraz wychodzę – odparł, lekko zamroczony oparami, w kierunku dębowej gałęzi. – Nie musisz mnie pilnować, ale dziękuję. – Skinął głową i schował się do środka, pozostawiając wejście otwarte.

Zakołysał się niczym bąk na kwiatowych płatkach. Uroczyście zgasił ogień pod saganem, żywo gestykulując i mrucząc pod nosem, po czym nalał sobie słuszną porcję eliksiru do glinianego naczynia. Następnie wyszedł na klęczkach prosto na mokrą murawę. Na czarnym tle świeciła połowa srebrnej tarczy. Wzniósł kubek do góry, łyknął haust naparu. Błotnisty płyń spłynął lepko do gardła. Pozostałość wytrząsnął z naczynia. Budyniowe gluty oblepiły źdźbła trawy.

– To dla was! – wycharczał nim padł nieprzytomny na twarz.

 

2.

Wiatr roznosił świerkową woń. Pomarańczowe promienie nieśmiało widniały zza drzew, gdy w osadzie, od strony puszczy, pojawił się osobliwy starzec. Nosił poroże i szeroki płaszcz sięgający aż do samej ziemi.

Godwill, mimo ryzyka, podążał żwawo naprzód. Wkraczanie na cudzy teren groziło chłostą lub inną karą cielesną wedle miejscowego prawa. Z początku przyszły tylko dwie kobiety, nabrać wodę ze studni. Z trudem ciągnęły za sznur, by wynurzyło się wiadro pełne lodowatego płynu. Nie spostrzegły przybysza, wciąż niedobudzone ze snu. Stanął zaledwie kilka metrów przed nimi.

– Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie… – przemówił z egzotycznym akcentem. – Pan jest pasterzem moim i niczego mi nie braknie! – Początkowy szept przeszedł w gniewny ton.

Chłopki zamrugały ze zdziwieniem. Stanęły jak dwa słupy soli, wypuściły wiadro z rąk, które poleciało z hukiem w czeluści studni.

– Na niwach zielonych pasie mnie, na wody spokojne prowadzi mnie. Pan jest pasterzem moim – wygłaszał z nutą złośliwości.

Wlazł na podium, gdzie zwykle obwieszczano najważniejsze sprawy dla ludu. Wokół zbierała się gawiedź. Część oburzonych, część zaciekawionych niespodziewanym gościem. Kto to jest? Szaleniec? Dziad proszalny? Zdecydowanie nie wysłannik nowej wiary, chociaż gada podobnie. Zahipnotyzowani, nie mogli mu się oprzeć. Nie myśleli o ukaraniu obcego. Chcieli wysłuchać, co powie do końca, nawet ci, którzy z niezadowoleniem marszczyli czoła.

Nieznajomy zawirował, co jakiś czas uderzając laską o podłoże. Czaszki zwierząt, które miał doń uczepione grzechotały przy każdym ruchu. Groteskowy taniec zrobił wrażenie na gapiach, niektórzy pobiegli po resztę familii, by zobaczyła przedstawienie.

– Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie! Pan jest pasterzem moim i niczego mi nie braknie! Pan prowadzi mnie! Pan pasie mnie!…

Kiedy zebrał się spory tłum, dotarł poddenerwowany wódz plemienia. W biegu wiązał pas na tunice i przecierał zaczerwienione oczy. Okrutnie bolała go głowa. Opijanie polowania to nie mniejszy wyczyn niźli łapanie saren i zajęcy. Wódz przecisnął się przez plecy kamratów i aż uniósł krzaczaste brwi ze zdziwienia. Nie może być…

– Świat, jaki znamy, jest zagrożony! – Obcy zakończył swój taniec, wziął łapczywie oddech. – Dotarli i do was, widziałem prosty krzyż. Odwiodą was od natury, z którą jesteśmy połączeni. Splugawią najświętszy cykl. Zobaczycie, miną lata, a zostaniecie bezbronni, bezzębni, zgubicie się pośrodku pola, niepomni pór roku…

– Łże ten pies – to Wojan, jeden z roślejszych chłopaków, z jeszcze większym od siebie Jaworem przepychali się przez zgromadzenie. – Zgłosimy zaraz na stryczek tego włóczęgę, tego zasranego „paganina”!

Na osiłków nie zadziałał urok nieznajomego. Mieli w zwyczaju żuć miotły zbożowe podczas prac gospodarczych, rośliny powszechnie używane w alchemii jako antidota na eliksiry. Chłopcy brali podłużne łodygi w usta i mielili je między zębami, zupełnie nieświadomi możliwości tych chwastów.

– …Potraktują was jak bezrozumną masę, wmówią, co jest dobre, a co nie! – zagrzmiał nieznajomy, nie dostrzegając ruchu wśród publiczności.

Wojan z Jaworem prawie przedostali się na początek masy, gdy drogę zastąpił im wódz. Liczył sobie circa sześćdziesiąt wiosen, ale wielki był niczym góra. Mówiono, że gołymi rękami powalił wilka i wytrzymał trzy noce w śniegu po pas. Zmierzył ich groźnym wzrokiem. Młodzi stanęli potulnie, na uboczu, chociaż Wojan zacisnął pięści.

– Przychodzę do was z prośbą! Jeśli dbacie o gwiazdy, jeśli szanujecie przodków, pielęgnujecie rytuały przeszłych pokoleń – pomóżcie! Wspomóżcie mnie, druida, Primusa Magistra. Wspomożecie tedy siebie! Niosę wam kaganek ocalenia, światełko z dalekiej Anglii! – perorował żarliwie, wyciągając ręce w stronę tłumu.

Zgromadzenie poruszyło się niespokojnie. A więc to druid zawitał w ich progi… Słyszeli o takich, co to zamieszkują gaje i znają najskrytsze tajemnice, a ponoć i potrafią rozmawiać z bogami. Nie było jednak śmiałka, który by odpowiedział.

– Potrzebuję uczniów, którym przekażę wiedzę, zanim zniszczą wszystko ci, którzy obwołali nas poganami. Wiem, nie znacie mnie, przybyłem z innego lądu, lecz mieszka tutaj moja znajoma, którą zwiecie Szeptunką. Wiedzcie, że ona też jest w niebezpieczeństwie! Będą chcieli ją wykorzenić z ojczyzny, spalić po niej pamięć. Wierzcie mi, jest niewiele czasu… – chrapliwie wypuścił powietrze. Sapnął.

Wymieniona Szeptunka leczyła z powodzeniem krowy, kury i świniaki, a także odbierała porody, miała pełen składzik uzdrawiających trunków, a czasem nawet wróżyła. Osadnicy nie chcieli jej stracić. Kto by ich wyratował z opresji?

Wódz wystąpił z tłumu.

– Witajcie, Prymusie! Żeście z daleka, a znacie naszą mowę. Co wam trzeba?

Druid spojrzał na niego czujnie. Puścił mimo uszu pomyłkę swego znakomitego tytułu. Zrobił krok do przodu.

– Przyjmę dwóch uczniów, parolatków, wyrostków, których już byście gonili w pole, ale jeszcze nie do żeniaczki. Dwie czarne owce. Może u was, może u sąsiadów. Zamierzam chodzić po okolicy i szukać do skutku.

– Czarne łowce? – wódz zmarszczył brew, pokręcił wąsem.

– Tak, na uczniów, na przyszłych druidów. Czarna owca w rodzinie to odmieniec od białej trzody. Nie pasuje do stada i nieraz nie chce do niego pasować. Samotnik. Czasem może przerażać, czasem zasmucać. Obłąkane dziecko, miewające znamienne sny, wizje na jawie, niechętne do prostej pracy, nieposłuszne. Uciekinier. Jakby to powiedzieli nowi od prostego krzyża, „grzesznik”. Odmieniec, z którego więcej kłopotu niż pożytku. Wystawcie mi go. Oddajcie mi! Wam przecież i tak nie pasuje! Jeśli nie macie tu takiego, rozejrzę się po następnych wioskach. Gdybym nie obrócił na czas, zostawcie chłopca w lesie. Zielona gęstwina przyprowadzi go do mnie. Dwóch tylko wezmę, resztę odeślę do domu.

Nastała krótka cisza. Wiatr świszczał pośród igieł i liści. Druid świstał razem z nim. Płomienna alokucja kosztowała sporo energii.

– Na odchodnym jeszcze, w ramach podzięki, żeście mnie wysłuchali, ostrzegam, będzie okropna burza i srogo zleje wam karki. Zabezpieczcie chałupy. Nie wychodźcie po zmroku!

Postukał jeszcze trzy razy olszowym kosturem i zlazł z podestu. Zawrócił w knieje. Gdy tylko zniknął w gąszczu, ludzie zaczęli gorączkowo dyskutować o zajściu. Ów człowiek budził niezaprzeczalny respekt. Wytężali słuch, nawet gdy mu nie wierzyli, nawet gdy rozdarci między starym a nowym, postanowili wybrać to drugie. Część z powodu obietnicy dostatku i spokojnego życia, a część ze strachu. Wódz jednak nie miał żadnych wątpliwości. Wsiadł pośpiesznie na konia, by zdążyć przed ciemnicą, i pojechał do sąsiadów, przekazać wieść, że poszukiwana jest czarna owca w rodzinie.

O północy spadł sążnisty deszcz. Pioruny waliły jakby bogowie się wściekli.

 

3.

Po izbie roztaczała się smakowita woń. Mięso z grochem, czosnkiem i koprem było prawie ugotowane. Kobieta polerowała naczynia i odkładała je do kredensu. Ceramiczne kubki, miski, dzbanki oraz garnki z pokrywkami stanowiły chlubę pani domu. Z dumą podziwiała glazurowane, pękate brzuszki. W swej kolekcji posiadała okazy z dalekiego Imperium Rzymskiego. Najgłębiej stał olbrzymi piec. Ogień wesoło trzaskał na drwach. Ze stropu zwisały bukiety ziół, kawałek za nimi, przy palenisku wisiało martwe ptactwo. W innym pomieszczeniu znajdowało się łoże małżeńskie, skrzynia na ubiory, lustro z miednicą i przyborami toaletowymi. W kolejnej izbie stało pojedyncze łóżko.

Domostwo kwitło, dzięki majętności gospodarzy. Murowane fundamenty, niedawno wymieniony dach. Właściciele chaty wzbudzali zazdrość wśród ziomków.

Pani domu dosypywała przypraw do gara, kiedy do izby wkroczył rosły chłopak.

– Mięso z kaszą, twoje ulubione – chwyciła miskę i łychą zaczęła nakładać jedzenie do środka.

– Zjem jak wrócę. Pilnie muszę jechać. – Zadarł jasną czuprynę.

– A cóż to się stało? – Uniosła nos znad gara.

– Jest szansa, żeby upolować tego psa. – Wyszczerzył zęby. – Gadałem z krzyżowcami, wspominałem ci, wiem, gdzie stacjonują. Obiecali nagrodę za współpracę, obiecali mi „kszest”. Kto wie, matko, może zrobią z Wojana rycerza, możnego pana!

– Oh, synu – mruknęła, wpatrując się w rumiany policzek potomka. – To ryzykowne…

– Postanowiłem. Jadę zaraz z Jaworem. Nie możemy zwlekać, ten „droid” rozprzestrzeni się jak szarańcza. Zażądał dwóch dzieciaków, co weźmie następnym razem? Konia, krowę, stado kaczek?! A może nie dwóch młotków, a siedmiu! Należy zlikwidować pasożyta, matko! Czym prędzej!

Uderzył pięścią w otwartą dłoń.

Kobieta przymknęła powieki. Obawiała się o ukochanego syna, ale przecież…

– Masz rację. To ścierwo trzeba zlikwidować. Gadałam z babami, są podzielone, ale większość uważa jednakowo. Te darmozjady panoszą się wciąż po naszych ziemiach. Jeśli chcesz wojować synu, w słusznej sprawie, daję ci błogosławieństwo. Myślimy podobnie. Poszukam więcej sojuszników. Teraz, gdy nie ma mojego brata, nikt nie dogląda ludzi. Jego straż przyboczna chleje do nieprzytomności i śpi z kozami. Jakże on błądzi…

– Nie martw się, matko – oświadczył Wojan i wyprostował pierś. – Zaprowadzimy nowy porządek. Dobry porządek!

Kobieta szybko zapakowała mu tobołek z prowiantem na drogę. Podając pakunek, dodała:

– Tylko, Wojek, bądźcie ostrożni, bo… – nim skończyła wypowiadać zdanie, wyszedł.

Po chwili usłyszała skrzypnięcie drzwi od stodoły i tętet kopyt. Chłopak zgarnął po drodze najwierniejszego druha, Jawora, i razem wyruszyli poza osadę i znajome okolice. W prężnych bicepsach i udach młodziaków płynęła chęć do bojowania.

– Zobaczysz, Jaworze, zabijemy skurwysyna, a potem dostaniemy prawdziwą zbroję! – zaczął Wojan.

– Tak – odparł Jawor. – Nie mogę się doczekać, aż mię ojciec zobaczy z lśniącym mieczem w łapie.

– Rycerz to musi być siepacz. Wypruwacz flaków, bezlitosny, a przede wszystkim, skuteczny. Nie ma, że ucieknie jaki prusak. Nie! Trzeba deptać i miażdżyć, by zasłużyć na honory!

Słoneczna pogoda uprzyjemniła junakom podróż, zaś miła pogawędka pełna wzajemnej, braterskiej zgody sprawiła, że podróż minęła im w okamgnieniu. Garnizon krzyżowców był ogromny. Armia odpoczywała przy ogniskach i szerokich ławach ustawionych nieopodal namiotów, w których nocowali. Uwagę chłopaków przykuł ten stanowiący zbrojownię. Przez uchylone wejście zobaczyli kolczugi, hełmy, naramienniki i tarcze. Gdy zostali zauważeni przez strażnika, zsiedli z koni, gotowi do rozpoczęcia misji.

– Coście za jedni?! – huknął rycerz.

– My do księdza Piotra. Będziemy „przekrztami”. Teraz chcemy podać namiary na robaka, który nazywa siebie „droidem” – rzekł śmiało Wojan.

– „Paganin”, kurwisyn – Jawor splunął na ziemię, by uwypuklić odrazę. Wyprostował wielkie cielsko, przewyższał strażnika o pół głowy.

– Dobra, ale rozmowa tylko w otoczeniu rycerzy. Zaprowadzę was do namiotu miłościwie nam panującego księdza-generała.

Wymienili z Jaworem znaczące spojrzenie i poszli za strażnikiem.

Rozłożysty namiot dowódcy ozdabiały kolorowe wstęgi. Na przedzie stało dwóch dryblasów w pełnej zbroi. Zastali Piotra w trakcie dłubania w zębach. Skrzywił się, że nie zaanonsowano przybyszy, tylko od razu wprowadzono ich do środka. Pachoły nigdy się nie nauczą. Nie przemyślą działania, tylko lecą za impulsem. Mięśnie mają wytrenowane, a za to ni krzty rozumu. Piotr wolałby brać udział w filozoficzno-duchowych dysputach, w bardziej wysublimowanym towarzystwie, ale cóż, priorytety nadane przez kościół były ważniejsze.

Przybrał godniejszą postawę i skrzyżował ręce na piersiach. Pamiętał tego hultaja z płową grzywą. Podobał mu się. Dobry materiał na wyznawcę Jezusa Chrystusa. Kiwnął głową na znak, że mogą podejść.

Przedyskutowali sprawę w otoczeniu straży i ustalili, co następuje: chwast trzeba wyrwać, im szybciej, tym lepiej. W okolicznych osadach ksiądz posiadał szpiegów, przekupionych prostaków lub oficjalne wojsko. Skoro wódz osady Wojana i Jawora pojechał rozesłać wici, to zapewne na dniach wyłoniona zostanie czarna owca. Piotr opowiedział w skrócie, jaki ma plan schwytania innowiercy. Wywód zakończył szerokim uśmiechem.

– Wtedy zaciągniemy bezbożnika przed oblicze Jedynego na nasze wzgórze – wyszedł z namiotu i wskazał im pagórek, na którym stały trzy szubienice. Nieco niżej leżał stos zwęglonych szczątków, pism oraz pogańskich symboli.

Wojan wyobraził sobie jak wieszają druida. Jak z plugawego ciała uchodzi duch. To wzgórze miało potęgę sądu bożego. Było głodne krwi niewiernych. Chłopak uniósł kącik ust, dreszcz podniecenia wstrząsnął jego członkami.

Ksiądz-generał poczuł zaś ciężar w zmęczonych dłoniach i przygarbionych plecach, które usilnie prostował. To dopiero początek wojny. Złapali ledwie sześciu pogańskich kapłanów, odwiedzili jedenaście wiosek, zbudowali jeden kościół. Piotr wiedział, że to nie pora na odpoczynek. Brzydziła go przemoc, nie było jednak wyjścia. Innowiercy napadali na dziewice, by składać z nich ofiary. Pożerali dzieci. A co gorsza blokowali prostakom przystąpienie do niebia. Zmarszczki księdza wokół oczu i ust pogłębiły się. Nie. To nie czas na wytchnienie, nie, kiedy bezbronnym ludziom grozi utknięcie w piekle na wieki przez druidów i podobnych diabłów!

Zaprosił Wojana i Jawora na wieczerzę oraz nocleg. Towarzystwo nie pocieszyło dowódcy. Chłopaki bardzo pasowali do pozostałej zgrai bezmyślnych mięśniaków.

Gdy wypraszał ich z namiotu, ustalili, że jutro skoro świt wrócą do osady, podpytać o czarną owcę. Przy odrobinie szczęścia dojdą po nitce do kłębka.

Potem Piotr uciszył samotność czterema kielichami wina i przekazał stosowne rozkazy oddziałowi specjalnemu.

 

4.

Minęły cztery dni, a dzielna kompania pod przewodnictwem księdza-generała znalazła czarną owcę. Złapany dzieciak wierzgał wściekle i darł się w niebogłosy, więc zatkali mu gębę. Gdy opadł z sił, zażądali, by prowadził do niedoszłego mistrza.

– Czarownik to bujda jakaś, klechda jak to tatko prawi. Zaprowadzę was i chcę do domu. – Przetarł rączką łzy z policzków.

Porwanie kosztowało malca wiele stresu, ale jeszcze więcej porzucenie go w dziczy przez krewnych. W rzeczywistości panowie z mieczami byli po jego stronie. Mogli go uratować od niechcianego losu.

– Też żeśmy zmęczeni tym gównem – Jawor mrugnął do niedorostka.

– Upolujemy kurwisyna, dzięki naszemu dowódcy! Ksiądz-generał Piotr, hip, hip, hurra! – zawołał Wojan i podniósł prawicę. – Hip, hip, hurra! – ryknął ponownie, aż paru chłopów dołączyło do okrzyku.

Wyprostował się z dumą w siodle. Zależało mu na zrobieniu jak najlepszego wrażenia na księdzu i jego oddziale specjalnym. Kto wie, może uczynią go zastępcą generała?

Związany dzieciak prowadził. Maszerowali pokotem. Z każdym krokiem zapadał coraz większy mrok, chociaż było południe. To korony drzew zamykały nad głowami szczelny koc. Puszcza zachłannie wciągała ich w opuszczone zakamarki. Schodzili ze wzniesienia, ostrożnie, między milczącymi pniakami. Promienie słońca ginęły w przejmującym, zielonym zmierzchu. Las zagarniał gości krzewiastymi ramionami i obejmował coraz ciaśniej. Krzyżowcy maszerowali przed siebie, chociaż ledwie widzieli własne stopy. Wtem kompania straciła szyk. Kilku rycerzy przewróciło się z przekleństwami na ustach. Po chwili kolejni wpadli z rykiem w zarośla.

– Kurwa, co to było? – zapytał jeden drugiego.

–To jeże! – Piotr przyjrzał się leśnemu podszyciu. Między liśćmi niewielkie, okrągłe kształty prędko tuptały gdzieś na wschód. Cofnął z odrazą dłoń obleczoną w skórzaną rękawicę.

– Jesteśmy bliżej – szepnął z podnieceniem wyrostek. – Czuję to. Miejsce Mocy. Tędy!

Wojownicy brnęli dalej, po śladach malca, bacznie rozglądając się na boki. Wkrótce przyznali mu rację. Poczuli to, nawet ci najmniej wrażliwi. Osobliwy stan, odczuwany jako nieprzyjemne łaskotanie i odrętwienie w kończynach. Potem szum w uszach, u niektórych przechodzący w migrenowe pulsowanie w skroniach. Najwyraźniej byli niedaleko.

 

5.

Godwill wyszedł z sunią na dwór. Wiedział, że czarna owca wkrótce dotrze do prastarego punktu, gdzie przecinają się fale energii. Popatrzył z czułością na swą zapadniętą chatynkę i rzekł w przestrzeń:

– Człowiek może przywyknąć do wszystkiego. Wiem, chcesz dla mnie jak najlepiej, dla zadania, które zostało mi powierzone. Możesz być spokojna. Jestem gotowy. Lecz zanim pójdziemy – odwrócił się i wejrzał w czarne ślepia towarzyszki – pragnę ci podziękować, że byłaś przy mnie.

Siro nie była skora do przyjęcia wdzięczności. Wierciła się w miejscu i szczekała piskliwym głosem, typowym dla małego pieska.

– Dobrze, chodźmy – odparł i chociaż uśmiechnął się do niej, zaraz zacisnął szczękę.

Miejsce Mocy leżało półtora kilometra od siedziby druida.

Serce waliło mu jak szalone. W obliczu śmierci ciężko ukoić nerwy, nawet kapłanowi, nawet Primusowi Magistrowi, który przewodził radzie druidów na odległej wyspie i przebył dwutygodniową drogę, by tu przybyć. Mimo to kroczył dalej, miarowo, bezszelestnie, jak ożywiony posąg. Uważnie stawiał podeszwy stóp na chłodnej ziemi. Z oddali wyglądał niepozornie, jakby spacerował z psem.

Tymczasem z trzaskiem łamanych gałęzi i dudnieniem podbitego żelazem obuwia, krzyżowcy maszerowali razem z czarną owcą, Wojanem, Jaworem oraz księdzem-generałem. Kompania liczyła dwunastu zbrojnych. Piotr zerknął za siebie. Tylu pobożnych rycerzy, jak tylko wrócą, pochwali ich, wysławi imieniem pańskim. Wybrał najlepszych. Oddział specjalny. Wziął aż tylu na wszelki wypadek. Niedawno jeden z braci konsekrowanych, co wrócił z Wysp Brytyjskich, opowiadał o rzekomej potędze tamtejszych czarowników. Przezorność to podstawa.

Zatrzymał się. Zielenina zaskakująco tworzyła coś na kształt tunelu. Wejście do prześwitu. W środku stał uroczysty, talerzowy pień, parę głazów dookoła i… samotny dziadek z kundlem.

Piotr wysunął się naprzód. Zbrojni podążyli za nim, brnąc przez chaszcze. Pragnęli jak najprędzej schwytać druida i wracać do garnizonu na ciepły posiłek. Piotr wziął głęboki oddech i poczuł jak zimne ma dłonie i stopy ze strachu. To nic, musi wykonać wolę boską. Trzeba pojmać niewiernego i zawlec na wzgórze pod sąd boży. Ochronić tłuszczę przed tym szarlataństwem, mordowaniem dziewic, kradzieżą dziatek! Odchrząknął.

– Zgodnie z prawem boskim, a także rozkazem króla Mieszka pierwszego, ochrzczonego w miłości Jezusa Chrystusa, Pana naszego, skazuję cię na śmierć poprzez powieszenie! – oświadczył Piotr. Powieka mu drgnęła. – Brać go!

Godwill czekał cierpliwie. Nie wydawał się zaskoczony. Gdy wojsko ruszyło, ziema zadrżała. Kłącza wystające z gleby zapulsowały. Wojacy krzyczeli zaskoczeni. Korzenie wyłaziły z gruntu i bez ostrzeżenia podcinały nogi intruzom. Większość oddziału poprzewracała się niczym kręgle.

– Utrzymać pozycje! Szarża! – krzyknął ksiądz-generał.

Wojan skoczył z mieczem, gotów natychmiast zabić druida. Wtedy malutka Siro stanęła na łapkach, które poczęły błyskawicznie się wydłużać. Młokos stanął jak wryty, opuścił stalowe ostrze. Suczka w ułamkach sekund zwiększała rozmiary. Traciła futro, przybierała nieco ludzką postawę. Aż zniknął ogon, pazury, a jej oblicze nabrało kobiecych rysów. Wreszcie stanęła przed nimi, w pełnej okazałości, trzymetrowa bogini Sirona. Wściekła. Błysnęła kłami. Przerażeni mężczyźni znieruchomieli. Szok odebrał im wolę walki.

– Jak śmiecie! – wibrujący głos bogini przeszył polanę. – Przeklinam was! Zginiecie tu wszyscy.

Jawor zakwiczał na widok korzeni, które, już grube niczym beczki, dusiły kolejnych kompanów. Kiedy pozostali otrząsnęli się z przestrachu, skłonni zaatakować ponownie, spośród zarośli wychynęły jeże. Wychodziły z ciemności. Podobnie jak Siro, z sekundy na sekundy, niewiarygodnie szybko rosły. Rozpychały się między sobą na puszczańskiej arenie. Olbrzymie, z kolcowymi plecami i łapami jak najeżone buzdygany. Krzyżowcy wypadali przy nich śmiesznie. Ksiądz-generał uskoczył na bok, bliski omdlenia. Armia bestii uderzyła. Zaczęła się rzeź.

 

***

Po krwawych wydarzeniach z Miejsca Mocy, w osadzie nieopodal zapanował grobowy nastrój. Szlochały dwie matki. Jedną przytrzymywał przerażony brat. Czy to możliwe, by druid został mordercą? Wieści do wioski dotarły znikome.

W tym czasie ksiądz-generał powrócił do zaprzyjaźnionego grodu, gdzie schowany za murami, począł planować odwet na Godwillu. Garnizon niedaleko puszczy pozostawił. Rycerzom rozkazał obserwować wroga. Strażnicy odprawili pogrzeby kolegów zmarłych podczas masakry, a kiedy zapadała noc, zerkali z przestrachem na dzikie kłębowisko drzew.

W lesie zaś, w niewielkiej drewnianej chatynce, dwóch chłopców odbierało pierwszą lekcję od mistrza, który tym razem zwyciężył.

 

Koniec

Komentarze

Wyjrzał przez okno. Dobrze. Księżyc jeszcze nie był w pierwszej kwadrze. Powinien zdążyć, ale nie mógł zwlekać

To wydaje się być trochę niefortunne, gdyż następuje zmiana podmiotów w zdaniach w obrębie jednego akapitu i ktoś złośliwy mógłby odczytać, że to księżyc powinien zdążyć :P 

Może: wyjrzał przez okno i dostrzegł, że Księżyc…

 

z godną podziwu siłą, dzierżyły

Przecinek jest zbędny. W tekście jest więcej dziwnie postawionych przecinków :) 

 

Artefakty zrobione dopiero po przybyciu na kontynent, powinny spełnić swoją rolę, a nie tylko postraszyć dzieci. Mężczyzna znał arkana tworzenia owych przedmiotów. Aby działały prawidłowo, należało stworzyć je na tym samym lądzie, na którym mają zostać użyte.

To chyba zostało dopisane w postprodukcji – objaśnienie jest stylistycznie brzydkie.

 

wedle zamiejscowego prawa.

Chyba miejscowego. Zamiejscowy to może być Wydział V Ksiąg Wieczystych z/s w Pucku Sądu Rejonowego w Wejherowie :) 

 

Należy zlikwidować pasożyta, matko! Czym prędzej!

Zlikwidować brzmi mało słowiańsko :)

 

Potem Piotr uciszył samotność czterema kielichami wina i przekazał stosowne rozkazy oddziałowi specjalnemu.

Niespodziewane… Większość oddziału poprzewracała się niczym kręgle.

Niefortunne porównanie.

 

Mocno średnie opowiadanie. Sposób narracji wskazuje, że może to być jakiś pastisz, ale fabularnie jest to zwykła opowieść o krzyżowcach na tropie pradawnych fantastycznych mocy – wobec czego trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Z tego też wynika największy mankament opowieści – przy założeniu, że jest ona napisana, powiedzmy, na serio, zupełnie brakuje jej klimatu. Właściwie nie występują środki stylistyczne, służące budowaniu nastroju – jakieś udane metafory czy porównania. Opisy są do bólu dosłowne, a miejscami można odnieść wrażenie, że nawet autor nie do końca poważnie traktował swoich bohaterów – jak przy opisie obozu księdza. 

Ogólnie rzecz biorąc, krótkie opowiadania fantasy, oparte na utartym schemacie, mają swój urok – oczywiście jeżeli dobrze uchwycą esencję klasycznego klimatu. Tu tego generalnie nie ma. 

I po co to było?

syf. dziękuję za odwiedziny i recenzję, bardzo gorzką, ale przyjmuję i powoli wstaję z podłogi ;). Przykro mi, że nie znalazłeś tutaj niczego ciekawego czy dobrego.

Napisałeś, że nie ma klimatu, odpowiednich metafor, a fabuła jest sztampowa. Zatem, wnioskuję, że czytałeś wiele tekstów z tego gatunku na wysokim poziomie. Będę wdzięczna za polecenia :). Szczególnie, które książki i opowiadania uważasz za świetne właśnie pod względem klimatycznym i fabularnym. Zacznę od Twojego opowiadania “W cieniu katedry”, widzę, że średniowiecze i srebrne piórko. Być może, dzięki temu lepiej zrozumiem Twój punkt widzenia.

Błędy poprawiłam (dzięki wielkie!) poza kręglami i likwidacją, potrzebuję jeszcze to przemyśleć ;). 

Uwaga, herezja! (I spoiler!) czyli 2 w 1

Wielkie jeże pożerają chrześcijany! ;-)

 

Cześć Cytryna!

 

Ładne opowiadanie w słowiańskich klimatach. Druid z dalekiej Anglii przybywa by rzucić wyzwanie chrystianizacji. Ładnie pokazujesz klimat chatki druida i nie tylko, choć mam pewne obiekcje co do obrazowania epoki, ale o tym będzie za chwilę poniżej. Twój opis pozwala bardzo plastycznie wyobrazić sobie jego wygląd – strój, kostur, czaszki

 

Z kwestii technicznych, co mi się udało wychwycić:

 

Nad tym również musiał popracować przed wystąpieniem.

Brakuje przed

 

Skinął głową i schował się do środka, pozostawiając wejście otwarte.

Brakuje się

 

Pioruny waliły z boską potencją.

To brzmi jak dla mnie trochę groteskowo. Nie te klimaty… chyba?

 

W prężnych bicepsach i udach młodziaków płynęła adrenalina.

To też brzmi trochę dziwnie. Tekst z innej jakby epoki.

 

(…) dostaniemy zbroję z platyny!

Platynę odkryto w 1735 roku (wg wiki), a twoje opowiadanie osadzone jest chyba w nieco wcześniejszych czasach.

 

(…) nam panującego księdza-generała.

Generał pojawił się w XVI wieku dopiero (wg wiki)

 

W lesie zaś, w niewielkiej drewnianej chatynce, dwóch chłopców odbierało pierwszą lekcję od mistrza, którym tym razem zwyciężył.

O jedno m za dużo

 

Mam jeszcze uwagę do wydarzeń w zakończeniu. Drobnostka, ale w oczy kole trochę:

Dlaczego to się dzieje w nocy? Rozumiem, że jest to do klimatu potrzebne, ale jeżeli idzie się po kogoś, wchodzi na jego teren (bez wcześniejszego zwiadu) to generalnie robi się to dzień (albo robiło w czasach, przed wynalezieniem noktowizji). Wchodzenie na nieznany teren po ciemku to kiepski pomysł, i zazwyczaj kończy się to tak jak w opowiadaniu (choć może nie zawsze masakrują cię wielkie jeże ;-) ) Z tego co kojarzę to w czasach rzymskich było to już w wojsku “powszechne”. A skoro dowódca jest bystry (ksiądz-generał) to chyba powinien takie rzeczy wiedzieć, zwłaszcza, że idzie osobiście.

 

Pozdrawiam!

 

 

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hmmm. Opisujesz epizodzik w walce, nie wiemy, jak to się skończyło w Twoim świecie. Znaczy, dwóch osiłków zginęło, ale co dalej? To nadaje rys fragentowatości tekstowi.

Trochę słów, które wybitnie nie pasowały mi do słowiańszczyzny: pierdolić, adrenalina, tętno itp.

Niekiedy wybijały mnie jakieś rzeczy, które kłócą się z moją wiedzą o historii.

Mieli w zwyczaju rzuć miotły

Sprawdź w słowniku, co znaczy “rzuć”. Możesz się zdziwić.

Pokrojone w ćwiartki warzywa i kawałki mięsa w gęstym sosie prezentowały się zachęcająco.

Czy Słowianie znali warzywa?

Ze stropu zwisały bukiety ziół, metr za nimi,

I metry?

Gadałem z krzyżowcami, wspominałem ci, wiem, gdzie stacjonują.

To ci krzyżowcy od wypraw krzyżowych (zaczęły się jakieś sto lat po Mieszku)?

a potem dostaniemy zbroję z platyny!

Słowianie znali platynę i potrafili ją obrabiać?

Babska logika rządzi!

Trochę słów, które wybitnie nie pasowały mi do słowiańszczyzny: pierdolić, adrenalina, tętno itp.

Tutaj się zgodzę, chociaż pierwsze słówko w wyliczance ma tę słowiańską ikrę. XD

 

Cytryno, wpadłam, bo to tak w sumie moje klimaty i sam tytuł zaciekawił. Sam pomysł na połączenie druidyzmu ze słowiańszczyzną całkiem udany, chociaż dodałabym temu wyborowi Goodwilla trochę szerszą motywację. Szkoda, że zakończenie jest takie niedopowiedziane, bo liczyłam na konfrontację, która wszystko podsumuje, ale to chyba fragment większej całości, tak?

Językowo spróbuj czasem postawić na więcej prostoty w opisach i bardziej dosadne słownictwo.

Szlifuj warsztat, bo pomysł ciekawy. Pozdrawiam!

Widzę, że rzuciłam się chyba na zbyt trudny temat ;). No cóż, grunt to nauka na błędach.

 

krar85, dziękuję Ci serdecznie za wizytę i poświęcony czas na wnikliwą lekturę. Nawaliłam sporo baboli, już poprawiłam literówki oraz błędy merytoryczne. 

Większość wymienionych przez Ciebie zgrzytów też mi siedziała w głowie (szczególnie boska potencja i adrenalina), ale nie miałam wcześniej weny, żeby to zamienić. Starałam się zrobić, jak najdokładniejszy research i faktycznie platyna mi umknęła! 

Co do generała, to nie miałam pomysłu na zamianę. Akcja w moim zamyśle dzieje się jeszcze w X wieku. Nie znalazłam danych na temat struktury wojska z tego okresu. Kasztelanowie pojawili się dopiero w XII wieku i nie pasowali mi do koncepcji z powodu określonego zasięgu terytorialnego. Być może powinnam zamienić generała na dowódcę i tyle. Hmm.

Jeśli chodzi o porę dnia, to scena wkroczenia do lasu dzieje się za dnia. Ciemno jest z powodu liczby drzew. Dawniej m.in. nasza Puszcza Białowieska była tak gęsto porośnięta, że w środku panowała ciemność. 

Finklo, bardzo mi miło, że zajrzałaś! Dzięki za wszystkie uwagi. Adrenalinę, tętno oraz pierdolenie już zmieniłam. Widziałam podobne dyskusje pod innymi opowiadaniami, więc wrzucam jako ciekawostkę to opracowanie: https://polszczyzna.pl/wulgaryzmy-staropolskie/

Z tym rzuciem, to wstyd ogromny, tyle razy czytałam tekst, a nie zobaczyłam ortografa!

Miałam nadzieję, że "pierdolony" będzie mógł zostać, ale niestety. Faktycznie, słowo pojawiło się w PL dopiero ok XV-XVI wieku, i to bardziej na salonach niż nizinach społecznych . 

Krzyżowcami nie nazywam rycerzy z pierwszej wyprawy krzyżowej, bo faktycznie odbyła się później. Miałam na myśli pierwszych wojowników do przeprowadzania procesu chrystianizacji na ziemiach polskich. Być może lepiej, gdyby byli narodowości czeskiej lub niemieckiej i może nie mieli nadanej takiej nazwy. Pomyślałam jednak, że mogliby stanowić pierowzór krzyżowców, tych właściwych, którzy pojechali na krucjatę i później pozakładali zakony. 

oidrin, pięknie dziękuję za wizytę i słowa otuchy:). Pracowałam nad językiem w tym tekście długo i wiadać nie wystarczająco. Chyba temat mnie nieco przerósł.

Cieszę się, że pomysł uważasz za ciekawy. Mimo braków w moim wykonaniu dalej w niego wierzę. Po wskazówkach, które otrzymałam w komentarzach, mam ochotę spróbować się poprawić i napisać część drugą.

Skoro to Twoje klimaty, to może coś polecasz do przeczytania z tego gatunku? Będę bardzo wdzięczna, stale poszukuję, ale część pozycji, na które wpadłam odbiegała od mojego gustu (np. Szeptucha pióra Katarzyny Miszczuk ;)).

A i zapomniałam, co do warzyw, to myślałam o np. o grochu, czosnku, rzepie czy marchewce (podobno rosła dziko, fioletowa, mniejsza i nieco gorzka). Czytałam, że były znane na ziemiach polskich w czasach wczesnego średniowiecza. Informacje podało Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie. 

 

A, w te rośliny wierzę. Tylko “warzywa” nasuwają inne skojarzenia. Hmmm, trudna sprawa.

Babska logika rządzi!

Doprecyzuję w tekście, co tam pani domu miała w garze :).

Mam mieszane uczucia – tekst według mnie nie jest ani zupełnie słaby, ani zupełnie dobry. Z jednej strony historia opowiedziana jest poprawnie: językowo ogólnie ok; jest wstęp, przedstawienie świata, kilka punktów widzenia, zakończenie. Fragmentami opowieść nawet wciąga.

 

Mam jednak kilka zastrzeżeń, przede wszystkim nie spodobały mi się dwie kwestie:

Po pierwsze, sama historia jest jak dla mnie zbyt prosta. Gdybym miał ją streścić, powiedziałbym, że <spoiler do „krzyżowców” (choć nazwa trochę niefortunna ze względów historycznych) dołącza kilku lokalnych młodzieńców chętnych do walki, członkowie wyprawy atakują druida, a ten odpiera atak z wykorzystaniem magicznych mocy. spoiler> Wiem, nieco upraszczam, ale następnym razem polecam mimo wszystko bardziej pokombinować. Mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi ;)

Po drugie, narracja jest czasami chaotyczna. Przez większość tekstu miałem wrażenie, że wybrałaś narratora wszechwiedzącego, nie związanego z żadną postacią. Opisujesz wydarzenia w sposób dość prosty i bezpośredni, bez ładunku emocjonalnego. Ale czasami nagle zaczynasz pisać z perspektywy którejś z postać, np.:

Brzydziła go przemoc, nie było jednak wyjścia. Innowiercy napadali na dziewice, by składać z nich ofiary. Pożerali dzieci. A co gorsza blokowali prostakom przystąpienie do niebia. Zmarszczki księdza wokół oczu i ust pogłębiły się. Nie. To nie czas na wytchnienie, nie, kiedy bezbronnym ludziom grozi utknięcie w piekle na wieki przez druidów i podobnych diabłów!

Przeskakujesz tak z jednego bohatera na drugiego nawet w ramach jednego fragmentu. Według mnie wprowadza to niepotrzebny chaos. Lepiej albo w ogóle nie wiązać narratora z żadnym bohaterem i wszystko opisywać z boku, albo wybrać sobie jedną-dwie postacie i przeskakiwać między nimi w chwili, gdy zaczyna się nowy fragment/rozdział.

 

To tyle ode mnie. Jak już pisałem, nie jest wcale źle, jako wprawka tekst jest nawet niezły. Jestem przekonany, że jeśli postawisz większy nacisk na fabułę, popracujesz nad bohaterami, narracją i klimatem – stać Cię będzie na wiele więcej ;)

Co polecam do przeczytania, hmmm. Moja wiedza w temacie w dużej mierze pochodzi z tradycji oralnejwink, ale zachęcam zawsze do szperania w zbiorkach mitów i baśni głównie tych zza wschodniej granicy i to w wydaniach sprzed ery internetu. Trudno znaleźć, ale satysfakcja jest podwójna. U mnie dziś na tapecie Malachitowa szkatułka Bazhova, ale do Twoich klimatów może pasowałoby U złotego źródła Wortmanowej? Sądzę też, że nie zaszkodzą jakieś opracowania o druidach, żeby lepiej powiązać ten motyw ze słowiańskością, bo analogii jest naprawdę sporo.

Perrux, ależ się ucieszyłam z Twojego komentarza! Wiele mi wyjaśniłeś, bardzo dziękuję :). Odnosiłam wrażenie, że momentami opko wciąga, a chwilami coś się dzieje, że niekoniecznie ;). I to coś, stanowiło dla mnie nieodgadnioną tajemnicę. Po mału wychodzę z mroku niewiedzy :D.

oidrin, no, na takie inspiracje bym nie wpadła, po stoktoć dziękuję :)! Poszukałam Szkatułki i widzę, że to rzadki okaz, o Wortmanową łatwiej, więc od niej zacznę. Zaś o wschodnich pisarza w ogóle nie pomyślałam. Póki co siedziałam w polskich autorach (spodobał mi się Jabłoński i Baranowski), tak na początek. Opracowania o druidach wciąż nie wybrałam, jakiś czas temu znalazłam kilka zagranicznych pozycji i na razie czekają na krótkiej liście (która tak naprawdę jest bardzo długa) :). Ach, te trudne decyzje czytelnicze ;P! Dzięki jeszcze raz!

Nie jestem historykiem, ale czasowo mi się to wszystko rozmija. Wspominasz w opku Mieszka I, dorzucasz druida, a ci skończyli się wcześniej, przeciwstawiasz mu krzyżowców, którzy nastali później. Wychodzi lekki misz-masz.

 

Nieco niżej leżał stos zwęglonych szczątków, pism oraz pogańskich symboli.

Fajnie by było, gdyby istniały jakieś pogańskie pisma, może coś by się ostało, ale niestety.

 

Ładnie napisane, zaciekawiłaś mnie, choć to, o czym pisałam wcześniej wbijało mnie rytmu. Na dodatek historia kończy się w najciekawszym miejscu. No dobra, druid wygrał bitwę, ale co z wojną ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

(Spoilers ahead!)

Przez opowiadanie brnęło się nieźle, tyle że historia znienacka się urwała. Naprawdę zdziwiłam się na widok “napisów końcowych”. Build-up, że tak to ujmę, był spory, a rozwiązanie wręcz błyskawiczne. Podobnie jak syf, również miałam wrażenie, że jest jakby na poważnie, ale jednocześnie nie do końca poważnie – choćby te jeże… Oddział wojaków jako-tako zaprawionych w boju wywraca się o jeże – no, uniosłam trochę brwi ;D

Napisane poprawnie, może trochę mało barwnie, tak podręcznikowo, rzekłabym. Niektóre słowa i frazy dziwią, jak np. alokucja, “dać namiary” na kogoś. Albo ksiądz-generał. Nie znam się aż tak na historii, ale naprawdę był ktoś taki? Generał w tamtych czasach? Kojarzy mi się ta ranga trochę z tłumaczeniem knight-commander na rycerza-dowódcę, zamiast komtura.

Zastanowiło mnie też, czemu druid jest dumny z siebie, że potrafi utrzymać łyżkę. Przecież zdaje się całkiem żwawy, ba, chodzi z solidną lagą. Po drugie, nie rozumiem, czemu narrator twierdzi, jakoby druid “zwyciężył” starcie z Piotrem. Przecież zrobiła za niego wszystko bogini. Nieładnie tak czyjeś zasługi sobie przypisywać ;)

Podsumowując, za dużo było elementów, które wybijały mnie z rytmu, aby należycie cieszyć się opowiadaniem. Zapewne miał też w tym udział fakt, że Słowianie to zupełnie nie moje klimaty, niestety.

deviantart.com/sil-vah

Cześć Cytryno, czytało się płynnie, językowo poprawnie, sle niestety fabuła mnie nie wciągnęła, przykro mi. Końcówka rzeczywiście jakby urwana. Pozdrawiam serdecznie

Irko, dziękuję pięknie za odwiedziny. Przyznaję, że nazewnictwo do poprawy. Za mocno popuściłam wodze fantazji ;).

Silvia, dzięki za nieco ironiczny komentarz, ubawiłam się :). Przyznaje, że zgadzam się w wielu punktach z Twoimi uwagami.

Olciatko, cześć, dzięki za wizytę i podzielenie się odczuciami na temat lektury :). 

Nowa Fantastyka