Przedział, co by nie mówić, śmierdział. Nigdy nie odkurzanymi siedzeniami, zastałym powietrzem, niemytymi ciałami. I… kiełbasą?
Taa… Podwawelską, ocenił trzydziestoletni Tadek.
Żeby jakoś odetchnąć, zapalił papierosa. Wychylił się przez okno, rzucając popiół na zalany deszczem beton. Miał dość tego miasta.
Pociąg ruszył z sykiem zaspanej bestii.
– Szyny ryczą jak… – myślał na głos, otwierając drzwi do przedziału – rura…
– Matula(1). – Dobiegł go gardłowy, zużyty głos.
Tadek, wciąż z petem w ustach, zerknął na niedźwiedzia siedzącego przy wejściu. Nie zauważył go wcześniej przez wielki spłowiały płaszcz.
Geez, mamy lato, pomyślał, ale postarał się szybko pozbyć z twarzy niesmak.
– Hm. Matula. Dobre.
Opadł na siedzenie pod oknem, wrzucił niedopałek do kosza. Nie wyjął telefonu, ciesząc się, że nie siedzi teraz nad Wisłą. Widział wszystko co było, wiedział, co będzie.
Po jakimś czasie uczucie bycia obserwowanym stało się nie do zniesienia. Przeniósł wzrok na Współpasażera, który wyglądał, jakby nie zmieniał koszuli od czasów Gierka, ponieważ nie zmieniał koszuli od czasów Gierka. Gaci pewnie też. Spod płaszcza wyłonił się stary tweed.
Zaraz wyciągnie z kieszeni zapyziały kaszkiet. Strzepnie dwa razy, wyprostuje na kolanie i zakryje łysinę. No jasne, że tak.
– Masz żonę – zapytał lub stwierdził niedźwiedź. Trudno powiedzieć.
Mężczyzna charczał niczym gruźlik, a Tadek, podczas zapalania następnego papierosa, nie dopuszczał myśli, że i on wkrótce będzie brzmieć podobnie. Wzrok Współpasażera był nieżyczliwy, a usta, skryte za brodą, wykrzywiały się w pogardzie pijaka. To, w jaki sposób opierał się na fotelu – w końcu miejsce numer dwanaście było jego tronem – sprawiało wrażenie, jakby cztery lata tu przesiedział.
Zaczyna się… Zaraz zapyta jeszcze o stan ducha.
– Nie mam – rzucił Tadek na odczepnego.
– Dobrze. Nie żeń się, chłopcze. – Mężczyzna również zapalił papierosa. Jemu, jak pewnie sam by stwierdził, nie mógł już zaszkodzić. – Szczęśliwyś?
Jeśli kolejnym pytaniem będzie: czym para się tata?(1), wychodzę.
Zanim zdążył choć przewrócić oczami, drzwi gwałtownie się przesunęły.
– Kawa, herbata.
To nie była miła propozycja ani pokazanie oferty sklepu. Raczej: „Chcesz spalić język wrzącą kawą o tanim smaku czy zmrozić palce rozwodnioną herbatą? Nieważne, i tak dam ci to drugie”.
Tadek pomyślał, że od tak przeżutego przez życie faceta nie kupiłby nawet wody na pustyni. A zamiast tej przeczyszczającej kawy wolałby wydać kasę na śnieg na Syberii.
Współpasażer wyrwał Tadka z marazmu krzycząc:
– Won!
Aż szyby zadudniły. W oku nieznajomego błysnął zimny, twardy marmur.
– Okej… – szepnął do siebie Tadek, wciąż jednak myśląc o prawdzie ukrytej za takim spojrzeniem.
To był człowiek-zagadka, który żył inaczej od reszty. Śmiało stawał przeciwko problemom, zapewne gardził technologią. Tadkowi przyszło na myśl, że pod tą górą ubrań znajdowały się mięśnie niewyćwiczone na siłowni. Wtem łypnął nań złowrogo, unosząc brew. Tadka przeszedł dreszcz, więc uśmiechnął się i odwrócił do okna.
Poczuł wibrację.
– Co znowu? – rzucił do telefonu. – Nie wchodź, nie ma mnie. Długo. No normalnie, wyjechałem. Czego nie rozumiesz? Miałem dosyć. Muszę złapać wenę. Tak, odwołuj, nie zagram. Nie zagram, słyszysz? Dzban z ciebie, jak zwykle nie łapiesz. – Już miał się rozłączyć, ale coś sobie przypomniał. – A i dzięki za to mieszkanie, nie no serio dzięki. Dwa tysie czynszu. Taa, duże. Ale czekaj, nie skończyłem. Jeszcze woda, prąd, gaz, wywóz śmieci. Net. Obowiązkowa opłata za garaż, a ja, kurwa, nie mam nawet prawa jazdy. Co gdybym miał? Ale nie mam! Jakaś prowizja dla pośrednika. Poza tym kaucja, ubezpieczenie od pożaru, zalania, włamania, zawalenia, kurwa, zawalenia w wysokości czterech czynszów i najwyraźniej mojej dupy odlanej w złocie. Nara!
Ale przynajmniej jedynie dwadzieścia minut od stacji metra. Ostatniej stacji w Wypizdowie.
A ja, pomyślał jeszcze po chwili, chciałbym mieć tylko dużo dom pełen cudzych żon.(1)
Morze tchnęło wolnością, której potrzebował. Świat naraz wydawał się znowu wielki, bo w mieście skurczył się niemożebnie. Wciąż te same drogi, twarze, myśli. Może w końcu napisze coś dobrego, wypije spokojnie herbatę, pójdzie na spacer. Proste rzeczy. Chciał zapomnieć o Współpasażerze, który nagle zniknął. Był tak osobliwy, że zamroczył Tadkowi umysł. Chciał zapytać: skąd ja pana znam?
Jak się zdaje, jechałem w tym przedziale sam.(1)
Hotel Marmur majaczył jako jasny punkt na spowitym mrokiem horyzoncie. Był wielki z ogromnym holem. Po walnięciu się na fotel, Tadka omiótł zapach starości – jakby piżma i krochmalu.
Najpierw zobaczył długie, pałąkowate nogi. Później ogromny, zawijany na końcach wąs. Dopiero na ostatku nijaką, podobną do każdej innej twarz.
– Dobry wieczór, panie Tadeuszu. Pokój o numerze 551 czeka na pana.
Tadek zmarszczył brwi, oparł się. Starał się nie patrzeć w te rozwodnione oczy.
– Nie składałem rezerwacji, także no.
Portier złączył przed sobą dłonie, przekrzywił głowę, a na gębie wykwitł mu uśmiech pełen dobrotliwego politowania.
– Zapraszam. – Gest jego ręki wydawał się wystudiowany.
Ponieważ cały ten dzień przypominał mężczyźnie sen, po prostu posłuchał.
– Doskonale zdajemy sobie sprawę, że potrzebuje pan odpoczynku i spokoju. W trudzie pańskiej pracy jest to wymagane. Jednakowoż prosimy pamiętać o życiu naszego hotelu. Najciekawsze zajęcia: środowe popołudnia brydżowe i wieczorki taneczne. Obecność obowiązkowa.
– Może, nie wiem. Ma pan ładowarkę do takiego telefonu?
Portier nawet nie spojrzał.
– Świetnie – mruknął Tadek.
Nagle przystanął. W lobby stała niezwykła, osobliwa dziewczyna. Miała rozwiane blond włosy, sukienkę przypominającą ceratę. Jej uśmiech był do bólu sztuczny, więc również przerażający.
– Witaj w Hotelu Marmur(1) – powiedziała śpiewnym głosem.
Właśnie wtedy przez otwarte okno dopadł go ryk drzew, krzyk mew(1), a w oczach dziewczyny, od których nie mógł oderwać własnych, ujrzał światło księżyca.
– Panie Tadeuszu! – zawołał Portier, czekający niecierpliwie przy windzie, głosem zdającym się pilnować każdej minuty.
– Idę, idę.
Nie zwracał uwagi na otoczenie, bo widział takie już setki razy – nijaka tapeta, brzydka wykładzina. Bezbarwność i bezpłciowość w każdym calu.
– Oto pański pokój. Powodzenia – szepnął portier, puszczając oczko.
– Super.
Nawet nie wiedział, kiedy zasnął. Śniła mu się dziewczyna przypominająca udręczoną zjawę. Znów usłyszał krzyk mew.
Poranek należał do trudnych. Ciało kazało mu wstać, choć umysł wciąż trzymał się resztek snu. Nie wiedział, która godzina, bo padł mu fon, a w pokoju nie było zegara. Przetarł oczy i mimowolnie spojrzał w lustro. Patrzyła na niego obca osoba, jakby lepsza i gorsza połowa. Kiedy zdążył się tak zestarzeć?
Zamieniam się w moczymordę, pomyślał macając twarz.
Dla obudzenia zapalił papierosa. Mląc go w ustach, rozsunął zapyziałe zasłony i otworzył balkon. Widok zachwycał, każąc zapomnieć o marnym wystroju. Czuł, że jest tylko on i wielkie przestworza. Wiatr wywoływał przyjemne dreszcze, a pomysły na nowe kawałki rozwalały mu mózg.
Zostanę tu. Na jakiś czas…
Nie spotkał na dole dziwnej dziewczyny. Właściwie dopiero teraz, w świetle dnia, dostrzegł, jak nudny jest Hotel Marmur. Został utrzymany w staroświeckim stylu, co wywoływało u Tadka fale cringu. Miał nadzieję, że nie dostanie na śniadanie zupy mlecznej czy kaszy manny. Na szczęście był szwedzki stół.
Na serwetce zapisał parę słów: „Chociaż życie to zły sen, czasem wręcz koszmar(1)”. Przeniósł się na patio, a morze wraz z falami i tym cudownym, unikalnym zapachem niosło dalsze słowa: „To wcale nie chcę budzić się – no jak tak rzec można?(1)”.
Siedział na piasku. Znowu słyszał mewy i drzewa. Pisząc tekst, ciągle wracał do zjawy i dopiero po chwili zauważył, że parokrotnie napisał: „Witaj w Hotelu Marmur”. Nie skreślił tego. Jakoś nie mógł. Rozładowany telefon ciążył mu w kieszeni niczym bryłka węgla.
W barze wypił whisky jak zwykle sam. Choć był wieczór, stołki świeciły pustkami. Cały hotel zdawał się wypełniony ludźmi, którym śmierć dyszała w karki i to nie tylko ze względu wieku.
Chciał ciszy. Gdy ją dostał – pragnął życia.
– Panie, to wyście…! – Usłyszał dziadygów w holu.
Kradli od rodaków(2), dopowiedział w myślach. Nie miał czasu na słuchanie takich smętów. Nie, po prostu nie miał siły. Nagle wpadł na kogoś.
– Panie, co pan! – zakrzyknął jakiś wąsacz.
– …praszam – mruknął, wymijając go.
Dziwny Portier zastał go na schodach przed hotelem.
– I jak znajduje pan pobyt, panie Tadeuszu?
Jezu, nie chcę znać dilera tego gościa, pomyślał, widząc jego rozszerzony uśmiech.
– No tak średnio bym powiedział.
– To normalne w nowym miejscu. – Facet nie tylko gadał z karykaturalną manierą, ale też gestykulował niczym nakręcana zabawka. – Proszę dać sobie jeszcze jeden dzień na zapoznanie.
– No nie wiem, zobaczę.
– Mamy nadzieję, że doceni pan pobyt w naszym hotelu. Koniecznie potrzebuje pan odpoczynku, bo skroń jakby srebniejsza!(3)
Tadek kątem oka zobaczył, że Portier wciąż stoi obok. Odwrócił więc zdezorientowany głowę, starając się patrzeć gdziekolwiek indziej.
– Eee… Okej.
Mężczyzna nie odszedł. Doszło do Tadka, że chyba witał gości, więc to on był frajerem z nich dwóch. To on przeciągał tę żenującą sytuację. Odwrócił się czym prędzej w stronę drzwi, które zostały szeroko otwarte, i dojrzał w holu kogoś znajomego, choć wyglądał zgoła inaczej niż wcześniej. Gęsta broda została, ale wyglądała na świeżo przystrzyżoną, a ubiór zniewalał elegancją. Nie poznałby go, gdyby nie marmur jego oka. Nagle okazało się, że są w podobnym wieku, bo jakby wymłodniał.
– Co tu robi ten facet z brodą? Chyba mnie śledzi… – powiedział Tadek cicho.
– Och, to jeden z naszych gości. Powiedział, że się znacie. Obiecał, że przyprowadzi pana na wieczorek taneczny.
– Co?… Zresztą… Ech, idę się przejść – sapnął.
– Panie Tadeuszu, przecież zaraz będzie padać!
Odchodząc, czuł na sobie wzrok Współpasażera.
Może jednak zapytam o tego dilera…
Następny dzień rzeczywiście należał do lepszych. Z odbicia spoglądała nań zdecydowanie jego lepsza połowa. Ubrał się więc jakoś porządniej. Dopiero w połowie drogi na śniadanie zorientował się, że nie wypalił papierosa. Poklepał się po kieszeniach, ale nie mógł ich nigdzie znaleźć. Zniknęła też komórka. Kiedyś wróciłby się nawet będąc na drugim końcu miasta. Teraz – wzruszył ramionami. Gadżet bez prądu stawał się właśnie tym – gadżetem, którym nawet nie można podetrzeć tyłka.
W restauracji doznał kolejnego zdziwienia. Sala była bowiem pełna żywych ludzi, wśród których po prawdzie nie mógł się odnaleźć. Śmiali się, przekrzykiwali radośnie, prowadzili kurtuazyjne rozmowy. Byli ładnie odziani i jacyś tacy piękni.
– Architektura archaiczna, wcale nie tragiczna – mruknął. Dopiero teraz zauważył, że wystrój należało określić raczej jako vintage czy art deco.
– Kawy, panie Tadeuszu?
Tadek podskoczył na krześle.
– Dżizas! Tu też pan jest?!
Portier–wąsacz nalał mu kawy z godną pozazdroszczenia wprawą.
– Jestem wszędzie tam, gdzie jestem potrzebny.
– Aha…
Przygotował się na lurę. Kawa smakowała jednak niczym z włoskiego Forli – wyczuwał czekoladę, migdały i… śliwkę? Aromat oszałamiał zmysły. Chciał coś powiedzieć, lecz Portier zniknął. Z filiżanką w dłoni Tadek zastanawiał się nad nagłą zmianą. Kolejny łyk wymazał jakąkolwiek zadumę. Nie miał do tego głowy.
Wtem kawa mu obrzydła. Przy przeciwległym stole zauważył bowiem Współpasażera pełnego szlacheckiego obycia. Tadek wymknął się z sali. Targał nim irracjonalny strach, ilekroć dostrzegał marmur tego oka. Powinien poddawać w wątpliwość, czy to faktycznie ten sam gościu, w końcu to Tadek bardziej przypominał teraz moczymordę. Ale oczy zawsze mówiły prawdę.
Wieczorem znów zaszedł do baru (w głowie kołatało mu się wciąż to samo zdanie: „światło księżyca policzkuje żyrandol(4)”), ale ledwo dopchał się do kontuaru.
– Co jest…? – mruknął, ale zaraz wykrzyknął: – Jezus Maria!
Oto bowiem stanął twarzą w twarz z Współpasażerem. Żaden nie wymówił słowa, mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie Tadka było raczej zdekoncentrowane, bo czuł się przygnieciony. Pociągowy Współpasażer miał spokojne, oceniające oczy. Wyjął on po chwili cygaro, zapalił i wskazał ręką na dwa miejsca przy barze. Usiedli.
Będę trzymał fason, bo tak duma każe(4).
– Czym się pan trujesz? – zapytał Współpasażer.
– Pańska obecność truje mnie wystarczająco – mruknął Tadek.
– A więc wódka.
Kieliszki stały przed nimi wyzywająco.
– Jest pan muzykiem i artystą?
Tadek pomyślał o swoich rapsach. Miały uznanie i szacun, ostatnia płyta nawet mu wyszła, ale zapytany o to przez mężczyznę z cygarem i diabelnie drogim garniturem, ze szlachecką manierą mówienia, stracił zwykłą pewność siebie.
– Powiedzmy.
Współpasażer westchnął i potarł czoło niczym zawiedziony ojciec.
– Tadek, Tadek… Właśnie taki jest z tobą odwieczny problem. Artystą się jest albo nie jest. Nie widzę w tym szarości. – Wycelował w niego palcem.
Ni stąd, ni zowąd przeszedł na ty. Tadek pożałował sławy – każdy znał twoje imię i myślał, że może nim szafować do woli. Poza tym ludzie wiedzieli o tobie czasem więcej niż powinni.
Wypił wódkę jednym haustem, otarł usta i wstał.
– Idę.
– Siadaj.
Usiadł.
– Młodzi i ta ich duma… Słuchaj…
– Odwal się pan. Ile masz lat – zwinnie przeszedł na ty – trzydzieści? Jakby zgolić tę brodę, pewnie z dwanaście.
Marmurowy wzrok zamieniał w kamień, przygwożdżał do podłogi.
– Osiemdziesiąt dwa, jeśliś taki ciekaw.
– No jasne… – mruknął Tadek wypijając kolejny kieliszek. – Zabawne w chuj.
– Hotel Marmur jest jedyny w swoim rodzaju… – Zdawał się nie usłyszeć. Wypił wódkę. – Cudowny, prawda? Tak pełen życia.
Zamówienia sypały się zewsząd, dźwięczały rozmowy. Przechadzały się młodziutkie panny i stare matrony; przystojni dandysi i opanowani dżentelmeni. Grano w karty pod batutą prawdziwej orkiestry.
– Brać złodzieja! Brać złodzieja!(4) – zawołał jeden z graczy.
Tadek marzył o ciszy jak nigdy wcześniej.
– Nie dziwi cię to? Skąd tacy ludzie wzięli się na takim zadupiu? – pytał dalej Współpasażer.
– Przyjechali?
– Nie żartuj teraz.
– Nie żartuję. Jak będę żartował, zauważysz, bo to będzie zajebiście śmieszne.
– Głupi nie jesteś. To się widzi. Więc lepiej posłuchaj. – Nachylił się, zniżył głos. – Czas tutaj, niczym w prawdziwym marmurze, nie istnieje. Ludzie nie starzeją się, dni nie płyną.
Krzyk mew, ryk drzew.
– Ale?
Współpasażer uśmiechnął się lekko, jakby w końcu kontent.
– Jedynie z pozoru. W końcu umrzesz tutaj ze starości z rumianym licem i zdrowym ciałem. Bam. Zupełnie niespodziewanie. Bliscy zawołają: „Jak to możliwe? Był przecież taki młody… Wyjechał na zaledwie kilka dni…”. Bardzo łatwo przeżyć tu całe życie. – Odwrócił głowę zamyślony. Strzepnął cygaro. – Lubię cię, chłopcze, jesteśmy podobni. Dlatego właśnie uważaj. Zaraz kipnę, a gówno widziałem. Wyjeżdżam i wracam niczym w „Przeminęło z wiatrem”. Młodość uzależnia.
Tadek nie powinien wierzyć. Nie powinien wierzyć w ani jedno słowo. Ale oczy zawsze mówiły prawdę, a spojrzenie siedzącego przed nim mężczyzny wskazywały zmęczenie życiem. Rozejrzał się. Otaczali go starcy w młodych skórach. Stare były oczy zniewieściałego barmana i dwudziestokilkuletniej piękności. Wszyscy żyli w marmurze.
Nie tknął kolejnego kieliszka.
– Co mam robić? – zapytał szeptem.
– Wypocznij chwilę, jeśli taka twa ochota. A później wyjedź i nigdy nie wracaj.
Wrócił do pokoju i zamyślony padł na łóżko. Czuł, że musi wyjechać od razu, ale Hotel Marmur miał w sobie coś przyciągającego jak najbrzydsza dziewczyna w klasie. Obudził się dopiero następnego dnia.
Wyglądał przynajmniej pięć lat młodziej. Przestały go boleć plecy, wyostrzył się wzrok. Chciało mu się.
Album skończył w kilka nocy bez wspomagania używkami. W Hotelu Marmur spędził tydzień… chyba(5). Dni zlewały się w jedno, więc w końcu zaczął je zaznaczać na kartce niczym w hollywoodzkim więzieniu. Ale i to mu się plątało. Ze Współpasażerem widział się rzadko, ale połączyła ich nić porozumienia.
Siedział na balkonie, paląc cygaro i wpatrywał się w umierające liście.
– Szykuje się krwawa jesień – rzekł do siebie.
I wtem coś w nim drgnęło.
– Przecież jest lato… – szepnął, dopiero teraz czując chłodny podmuch.
Zerwał się jak oparzony. Chwila mignęła niczym mrugnięcie oka, a Hotel Marmur zamykał go w sobie. Czy skończy jak Współpasażer?
Spotkał go w holu. Siedział w fotelu, czytając gazetę. Walizka stała obok. Oczywiście, że wiedział. Tadek nawet nie był zdziwiony.
– Idziemy? – zapytał, składając gazetę.
Tadek pokiwał głową. Jeszcze nie opuścił hotelu, a czuł się dziesięć lat starszy. Miał nie tyle wymizerowaną twarz, co marmur błyskający w oku.
– Do widzenia, panie Tadeuszu. Cieszymy się z pańskiej wizyty. – Czy w głosie Portiera zawsze wybrzmiewała taka żałość?
– Czyli… mogę iść? Wracać do domu?
Portier przekrzywił głowę. Tym razem Tadkowi nie wydawało się, jakby mówił do dziecka.
– Oczywiście. Przecież to nie więzienie – odpowiedział miękko. Czy jednak kiedykolwiek opuścił Marmur?
Blada dziewczyna ostatni raz wyśpiewała swoją zwrotkę.
Całą podróż przesiedzieli w ciszy. Dopiero na koniec zapytał Współpasażera:
– Ile byliśmy w Marmurze?(6)
Nie odpowiedział.
Na zewnątrz ponownie padał deszcz na betonie, który marmurowe lizał rany(6). Miał ochotę jak dziecko uczepić się ramienia Współpasażera, ale choć przeszukał peron, nigdzie go nie znalazł. Tadek nieświadomie popatrzył na swoje odbicie w szybie – zdało mu się, że ma lat siedemdziesiąt. Jednak gdyby zgolił brodę, jego lico nie pokazałoby, że ma znów trzydzieści.
(1)Taco Hemingway – Marmur
(2)Taco Hemingway – Panie, to Wyście
(3)Taco Hemingway – Grubo-Chude Psy
(4)Taco Hemingway – Żyrandol
(5)Taco Hemingway – Krwawa Jesień
(6)Taco Hemingway – Deszcz na betonie
Album Marmur (oprócz (2) – Jarmark)