Rodzyn był ustawiony z chłopakami na trzecią. Wcale nie musiał się spieszyć, wprost przeciwnie. Mimo to przemierzał osiedle sprężystym krokiem.
Miał pewność, że nikt go nie śledzi – niby czemu ktoś miałby go śledzić?! – ale i tak co chwila zerkał przez ramię. Spoglądał też ku oknom bloków. Gdyby w którymś z nich zobaczył ciekawską emerytkę, poczułby się nieswojo.
,,Zachowuję się nieracjonalnie” – pomyślał Rodzyn. ,,To chyba niezły temat na kawałek. Tak…”. Przyrzekł sobie w myślach, że postara się machnąć o tym jakiś tekst.
Szarik już na niego czekał. Kręcił się przy ławce, paląc fajkę.
– Masz…? – szepnął, kiedy zbijali piątki. Kolega spiorunował go wzrokiem, na co tamten lekko się wzdrygnął. Mieli przecież o tym nie gadać i zachowywać się naturalnie, jak gdyby nigdy nic.
– Sorry – bąknął Szarik, zerkając przez ramię. Rodzyn nie mógł się oprzeć i zrobił to samo.
– Masz jeszcze szluga?
– Ostatniego.
– Spoko, może być.
Szarik sięgnął po paczkę elemów. Nie ma co skąpić koledze. Nie dzisiaj.
Chłopak, wypaliwszy do połowy, podzielił się.
– No, gdzie tamten?
– Dopiero za dziesięć.
Nie minęły jednak dwie minuty, kiedy Dżony wyłonił się zza przystanku.
On nie miał takiej spiny. W ogóle do wszystkiego podchodził na większym luzie. Rodzyn ciągle nie potrafił go rozgryźć – znał gościa już pół roku, przyjaźnili się, jednak wciąż nie był pewien, co tamten sobie myśli, albo co zaraz zrobi. Rodzyn zwrócił na to uwagę, kiedy układał tekst o męskiej przyjaźni. Doszedł do następującego wniosku: z Szarikiem kumplował się od zerówki, zaś z Dżonym raptem jeden semestr, więc po pierwsze – przyjaźń nie zdołała dobrze się rozwinąć, a po drugie – inaczej człowiek podchodzi do nowych znajomości, kiedy jest szkrabem, a inaczej jako dojrzały, samoświadomy uczeń trzeciej klasy gimnazjum.
No i zawsze było ich dwóch, a nagle pojawił się ktoś trzeci. ,,Cholerka, ten tekst może być naprawdę dobry” – myślał Rodzyn, chodząc po pokoju i katując w kółko The Eminem Show na walkmanie. Trzymał w pogotowiu długopis i notatnik, czekał na wenę. Niestety, na próżno.
Kiedy się przywitali, Dżony, w swoim stylu, przeszedł do konkretów:
– To co? Idziemy?
Tak zrobili. Szarik, jako gospodarz, kroczył przodem.
Weszli do klatki i skierowali się na prawo. Przewodnik odchylił ciężkie drzwi, wpuścił ziomków. Układając plan tego spotkania, postanowili, że nie zapalą światła w piwnicznym korytarzu. Może i była to nadmierna przezorność, ale co tam.
Szarik wymacał kłódkę, otwarł sezam. Wsunął się do schowka i wcisnął kontakt. Trzydziestowatówka odgoniła ciemność.
W schowku, pełnym rozmaitych gratów, spędzili niejedno popołudnie. Każdy miał tu swoje miejsce – Szarik zasiadał na fotelu, który został po babci, Rodzyn na taborecie, zaś Dżony ładował się na pudło po telewizorze; nafaszerowane innymi pudłami i papierami, stanowiło porządne siedzisko.
Pomieszczenie było ciasne. Kiedy chłopaki żywo o czymś dyskutowali, musieli uważać, by nie trącać się rękami. Miało to, oczywiście, swój urok. To po jednym z takich posiedzeń Rodzyn zabrał się za pisanie kawałka, który nazwał ,,ściśnięty z ziomeczkami”. Rymy, niestety, nie chciały się układać. Co gorsza, między wersy wkradła się jakaś głupia dwuznaczność. Po kilku kwadransach skapitulował, jak zwykle odkładając pomysł na kiedy indziej.
Chłopaki zajęli swoje miejsca. Zapadło niezręczne milczenie.
– No… – odezwał się po chwili Dżony. – Masz?
Rodzyn, starając się opanować drżenie rąk, wydobył z kieszeni woreczek.
Szarik miał liche pojęcie o narkotykach oraz ich dawkowaniu, ale na pierwszy rzut oka było widać, że towaru jest co niemiara. Przecież do szklanej fifki zmieści się tylko troszkę, musieliby tu siedzieć z tydzień, żeby to wszystko wypalić…
– Coś dużo tego. – Dżony nie wahał się głośno wyrazić swoich wątpliwości. – To na pewno nie jakieś gówno?
– Darek powiedział, że towar jest pierwsza klasa – oznajmił Rodzyn, co miało przesądzać sprawę. Darek, jego dziany kuzyn ze stolicy, był dla niego autorytetem. Kupował oryginalne płyty i kasety (które Rodzyn namiętnie wypożyczał i przegrywał), był kiedyś na koncercie Paktofoniki, a o śmierci Tupaca potrafił opowiadać tak, że łzy same cisnęły się do oczu.
Kiedy Darek wręczał kuzynowi pękaty woreczek, przyjmując w zamian trzy banknoty, przypomniał po raz enty, żeby z tym uważać i że jakby co, to on o niczym nie wie.
Rodzyn ostrożnie sforsował strunowe zapięcie i natychmiast zanurzył nos w woreczku.
– Daj mi to! – Szarik wyrwał mu towar z rąk. Sam też powąchał. Raz, drugi, trzeci. Następnie westchnął i zasłonił dłonią oczy.
– To nie jest zielsko.
– Ta, a skąd wiesz?! – żachnął się Rodzyn. – Ekspert się znalazł!
– Nie muszę być ekspertem – rzekł z niewzruszonym spokojem Szarik. – Ty za to jesteś debilem. To jest paczka jebanego majeranku.
Rodzyn wbił spojrzenie w sufit. Dżony też dokonał ekspertyzy:
– Faktycznie. To majeranek. Okantował cię.
Rodzyn przeniósł spojrzenie z sufitu na podłogę. Czuł, jak płoną mu uszy. Wstyd mu było przed ziomkami, ale co tam, przecież to nie koniec świata. Ale to, że Darek zrobił go w bambuko… jak mógł? Kiedy spotkają się następnym razem, będzie umierał ze śmiechu. Nie raz, nie dwa opowiadał o swoich tripach. Teraz to on będzie mógł zapytać swojego młodszego, głupszego, mniej doświadczonego kuzyna o jego ,,fazę".
Rodzyn sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął fifkę.
– Pierdolę, zapalę.
Kumple zareagowali wspólnym westchnięciem. Kryło się w nim poirytowanie i znużenie, ale też współczucie.
– No weź.
– Zgłupiałeś?
– Zapalę!
Rodzyn wziął trochę towaru na palec.
– Zapalniczka!
Szarik wydał z siebie kolejne westchnięcie i podał żądany przedmiot.
Po czwartym pstryknięciu Rodzynowi udało się wykrzesać i utrzymać cienki płomień. Ech, ten moment, inicjacja, miał wyglądać zupełnie inaczej… Zaciskając wargi na szkle, zbliżył ogień do przezroczystego cybuchu.
W pierwszej sekundzie pomyślał, że nieopatrznie, jakimś cudem, podpalił piwnicę. Spanikowany umysł odrzucił tę niedorzeczność i podsunął drugą – blok runął jak WTC, dziesięć pięter betonu zwaliło się na piwnicę i stąd ten kurz. Ale zaraz! To nie kurz! To dym!
Szarik i Dżony coś krzyczeli, Rodzyn też, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Usiłował wziąć głębszy oddech. Kurzawa, choć gęsta, szybko rzedła.
Nagle Dżony wrzasnął i wskoczył na swój karton. Przywarł plecami do ściany. Szarik nie wydobył z siebie żadnego odgłosu, ale również się poderwał i odpełzł w kąt. Musiała minąć dobra chwila, nim Rodzyn, uspokoiwszy nieco oddech, zorientował się, że ziomki, z półotwartymi gębami, wlepiają w niego spojrzenie.
– Co? – zapytał, oddychając już swobodnie. Dym, co dziwne, niemal zupełnie zniknął. W powietrzu unosił się dziwny zapach i z pewnością nie była to woń przypraw.
Szarik sięgnął ku regałowi, na którym leżała masa rupieci. Wyciągnął spomiędzy nich pęknięte lusterko rowerowe. Podając je koledze, szepnął:
– Kurwa, Zygmunt…
Kiedy Rodzyn zobaczył swoje odbicie, zrozumiał, dlaczego kolega zwrócił się do niego po imieniu. Odwaliło się coś naprawdę popieprzonego.
Co ciekawe, sam Rodzyn nie zareagował gwałtownie.
– E, to jakieś jaja – skonstatował, przechylając lusterko.
– Stary – wychrypiał Szarik. – To nie są żadne jaja. Ja pierdolę, co się tutaj dzieje?
– Kurwa, co to było? Co ten kuzyn ci wcisnął? – Twarz Dżonego przypominała pościel z telewizyjnej reklamy. – Trzeba zakablować skurwiela na psy.
Ech, ten Dżony! Dawał się lubić, był fajnym ziomkiem i chłopaki nie żałowali, że wciągnęli go – świeżaka, który zmienił szkołę – na swoją orbitę. Ale czasami wyskakiwał z takimi tekstami, że ręce opadały.
– Trzeba, trzeba – podchwycił Szarik.
No nie! Tamten też?! Rodzyn był zdegustowany.
– Panowie, co wy pierdolicie? – zapytał rzeczowo.
– Rodzyn, ja się nie znam dobrze na ludzkiej psychice – wyszeptał Dżony – ale ty jesteś, kurwa, w jakimś szoku. Popatrz na mnie.
Rodzyn, z kwaśną miną, wykonał polecenie.
– A teraz jeszcze raz popatrz w lusterko. To nie są zwidy.
Oceniając swe odbicie po raz pierwszy, chyba rzeczywiście był w jakimś, kurwa, szoku. Podobnie jak kumple skoczył na równe nogi.
– Kurwa! Co to…? – wrzasnął, łapiąc się za głowę. Szarik, bez namysłu, wziął najlepszego kumpla w ramiona.
– Uspokój się, stary. Spokojnie, tylko spokojnie…
Podziałało. Rodzyn miał oczy pełne łez, ale był względnie spokojny. Przycupnął na taborecie.
– No dobra, to robimy tak – zaczął Szarik, podpierając się pod boki. – Idziemy we trzech na pogotowie i mówimy, co się stało.
– Mówimy wszystko? – zapytał Dżony. Wciąż nie zszedł ze swojego kartonu.
– No nie, nie wszystko. Mówimy, że znaleźliśmy to zielsko w piwnicy. I że wiedzieliśmy, że to majeranek. No i że zawsze nas ciekawiło, jak smakuje palony majeranek…
Dżony jęknął i łupnął czołem o ścianę.
-… to go zapaliliśmy, to znaczy, Rodzyn zapalił, bo akurat miał przy sobie fifkę. No i tak się stało, że… no, że po tym paleniu zamienił się w Murzyna. I już.
– Kurwa mać… – Rodzyn przeglądał się w lusterku, obmacując twarz. – Nic się nie zmieniło, to znaczy wyglądam normalnie, tylko cały czarny. Patrzcie! – Odwinął rękaw bluzy. – Łapę też mam czarną!
– Musimy iść – postanowił Szarik.
– Ale po co? – Dżony odważył się zejść z Kartonu. – Co to da?
– Popatrz na niego!
– Ale jemu nic nie jest!
– Co ty pierdolisz?!
– Zamienił się w Murzyna! Przecież bycie Murzynem to nie choroba, nie? Coś ty, rasista?
– Wiesz co, Dżony? – Szarik zmrużył oczy. – Ty się boisz, że nas będą wypytywać o ten majeranek! A tu chodzi, kurwa, o zdrowie!
Poczciwy Szarik. W takich chwilach Rodzyn trochę żałował, że to za jego sprawą przylgnęła do przyjaciela taka a nie inna ksywka. W podstawówce kazał mówić na siebie Shakur, na cześć Tupaca, i niektórzy nawet tak się do niego zwracali. Pewnego razu, kiedy Rodzyn był u niego na chacie, usłyszał, jak własny ojciec nazywa go Szarikiem – stary nie był fanem czarnej muzyki, nic dziwnego, że przekręcił pseudonim na bliższą słowiańskiej kulturze modłę. Rodzyn przechrzcił ziomka. Ku jego oczywistemu niezadowoleniu.
Dżony nie odniósł się do zarzutu. Powiedział tylko:
– Majeranek.
Wszyscy trzej spojrzeli na paczkę. Była zapięta, nie wysypał się z niej ani listek. Obok leżała strzaskana fifka. Poczerniały, nadpalony towar ciągle zalegał w cybuchu, który ostał się w jednym kawałku.
– To może być sposób! – Ożywił się Dżony. – Zapalisz jeszcze raz i wrócisz do pierwotnej formy!
– Pierwotnej formy?! – obruszył się Rodzyn. – Czy ja jestem jakimś pierdolonym pokemonem?!
– A ja mówię, że trzeba do szpitala! Przecież nie wiadomo, co to za gówno! Najpierw zamieniasz się w Murzyna, potem w… kogoś innego. I umierasz!
– A może…
Rodzyn wstał, na co jego kumple momentalnie zamilkli.
Wziął głęboki oddech i wyrzucił z siebie:
Po co do szpitala?
Pytam ziomka mego!
Ty chyba żartujesz,
najlepszy kolego…
Rodzyn nawijał jak nakręcony. Frazy, całe zdania, splatały się ze sobą i układały we wciągającą, przewrotną historię o chłopcu, który w cieniu wielkiego blokowiska zagubił swoją tożsamość.
W końcu, wypowiedziawszy ostatni wers, Rodzyn opadł na taboret.
– Kurwa… – wykrztusił Dżony. – Chłopie, coś ty odjebał? To było piękne!
Chłopaki wiedzieli, że Rodzyn jest aspirującym tekściarzem, ale dotychczas nie pokazał im żadnej swojej pisarskiej próbki. Wstydził się.
– Stary, ty jechałeś na fristajlu? – zapytał Szarik. – Jeśli tak, to ty nosem wciągasz Peje i Liroya. Naraz!
Zamieniony w Murzyna chłopak wyglądał, jakby przebiegł maraton.
– Sam nie wiem, co to było… kurwa, aż mi zaschło w gardle.
– Szkoda, że tego nie zapisałem… – Szarik rozejrzał się po schowku w poszukiwaniu kawałka papieru i długopisu.
A Rodzyn wstał i poleciał:
W górę, w dół, na boki,
Łapię równowagę!
To nie ring bokserski!
Tańczę w karnawale…
Szarik przekopywał regał w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby pomóc w utrwaleniu kolejnego genialnego tekstu. Tym razem było o walce z własnymi słabościami. Dżony słuchał w pełnym skupieniu, starając się zapamiętać jak najwięcej.
Po ostatnim wersie czarny poeta znów usiadł. Czarny?
– Kurwa, Szarik! Patrz! – Dżony pociągnął ziomka za rękaw. – Patrz!
Rodzyn znów był biały. Nic to, że wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Jego kumple odtańczyli krótki taniec radości.
– Za… pisaliście? – wychrypiał Rodzyn, balansując na krawędzi taboretu.
Chłopaki posmutnieli.
– Niestety, nawijałeś za szybko. I tak nie zdążyłbym spisać.
– A ja niewiele zapamiętałem…
Ale Rodzyn nie wyglądał na rozczarowanego.
– Nic nie szkodzi. Zapiszecie następnym razem.
– O nie! – zaprotestował Szarik. – Nie będziesz więcej palił tego gówna!
Kumpel wybuchnął śmiechem.
– Chłopie! Ja tego gówna nie potrzebuję! Kiedy się zmieniłem, kiedy byłem czarny i nawijałem… zrozumiałem, że mój dryg do rapsów nie ma nic wspólnego z kolorem skóry! Rozumiecie? Od lat katuję się tym, że jako białas to ja nic nie wskóram poza naszym podwórkiem, że taki Eminem to wyjątek. Nie mogłem nawet napisać do końca żadnego tekstu. Ale przecież nieważne, co masz na wierzchu, liczy się wnętrze! Cholera, czuję, że coś się we mnie odblokowało!
– A co z tym? – Dżony trącił butem felerne zioło.
– Wywalimy do śmietnika! – rzucił bez zastanowienia Rodzyn. – Po co komu w ogóle takie używki?! Jakieś paskudztwo do palenia?!
– Zwłaszcza – zaczął nieśmiało Szarik – że można się napić winka. Albo browca.
Chłopcy, szeroko się uśmiechając, wymienili spojrzenia.
Ruszyli do osiedlowego spożywczaka. Dżony, jak się dobrze wyprostował, wyglądał na te osiemnaście lat. Kiedyś facetka długo mu się przyglądała i do ostatniej chwili był pewien, że każe mu spływać. Ale nie, udało się; może i z ociąganiem, ale sprzedała mu sześć tyskaczy i paczkę gum do żucia.
,,To o ryzykownym kupowaniu piwka napiszę pierwszy kawałek." – pomyślał Rodzyn, wywalając paczkę z majerankiem do kosza. – ,,Oby wena mi dopisała!”