- Opowiadanie: i.said.howgh - Czyn Eleba

Czyn Eleba

“Czyn Eleba” jest fikcją fanowską osadzoną w Śródziemiu, w połowie Ery Ludzi, w roku 118 Czwartej Ery, to jest 121 lat po Wojnie o Pierścień i 198 lat po Wyprawie Thorina.

Przed przeczytaniem dobrze, jeżeli wydarzenia z „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena nie są ci obce, bo opowiadanie zawiera spoilery.

Starałam się nie mijać się z faktami historycznymi Śródziemia, ale niektórych rzeczy nie dało się ze sobą pogodzić, bądźcie więc wyrozumiali, jeżeli znajdziecie odstępstwa od tego, co pisał Tolkien, a tym, co ja nagryzmoliłam. Niektóre takie błędy popełniane były świadomie, o innych nie mam w dalszym ciągu pojęcia, ale gdzieś tam na pewno są.

J.R.R. Tolkien stworzył tak rozbudowany świat, że nie sposób niczego nie przeoczyć, a przynajmniej ja nie byłam w stanie.

Pisząc tą opowiastkę wspomagałam się “Atlasem Tolkienowskim” Davida Day’a, książkami Tolkiena, a także stroną lotr.fandom.com, która bardzo mi pomogła lepiej pojąć geografię Ardy.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Czyn Eleba

Rzecz ta miała początek podczas hucznej, wesołej nocy, w małej mieścinie przy rozwidleniu rzek Glenduin i Sirannon. Otóż w karczmie Pod Rozdeptanym Ślimakiem piątka starych przyjaciół opijała Nowy Rok 118.

– A wtedy stara Garlia tak się rozdarła, że myślałam, że mi uszy pękną! – opowiadała czterdziestoletnia kobieta – Gloria, która swoją opowieścią rozbawiła towarzyszy: dwójkę nieco młodszych od niej ludzi – Dolmera i Awisa. Prócz nich śmiała się również Talma, szczerym, najweselszym śmiechem, na jaki tylko może się zdobyć przedstawicielka hobbitów (którzy słyną  z weselenia się w oberżach, a tym bardziej jeśli trzymają kufel piwa w ręku). Talma, jak większość hobbitów, była pulchna i poczciwa. Uwielbiała spędzać czas na tańcu i śpiewach. Awis był rosłym mężczyzną, doświadczonym we władaniu nożem. Swego czasu musiał bronić siebie i swego brata przed zaglądającym do butelki ojcem. Dolmer był znacznie delikatniejszy, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Liria siedziała w kącie przysłuchując się kolejnej zabawnej anegdotce. Więcej uwagi poświęcała jednak brodatemu krasnoludowi, który siedział przy przeciwległej ścianie. Mierzyła go nienawistnym wzorkiem. Nie szalała za krasnoludami. Jej wzrok dostrzegła Talma i pokręciła głową. Liria uśmiechnęła się. 

Siedzieli do późna. Reszta gości już gdzieś się usunęła. Pozostał jedynie krasnolud. 

Karczmarz spoglądał na ową grupkę. O co mu może chodzić – pomyślała Liria. Była to posępna kobieta z rasy ludzi. Często bywała ponura, niekiedy oschła. Ciemne włosy łapała z tyłu nisko, zakrywając uszy. Była wysoka, o jasnej cerze. 

Oberżysta zawołał kogoś z kuchni i wskazał ich ruchem głowy, mówiąc coś do wysokiej kobiety z włosami splecionymi na elfią modłę. Właściciel wyszedł, a ta podeszła do stolika.

Na twarzy miała liczne blizny po ranach ciętych. Czyżby po walkach?

– Strachliwiście? – zapytała, po czym poprawiła pasmo włosów. Zakładając je za ucho, ukazała nieludzkie pochodzenie.

– My? A skądże! – zakrzyknęła dziarsko podchmielona Gloria. Dolmer przyjrzał się jej zaciekawiony.

– Dlaczego pytasz elfko?

– Gwiazdy o was mówiły. Jesteście przeznaczeni – odpowiedziała tajemniczo.

– Gwiazdy powiedziały, ha! – zakpił Awis. – Co jeszcze, krowy z podziemi muczą?

Talma tylko przysłuchiwała się z ciekawością.

– Pytam: strachliwiście? – powtórzyła niewzruszenie.

– Nie. Odważniśmy. – Liria wzięła sprawy w swoje ręce. – Co gwiazdy ci rzekły i czemu jesteśmy naznaczeni?

– Słuchajcie, więc. To bardzo ważne. Gwiazdy was wyznaczyły do wykonania zadania. Została stworzona pewna rzecz, zegarek, który może uczynić wiele złego. Nie wiem, co konkretnie. Ale wiem, że musicie go zanieść do zaufanej czarodziejki. Meldora mieszka nieopodal miejsca, gdzie rzeka Gladden wpada do Anduiny, na Polach Gladden. Dojrzycie z daleka wysoką wieżyczkę. Tam mieszka. To naprawdę ważne. Meldora się nim zajmie. Nie ma teraz czasu na więcej szczegółów. Jeśli się podejmiecie, musicie wykonać zadanie do końca, z rozkazu króla.

Towarzysze spoważnieli. Po ich twarzach przeszło zaniepokojenie. 

– Jeśli chcecie się naradzić i wspólnie zdecydować co robicie, to dobrze. Dam wam pół godziny, później do mnie podejdźcie – zawiadomiła.

– Pójdę i zrobię co mówi – wyrzekła Liria.

– Wierzysz jej? – Nie rozumiał Awis.

– Dlaczego miałaby kłamać? A poza tym to okazja, by się wykazać. Pójdziecie ze mną? 

Reszta nie miała nic przeciwko.

– Aha. Chodźmy więc do niej.

 

– Dobrze, że się zdecydowaliście. Jestem rada z tego powodu. Najlepiej byłoby, gdybyście wyruszyli o świcie. Kierujcie się w Góry Mgliste – poleciła. – I jeszcze muszę was ostrzec. Mamy w królestwie pewne kłopoty. Nie zdziwiłabym się, gdyby groził mi jakiś urok w przyszłości. Kiedy następnym razem się spotkamy, prawdopodobnie będę chciała ukraść wam zegarek, strzeżcie go więc jak oka w głowie. Oto on. – Podała miedziany zegarek kieszonkowy. Na tyle wyryty był księżyc  i dwie runy. Biła od niego dziwna łuna. – Muszę iść. – Zniknęła za drzwiami. Po chwili słychać było tętent końskich kopyt oddalających się miarowo na tle krakania wron.

Noc przespali spokojnie. Rankiem, kiedy śniadali przy tym samym stole co wczoraj, zjawiła się znikąd grupka rzezimieszków. Nie mówiąc nic, jeden z nich uderzył Dolmera w twarz. Ten cios rozpętał bijatykę. Jako że jedynie Awis i Liria mieli w zwyczaju nosić broń, to pięści śmigały tam  i z powrotem. Napastników było za dużo. Uciekli im, bez większych uszkodzeń. Dostali jedynie po kilka uderzeń. Na szczęście rzezimieszkami byli goście knajpy, którzy po wypiciu zbyt wielu trunków postanowili się rozerwać, więc większość ciosów nie było nawet celnych.

– No, to pierwsza przygoda za nami – westchnęła Talma z niewyraźną miną.

Przyjaciele poszli wzdłuż rzeki, jak powiedziała elfica, w kierunku Gór Mglistych.

Po kilku dniach monotonnej wędrówki, przez równie monotonne krajobrazy polan, kompania poczuła skutki nieruszania się z domów. Wieczorami rozmawiali o tej dziwnej przygodzie. Czwartego dnia pieszej podróży wiatr przywiódł za sobą niskie głosy rozmów, zniekształcone przez odległość. Wydawane były przez grupkę krasnoludów, widoczną na wzgórzu naprzeciw. Zbliżali się. Przyśpieszyli kroku. Pobiegli w kierunku przyjaciół. Awis ciął porządnie, nie inaczej Liria, która poddała się szałowi. Nim się obejrzeli, każdy dostał trzonkiem topora w głowę, wskutek czego stracili przytomność.

 

Czuć było wilgotny zapach kopalnianego powietrza. Plecy zmarzłe od chłodnej posadzki doskwierały chyba każdemu. Szczękanie kilofów w zetknięciu ze skałami wypełniało podziemną atmosferę. Po przebudzeniu ujrzeli, że wszyscy mają luźno skute nogi i ręce. Jedynymi źródłami światła były latarenki porozwieszane tu i ówdzie.

Niski, brodaty przedstawiciel tutejszych górników podał każdemu po kolei kilofy i rzekł:

– Wydobądźcie po 10 ton kamieni szlachetnych: rubinów, szmaragdów, kwarców, szafirów, kryształów czy agatów, a was wypuścimy. Może wypuszczę was wcześniej, jeżeli ktoś z was znaj-dzie Czarny Diament, o którym mówią legendy. Bierzcie się do roboty i nie próbujcie sztuczek. Kilkoro ludzi i hobbit nie dadzą sobie rady z oddziałem krasnoludów.

 

Liria po raz kolejny zamachnęła się na okropnie twardą ścianę. Dotychczas skała odchodziła ciężko, ale teraz nic się nie odłupało. Co to? – pomyślała. Jakaś jeszcze ciemniejsza masa, niż skała. – To możliwe? Czy to Czarny Diament?

– Hej, zobaczcie! – Nie wierzyła własnym oczom. Pierwszy raz widziała tak piękny kamień. Jego nieprzenikniona czerń i błysk. Krasnolud podszedł i krzyknął:

– Szefie, mamy! Znalazła Diament! – Wśród krasnoludów atmosfera się rozweseliła. – Zabrać ich i nie wypuszczać! Może znajdą ich jeszcze.

Przyjaciele zostali odprowadzeni do wspólnej celi, w górnej części Morii, przy schodach prowadzących do wyjścia. Pilnowało ich dwóch krasnoludów. Jeden z nich wstał, powiedział do drugiego coś w ichniejszym języku i poszedł w górę, ku wyjściu.

Upłynęło kilkanaście minut – nie wracał.

Miast niego do sztolni, wbiegła zwinna istota, tak cicho, że słychać było tylko chrzęst wyjmowania strzały z kołczanu. W mgnieniu oka, istota w zieleni naciągnęła cięciwę i wypuściła strzałę pędzącą żwawo w kierunku stróża. Lecz, cóż się dzieje? Krasnolud miast tryskać krwią i opadać na ziemię pod ciosem celnego strzału, sięgnął po topór. Elfce, bo nią była istota w zieleni  – skończyły się strzały. Kucnęła, unikając ciosu w głowę. W międzyczasie wyjęła sztylet, zrobiła piruet, zręcznie obiegając przeciwnika od tyłu z gracją i niezrównanie szybko pchnęła dosyć głęboko w bok.

Krasnolud krzycząc zamachnął się na wojowniczkę, ona uskoczyła w ostatniej chwili i przez nieuwagę wbił końcówkę topora we własną nogę, zakrzyknął przeraźliwie. Elfka puściła sztylet i uderzyła go w twarz. Miała krzepę, bo wyglądał na bardzo zbolałego. Postanowił oddać ostatni atak, lecz elfka nawet nie musiała go unikać. Chwyciła za łuk i cięciwą zaczęła go dusić. Po kilku minutach osunął bezwładnie na ziemię, ze strzałą sterczącą z brody. Elfka zabrała mu klucze z sakiewki, mrucząc pod nosem: „Bujna broda bywa lepsza od najlepszej zbroi…”, po czym zwróciła się do uwięzionych, otwierając drzwi:

– Słyszałam od orłów, że zmierzacie w złą stronę. Tutejsze krasnoludy już od jakiegoś czasu poszukują niewolników do pracy w kopalni. Wiedziałam, że tak to się skończy, więc przyszłam na ratunek. Będę waszym przewodnikiem. Przeprowadzę was przez Góry Mgliste, a potem przekażę was Grôlowi w Fangornie. Nie zwlekajmy, w drogę.

 

Przed wędrowcami rozpościerały się góry, których szczyty pobielone były wiecznym śniegiem. Wiatr owiewał ich twarze. 

– Dlaczego nas prowadzisz? – spytała Liria. – Mogłaś powiedzieć którędy mamy iść,  a trafilibyśmy.

– Nie wątpię, ale mam was chronić przed Aldorem – Wartownikiem Wzgórz. Pojawia się  w nocy i każe sobie zapłacić za przejście Gór. Jeżeli nie da mu się tego, czego żąda, może być nieprzyjemnie. Boi się jedynie światła i jedynie to go odpędza. – Wspinali się przez kolejne szczyty, aż do zmierzchu.

– Miałam nadzieję, że zdążymy przez zmrokiem. Musimy rozpalić ogień. – Zaczęto rozbijać obóz na przełęczy, kiedy, jak na złość, nadeszła ulewa.

– A niech by to! – przeklęto niedające się rozpalić drewno. – Zmokło, to na nic. – Po twarzy przewodniczki przebiegł cień niepokoju.

– Spójrzcie! – odezwał się zatrwożony Dolmer, wskazując na olbrzymiego starca, zwiewnego a jednocześnie ciężkiego. Twarz jego była pomarszczona i szara. Z jego ust wypłynęły melodyjne słowa: „Góry domem niektórych, co cenę nocy ofiarują:

Co rozświetli jedna, mnogie roztoczą ciemnością”.

– Czego on może chcieć? – spytała Talma.

– Może tego? – Gloria podała mu trochę jedzenia z zapasów. Ale Aldor odpowiedział: „Więcej mi gwiazd na niebie trzeba”.

Na te słowa Awis podał mu swój pierścień z gwiazdą. Zjawa powtórzyła swoje słowa, z tym że teraz wskazywała na Lirię. Co ja takiego mam?

– Zapamiętajcie moje słowa: za nic nie oddawajcie nikomu niezaufanemu zegarka, dokończcie misję. Zmierzajcie dalej na wschód, do Fangornu. Będzie tam na was czekał Grôl. – I nie mówiąc nic więcej, podeszła do zjawy. Wziął ją na ręce, przemienili się w płonącą kulę, która bardzo szybko poszybowała w wolny skrawek nieboskłonu. Tam zamigotała nowa gwiazda. Chwilę później spadający meteor przeciął niebo na wskroś, biegnąc w kierunku gór na południowym horyzoncie. Stało się to tak szybko, że jeszcze nie zdążyli pojąć, że elfki już nie ma. Poświęciła się.

Zostali sami. Już blisko do Fangornu.

 

Wędrowcy stali u stóp długowiecznych buków, daglezji i innych drzew, których gatunków nie znają nawet mędrcy. Wśród gąszczu listowia słychać było świergotliwe śpiewy wielu ptaków.

Przed przyjaciółmi widniała niewielka rzeka. Napełnili manierki świeżą wodą i poszli dalej przed siebie. Im bardziej w głąb, tym wędrować było im ciężej. Wilgoć i duchota utrudniała marsz. Zapasy powoli się kończyły, kompania straciła orientację, spod gęstych koron nie widać było słońca. Było ciemno i mrocznie. Niepokojąco, ale bynajmniej nie przez jakieś złe stwory, ale przez stare drzewa, które jak się wydawało, nachylały się ku wędrowcom, by móc lepiej się im przypatrzeć. Mech obrastał naokoło wszystkie rośliny i głazy. W miarę jak drzewa się zacieśniały, wszyscy czuli narastające znużenie. 

Mimo zmęczenia, wciąż dzielnie podążali naprzód. Nogi zaczynały odmawiać im posłuszeństwa. Wędrówka trwała już od trzech godzin, a puszcza zdawała się nie mieć końca. Ostatnie kropelki wody wyparowały z manierek. Marsz trwał niezmordowanie.

Czy to rzeka? Tak to rzeka! Strumień zdawał się być czysty. Zimna rwąca struga, aż prosiła się by do niej wejść i się schłodzić. Pod taflą wody pływały duże, złociste ryby. Już kiedy Awis sięgał, by zanurzyć ręce w niebieskiej wodzie, ona okazała się przywidzeniem. Tak naprawdę był to malutki błotnisty strumyczek, gdzie nie było żadnych ryb, a woda była zbyt brudna, by ją pić.

Ryb nie będzie, zapasy się skończyły. Trzeba jakoś dotrwać do osady. Niepokój wciąż był ten sam, choć wycieńczenie go osłabiło. Prastarzy świadkowie historii bez przerwy obserwowali nieprzychylnie każdy ruch zabłąkanych.

Wędrowcy zdjęli z siebie tobołki i ułożyli się na gałęziach i korzeniach rozłożystego, starego drzewa, by tam wypocząć.

Z niespokojnego snu przyjaciół zbudził rozpościerający się powolny głos.

– Zmierzacie do Pól Gladden jak mniemam, hmm… Zbyt pochopnie nadana nazwa, jak na miejsce, które istnieje jak długo… W naszym języku mówimy na to miejsce Kolloro-muntini-salla–  -motneeg-leest-quanto-lummulla-egriha-biriallon-ekefonnylla, a i to nie jest nawet szesnasta część nazwy. Tak to jest dobre określenie. Zawiera w sobie całą znaną nam historię tego miejsca, budzi szacunek. Tak… Hmm… – odezwało się drzewo, które po dokładniejszych oględzinach okazało się stworem bardzo drzewo przypominającym. Miało jednak oczy o głębokim, zielonym spojrzeniu  i bardzo zamyśloną twarz, brodę z liści. Zawaliste nogi i ręce pokryte były grubą, brązową korą.

– Rozsiądźcie się na moich gałęziach, droga będzie dość długa, hmm… – Ent chodzi powolnie, ale udaje się tylko tam, gdzie warto jest iść, podobnie też mówi. Rozmowa Entów trwa zawsze bardzo długo, ale nigdy nie podejmują tematów, na które nie warto jest przeznaczać czas. 

– Jesteś przyjacielem? – Chciała wiedzieć Gloria. 

– Przyjacielem, hmm, to zależy od tego kogo uznajecie za przyjaciół, a kogo za wrogów. Jak mniemam przysłała was Dakh-lende-lilla, hmm, nie postępujmy zbyt pochopnie, ale zdaje się, że to ja was miałem wyprowadzić z Fangornu, hmmm… Więc tak, chyba jestem przyjacielem,  a przynajmniej nie-wrogiem – odparł przeciągle. – Wejdźcie na moje gałęzie, a wyniosę was za próg mego domu. 

– Dakh-lende..?

– …Lilla. Tak na nią wołamy, lecz wy zapewne znacie ją pod imieniem Ega.

– Jesteśmy bardzo spragnieni i głodni, czy masz coś, czym możesz się podzielić? – pytała Talma, której najbardziej doskwierał głód, bowiem była przyzwyczajona, hobbickim zwyczajem, do sześciu posiłków dziennie. 

– Hmm… My żywimy się tylko światłem, ziemią i wodą, która spada na nas z chmur. Musicie wytrzymać, choć wiem, że ludzie są niezwykle wiotcy. 

– Oh… – Jęknęła Talma na wieść o kolejnych postnych dniach. Z resztą inni byli równie zawiedzeni, bowiem nie czuli nawet śliny w ustach, a jak wiadomo nie da się przeżyć wielu dni bez wody. 

– Mogę wam tylko obiecać, że postaram się donieść was jak najszybciej, lecz nie spodziewajcie się rączego biegu. – To powiedziawszy dał powolnego susa naprzód, co pasażerom wydało się jeszcze wolniejsze, niż było w rzeczywistości przez to, że byli w tak rozpaczliwej sytuacji.

Drzewiec niósł towarzyszy w dzień, jak i w nocy, kiedy duchota nie daje tak bardzo o sobie znać. Delikatny wietrzyk owiewał twarze wraz z każdym stawianym krokiem.

– Wszystkie wyrazy są tak długie? – dopytywał Dolmer, by zapomnieć o niedoli. Słowa jednak stawały mu w gardle.

– Tak, wszystko zasługuje na nazwę, która opisuje historię istnienia. Jak inaczej oddać majestat prastarych rzeczy, które były tu od dawien dawna, kiedy tylko świat powstał? Hmm… Tak, to trudne pytanie, ale chyba właśnie taka jest odpowiedź…

– Kim właściwie jesteś? – spytała Talma, bardzo wyczerpana, ledwo trzymała się gałęzi,  a głowa jej opadała.

– Kim jestem, pytasz. Och, to bardzo trudne pytanie, ale sądzę, że chodzi ci o rasę z której pochodzę… Tak… Bo odpowiedź na to kim jestem, zajęłaby bardzo dużo czasu… Hmm…

Otóż jestem drzewcem… Mogliście o nas słyszeć też jako Entowie… Tak, nasza rasa jest jedną z najstarszych żyjących… Jesteśmy tu od czasów, kiedy cały ląd pokrywała jedna, wielka puszcza. Jesteśmy właśnie w części, która się ostała, choć niedawno mocno się zmniejszyła – Saruman karczował nasze tereny i naszych braci – Ent fuknął i zmarszczył twarz w grymasie złości. – Te drzewa i drzewce pamiętają wiele zła. Wiele zła się nam wydarzyło od czasów końca naszej Ery. Tak… Nie miejcie im za złe, że byli wam nieprzychylni, spodziewali się rąbania. Hmm… Nie chcę być zbyt pochopny, ale wygląda na to, że mój las zaraz się kończy, hmm… Niegdyś ciągnął się jeszcze wiele mil na wschód. 

Chwilę później rzeczywiście drzewa pozostały w tyle, a przed twarzami podróżników rozpościerała się połać trawy jak okiem sięgnąć, jedynie hen, daleko na horyzoncie rozciągał się kolejny las.

– Hmm… Przed sobą widzicie Lórien, tak, tak, to stare Lórien, hmm… Jeśli będziecie iść na wschód, wzdłuż rzeczki po dwóch milach natraficie na ludzką osadę. Nie pijcie wody z tego strumienia, ostatnio była zatruta. Lothlórien jest dalej, choć może wydaje się inaczej. Osada jest skryta za wzniesieniem, poniżej horyzontu. Tak… Lalla-dilla-grinna billa-deria-krikun-gulla.  W moim języku oznacza to, mówiąc krótko, „bywajcie”. Bywajcie, tak więc. – I odwrócił się, odszedł wśród drzewa, gdzie nie można było za nic odróżnić go od buków.

 

Trzy dni bez jedzenia bardzo osłabiły towarzyszy wyprawy. Wygłodzeni i zauważalnie chudsi podążyli za nurtem strumyczka wychodzącego z lasu. Woda tak bardzo kusiła. Bardzo trudno było się jej oprzeć, Gloria i Dolmer jakby wiedzeni jakąś tajemniczą siłą, która kazała nie słuchać Drzewca, podreptali do wody. Trzeba było ich zawracać przemocą, nim zdążyli się napić trucizny. Krystalicznie przezroczysta, aż prosiła się by uspokoić pragnienie i napełnić manierki do pełna. Po przejściu owych ciężkich mil, zza pagóra wyłoniło się światło, które przywróciło nadzieję na napełnione żołądki i zgaszone pragnienia. 

Po parunastu minutach drogi osada była już blisko. Po przekroczeniu bramy wjazdowej Talma padła wycieńczona, a z nią osłabiony Dolmer. Liria, mimo zmęczenia, przyklękła przy nieprzytomnej hobbitce i wzięła ją w ramiona. 

– Weźcie go, tam, w cień karczmy – rozkazała Liria wskazując najbliższą gospodę. Gloria z Awisem wzięli Dolmera pod ramię. Jego głowa opadała swobodnie. Wszystkim sprawiło to duży trud, ponieważ nie mieli już siły. Brukowane kocie łby prowadziły między drewnianymi budynkami. Słychać było donośne śmiechy dochodzące z oberży. Wszystkich ludzi chyba wzięła chętka na towarzyskie spotkania, bo ulice były puste.

Wchodząc do karczmy Wściekłe Prosię, doleciał do kompanów zapach piwa, który uderzył ich jak tylko otworzyli drzwi. Zajęte były wszystkie stoły przez wesołych gości i nowożeńców tańczących na stole. Podeszli do karczmarza pytając o wolny pokój.

– Nie ma. – Usłyszeli oschłą odpowiedź. 

– Prosimy o wodę, jesteśmy w potrzebie. Traf chciał, że przez długi czas nie mieliśmy dostępu do napojów, czy nie pomożesz nam, wędrowcom? 

– Chyba włóczęgom – odparł gruby karczmarz, który susząc kufle przebiegł krytycznym wzrokiem po towarzyskie, które zakłócało wesołe przyjęcie. – Macie pieniądze? 

– Kilka monet – odpowiedziała Liria. 

– Zmiłuj się, panie – wtrąciła Gloria, której Dolmer bardzo już ciążył. Ciemnowłosa rzuciła sakiewkę na ladę, wydając brzęk zdradzający zawartość. 

– Zanieście ich na tyły, od strony kuchni. – Usłyszeli w odpowiedzi po krótkiej przerwie.

 

Nieprzytomnych towarzyszy odłożono delikatnie na miękką trawę za gospodą, gdzie była też studnia. Woda! Kto by się spodziewał, że może smakować tak dobrze, lepiej niż wszelkie najelegantsze trunki świata. Ach, woda! Pili ją łapczywie prosto z wiadra, które oberżysta dopiero co wyciągnął ze studni.

W między czasie podebrali chleb z kuchni. Pozostał tylko czerstwy, nieświeży, bo wszystko zabrali świętujący. Można by się oburzać, czemu z tylu ludzi nikt nie zaprosił ich na ucztę. Otóż nie budzili w ludziach zaufania, brudni i styrani, a w dodatku mawia się w tych stronach, że włóczędzy podczas wesel są zwiastunem nieszczęść, które na długo dopadną rodziny małżonków. Należy dodać do tego jeszcze, że tutejszy lud był bardzo zabobonny i wierzono w to całym sercem, od wielu pokoleń. Zawsze wystrzegano się tego typu zwyczajów i wszyscy to szanowali, dlatego dotychczas nie zdarzyli się jeszcze niezapowiedziani goście na weselu. Nie należy obarczać ich winą za ich prostą mentalność i stare wierzenia, jeszcze z dawnych lat, przechodzące z rodziców na dzieci. 

Pomimo niedogodności nie narzekali. Zaspokoili głód chlebem, który po długim poście wydawał się posiłkiem zasługującym na same wygrane w konkursach straw. 

Teraz zajęto się tymi, którzy nie wyszli z przygody bez szwanku. Otarto czoła nieprzytomnym, próbowano ich poić i cucić, lecz na próżno.

– Co teraz zrobimy? – spytała wystraszona Gloria. 

– Muszę pomyśleć – odparła Liria, odrzucając ciemne włosy do tyłu i zaciskając oczy, jakby próbując coś sobie przypomnieć.

– Nie ma na to czasu! – Denerwował się Awis. Zazwyczaj niełatwo przychodziło mu okazywanie uczuć, ale teraz naprawdę się przejął losem Dolmera. 

– Daj mi pomyśleć – powtórzyła, dotykając swych skroni. – Wiem – nagle się poderwała. – – Athelas ich ocuci. 

– To na co czekamy, jak wygląda? – pytał Awis, gotowy do drogi. 

– Tutaj go nie znajdziesz, naturalnie rośnie tylko w miejscach, gdzie niegdyś żyli Númenorejczycy. To wiele mil stąd, ale nie wszystko jeszcze stracone. Trzeba znaleźć lokalnego zielarza. Gloria, pilnuj ich, my idziemy.

 

Chata zielarki była tuż za rogiem, więc Liria z Awisem nie szukali długo.

W izbie, przy stole z ciemnego, litego drewna stała starusieńka, zgarbiona kobieta o krzywym, pulchnym nosie. Rozcierała silnie pachnące zioła w moździerzu. Ściany były poobwieszane różnorakimi ziołami, tymi powszechnie znanymi, jak i bardzo rzadkimi. Po kątach waliły się klamoty – garnki i książki. Wewnątrz panował chaos, ale widocznie opanowany. Na parapecie stały buteleczki napełnione wywarami z ziół. Blask ciepłego słońca pięknie podświetlał rosnące w doniczkach rośliny. Na palenisku grzała się nęcąca zupa. Nad świeczkami pachnącymi woskiem grzały się rozdrobnione liście. Gospodyni ugościła wędrowców i zechciała dowiedzieć się czego tu szukają. Dwójka towarzyszy opowiedziała jej pokrótce ich sytuację (nie wspominając nic o misji, tylko o tym, że zgubili się w lesie). 

– Potrzebujemy athelasu, czy masz to zioło w swoich zbiorach?

– Z pewnością się coś znajdzie – odrzekła z krzywym uśmiechem i pochylona nad gąszczem roślin szukała odpowiedniego kwiatu. – Oto i on. Proszę. 

– Nie mamy już pieniędzy, ale może możemy się odwdzięczyć jakoś inaczej – zaproponowała Liria.

– Ach, nie ma o czym mówić, zawsze dobrze jest pomóc podróżnym. – Uśmiechnęła się kaprawo zmuszając swoją starą skórę do rozciągnięcia. – Wiedzcie tylko, że nie każdy w tej mieścinie jest ciemny. Wszystkiego dobrego, moi drodzy. – Przyjęli dary i powrócili czym prędzej do swoich. – Co z tym zrobisz? – Dociekał Awis. 

– Trzeba je rozgnieść i zalać wrzącą wodą. Nastaw czajnik. – Gotową substancję wsmarowano w piersi nieprzytomnych. Królewskie ziele ma to do siebie, że zawiera bardzo silne, pobudzające olejki. Po niedługim czasie, chorym pojaśniało w głowach. Talma przebudziła się pierwsza. Gdy tylko nachyliła głowę podano jej wodę, której wypiła całą miskę. Gloria podała jej chleb, wtedy ku uciechy Awisa, Dolmer otworzył oczy. Obsłużono go podobnie. 

– Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? – pytali, gdy poczuli się na siłach, by mówić. 

– Na tyłach oberży. Przenocujemy w tamtym budynku, w stajni. 

– Widzę, że pierwszorzędną gospodę wybraliście. Naprawdę muszę wam mówić co dobre? Skoro za to zapłaciliśmy, to napełnijmy chociaż nasze brzuchy i zapewnijmy sobie prowiant. Nie wiem od czego zacząć: od śniadania, czy może dwóch, przegryzki, lunchu, obiadu, kolacji czy podwieczorku? – Mimo wszystko hobbitka zachowała pogodę ducha. Nie chcąc przeszkadzać zabieganemu oberżyście, częstowali się wszystkim co wpadło im w ręce – w końcu zapłacili. Po porządnej uczcie, podróżników naszła senność. Bardzo dobrze im się spało na ciepłym sianie.

 

Następnego ranka kompania była już w drodze. Poruszali się wzdłuż Srebrnej Żyły. Niewiele zostało do przebycia. Lórien widać było teraz bardziej z zachodniej strony. Marsz przez trawę był bardzo przyjemny. Słońce lekko grzało, wiał spokojny wietrzyk. Szli dnem doliny, kiedy przebyli ponad połowę drogi. Słońce chyliło się ku zachodowi. 

Tę noc spędzili pod gołym niebem, podziwiając złocące się na niebie gwiazdy. Księżyc  w pierwszej kwarcie dawał niewiele światła, ale nie przeszkadzało im to. W ciemne noce bowiem najlepiej ogląda się niebo. Pogoda była równie przychylna jak w dzień.

Nazajutrz spoglądali z niepokojem w górę, na ruch chmur. Zapowiadało się na zmianę warunków. I tak też się stało. Wiatr przybierał na sile, na firmamencie zbierały się ciemne chmury.

Porywy zimnego wiatru przysparzały im wiele kłopotu w utrzymaniu dotychczasowego tempa. Smagał twarze i zrywał kaptury z głów. Musieli mrużyć oczy. Wicher wciąż wzmagał. 

– Niechby to, skryjmy się już w tym lesie, bo nawet oddychać się nie da – narzekał Awis. Zielone listowie szemrało, łodygi chyliły się pod siłą wichury. Pospieszyli pod korony. 

 

Koryto Srebrnej Żyły wpływało w Lórien. Po przestąpieniu progu królestwa elfów, istot najdoskonalszych z istniejących, wędrowcy zastali zaskakująco spokojne powietrze. Nikły wietrzyk głaskał srebrzyste kory mallornów, które gęsto porastały Lothlórien. Były to wysokie drzewa o szarych pniach, rozgałęziające się niemal prostopadle. Żółte kwiatki zdobiły gęstwinę bladozielonych liści. Las według legend był zarazem przyjazny, jak i wrogi. Drzewa obrosłe były  w dorodne owoce, ale pomimo swego zapraszającego wyglądu, mogły złośliwie pogubić nieproszonych podróżnych.

Przyjaciele weszli w głąb na jedną milę. Długo kluczyli, kiedy natrafili na strumień wpadający do szerszej rzeki o prędkim nurcie. Słychać było pluskanie spadającej z wysokości wody.

– To Nimrodel. Elfy wychwalały tę strugę w licznych pieśniach. To jedyna rzeka, która przepływa przez tę krainę. Jej woda jest słodka, a orzeźwiająca, o ile dawne pieśni nie kłamią. Gdzieś niedaleko powinien być wodospad – wyrzekła Liria, najlepiej obeznana w mapach. 

 

Liria poszła przodem i zastała dwójkę bladolicych, wysokich elfów. Czyścili szaty rozmawiając cicho w jednym ze swych narzeczy. Zdobione łuki leżały na brzegu. Nie spodziewali się nikogo. Nie zauważyli jej, stąpała cicho. Reszta kompanii w tej chwili doszła do niej, robiąc straszny rumor. Z każdym ich krokiem łamali leżące na ziemi gałęzie. Elfy natychmiast rzuciły się do broni i nakierowały na przybyłych. Trzeba wam wiedzieć, że owa rasa ma bardzo wyczulony słuch i sami stąpają bardzo cicho. To prawie pewne, że ludzie nie usłyszeliby kroków przyjaciół, kiedy wokół grzmi woda. Ciemięgi – pomyślała. Czego jednak może oczekiwać osoba wprawiona w zwiadach i tropieniu od ludzi z osady? 

– Witajcie, bracia. Przybywamy w pokoju, możecie opuścić łuki. Nie pragniemy waśni. 

– Celeborn się ich spodziewa? – spytał jasnowłosy swego kompana. 

– Jesteśmy nieproszonymi gośćmi. Zmierzamy na północ. Nasza droga tędy przebiega. Przeprowadzicie nas? 

– Nikt nie przechodzi przez Dolinę Śpiewającego Złota bez wiedzy króla – odparł podwładny. Rozmowa ich toczyła się w języku elfim, bowiem Liria była uczona w wielu dziedzinach. Towarzysze zostali poprowadzeni przez gąszcz traw. Deptali białe kwiatki, znane jako niphredil. Dotarli w końcu do wysokiego mallorna. Jeden z elfów krzyknął: Aran! Perian, elda ar neldë atan tulsérë. W odpowiedzi na jego zawołanie z głębi listowia spadła sznurkowa drabinka. 

– Wchodźcie na górę. Król na was czeka. – Liria pierwsza lekko wskoczyła na sznury. Za nią Talma, Dolmer i Awis, kolumnę zamykała Gloria. Wędrowcy posłusznie wspinali się w górę. Dla niektórych nie było to łatwe, bo drabinka przekręcała się na wszystkie strony, jeśli szło się niewprawnie. Wchodząc mijali wiele platform. 

Idąc tak na górę, można było przyjrzeć się owadom na pniu. Były to hummerhorny. Rogate stworzonka o długości cala. Fioletowy, spłaszczony pancerz rozdwajał się z tyłu, tworząc podwójny, cienki ogon. Kraniec ogona zrobiły zielono srebrne koła z chityny. Mruchały cicho – tak właśnie nazywa się dźwięki, które wydają. Brzmi to, mniej więcej, tak: mr-cha, mr-cha, w tle dodatkowo zawsze rozlega się cichuteńki szum, który wytwarzają swoimi rogami.

Drabinka prowadziła w krągłe wejście do talanu, czyli drewnianej platformy budowanej  w koronach drzew. Właśnie w takich siedzibach żyją elfy z Lórien. Wkrótce wszyscy towarzysze stanęli w wielkiej Sali. Owalna komnata była przerośnięta w pół przez gruby pień. Przed tronem zdobionym wikliną stał Celeborn. Wyglądał pięknie, ubrany w białe szaty. Był wysoki nawet jak na elfa. Srebrne, długie włosy spływały wokół dostojnego oblicza. Nie sposób było poznać myśli króla patrząc w jego oczy. Przyjaciele stali przed nim, nie wiedząc co ze sobą zrobić, ani czego się spodziewać. Czy każe swym podwładnym wypuścić strzały? – Niepokoiła się Talma i zerkała kątem oka na poddanych stojących pod ścianą. 

Wreszcie przerwano milczenie: 

– Witajcie, moi drodzy. Uprzedzono mnie, że do mojego królestwa może zabłąkać się Erenthésse, nie sądziłem jednak, że z tak licznym gronem, w dodatku z ludźmi i hobbitką. Twój ojciec mówił mi o twym zadaniu. – Zwrócił się do Lirii. Wymieniona była nie mniej zaskoczona, niż reszta. Przyjaciele nie do końca rozumiejąc, spoglądali na Lirię. Ona wpatrywała się z przejęciem w twarz elfa. Zrobił pauzę, a jego wzrok powędrował na resztę towarzystwa. 

– Trwało trochę, nim orły przyleciały z Eregionu. Mimo, że na rozkazy królów mogą latać naprawdę szybko, to gdy dotarły pomyślałem, że i tak już jesteście daleko za Lothlórien. Widocznie coś was zatrzymało. Zechcecie uraczyć mnie opowieścią? – Nastała cisza. Gdy dalej się przedłużała, Liria ściągnęła usta i wyglądała, jakby intensywnie nad czymś myślała. 

– Jaśnie panie – zaczęła niepewnie Talma – czy jesteś pewny, że twoje słowa trafiają do tych odbiorców, co trzeba? 

– Oczywiście. Czyżbyście nie wiedzieli, że wasza przyjaciółka jest elfem? Chyba nie nabraliście się na tę maskaradę? – Uśmiechnął się, rozbawiony na myśl, że tak właśnie mogłaby wyglądać sytuacja. Ciemnowłosa pochyliła głowę. 

– Ależ nie, panie, ale nikt nie woła na naszą towarzyszkę Erenthésse. 

– To prawda? Czy się mylę? – Spojrzał badawczo na Lirię. – Opisano mi ciebie jako elfa przebranego za człowieka. Takich raczej nie spotyka się często. 

– To prawda, moi drodzy. – Lico Lirii okryło się czerwienią. Król przedstawił towarzyszkę mieniem, którego przyjaciele nie znali. 

– Stoi wśród was Erenthésse, córa Celiersana, króla Eregionu. Jej braćmi byli Paleren, Ertysthon, Ilmaner oraz Vallenaen, których miałem zaszczyt poznać już dawno, kiedy to toczyła się bitwa w okolicy, a oni przyjechali jako pomoc z Eriadoru. – Liria była wyraźnie zmieszana. Nie wiedziała co myśleć. To uczucie było jej niemalże całkowicie obce. Obawiała się, że przyjaciele mogą mieć jej za złe, że tak wiele przed nimi ukrywała. Czując się w obowiązku wyjaśnienia się towarzyszom, wyrzekła: 

– Król mówi o ludziach z okresu mojego życia, o którym nic nie wiecie. Przykro mi, że dowiadujecie się, o tym z cudzych ust. Swego czasu żyłam pośród mych rodaków jako królewna. Nie chciałam tej doli. Nie mogłam tam wytrzymać. Skłócona z ojcem porzuciłam królestwo i uciekłam. Wybaczcie tajemnice, które skrywałam. Obyście nie zmienili stosunku do mnie. – Ponownie nastała niepokojąca cisza. Potomkini króla wpatrywała się w podłogę. Wszystkim towarzyszom myśli za bardzo się kotłowały, by teraz dociekać szczegółów. 

– Rozumiem zdumienie moich przyjaciół, ale mnie również zdumiały twe słowa. Jaki z tym wszystkim ma związek mój ojciec? Niepokoi mnie czemu mówisz o mych braciach, jakby pomarli? 

– Dziwi mnie, że powiernik nie zna swego zleceniodawcy, ale powiem wam wszystko co wiem, skoro dociekacie. – Celeborn opowiedział im następującą historię, lecz pokrótce i innymi słowy.

 

 

Całkiem niedawno, elficki podrostek imieniem Eleb biegał bosymi nogami po srebrzącej się rosą polanie. Równina była długa, jak okiem sięgnąć. Na południu zieleniły się kępy drzew, słońce oświetlało pobliskie jezioro, odbijając swe promienie od gładzi wody. Niewzruszenie tafli zaburzył kary wierzchowiec, lekkomyślnie prowadzony przez promieniejącą szczęściem elficką dziewczynkę. Była to Nevra. Młodsza siostra młodzieńca. 

Trzeba wam wiedzieć, że Eleb był wyjątkowo utalentowany w sztuce, którą ludzie określiliby jako czary. Jednak to słowo nie opisuje w całości mocy, którą może dysponować elfia nacja.

Uczył się, jak tworzyć najpiękniejsze zegary pod wodzą swego starego mistrza. Jak pewnie wiecie, owa rasa ma to do siebie, że jej żywot jest niezwykle długi. Nieśmiertelny, powiadają niektórzy. I może i tak jest. Nie pora się teraz nad tym głowić. W każdym razie, wielu uważa, że zajmowanie się rzemiosłem, który przypomina o przemijaniu jest dotkliwe dla istoty, która z całego Śródziemia odczuwa je prawdopodobnie najsilniej. 

To elfy bowiem całe życie, to jest całą wieczność oglądają śmierci przyjaciół spoza własnych rodów: drzew, zwierząt, co znamienitszych ludzi, nie obawiających się mieszanej przyjaźni. Oglądają powolną zagładę kurczącego się Słońca. Upadają miasta i państwa, wody zmniejszają swą objętość. Nawet młodziutka Nevra pamięta całą masę strug, w których żyły karasie. Wyschły wszystkie doszczętnie, a wraz z nimi ryby, z którymi rozmawiała nieraz całe dnie.

I to jej się nie podobało. Po śmierci wierzchowca, którym wzburzyła wodę, rozpaczała wiele dni. Nie chcielibyście widzieć jej niedoli. Rozpacz nie była spowodowana bezpośrednio zmierzchem konia, ale była sumą smutków, które wynikają z braku śmierci. Może się to wydawać dziwne dla niedorostków ludzkich, hobbickich lub jeszcze innych, lecz starzy wiedzą. Posiadają wiedzę większą o żałości, niż ludzie młodsi, choć zapewne w tej dziedzinie woleliby nie być uznawani za mędrców. 

Oczy starców często przepełnione są głębią, która ukazuje, czego świadkiem był ich właściciel. Owe wrażenie głębokości lica jest należne elfom od dziecięcia.

Nevra wpadła w ramiona brata, który naprawdę przejęty jej smutkiem, zamyślił się, co może uczynić ku jej pokrzepieniu. 

Eleb długo myślał. Wstawał nocami i spacerował w świetle księżyca. Miesiąc jaśniał wysoko. Zdawało się, że przybyło mu ran na powierzchni. Elf kończył mechanizm zegarka, gdy wpadł wreszcie na pomysł. Doczekał nocy, mistrz poszedł się położyć, było cicho.

Oplótł dłonie na zegarku, który stworzył. Zimny metal nie rozpraszał jego myśli. Pełen skupienia i mocy wyszeptał:

 

Ni quet:

menta elvë tur Anar ar,

Aran or avanier, heru arwa Anar or fir,

Elve, aran Aran,

Ni quet, menta elvë!

 

Złocisty przedmiot zalśnił oślepiającym blaskiem. Udało się.

Nazajutrz z samego rana rzekł tak do swej siostry: 

– Znam twoje smutki, moja Nevro, i nie myśl, że są mi obce. Potrafię się jednak z nimi uporać, bo zdążyłem zrozumieć kilka rzeczy. Nie mogę za to uporać się z twoim wiecznym płaczem, chociażbyś płakała jedynie w duszy. Proszę, oto dar, który położy kres westchnieniom – to mówiąc, przekazał w ręce zdziwionej młódki zaczarowany zegar. Zmarszczyła brwi.

– Czuję od niego przeciwną toń, cóżeś z nim zrobił, braciszku? – Spojrzała ciekawsko na Eleba. Jeszcze nie zdążyła wyrosnąć z blasku w oczach. Teraz wiecie, jak mało zim przeżyła.

– Kiedy poczujesz, że nie wytrzymasz tak dalej, że musisz wrócić tam, gdzie twoi druhowie, gdzie kompania przyjaciół, to cofnij czas. Wystarczy, że chwycisz mocno za łańcuch i przestawisz zegar, a cofniesz się do jakiego tylko momentu sobie zażyczysz. – Nevra spojrzała w jego stronę ze wzruszeniem.

– Tak zrobię.

 

Nevra miała wielu przyjaciół, dlatego tak cierpiała. Dlatego też wieść o magicznym przedmiocie szybko się rozprzestrzeniła. Szybciej, niż rozchodzą się liście w wietrzny, późnojesienny poranek. Traf chciał, że wiadomość doszła do uszu pewnego czarnoksiężnika, Golindera.

 

Czarownik jeszcze przed Wielkimi Latami splótł swą ścieżkę z królem z krainy Eriador, Celiersanem. Przyjaźnili się przez wiele lat, jednak kiedy Sauron narodził się na nowo, Golinder zboczył na ścieżkę chciwości i zła. Próbował przekonać Celiersana, by się do niego dołączył. Naprawdę widział przyszłość w wodzy Saurona. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z jakiej gliny ulepiony jest Mroczny Władca, ale czarnoksiężnik bardzo chciał zawrzeć sojusz z Celiersanem i Sauronem jednocześnie, by połączyć siły i władać razem.

Doszło do pojedynku. Długo walczył władca z Golinderem, zaciekle smagali się to czarami, to strzałami. Zdawało się, że sprawa jest przegrana. Czarnoksiężnik chylił się, by zadać ostateczny cios, kiedy do Sali wparowali czterej krzepcy elfowie. Widząc ojca w opałach, byli to bowiem książęta, rzucili się na ratunek. Trzech padło, nim przeważyli nad czarnoksiężnikiem. 

Wielka była to strata dla ojca. Wzniósł się potężnie ponad pokonanego. Leżał żałośnie na ziemi przed niegdysiejszym przyjacielem, pewny śmierci. Śmierć jednak do niego nie przyszła, a przynajmniej nie w takiej formie:

– Pozbawiłeś życia mych bliskich, mógłbym teraz patrzeć na twoją śmierć. Zostaliby pomszczeni. Wolę jednak dać ci w zamian to samo. Niech spłynie na ciebie przekleństwo wiecznego życia! Áva fir! Á lá qualma! – to rzekłszy, kazał wyrzucić go z królestwa.

Golinder początkowo myślał, że z rozpaczy odebrało Celiersanowi rozum i nagrodził go, miast ukarać. Przeżył Wielkie Lata w cieniu Zła z Ciemnej Krainy. Wiernie służył Sauronowi czekając na dostrzeżenie i uznanie. Zło jednak nie dzieli się władzą. 

W czasach niepokoju poznał swą lubą – kobietę o śniadej cerze, z warkoczem zdobionym złotymi pasmami, ze szczepu Haradrimów – Angamaite. Ludzie z Haradu byli prymitywni, ale waleczni w boju. Sprzymierzyli się z Sauronem, walczyli razem z Eastlingami pod jego rozkazami. Kiedy upadł Władca Ciemności, orkowie, uruk-hai, nazgule poddali się, rozbiegając we wszystkie strony i chowając się w zapomnianych jaskiniach po dziś dzień. Jednak ludzie tych dwóch szczepów się nie poddali i walczyli do ostatniego. Podczas tej ostatecznej bitwy poległa Angamaite. Gdy Golinder dowiedział się o śmierci Smagłej i upadku Saurona, na długo pogrążył się w żałobie. Schował się przed światem i pielęgnował urazę. Jako, że bardzo się o nią troszczył, to rosła z roku na rok. I tak upłynęło 118 lat.

Jednego wieczora wychylił się ze swej wieży, chcąc posłuchać wiadomości ze świata, które przynosiły mu Krebainy, wielkie ptaki podobne do wron, również niegdysiejsze sługi Saurona, a dalej szpiegi wszelakiego zła.

Tego dnia czarnoksiężnik dowiedział się o prezencie Nevry, dziele Eleba.

Wciąż nie pogodził się ze śmiercią Angamaite i miał niecne zamiary. Nie czekając dłużej, wyruszył ze swej nory.

 

Tymczasem król Celiersan dowiedział się o występku Eleba. Ponieważ nie można tak nieroztropnie rozporządzać elfimi mocami, odebrał zegarek Nevrze. Był to mądry król, uczony w starych arkanach – wiedział jaką moc ma ten przedmiot i co złego można nim wyrządzić. 

 

Pamiętał wciąż o swej córze, która żyła gdzieś tam, w świecie. Kiedy mieszkała w królestwie, wciąż próbowała dowieść swej waleczności. Bracia, zaprawieni w boju, byli doceniani. Nikt nie wątpił w ich odwagę. Czuła presję. Też chciała sprawić, by ojciec był z niej dumny. Uważała, że nie pozwalano jej walczyć przez pogląd, że damy nie potrafią posługiwać się bronią tak dobrze, jak mężczyźni (elfy zazwyczaj dalekie są od wywyższania jednej z płci, ale trzeba pamiętać, że strapione serce nieraz odsuwa się od rozumu i szuka winy we wszystkim). 

Król bynajmniej w nią nie wątpił, chociaż nie było okazji, by o tym porozmawiać. Nie pozwalał jej narażać się na niebezpieczeństwo, bo wiedział, że będzie jeszcze miała coś do zrobienia. Coś ważniejszego, niż śmierć w obronie królestwa. 

Wysłano jednego z podwładnych na poszukiwania potomka, skrytego od dawna, który właśnie teraz mógł dowieść męstwa i wypełnić przeznaczenie.

 

Gdy czarnoksiężnik przybył, zastał wojów z najlepszymi, mocnymi łukami. Golinder przez owe lata siedzenia w ukryciu, pielęgnował nie tylko troski, ale też wiedzę. Był teraz znacznie mądrzejszy, a jak wiadomo, parający się magią czerpią moc z wiedzy. Był silniejszy, niż za czasów Saurona, toteż pogromił ochronę królestwa. 

Wdarł się do sali tronowej, gdzie zastał króla i ostatniego syna, gotowego nieść pomoc ojcu. 

– Gdzie jest? – zagrzmiał. 

– Co? – Król starał się nie pokazywać wrażenia, jakie wywarło na nim lico potężnego wroga. Książę stał na uboczu z napiętą cięciwą, gotowy w każdej chwili wystrzelić. 

– Nie udawaj, dawny druhu. Nie tylko mnie doszły słuchy o magicznym przedmiocie, a ów przedmiot narodził się w twym królestwie. Gdzie jest? – Powtórzył. 

– Poza twoim zasięgiem. – Ta odpowiedź nie spodobała mu się wcale. Przy pomocy zaklęcia, jednym ruchem ręki wyrwał łuk syna. W dłoni Golindera wzbierała moc, pomarańczowa, skrząca kula, niby miniaturowa gwiazda, skierowana była w stronę ostatniego z pozostałych synów. Ludzie w dzisiejszych czasach mogliby to porównać do pistoletu na skroni. 

– Nie, proszę… – Nie skończył, bo blask go oślepił. Usłyszał krzyk, a ujrzał po chwili, gdy oczami nie rządziły majaki, rosłego elfa leżącego pod ścianą, kilka stóp od miejsca, w którym strzegł poprzednio króla. 

Władca zapłakał.

– Nie znajdziesz go, nigdy go nie znajdziesz – to wykrzyknąwszy ukląkł na ziemi, do głębi poruszony. Nie dość, że był to kochający syn, waleczny wojownik, to jeszcze niedoszły władca. Czyżby tak miał wyglądać koniec jego pradawnego rodu?

 

– To wszystko, co mi wiadomo.

– Więc moi bracia nie żyją. – Liria uklękła. Gloria kucnęła przy niej i objęła ramieniem. 

– Niestety. Polegli broniąc twego ojca.

– Dopiero teraz widzimy sprawę, której się podjęliśmy w całej okazałości. – Zaczął zdenerwowany Awis. – I powiem, że nie wygląda to wesoło. Nie jestem pewien, czy dobrze postąpiliśmy, zgadzając się na wyprawę.

– Możesz tego żałować Awisie, lecz stąd do wieży Meldory już niedaleko. Czy warto w takiej chwili odpuszczać? Opowiedzcie mi teraz, proszę, wszystko co się wydarzyło, od kiedy wyruszyliście. – W odpowiedzi opisali porwanie przez krasnoludy, przejście przez góry. Opowiedzieli o tym, jak błądzili po Fangornie, do czasu spotkania drzewca i o mieścinie nad rzeką.

– Tak wyglądała nasza droga. Zmierzcha już, czy możemy liczyć na gościnę?

Kompania podążała już za sługą, gdy Celeborn zagadnął:

– Erenthésse – Liria odwróciła się. Komnata była już pusta, jeśli nie liczyć poddanych stojących pod ścianą. – Wybacz mi zamieszanie, które wzbudziłem.

– To nic, i tak by się dowiedzieli. – Uśmiechnęła się blado, pomimo natłoku natrętnych wspomnień.

 

Przydzielono im komnatę jeden poziom niżej. Będąc w łóżkach, byli cicho, pomimo, że nikt nie mógł zasnąć. Liria wspominała braci i zastanawiała się, czy towarzysze będą jej dalej ufać, co o niej myślą. Bowiem zdarzało się, że biesiadując wspólnie, śmiali się z królewskich obyczajów.

Dolmer był podekscytowany myślą, że wśród nich jest osoba, która zna bogactwo z pierwszej ręki. Że sypiała w wielkich komnatach z masą sług gotowych na każde skinienie. Jak ktoś może zrezygnować z takich luksusów. Chciał zapytać o tak wiele, ale pamiętał też o smutnej wiadomości, więc postanowił wstrzymać swoją ciekawość przynajmniej na kilka dni.

Zawsze była skryta, ale, na boga, ukrywać coś takiego? – Myślała oburzona Talma. – Ale  z drugiej strony, kto by wytrzymał, gdyby nawet bliscy mówili do kogoś „jaśnie pani”? Z pewnością nie będę traktować jej inaczej jak dotychczas, skoro wyraźnie sobie tego nie życzy.

Awis bynajmniej nie był w rozterce. Czuł się oszukany, spędzał czas w towarzystwie przyjaciół, nie szlachetnie urodzonych. I to jeszcze ze wszystkiego zrezygnowała, patrzcie ją, jaka zacna. Zapewne utrzymuje z nami stosunki tylko z litości dla maluczkich – jego umyśle odezwał się szubrawy głos.

Gloria zastanawiała się, czy Liria była blisko z braćmi. Jacy byli, dlaczego konkretnie uciekła? Kim był król? I z jakiego szczepu w końcu jest Liria, bo dotychczas podawała się za leśnego elfa, ale z tego co znała mapy, to przy Eregionie nie ma lasów.

Tak naprawdę jednak, myśl o Golinderze, czarnoksiężniku, który szuka tego, co oni posiadają, przyćmiewała wszystkie inne. Strach bowiem w nich wzmagał, jak wiatr przed burzą. Pozostaje mieć nadzieję, że chmury się rozwieją, a do burzy nie dojdzie.

 

Nazajutrz Celeborn wyprowadził ich osobiście z królestwa. 

– Oto kraniec Lothlórien. Zawsze będziecie tu mile widziani, a moi pobratymcy wam pomogą. Pola Gladden są trzy dni na północ stąd. Żegnajcie, droga niechaj wybiega wam naprzeciw.

– Dziękujemy Celebornie, królu elfów. Obyśmy zobaczyli się jeszcze kiedyś.

 

Wędrowcy podążali Doliną Ciemnego Strumyka, cel stawał się coraz bliższy. Po niebie latały ciemne ptaki, od wschodu zbierały się chmury. Wiał lekki wietrzyk, mimo świecącego słońca było zimno. Po dwóch dniach spokojnego marszu, na horyzoncie zamajaczyła wieża. Na trawiastej równinie powitał ich wiatr, zwiastujący rychłe nadejście zmierzchu. Niebo było gwiaździste, pozbawione chmur – te ze wschodu zdążyły się już przemieścić poza widnokrąg. Po rozpaleniu ogniska i rozłożeniu namiotów, wędrowcy ułożyli się do snu. Talmę wyróżnili na pierwszego wartownika. 

Pogwizdując, wpatrywała się w błyszczące konstelacje na niebie. Czas upływał spokojnie, już niedługo miała zbudzić Dolmera. Nagle nocny bezruch został naruszony. 

Gwiazdy poruszyły się ze swoich miejsc i zatańczyły w kształt obrazów. Ujrzała w nich czarownicę, która trzymała zegarek w ręku. Był duży, jego blat był wyraźnie widoczny. W miarę jak wskazówki ruszały się na lewą stronę, jej otoczenie poczęło się czerwienić i sprawiać wrażenie ruchu, jak gdyby stała w gorejącym ogniu. Rozgrzana łuna się rozwiała, do czarodziejki dołączył drugi mag. Razem klęczeli teraz przed Sauronem – szeroko otwartym, zażółconym okiem z szparą, jak u kota, na miejscu źrenicy.

W dali widoczne były bataliony ludzi, elfów, krasnoludów, a nawet hobbitów ścierających się z hordami orków, goblinów i wszelakimi plugawymi istnieniami. Ciemność wyraźnie górowała, liczbowo, jak i zapałem do walki. Z innych ras zostały już tylko zmęczone niedobitki, a i je niedługo potem skuto. Niezdolni do walki, bez wiary na duszy, bezwiednie poddali się kaźni. 

Następnie w gwiazdach ukazała się podobizna Śródziemia, jakby na niebie zaświeciła mapa. Wszystkie ziemie opatrzone były jednym napisem. Mordor.

 

Drgnęła. Ocknęła się jakby z transu. Odczuła przypływ lęku. Cień nocy przysporzył jej wielu obaw. Błyskające punkciki wróciły do swych dawnych kształtów. Chrapania śpiących kompanów dobiegały z namiotów. Ogień wygasł, rozżarzone węgle były jedynym źródłem światła. To dziwne, bo u początku wizji jaśniał wysokim płomieniem. Przerażona hobbitka zbudziła resztę i opowiedziała, co zaszło.

 

– Czy to znaczy… to były obrazy z Wielkich Lat?

– Twoja opowieść na to wskazuje. Ta czarodziejka, chyba paktowała z Golinderem. Nie można jej dłużej ufać.

– Znam historię swojej rasy i musicie wiedzieć, że od czasu Bitwy o Zielone Pola w 2747 roku hobbici ani razu nie chwycili za oręż – nie licząc oczywiście członków Drużyny Pierścienia.

– Wiem o tym i to mnie właśnie niepokoi. – Po namyśle Liria dodała. – Jeżeli to prawda, Meldora nie może nas wypatrzeć. Nie czekajmy rana. Musimy zawrócić.

 

I zawrócili bez chwili zwłoki. Tym razem szli bardziej przy Anduinie – Wielkiej Rzece. Bierze ona swój bieg ze strumieni wypływających z wyżyn Gór Szarych i Gór Mglistych – to jest odpowiednio Greylin i Langwell na północy. Ciągnie się tysiąc i pięć setek mil na południe, roztaczając Dolinę Anduiny pomiędzy Mglistymi Górami, a Mroczną Puszczą. Za Lórien jej koryto zmieniało kształt z prostej linii na liczne meandry. Na południu, gdzie woda zmieniała swój poziom, znajdowały się Wodogrzmoty Rauros. Rzeka wpływała do Zatoki Belfalas. Miejsce ujścia znajdowało się jeszcze za Białymi Górami, a miejsce to zwało się Ethir Anduin. Rzeka była rozległa, bijąca na głowę wszystkie inne, jeśli brać pod uwagę długość.

Wędrowcy szli wzdłuż jej brzegu, korzystając z orzeźwiającego wiatru towarzyszącego wodzie. Manierkom nie groziła pustka. Marsz był szybki, gnani przez obawy i chęć zasięgnięcia rady. Poza tym bryza wartkiej Anduiny działała odświeżająco, więc nie odczuli skutków krótkiego snu. Po dniu marszu, przyjaciele ujrzeli ponownie cudowne Lórien.

Odbili od życiodajnej Wielkiej Rzeki, by wkroczyć w ostępy mallornów. Las tym razem był łaskawszy – jak gdyby usłuchał zapewnień, które złożył król podczas poprzedniej wizyty. Szli chwilę wśród dębów, rozłożystych jesionów i innych pięknych drzew (ale innych drzew było mało, nad wszystkim górowały srebrne drzewa, właściwe tej puszczy). Wkrótce natrafili na znany im pień, gdzie wznosił się olbrzymi talan. 

– Królu, wróciliśmy! – krzyczeli wędrowcy, ale nikt nie spuścił drabinki. Zamiast tego z góry zeskoczył zwinny elf. 

– To wy. Celeborn uprzedzał, że możecie wrócić, ale nie spodziewaliśmy się, że tak szybko! – wyrzekł zaskoczony. 

– Musimy poradzić się Celeborna, miły panie. To pilne.

– Zaprowadzę was do niego. Podążajcie za mną. – Ruszyli za śpiewającym elfem. Stawiał długie kroki i zdawało się, że nawet nie zauważał, kiedy część prowadzonych zostawała w tyle. Wyciągali nogi i słuchali cudnej muzyki. Piosnka była raczej wesoła, ale tylko Liria słyszała słowa melancholii ukryte pod skoczną oprawą.

 

Kiedy przyjdzie wszystkim z nas

Opuścić knieje rychło w czas

I odpłynąć – dalej, tam

W ślad za Światła Panią

 

Wszystko zgnije, sczeźnie nam,

Wiatr nie zawieje, promień nie ogrzeje,

To odpłyniemy – dalej, tam

W ślad za Światła Panią

 

Elf wyprowadził ich na łąkę, gdzie Celeborn siedział przed drzewem i coś do niego mówił. Ze strzępków rozmowy Liria zrozumiała, że wiele drzew toczy nieznana choroba i władca chciał poznać sytuację z pierwszej ręki. 

Ujrzawszy gości, wstał i uśmiechnął się.

– Więc wróciliście. Czuję, że macie mi coś do powiedzenia. Proszę, uraczmy się bakaliami i wyznajcie mi wszystko, co wam leży na sercu – obwieścił i zerwał duże, zielone kule z drzewa. Pod okrywą kryły się szare orzechy. Tak pięknie pachniały, że nie mogli odmówić. W smaku przypominały soczyste pomarańcze. 

Odtworzyli historię, która się wydarzyła, Celeborn słuchał w milczeniu. Skończyli i czekali na werdykt mądrzejszego od nich.

– Hmm… Skracając: gwiazdy ukazały wam przyszłość, czy może przeszłość, winno się rzec. Jedynie my, pierworodni Ilúvatara, potrafimy sprawić, by gwiazdy ukazały wydarzenia z innych czasów. 

– Pierworodni kogo? – zapytała Gloria, której zdecydowanie nie można nazwać uczoną.

– Ilúvatara. Pytacie kim był? Eru jest ojcem wszechrzeczy, w tym ludzi i elfów. Z jego myśli powstała Arda, na której stąpacie. W większości ludów zapomniano o jego istnieniu. Nie dziwi mnie więc, że nie pamiętacie o Tym, Który Jest Sam. Ale to temat na inną rozmowę. Miałem po prostu na myśli elfów. Czarodziejka najwyraźniej porozumiała się z Golinderem. Pragną dostać zegarek, by cofnąć się w czasie i pomóc Wielkiemu Złu wygrać wojnę. Prawdopodobnie Wojnę o Pierścień, co wynika z kształtu, jaki przybrał Sauron. 

– To straszne! Trzeba temu zapobiec – odezwały się głosy w kompanii. Liria strapiła się, bowiem Celeborn rozwiał jej wątpliwości. Cały ten czas miała nadzieję, że się myli, a jednak.

– Tak… – Milczał przez chwilę, zamyślony. – Zegarek trzeba zniszczyć, to na pewno.

– W jaki sposób?

– Musi pójść śladem Jedynego Pierścienia. Zaginąć w czeluściach Orodruiny – wtrąciła Liria.

– Ale jak? Przecież ta góra zapadła się po tym, jak Powiernik wykonał zadanie… To znaczy, tak mówią legendy… – Dolmer poczuł na sobie spojrzenia rozbawionych towarzyszy. Tłumaczył się, zbity z tropu, bowiem minęło wiele lat od tego wydarzenia i fakty obrosły mchem, przeobrażając się w bajania opowiadane dzieciom.

– Tak, tak było. Właśnie dlatego musicie cofnąć się w czasie i odnaleźć go. To jest Samwise’a Gamgee, nie Froda. Frodo Baggins ledwo co podołał swemu brzemieniu, jeśli dołożymy mu kolejne, nie da rady. Sam, zaś był jego wiernym towarzyszem, choć legendy mówią, że wędrował w pojedynkę od czasu rozpadu Drużyny Pierścienia. To nieprawda. Samwise ogromnie mu pomógł. Miał serce proste i czyste. Swego czasu mieszkał z Różyczką Cotton i dziećmi w Hobbitonie. 

– Więc tam mamy się udać, do Hobbitionu? – spytała z nadzieją Talma, której której głos już jaśniał. – Nie warto go gnębić w Shire, przed historyczną wyprawą, bo musicie wiedzieć, że nie był skory do przygód i na pewno by się nie zgodził. 

– I postąpiłby słusznie, jak porządny hobbit! – wtrąciła.

– Pewnie masz racje, ale – na szczęście losów świata – Gamgee cenił oddanie ponad dobre miano. Najlepiej będzie, jeżeli dotrzecie do miejsca, w którym łatwo byłoby złapać Sama bez towarzystwa i które jest blisko Góry Przeznaczenia.

– Wiem! – zakrzyknął Dolmer – Po ataku Szeloby, rannego Froda wzięli w niewolę orkowie. Zawlekły go do wieży strażniczej i trzymały w piwnicy. Sam wdał się w bójkę z orkami i uratował swego pana. Ponoć żaden z orków nie przeżył, choć walka była bardzo nierówna.

– Twoje myśli kierują się w dobrą stronę – wyraził uznanie król. – Mówisz o Cirith Ungol. 

– Jak się tam dostać? – spytała rzeczowo Liria.

– Pokażę wam, chodźmy do komnaty. – Ruszyli za przewodnikiem.

 

W sali, Celeborn sięgnął do komody i wyciągnął stamtąd płótno pokryte rysunkiem. Musiało być bardzo stare, bo wiele granic się nie zgadzało. Wiele z tych nazw przyjaciele widzieli po raz pierwszy, a kilku brakowało. Może była jeszcze z Wielkich Lat? Król wskazał miejsce w prawej, dolnej ćwiartce mapy.

– Oto ona. Wieża Cirith Ungol. Dawno temu została wzniesiona u stóp Ephel Dúath, znanych też jako Góry Cienia. Bardzo dawno temu zbudowali ją Gondorczycy po wygranej wojnie Ostatniego Sojuszu, by utrudnić Sauronowi dojście do Mordoru. Straż podupadła i ostatecznie strażnica trafiła w ręce wroga.

– Nie cofniemy się tak, jak stoimy. Tamtejsze czasy były zbyt niebezpieczne – zauważyła Talma. 

– Nikt nas o to nie prosi – odpowiedziała Liria. – Najpierw ruszymy na wschód. Będąc już  u celu przekręcimy wskazówki.

– Musicie wiedzieć, że wejścia strzegą Milczący Wartownicy. Są przepełnieni magią, która tworzy barierę, przez którą nie są wpuszczani wrogowie. Jednak myślę, że nic się nie stanie, bowiem potęga Mordoru upadła. Nie ma już być czyim wrogiem w tamtych stronach. Po cofnięciu czasu postarajcie się, by tylko Samwise was zobaczył. W Cirith Ungol winno być to prostsze. Przekażecie mu misję.

– Ale jak wrócimy do naszych czasów? – Przestraszyła się Gloria.

– No właśnie. Musicie liczyć się z tym, że zostaniecie uwięzieni w tamtym czasie. Napotkanie swych przodków lub siebie z czasów młodości jest bardzo niebezpieczne. Dwie te same osoby nie mogą być naraz w tym samym czasie, bo jeżeli dojdzie do takiego spotkania, nastąpi zguba naszego świata. Zniknie i kiedyś odrodzi się ponownie, tworząc się od początku. A przynajmniej tak mawiają mędrcy. Nie mnie oceniać czy to prawda, ale z pewnością nie warto ryzykować. W związku z tym przychodzą mi na myśl trzy wyjścia. Po wykonaniu zadania ukryjecie się w najdziksze ostępy Śródziemia, gdzie ludzie się nie zapuszczają. Takie rozwiązanie dalej niesie ze sobą prawdopodobieństwo, że ktoś, kto nie powinien was ujrzy. Nikłe co prawda, ale jest. Wobec tego, jest też bardziej radykalne rozwiązanie. Poświęcicie się dla dobra ogółu, pozbawiając się życia. Jednak zrozumiem, jeżeli was to przerośnie. Zawsze możecie zrezygnować – możecie być spokojni, że znajdę kogoś godnego na wasze zastępstwo. Nie uważam tej opcji za najlepszą, gdyż Celestian wspominał coś o przeznaczeniu, a z doświadczenia wiem, że kiedy ktoś sprzeciwia się roli dla niego pisanej, to wynikają z tego same niedobre rzeczy. Lecz wybór należy do was. Uszanuję go i w każdym przypadku pomogę, jak tylko mogę.

Po twarzach przyjaciół przebiegła nagła trwoga. Byli zszokowani. Przez myśl im wcześniej nie przeszło, że ich zadanie może się wiązać ze skazaniem na banicję, czy tym bardziej śmierć!

Co począć? Uratować świat poświęcając się, czy przekazać zadanie w ręce zaufanych Celeborna. Ach, jak słodko byłoby o tym zapomnieć i siedzieć już przy ogniu w swojskim Bree. Przyjaciele wątpili. Nie sądzili, by mogli podołać takiemu brzemieniu. Nie wszyscy byli tak szlachetni, by oddać się w ofierze. Ale mimo tych wątpliwości, nie sprzeciwiali się, czując przytłoczenie oczekiwaniami. Liria postanowiła kontynuować misję za wszelką cenę. Bo czy nie tego chciała?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ALTERNATYWA

 

Teraz pokaże ojcu, że mylił się co do niej. Czuła pewien rodzaj niepewności, ale odwaga walecznego serca była silniejsza. Już miała się odezwać, by zawiadomić o jej decyzji, kiedy ciszę zagłuszył Awis:

– Nie. – Pokręcił głową. – Nie wchodzę w to, jeśli wy chcecie się narażać dla tej obłudnicy to proszę bardzo. Ja nie mam zamiaru! – wykrzyknął zdenerwowany, oczy jego lśniły furią. Nie godził się na te wydarzenia. – Dolmerze, wracasz ze mną do Bree? – Wywołany spuścił głowę tak, że jego blond włosy okryły twarz.

– Idę z tobą, nie zostawię cię – wyrzekł cicho i smutno. Szczerze żałował swej odpowiedzi. Uważał, że powinien towarzyszyć Lirii, ale zawsze był oddany bratu. Nawet kiedy nim poniewierał, Dolmer był mu posłuszny. Miał bowiem słabszy charakter, który z łatwością poddawał się woli przywódczej, temperamentnej osobowości Awisa. Gdy byli mali, ojciec opój nie stronił od razów. Bity pasem Dolmer wyrósł na nieporadnego, prostodusznego służalca, a brat na jego przeciwieństwo.

– Tchórze! – syknęła przez zaciśnięte zęby elfka. Wysoko ceniła honor. Gardziła cofaniem się przed niebezpieczeństwem. Sądziła, że otaczają ją przyjaciele na dobre i na złe. – Ktoś jeszcze? Gloria? Talma? – Ogarnął ją gniew, przemieszany z zawodem. 

– Mam rodzinę, Liria – odezwała się smutno i niepewnie Gloria. Jej głos brzmiał cicho, jakby bała się, że wywoła lawinę. Trzeba wam wiedzieć, że elfka miała kłopoty z panowaniem nad złością.

– Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć co to znaczy. – Pod wpływem tych słów Liria zacisnęła powieki pod ciężarem bolesnego wspomnienia.

– Idź. Idź już, zanim zacznę na ciebie krzyczeć! – Zaczęła spokojnie schłodzona przez smutek, ale z każdym wyrazem jej głos się wzmagał. Celeborn przyglądał się tej scenie w milczeniu.

– Królu elfów – zaczęła, przypominając sobie gdzie jest. – Większość moich towarzyszy wybrała. Ja z hobbitką jesteśmy mniejszością, tak więc niezmiernie mi przykro, ale nie podejmiemy się tego same. Proszę przekazać go najwierniejszemu podległemu. – Mówiąc to wyciągnęła rękę z zegarkiem. – Czy mogę prosić o użyczenie konia i kuca? Chciałabym być w Bree szybciej od tamtych zdrajców.

– Kucy nie ma w moim lesie, ale mogę dać wam rącze rumaki. Kiedy dotrzecie do swego miasteczka, puśćcie je wolno – wrócą do mnie.

– Dziękujemy za wszystko. – Pełne zawodu skierowały się w stronę wskazaną przez króla. Niedaleko stały konie. Były już osiodłane i objuczone zapasami na drogę. Liria pomogła wejść Talmie na grzbiet karosza, a sama wskoczyła na siwka.

Od razu pogalopowały w stronę Gór Mglistych. Gdyby nie konie, które wyraźnie znały tę trasę lepiej od jeźdźców, szybko by się pogubiły. W stromych odcinkach wierzchowce zwalniały i ostrożnie stawiały kopyta.

Kiedy tylko wyjechały z gór, znów puściły konie galopem. Trzymając się rzeki, wieczorem dotarły do Bree. Zgodnie z prośbą elfa dały im odejść.

– Liria, mam jeszcze kilka monet. Starczy na skromny posiłek i piwo – zagadnęła hobbitka, chcąc rozwiać ponure myśli towarzyszki.

– Ja też mam jeszcze kilka, więc nie będzie taki skromny. – Uśmiechnęła się. – Dziękuję, że zostałaś. – W odpowiedzi Talma również się uśmiechnęła. 

W trakcie spokojnej rozmowy, nagle wszyscy w Śródziemiu, jak jeden mąż, osunęli się tak, jak stali. Zbudzili się na zgliszczach tego, co znali. Lasy były zwęglone, wszędzie leżały ciała istot wszystkich ras. W powietrzu czuć było smród siarki. Niebo było niepokojąco czerwone. Niepokojąco, bo mawia się, że czerwone niebo pojawia się tam, gdzie przelano krew. Słychać okrzyki orków  i goblinów, goniących do niewolniczego siekania ostałych drzew.

– Co się dzieje? – spytała hobbitka widząc miast karczmy wygasające ruiny. Liria znała odpowiedź. Nagle olśniona wyrzekła trwożnymi słowami:

– Sauron. Wysłannikom Celeborna się nie udało.

 

 

CIĄG DALSZY

 

Teraz pokaże ojcu, że mylił się co do niej. Czuła pewien rodzaj niepewności, ale odwaga walecznego serca była silniejsza. Już miała się odezwać, by zawiadomić o jej decyzji, kiedy ciszę przerwała Gloria. 

– Mam rodzinę. Myślicie, że ją opuszczę bez słowa? – spytała. Była matką, która bardzo kochała swoje dzieci. Nie chciała, by myślały, że je porzuciła.

– Jeżeli tego nie zrobisz, to nie tylko twoja rodzina, ale i wszystkie inne będą śmiertelnie zagrożone. Powinnaś wybrać mniejsze zło. – Przekonywała ją Erenthésse. Jej głos był stanowczy i niecierpliwy, ale łagodny. Rozpływał się w ciężkiej atmosferze.

– Mniejsze zło?! Będą mieć mi to za złe całe życie – zakrzyknęła niedowierzając swym uszom. Talma ją uspokajała i tłumaczyła słuszność słów Lirii.

– Panowie, a co wam chodzi po głowach?

Awis po namyśle odpowiedział:

– W końcu mam okazję dokonać wielkich czynów i nie zamierzam jej przepuścić. – Awis bywał próżny, kiedy myślami słyszał pieśni chwalące go jako bohatera.

– A ty Dolmer?

– Pójdę z wami – odparł pokornie. Te słowa wyrwały Glorię z zadumy. Ponieważ była to kobieta, która dla swych dzieci zrobiłaby wszystko, odezwała się:

– Ja też. – Była gotowa na poświęcenie w imię macierzyńskiej ochrony. Długo nad tym myślała, bo pewna obietnica nie dawała jej spokoju. 

Działo się to podczas najazdu ludzi z Haradu na Gondor, w którym jeszcze niedawno mieszkała. Bernyl po kryjomu wszedł do szafy i przeczekał całą bitwę. Był wtedy sam w domu. Glorię zatrzymali wojownicy. To ją trochę opóźniło. Szukała syna, on się ujawnił i wtulił się w jej suknię i prosił, by przyrzekła mu, że nigdy go nie zostawi. Chłopczyk myślał, że matka opuściła go, ratując się sama. Wielka była trwoga malca, kiedy słyszał szczękający oręż zza ścian i obawiał się  o swe życie. 

– Czy znasz dokładną datę, panie? – spytała Liria.

-14 marca 3019 Trzeciej Ery.

 

– Odprowadzę was do Mętnej Wody. To dopływ Anduiny. Wyznacza ona wschodnią granicę Rohanu. Tam się rozstaniemy. Proponuję byście podążyli do Edorasu, stolicy Rohanu, ale jak zrobicie, tak będzie.

Rosłe rumaki niespokojnie tupały kopytami, chcąc oddać się galopowi. Była ich dziesiątka. Przy zwierzętach kręciło się dwóch elfów, poprawiających siodła i sakwy. Dwójka wierzchowców była objuczona bagażami, a reszta miała na sobie zdobione siodła i uprzęże. Kiedy wszyscy już wskoczyli na grzbiety zwierząt, niektórzy z większą, inni z mniejszą gracją, ruszyli z kopyta.

Celeborn prowadził. Eskortę zamykali ci sami podwładni, którzy kręcili się przy koniach. 

Pozwolili wierzchowcom gnać szybko. Zielona równina roztaczała się przed wędrowcami. Z lewej strony jeźdźców migotała Anduina i widać było osadę, z prawej, w dali, bieliły się góry  i ukazały się drzewa. Niebo przeciął klucz czarnych ptaków. Naprzeciw jeźdźców płynęła rzeczka.

– Byliśmy już tutaj – zauważył zaskoczony Dolmer. 

– To właśnie Mętna Rzeka.

– Drzewiec odradzał nam z niej pić, twierdził, że woda jest zatruta. Jak do tego doszło? – spytała Talma.

– Za czasów panowania Zła, Orkowie zrobili z niej rynsztok. Minęło wiele lat, ale woda do tej

pory nie zdążyła się całkiem oczyścić.

– Ale jest taka przezroczysta! – zawołał ze zdziwieniem Dolmer.

– Sama woda szybko się oczyściła, ale zanieczyszczenia osiadły na kamiennym dnie. Niektórzy z tych, co się jej napili nigdy się nie obudzili. Nieszczęśnicy, którym przywrócono przytomność zatracali rozum i zmysły, na skutek koszmarów, które ich dręczyły. Na rzece jest most – zaczął król.

– I całe szczęście, bo nie mam najmniejszej ochoty przeprawiać się wpław przez tą przeklętą 

wodę – zdecydowanym głosem oznajmiła Talma.

– Ale daleko na zachód. Musielibyśmy bardzo zbaczać z trasy – podjął. – Nie obawiaj się niziołku, przejdziesz całkiem sucha – i wyszeptał zaklęcie, na głos którego rzeka zatrzymała swój bieg i rozstąpiła się, tworząc przejście wyłożone mokrym dnem, śliskimi kamieniami i glonami. Szmer się wzmógł, woda po obu stronach niewidzialnej barykady wzbierała się i bulgotała.

Przechodząc na drugą stronę, pod wędrowcami pękał obślizgły skrzek.

– Zwierzęta, które nas wiozły są już zmęczone, niezdolne do dalszego biegu. Ale nie martwcie się. Zapewnię wam wierzchowce – zagwizdał głośno i śpiewnie, jak ranny ptak. – Teraz będziecie musieli zaczekać. – Widząc zdziwienie towarzyszy, dodał – Wezwałem rumaki Rohanu. Jak pewnie wiecie, ten kraj słynie z hodowli rączych zwierząt. Bardzo dawno temu, gdzie pamięć większości nie sięga, byłem panem praprzodka ichniejszej końskiej rasy. Swego czasu toczyliśmy wojnę. Rohirrimowie otrzymali go ode mnie w wyrazie pokoju. Trzeba przyznać, że mają dar do zwierząt. Umiejętnie je krzyżowali, a mając za ojca nowej rasy konia właściwego elfom, to wyszły z tego źrebięta rzeźwe, piękne i chybkie. Potomkowie mego daru po dziś dzień są posłuszne panu ich praprzodka. – Pogrążył się we wspomnieniach.

– Dziękujemy za twoją pomoc. Nie będziemy biernie czekać, każda zwłoka naraża nas na

niebezpieczeństwo. Golinder na pewno nie przestał nas szukać. 

– Konie wybiegną wam naprzeciw. Wypatrujcie ich, kierując się na południe. W Rohanie

powołajcie się na mnie, a przychylniej będą na was patrzeć. Powodzenia. W was cała nadzieja. - 

– Odwrócił się, wskoczył na siwka i pokłusował w na północ.

 

– Na południe, co? – odezwał się Dolmer. – To chyba gdzieś tam. – Wskazał ręką rozległe, 

porośnięte trawą niziny. Daleko, daleko w dali ujrzeli delikatny zarys falowanych szlaków nad horyzontem. Marsz się rozpoczął. Wędrowcy mijali monotonne polany, po prawicy rozciągały się gęste drzewa. Między nimi rozciągała się mgła. Słońce chyliło się ku zachodowi.

– Co to za las? – spytała Gloria. 

– Fangorn. Już zawsze go poznam – odpowiedziała na pytanie Liria.

– Robi się zimno, zatrzymajmy się na noc – zaproponował Awis.

Przyjaciele rozpalili ogień. Cisze zagłuszał tylko chrzęst pękających drew i krakanie ptaków

gdzieś w oddali. Mieli teraz czas, by omówić sprawy z poprzednich dni – dotychczas przemijały zbyt szybko.

– Opowiedz nam coś o życiu w królestwie – poprosił Dolmer, zafascynowany legendami o dawnych władcach.

– Co chciałbyś wiedzieć?

– Miałaś własne sługi? Czy był tam skarbiec, w którym lśniły złota, czy murów strzegły smoki, 

Jak wyglądały zbroje, i czy twój ojciec jest łaskawym władcą, czy braliście udział w bitwach i… i,

och, strasznie tego dużo. Po prostu opowiedz nam wszystko, jak tam wygląda życie. – Dolmerowi

lśniły oczy, widząc w myślach potężne zamki, bogactwa i smoki. Zawsze pociągały go klimaty

roztaczające lśnienie mieczy, rycerską dumę i przygody królów. Wszystko to przez jego babkę,

która za życia – kiedy ojciec po raz kolejny przesiadywał w tawernie – bajała mu o legendarnych 

przygodach. 

Liria zaśmiała się widząc jego zapał. W odpowiedzi usłyszał, że sług, jako takich nie miała, 

ale podlegli byli na jej rozkazy. Skarbiec był, ale bez złota. Bogactwem królestwa były oszlifowane kamienie szlachetne i księgi ze spisanymi dziejami świata i poezją elfów. Murów nie strzegły smoki, a rycerze. Bitew trochę było, ale król był nastawiony raczej pokojowo. Zbroje były białe, z godłem Eregionu na piersiach. Godło przedstawiało gwiazdę otoczoną przez aureolę na brązowym tle. 

Opisała wygląd zamku. Był zbudowany z żółtawobiałej cegły. Wnętrza cechowała surowość i wbrew oczekiwaniom Dolmera, ściany nie były złocone. Za to na ścianach porozwieszane były gobeliny przedstawiające sceny z zamierzchłych czasów. Naczynia były ozdobne, drzwi i drewniane meble były żłobione we wzory elfickie, to jest w rośliny i szlaki. Komnaty były przestronne, ale sam zamek nie największy. Zwieńczeniem budowli była szklana kopuła, przez którą można było obserwować niebo. Opowiedziała także, że lud zwracał się do niej „Jej Najjaśniejsza Wysokość”, co bardzo rozbawiło towarzyszy, bo wcale nie mogli sobie tego wyobrazić.

– Nie rozumiem, jak mogłaś to wszystko zostawić – dziwił się Dolmer. – Tyle dobra! Ale dalej nie odpowiedziałaś, jaki jest twój ojciec.

– Kiedy tak myślę… królem jest dobrym, to na pewno. A czy ojcem? Kochał moich braci, bez dwóch zdań. – Zamyśliła się. – Dotychczas miałam wrażenie, że nie dopuszczał mnie do spraw królestwa, bo miał mnie za nic. To było powodem naszej waśni. Nasilała się z biegiem lat, to był jeden z powodów, dla których postanowiłam wyjechać. Jednak teraz kiedy patrzę na przeszłość, zaczynam rozumieć, dlaczego odsuwał mnie od śmiałych poczynań, właściwych władcom.

Kiedy byłam młoda Celiersan nie miał nic przeciwko temu, bym posłowała na pola bitew. Uważał, że dobrze czynię, wprawiając się do poważniejszego udziału w życiu królestwa. Bowiem dobry władca musi doświadczyć szczęku broni i krzyków wojów na własnej skórze.

Pewnego wieczora wpadłam na niego, jak wychodził z Komnaty Pod Kopułą. Jego rysy wyrażały niepokój. Wpadł na mnie, przypatrzył się, zatroskany i pognał do Komnaty Ksiąg. Od tego wieczora wszystko się zmieniło, stopniowo poczynały się nasze niesnaski.

Ega powiedziała, że jesteśmy przeznaczeni, że gwiazdy o nas mówiły, a to mój ojciec zlecił nam zadanie. Myślę, że tamtego wieczora ujrzał w gwiazdach, coś co przekonało go o moim przeznaczeniu i od tamtej pory mnie chronił, bym mogła je wypełnić. – Żałowała, że było to powodem sporu. – Tak… dobrze spełniał i ojcowską rolę – uznała.

– Dlaczego król obarczył nas tym zadaniem, a nie tylko ciebie? – spytała Gloria.

– Tego już nie wiem. Widocznie gwiazdy mu powiedziały, że macie w tym swoją rolę.

– Ale on nawet nigdy nas nie zobaczył. Skąd Ega wiedziała, że akurat to my byliśmy przy tobie?

– Może w przepowiedni nie było ani słowa o nas. O Dolmerze, Awisie, tobie, ani mnie. Może chodziło o wierną świtę, która wspierałaby Lirię w wypełnieniu przeznaczenia – zastanowiła się Talma. Nastała chwila ciszy.

– Nie mówiłaś nic o swoim szczepie. Nigdy nie słyszałam o elfach z Eregionu. Zalegli tam Sindarowie? 

– Nie, nazywamy się Eliniyël. Zrodzeni z Gwiezdnego Pyłu. Osiedliśmy w Eregionie na początku XVIII wieku drugiej ery, kiedy to wynieśli się stamtąd Gwaith-i-Mírdain, nasi rodacy,  i twórcy Pierścieni Władzy. – Wśród innych ludów mało wiadomo na temat tego plemienia, prócz tego, że często najeżdżali ich swego czasu Telerowie. Najpóźniej też ze wszystkich elfów odpłynęli na Zachód – dopiero u kresu Ery Ludzi. Czyli bardzo długo po śmierci śmiertelnych bohaterów tej opowieści. – Włosy nasze jasne (jak większości elfów), niemal białe, a ciała smukłe, lecz wytrzymałe. Legenda mówi, że Ilúvatar ulepił nas z tego samego piachu, z którego stworzył gwiazdy. Moje plemię zawdzięcza temu bardzo rozwiniętą naukę o niebie. Nanosimy mapy nieboskłonu, wyliczamy kwadry księżyca, znamy bieg ciał niebieskich i wszystkie konstelacje. Prócz tego, władamy wiedzą tajemną o potwornych miejscach w otchłani sklepienia, oraz o innych planetach. Nawet najmędrszy z ludzi jeszcze nie doszedł do tego, co my osiągnęliśmy w tej dziedzinie i myślę, że jeszcze chwilę potrwa, zanim nam dorównają. Dlatego też w typowym dla Eliniyëckiego zdobienia jest motyw związany z kosmosem, jak na przykład fazy księżyca czy gwiazdy.

– Powiedz więcej o tych strasznych miejscach – zagadnął Awis, który dotychczas milczał na uboczu, obserwując resztę z pogardą.

– Nie powinnam o tym mówić, moje plemię wystrzega się przed rozpowiadaniem tego innym.

– Rozpowiadaniem! – prychnął na to. – My nie jesteśmy „inni”, tylko podobno twoi druhowie, a wiele już słyszeliśmy od ciebie kłamstw. Choć teraz podziel się prawdą – rzekł obruszony.

– Naprawdę nie mogę, gdyby zło się o tym dowiedziało, gdyby się tam zalęgło – zdała się przerażona na taką myśl – nastąpiłby koniec bez odwrotu. Mogę wam powiedzieć tylko tyle, że są takie miejsca, które chłoną wszystko, co mają w swoim zasięgu i więżą na wieki, nawet Światło,  w swej Mrocznej Czeluści. A Czeluść ta pogłębia się z dnia na dzień. 

Wędrowcy uświadomili sobie teraz, że to brzmi, jakby samo miejsce było opętane przez Złe Moce, a co dopiero by się stało, gdyby naprawdę do tego doszło… Nastąpiła cisza, Awis nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

– To, co mówisz faktycznie jest straszne, ale wróćmy na ziemię – zaczęła Talma. 

– Obawiam się jeszcze jednego. Skoro Ega tak łatwo nas znalazła, to czemu Golinderowi sprawia to tyle trudności? Skoro to czarnoksiężnik, to na pewno też z łatwością mógłby nas znaleźć – dociekała Talma.

– Widzisz tamtą ciemną łunę na północy? – Liria wskazała ręką przemieszczający się kształt.

– Te ptaki przecinają nad nami niebo od kiedy zawróciliśmy na Polach Gladden. 

– Sądzisz, że to szpiedzy? Czemu wcześniej nie mówiłaś? 

– Bo, kiedy byliśmy w Lórien, ich krakanie ustało. Pomyślałam, że po prostu migrowały

na zachód. Jednak teraz napawają mnie lękiem. – Wzrok przyjaciół śledził ruch czarnej plamy. Co 

niektórym zdawało się, że słychać łopot skrzydeł.

 

Było już późno, Liria pierwsza wartowała, razem z Talmą, która nie mogła zasnąć, przez

świadomość, że Golinder dobrze wie gdzie są. Po dwóch godzinach zbudziły Dolmera. Elfka zasnęła i spała twardo, ale nagle wybudził ją Dolmer. Był przestraszony, szybko oddychał. 

– Ktoś się zbliża, słyszałem kopyta i szepty. – Na te słowa szybko wyszła z namiotu. Wartownik obudził pozostałych. Robiąc obchód rzeczywiście słychać było końskie stąpanie. Z mroku, do którego światło ogniska nie dobiegało, wyłoniły się rumaki. Jeden za drugim, pięć osiodłanych gniadoszy. 

– Szepty, co? – spytała ironicznie, widząc na ogłowiu herb Rohanu. – No nic, nie będziemy nocą jechać. – Czas aż do świtu zleciał spokojnie. 

– Pomoże ktoś? – Talma stała przy ogromnym wierzchowcu. Wyruszyli o brzasku. Jako że  i konie, i jeźdźcy byli wypoczęci, to mieli dobry czas.

Na wieczór przestąpili bramy Edorasu, jedynego miasta Rohanu i zarazem jego stolicy. Wielu ludzi chodziło w zbrojach, inni w konopnych odzieniach. Rohirrimowie byli krępi, o ciemnych włosach. Kompanami zainteresował się stajenny – ubrany w łachmany. Dolatywał od niego zapach siana i końskiego łajna. 

– Rzadko widuje się tutaj niziołka na naszym koniu. Kim jesteście? – zapytał szczerze zdziwiony. 

– Wysłał nas Celeborn. 

– Zejdźcie, zaprowadzę was do króla. – Zamek był kamienny, bardzo mocny, gruby. W Sali Tronowej pachniało brzoskwiniami. 

Ich oczom ukazał się XIX król Marchii, drugi z trzeciej dynastii Rohanu, syn Éomera i Lothíriel – Elfwine Piękny. Objął dowództwo w 63 roku Czwartej Ery, po śmierci swego ojca. Był to dobry dowódca, oddany swemu ludowi. 

– Królu, oto przybysze, którzy dotarli na naszych rumakach. 

– Czego tu szukacie? – spytał ostro. 

– Przysłał nas Celebron.

– Ah… – Na dźwięk tego imienia złagodniał.

– Wielce dziękujemy za konie i z prośby Króla Elfów z Lothlórien prosimy o użyczenie kolejnych. 

– Najlepiej wypoczętych – wtrąciła Talma. 

– A gdzież wam tak śpieszno? – spytała Ketelin, królowa Rohanu, córa Ulketa i Baroty, Easterlingów – mieszkańców Rhûnu. 

Przodkowie Ketelin zdradzili innych ludzi i elfy podczas Bitwy Nieprzeliczonych Łez w Pierwszej Erze. Przed wszystkie lata od tego wydarzenia, Drugiej i Trzeciej Ery, Easterlingowie brali stronę Saurona. Dopuścili się wielu łajdaczych czynów. Rodzina królowej była jedną z niewielu, która nie popierała wyborów większości. Uciekli do Númenoru, gdzie osiedlili się na stałe. Gdy Númenorejczycy dowiedzieli się o pochodzeniu rodziny, był szykanowani. Karano ich za czyny ich plemienia. Rodzice Ketelin byli już starzy, nie chcieli się nigdzie ruszać, ale swoją córkę wysłali w świat. Tak zawędrowała do Rohanu, gdzie początkowo ludzie też nie byli jej przychylni. Wszystko zmieniła więź, która utworzyła się między Elfwinem a przedstawicielką Easterlingów. Od tej chwili przymykano oczy na dawne dzieje i zdrady przodków Ketelin. 

– Zbyt wiele zdradzić nie możemy. Celeborn tak nam radził. Mogę powiedzieć, że kierujemy się na wschód, do Mordoru. Na dźwięk tej nazwy Elfwine drgnął, a królowa spojrzała na niego. 

– Przypomnieliście mi czasy Wielkiej Wojny, Wielkich Lat… – powiedział król Rohanu. 

– Te wspomnienia są przepełnione lękiem – wytłumaczyła władczyni. – Nie będziemy wypytywać, skoro Celebron tego nie chciał, ale powiedzcie – czy z Krainy Ciemności grozi nam jeszcze jakieś niebezpieczeństwo? 

– Nie, nie z Mordoru. A jeżeli nasza misja się powiedzie to będziemy całkiem bezpieczni. 

– Uważajcie na siebie. Tam nawet w czasach pokoju jest groźnie. Macie oręż? 

– Nie, pani – odparł Awis.

– Mehlogu, zaprowadź ich do kowala, niech wyda im miecze – rozkazał król. 

W pracowni kowala przez ciepłe powietrze przebijały się iskry z ostrzonego sztyletu. 

– Miecze dla was, tak? Popatrzmy… Jeden wysoki, bardzo wysoka, z sześć i pół, tak, tak. Dwójka średniego wzrostu i… cztery stopy… Dobrze – mamrotał pod nosem dobierając broń. Wręczył odpowiednio długie miecze. Ostrze Talmy wyglądało jak dziecięca zabawka,  a rzeczywistości był to długi nóż. 

– Odpowiednio wyważone, ostre, proszę spróbować. – Awis zamachnął się i przeciął powietrze ze świstem. Gloria wzięła do ręki swoją broń. 

– Nie znam się na fechtunku. Nie będę walczyć. – Oddała klingę kowalowi. 

– To nic, ja też. Ktoś nas nauczy – wyrzekła Talma. 

– Nie ma na to czasu – powiedziała oschle Liria. – Chyba, że na postojach. W każdym razie weź ostrze, najwyżej nie zrobisz z niego użytku. 

 

Uzbrojeni siedzieli już w przydzielonym im pokoju. Za oknem pojawił się krągły księżyc. Jego łuna oświetlała mury zamku. Dolmer wyszedł na balkon i obserwował widoczne na horyzoncie, delikatnie zarysowane góry. Awis do niego dołączył.

W pokoju słychać było ich przyciszoną rozmowę, cykały świerszcze. 

– Myślicie, że będą o nas pieśni pisać? – spytała hobbitka. – Pomyślcie tylko, jaka czekałaby nas sława, uznanie nawet wśród Harfootów, ohh i te darmowe napitki. – Na tę myśl, w świetle świecy na jej twarzy zagościł uśmiech (Harfootowie to najstateczniejszy i najbardziej szanowany ród hobbitów, ze względu na ich pogardę dla przygód i wszystkich, którzy się ich podejmują). – Porównywaliby nas do Drużyny Pierścienia… 

Jedynie Liria pozostała poważna. 

– Zejdź na ziemię, Talma. Przekażemy zegar Samwise’owi i co potem? Będziemy musieli żyć z dala od miast, na bezludziu, z ryzykiem, że jeśli ktoś nas ujrzy, to cały, caluśki świat przepadnie. – Każde słowo wypowiedziane zostało powoli, wyraźnie z każdą chwilą tracąc nas sobą panowanie. Złość rosła w jej oczach, natomiast w oczach towarzyszek ukazało się zwątpienie, strach i smutek. 

Niezbyt wesołą rozmowę przerwał krzyk Awisa i nieludzki pisk istoty, która jak wicher wpadła rzez drzwi balkonu do izby. 

– Ega? – zauważyła Talma. Faktycznie była to elfka, której nie widzieli od rozstania w Górach Mglistych. Wyglądała inaczej – drapieżnie, ale znużenie. Charczała jak ork. Jej zgarbiona sylwetka unosiła się i opadała w rytm przeraźliwego dyszenia. 

– Zegarek! Zegarek! – skrzeczała wyciągając rękę. 

– Liria, nie! Pamiętasz co wcześniej mówiła? – W tym momencie Ega machnęła dziko łapami i rzuciła się na Lirię. 

– Zostaw ją. – Gloria rzuciła się, by chronić ją własnym ciałem, gdy Talma rzuciła jej sztylet. Gloria w przypływie pobudzenia cięła elfkę, ale nic się jej nie stało. Nie dlatego, że nie trafiła, ale dlatego, że przez ciało Egi ostrze przepłynęło jak przez powietrze. 

– Co ty wyprawiasz? – spytała rozeźlona Liria, stając do walki.

– Nie wiem – odparła, gdy elfka przejęła sprawy w swoje ręce i zręcznie zadała cios w brzuch. Przeciwniczka nic sobie z tego nie zrobiła i w odpowiedzi łapami smagnęła jej bok. Piekący ból. Koszula siąkła krwią, barwiąc się na czerwono. Talma, która stała na uboczu, tylko się przyglądała. 

– Pomóż! – Ale hobbitka chwilę się jeszcze patrzyła, po czym wybiegła z pokoju. 

– Tchórz! – zawołała za nią. 

Kiedy po raz kolejny, mimo bólu, Liria próbowała wyrządzić krzywdę dziwnej istocie, ona popchnęła ją tak, że odleciała na drugi koniec pomieszczenia. Uderzenie było silne. Liria ujrzała jak stwór z bliznami nachyla się nad nią i wyciąga łapę po zegarek. 

Dźwięki stawały się przymulone, obraz zamglony. Umysł ogarniała ciemność.

 

Po przebudzeniu, pierwszą osobą, którą ujrzała Liria, była Talma. Na drugim planie kręciła się jakaś kobieta odziana na biało. Poczuła nagłą złość na widok trusi. 

– Ty – wyszeptała próbując się podnieść, ale bok zakuł boleśnie. Prócz tego obolałe miała całe plecy przez uderzenie o ścianę. – Jak mogłaś? – Mimo urazu, dźwignęła się na nogi. Przed oczami jej zamgliło, odczuła zawroty głowy. 

– Spokojnie – powiedział jakiś starzec, na którego dopiero teraz zwróciła uwagę. – Twoja towarzyszka pobiegła po pomoc. Po mnie. – Na łóżku obok leżał nieprzytomny Awis, którym zajmowała się kobieta w bieli. Gloria miała zadrapania na rękach i policzku od pazurów Egi. Talma i Dolmer pozostali bez uszczerbku. – Nie powinnaś wstawać do czasu, aż w pełni nie wydobrzejesz. – Posłuchała go i usiadła. 

– Co dokładnie się wydarzyło? – spytała, widząc, że nie było tak, jak się jej wcześniej zdawało. 

– Kiedy z nią walczyłyście, nie wiedziałam, o co chodzi. Dlaczego nie imały się jej wasze ciosy. Wtedy pomyślałam, że jest zjawą, ale kiedy ona was zaatakowała i jej ręce nie przeniknęły przez ciała, pomyślałam, że słyszałam już o takich zjawiskach, tylko nie mogłam sobie przypomnieć gdzie, kiedy nagle mnie olśniło. Jak byłam mała, matka opowiadała mi wieczorami historie. Jedna z nich była o koniu i jeźdźcu. Nie pamiętam jej ze szczegółami, ale mniej więcej było to tak:

Pewien jeździec nie miał litości dla swego wierzchowca. Któregoś dnia zajeździł go na śmierć. Szedł dalej na piechotę. Nocą zobaczył na trakcie swojego rumaka. Niepewny tego, co widzi, zawołał go, a ten przyszedł na wezwanie. Właściciel chciał go dosiąść, ale przeniknął przez ciało i upadł. Uderzył go, ale tego też nie odczuł. Wierzchowiec, wreszcie wolny od ciężkiej ręki swego pana, stratował go. Na śmierć, jak wcześniej on jego. 

– Czyli to był jej duch? – dopytywała nie bardzo rozumiejąc. Reszta już wszystko wiedziała  z poprzednich rozmów, kiedy to ona leżała nieprzytomna. 

– Nie duch, ale duszak. Duch, czy też zjawa to jedynie dusza istot, nic więcej. Duszakiem nazywa się połączeniem duszy z indo, co z quineyskiego oznacza umysł. Jednak historia, którą opowiedziała hobbitka jest baśnią, bowiem tylko elfy składają się z tych trzech elementów, to jest: rozumu, duszy i ciała. Większości istotom brakuje rozumu, jakby to nie brzmiało. – Uśmiechnął się. – Talma wybiegła z waszej komnaty krzycząc co się stało. Ci co ją usłyszeli, wiedzieli do kogo się udać. Jestem czarownikiem. Wiem dużo o rzeczach nieznanych. Rzuciłem odpowiednie zaklęcie. – Po krótkiej przerwie podjął – Talma mówiła, że nie możecie za dużo zdradzić, że nawet królowi nie zdradziliście. Mimo to jestem niebywale ciekaw, skąd wziął się ten duszak. Są one wyjątkowo rzadkie. Zazwyczaj przechodzą do Armanu, Błogosławionego Królestwa. – Nie krył zaciekawienia. 

– Ta elfka przeprowadzała nas przez Góry Mgliste. Spotkaliśmy takiego… starca. 

– Aldora – wtrąciła Liria. 

– Tak, prosił o zapłatę. Mówił coś o cenie nocy i gwiazdach. Chciał dostać ze… 

– Chciał dostać coś, co było dla nas zbyt cenne, by to oddać – przerwała stanowczo elfka.

– Wtedy Ega niespodziewanie powiedziała, że… że z nim pójdzie. Zabrał ją hen, w ciemne niebo, do gwiazd. – Zamyśliła się. 

– A niebo przecięła smuga spadającej gwiazdy? – Dodał z niewesołym uśmiechem.

– Tak – odpowiedziała. – Tak było. 

– Czy coś z tego jest dla ciebie zrozumiałe, czarowniku? – spytał Dolmer, a wszyscy przysłuchiwali się, oczekując wyjaśnienia. 

– Aldor kolekcjonuje wszystko, co powstałe z magii. Dlatego wziął Egę. Elfy bowiem to magiczna rasa. Ciało mogło wrócić na ziemię, tylko pod wpływem bardzo silnego czaru. Łatwiej jest je odesłać z powrotem. Ten przedmiot, o który się dopominał musi być bardzo cenny, skoro elfka się poświęciła… – Zmierzył ich ciekawskim wzrokiem – No nic. Już pójdę. 

 

Z zapasami od Elfwine’a i Ketelin wędrowcy zasiedli na grzbietach dostojnych rumaków. Broń błyskała u boków jeźdźców. Od walki z duszakiem minęło kilka dni. 

Ruszyli przed siebie, prosto na wschód, w kierunku Mordoru. Na policzku Glorii lśniła zaschnięta rana. Bok Lirii jeszcze się nie wygoił, opatrunek przesiąkał broczącą krwią, ale nie było czasu na dalsze zwlekanie. Rytmiczne tupanie kopyt nie rozpraszało kłębiących się myśli. 

– Co właściwie powiemy Samwise’owi? – dopytywała Gloria. – „Witaj, długo by opowiadać, ale musisz cisnąć ten zegarek w głębię Góry Przeznaczenia”? Myślicie, że posłucha? 

– Będzie musiał – odpowiedziała Liria. – Przyśpieszmy. – Spięte konie pocwałowały. 

Niebo było pomarańczowe. Słońce chyliło się ku ziemi. Swoimi ostatnimi promieniami podświetlało dalekie góry. Za nimi znajdowała się kraina Mordor – cel wyprawy. Nastała noc. 

Przed odpoczynkiem Awis uczył Glorię szermierki, a i reszta coś podłapała. Liria siedziała na uboczu, niezdolna jeszcze do treningu. Położyli się o północy. Niestety sen nie był błogim oderwaniem od rzeczywistości, ale dręczącym koszmarem. O brzasku wskoczyli na wierzchowce. Wraz z pokonywaną drogą, góry stawały się coraz wyraźniejsze. Ptaki krakały w oddali. Nie szczędzono koni. 

Od wschodu nadciągał smród rozkładu i dymu. Wieczorem rozbili obóz przy Rzece Entów. Dotychczas poruszali się wzdłuż jej południowego brzegu. Przy niewielkim ognisku, zasłoniętym od wiatru, przyjaciele odpoczywali po wcześniejszym treningu. Atmosfera była ciężka, nikt nie odzywał się ani słowem. Umysły spowijał mrok. Złe myśli nimi zawładnęły. Ciszę przerywał tylko szum rzeki i strzelanie łamiącego się drwa pod wpływem gorąca. Powietrze stało, było duszno. 

W oczach drużyny czaił się strach i zwątpienie, ale nie w oczach Lirii. Załzawiona Gloria oznajmiła: 

– Nie lubię wieczorów, kiedy pozostaję sam na sam ze swoimi myślami. Boję się. Co jeśli polegniemy? Boję się o moje dzieci. Lękam się przyszłości. – Emocje nią zawładnęły. Zaszlochała cicho. Talma ją przytuliła. 

– Wszyscy się boimy – rzekła uspokajającym głosem. 

– Pogódź się z losem, Gloria. Już niczego nie możesz zrobić – odpowiedziała cierpko na te słowa Liria. Hobbitka zakrzyknęła:

– Nie mów nam o godzeniu się z losem! Wszyscy w Bree wiedzą, dlaczego ukrywasz swoje elfie pochodzenie. – Elfka zacisnęła powieki. 

– Talmo..? – zaczęła Gloria. 

– Nie! Teraz jej nie broń.

– Farbujesz włosy, zakrywasz nimi szpiczaste uszy. Nie nosisz elfich ubrań, ni fryzur – kontynuował Awis. 

– Chciałabyś zemścić się na każdym krasnoludzie, zrobić im dokładnie to samo, co oni zrobili twojej rodzinie. Nie mów nam więcej o godzeniu się z losem. 

– Tobie śmierć byłaby na rękę – w końcu z bliskimi – dodał Awis. 

– Zamilcz! – Głos Lirii zagrzmiał potężnie wśród nocnej ciszy. – I nigdy więcej nie ważcie się o nich mówić. – Z gniewem wypisanym na twarzy, ze zmarszczonymi brwiami i płonącym wzrokiem odeszła od ognia. 

Przeszła kawałek brzegiem Rzeki Entów. W końcu siadła na kamieniu przy brzegu. Wsparła głowę i chwyciła włosy rękoma. Tamten dzień znów zabłysł jak żywy w jej pamięci. 

 

„Był pogodny wieczór. Wracała z lasu z koszem owoców i grzybów. Zza ostatniego drzewa ujrzała swój dom. Stał w płomieniach. Ryza leżał na ganku w kałuży krwi, z poderżniętym gardłem. Krasnoludy niosły jedną z dziewczynek. Z domu dobiegały piski. Pędem rzuciła za siebie kosz i podbiegła do krasnoludów. Napięła łuk i wypuściła strzałę prosto w jednego z najeźdźców. Drugi miotał się z wyrywającą się córką. 

– Mamo! – Krzyki rozdzierały powietrze. Akurat wtedy zabrakło strzał w kołczanie. Rzuciła się na krasnoluda z gołymi rękami. To było nieprzemyślane. 

– Zostaw ją! – Otrzymała mocne uderzenie. 

Upadła. Przez mgłę widziała śmierć swej córki. Tak bardzo chciała się ruszyć, nie mogła złapać tchu. Zemdlała. 

Po przebudzeniu czuwała nad nią miejscowa zielarka. Wieśniacy gasili pożar. Wstała nie bacząc na gadanie zielarki. Rzuciła się do drzwi zwęglonego domu. 

– Gdzie Katra? – pytała zagubiona. W kącie leżało coś bordowego. Pachniało pieczonym mięsem. Zemdliło ją. Zwymiotowała. Podeszła na czworaka i chwyciła jej zwęgloną głowę. 

– Katra…” 

 

– Dlaczego ich nie powstrzymałam? – Z jej oczu polały się łzy przepełnione goryczą. -…Nie mam im tego za złe. Są przytłoczeni. Musieli się wyżyć. – Do obozowiska wróciła późno. Wszyscy spali. 

– Liria – zaczęła przepraszającym głosem Gloria. Jednak nie wszyscy spali. 

– Mówiłam już, nie wracajmy do tego. – Wróciła już do swojego chłodnego stylu bycia. Wszystko było w normie.

 

Rankiem nikt nie powrócił do wydarzeń z nocy, choć atmosfera była napięta. 

– Jeszcze ze dwa dni cwału i będziemy pod Cirith Ungol. – Chmara czarnych ptaków przeleciała przez niebo. Chmury toczyły się od wschodu. Wędrowali przez połacie zielonej równiny. W miarę przybliżania się gór, równinę spowijał cień, a darń stawała się coraz suchsza. Miejsce to było otoczone z dwóch stron górami: ze wschodu Górami Cienia – Ephel Dúath, z południa Góry Białe znane także jako Ered Nimrais – wzniesienia te są granicą oddzielającą Rohan od Gondoru. 

Noc minęła spokojnie. Nazajutrz na graniach i w żlebach Gór Białych Liria dostrzegła poruszające się istoty. 

– Tam, widzicie? – Reszta towarzyszy niczego nie dostrzegła – elfy zostały obdarzone najdoskonalszym wzrokiem ze wszystkich ras. 

– Kierują się w naszą stronę. 

– Co to jest? – spytał Awis. 

– Przekonamy się, kiedy będą bliżej. – Stworzenia się zbliżały, nie było ich aż tak dużo, jak wcześniej się zdawało, były za to szerokie, przez co jednego można było wziąć na trzech. Gdy istoty zbliżyły się na odległość elfiego wzroku, Liria zmrużyła oczy 

– Krasnoludy. – Przyjaciele popatrzyli po sobie. Wiedzieli, co to oznacza. Liria będzie chciała na nich czekać i wdać się z nimi w walkę. Bowiem po tragedii, która ją spotkała ze strony tej rasy, zaczęła do niej pałać nienawiścią, mścić swoich bliskich. Wśród krasnoludów była znana jako Pogromca. Nie na darmo. Wielu już zginęło z jej ręki, ale to nie koiło jej ducha. Niemalże nigdy nie opuszczała okazji na walkę z krasnoludem, nawet jeśli miałaby się skończyć dla niej tragicznie. Wędrowcy dobrze wiedzieli o jej uprzedzeniach i nienawiści. 

– Możecie iść, jeśli nie chcecie walczyć u mego boku. 

– Nie, Liria, to głupie. Chodźmy dalej. To twoje zadanie, nie możesz teraz polec. – Zaoponowała Talma. 

– Mamy teraz ważniejsze rzeczy na głowie – dodał Awis. 

– Nie rozumiecie. Bierz to – mówiąc te słowa podała mu zegarek. – I idźcie. – Reszta przyjaciół spoglądała na siebie, wiedząc, że zaślepia ją nienawiść i tak łatwo nie odpuści. 

– Moja droga, chyba nie myślisz, że pójdę bez ciebie – odezwała się Talma i wyjęła mieczyk zza pasa. Na nią zawsze można liczyć. Hobbitka zdecydowanie nie popierała niekończącej się zemsty, ale mimo wad Lirii, nie zamierzała jej opuścić nawet na polu, z góry przegranej, bitwy. Poza tym żałowała swoich słów, wypowiedzianych podczas niedawnej nocy. Talma uśmiechnęła się, a był to uśmiech wyrażający przywiązanie, zrozumienie i troskę. Znała Lirię najdłużej z nich wszystkich, była świadkiem jej żałoby i ogarniającego ją zepsucia.

– Nie wiadomo jak się to potoczy. Jest ich wielu. Jesteś pewna swojej decyzji? – Talma potaknęła. Zwróciła się do Awisa, Dolmera i Glorii: 

– Zatem spieszcie na wschód. 

Jak powiedziała, tak się stało, owa trójka ruszyła na zachód. Konie szły śpieszno. 

– Idziemy cały czas prosto, aż do rzeki, gdzie się przeprawimy. – Dowództwo objął Awis. Obejrzeli się za siebie. Dwie istoty majaczyły na horyzoncie, mizerne w porównaniu do nadchodzącej grupy krasnoludów. 

– Powinniśmy je tak zostawiać? – pytała Gloria. 

– Same podjęły decyzję. To ich sprawa – odparł Awis. – Poza tym na nic byś się nie zdała. Nie jesteś wojem. 

– Wiem, że źle władam szablą, ale każda para rąk im się przyda. 

– Wydaje mi się, że w tym przypadku, to Liria jest napastnikiem – zaczął niepewnie, jak zawsze, Dolmer. – Zabiła już wiele więcej, niż trójkę. – Gloria westchnęła i przyznała mu rację. 

Wtedy zauważyli wysokiego starca, jego oczy lśniły magią. W swej prawicy dzierżył drewnianą laskę. Nim zdążyli zareagować, konie poniosły ich z powrotem, w stronę Talmy i Lirii. Towarzysze nad nimi nie panowali, kompletnie nie słuchały poleceń, mimo, że były to rumaki Rohanu – jak prędkie, tak i posłuszne. Biegły jak oszalałe. Wierzchowce w trakcie szaleńczego cwału zaczęły brykać i zrzuciły przyjaciół w pobliżu miejsca rozstania. Zwierzęta Talmy i Lirii razem z innymi biegły na zachód w popłochu, ale one zdążyły już wcześniej z nich zejść. 

 

Krasnoludy były już znacznie bliżej, widziały swego Pogromcę. Zmierzały prosto w ich kierunku. Byli uzbrojeni. Na niebie kłębiło się krakające ptactwo. Przyjaciele chcąc, czy nie chcąc znów byli razem. Krasnoludy biegły ku nim. 

Rozpoczęła się walka. Wraz z krasnoludami, przygotowywał się do ataku owy starzec, Golinder, który wypłoszył konie. Jako pierwszy rzucił się w ich kierunku. Awis krzyknął i upadł pod wpływem zaklęcia. Dolmer ciął starca, ale ten uskoczył i przygotował się do rzucenia kolejnego czaru. Gloria zobaczyła to. Przewróciła go, klątwa chybiła. W tym momencie dołączyły do niego krasnoludy. Było ich mniej więcej pół setki. Zaatakowali. Jeden z nich zamachnął się na Lirię, w odpowiedzi powaliła pięciu. Ruchy jej byłyby chybkie i niespodziewane – oszołomienie czarem miało się nijak do bitewnego pobudzenia. Smagała to tu, to tam, pomagając też swoim towarzyszom. Talma robiła, co mogła. Sięgała im ledwo do brzuchów, więc podcinała im nogi i rozpraszała w decydujących momentach. Jeden z nich zamachnął się na nią, a ona ledwo uskoczyła. Upadła. Wziął drugi zamach. Gloria skrzyżowała z nim ostrze. Był znacznie silniejszy. Odepchnął ją. Uderzył ponownie. Miast trafić Talmę, napotkał na Dolmera. Ciął głęboko w ramię. Krzyknął. Od tyłu Liria ugodziła napastnika, inny w tym czasie ją sięgnął. Czarnoksiężnik rzucał zaklęcia na lewo i prawo. Powalił Lirię. Talma otrzymała potężną klątwę tnącą, która trafiła ją w brzuch. Padła na kolana. Gloria otrzymała cios od krasnoluda, zakręciło jej się w głowie. Kompania wielu pozabijała, ale wciąż pozostało prawie dwa tuziny przeciwników i czarownik. W dodatku dołączyła teraz i czarownica. 

Nie mieli najmniejszych szans. Znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. Wtem rozbrzmiał tętent tabunu koni. Na stadzie wieźli się ludzie z godłem Rohanu. W okrzyku bojowym wjechali między grupę krasnoludów i ich rozproszyli. Zbroje szczękały, a trawa szeleściła, deptana przez kopyta. Nie szczędzili nikogo. Krasnoludy nie były już szkodliwe. Wszyscy zwrócili się teraz ku czarownikom. Otoczyli Golindera. Wywołał falę uderzeniową. Dwa pierwsze rzędy ludzi padły, ale za nimi byli kolejni. Otaczali go zewsząd. Nie zawahali się. Czarnoksiężnik upuścił laskę, zakrzyknął  i ostatnim tchnieniem wypowiedział silne zaklęcie. Wielu pozbawił przytomności, ale on sam też osunął się na ziemię. Wiedźma wzniosła się ponad pole walki, zmarszczyła brwi i wznosząc laskę, zniknęła. 

Rohirrimowie nie pozwolili uciec żadnemu z krasnoludów. Uciskając krwawiące rany przyjaciele dowlekli się między ciałami do, leżących niedaleko siebie, Awisa i Talmy. Hobbitka leżała skulona trzymając się za brzuch. Jęczała cicho. Awis był nieprzytomny. Nastała cisza. Dolmer próbował ocucić brata. Liria uciskała ranę Talmy. 

– Skąd wiedzieliście? – zapytała Gloria. 

– Konie poznały Czarną Magię. Poprowadziły nas, ale nie czas teraz na to. Osobiście dziwię się, że królowa przejęła się waszym losem. Ryzykuje wojnę z krasnoludami. To nasi sojusznicy, jeżeli wieść się rozniesie, będzie czekało nas wiele takich bitew – to mówiąc, medyk, bo nim najwyraźniej był płowowłosy mężczyzna, podawał hobbitce jakieś ziele, a oczy jego podążały za królową Ketelin, która dowodziła wojami. Skręcali teraz u podnóża gór, łapali uciekinierów. 

– Dasz radę ją wyleczyć, tak? – pytała Liria. 

– Rany brzucha są najniebezpieczniejsze. Często śmiertelne nawet dla rosłych ludzi. Co dopiero dla niziołków. Zrobię, co w mojej mocy, ale potrzebuję czasu. 

– Nie mamy czasu – stanowczo odpowiedziała, widząc, że z ciała rannej upływa coraz więcej krwi. Drżała i skóra jej zbledła. 

– Widzę. Pospieszę się jak mogę.

Rozpalił ognisko i zagotował napar z białych kwiatów i suszonej trawy. Dodał trochę kory. Zamoczył kawałek materiału w miksturze i ułożył na rozciętej skórze. Nastawił drugi garniec. Tym razem wrzucił tam trochę żółtych jagód i białych korzeni. Część podał Talmie do picia, a pozostałą częścią napoił Awisa. Okrył ich kocem. 

– Tylko tyle mogę zrobić. Najbliższe dwa dni zdecydują, czy teraz skończą swoje życie.

Muszą leżeć. Nie potrafię określić co dolega chłopakowi. Zaczekam, aż środek pobudzający zacznie działać i wtedy znów go zbadam. Teraz wasza kolej. – Opatrzył rany pozostałych. 

Nadjechała Ketelin pozdrawiając swych dłużników. 

– Jakie rokowania Parynie? 

– Na razie nic nie wiadomo, pani. – Pokiwała głową. 

– Kiedy tylko się dowiedzieliśmy, zaraz wyruszyliśmy. Nie martwcie się. To najlepszy nadworny medyk. Jeśli można coś zrobić, to on to zrobi. 

– Dlaczego te krasnoludy na nas biegły? Nie znały przecież naszych zamierzeń. Skąd się wziął Golinder i Meldora? – Pytali jeden przez drugiego, nie mając nadziei na odpowiedź. 

– Tuż po waszym wyjeździe do Edorasu przybył posłaniec z Lothlórien. Twierdził, że ma informacje o waszych przeciwnikach. Miał nadzieję, że jeszcze was zastanie. Przekazał nam, że Golinder zbiera w swe szeregi krasnoludy. Zapewne znał twoją słabość i chciał wykorzystać ją przeciwko tobie.

– Więc były przynętą. – Westchnęła Liria, widząc co uczyniło jej zaślepienie. Spojrzała na śpiącego niziołka. Była sobą zawiedzona. 

– Wiem, że Liria jest znana pośród nich jako Pogromca, czemu więc zaatakowali? Czyżby już nie budziła pośród nich postrachu? – pytała Gloria. 

– Sama odpowiedziałaś sobie na to pytanie. Właśnie przez to że, jest Pogromcą Krasnoludów. Ilu zdążyłaś pozbawić życia przez te wszystkie lata? – Zwróciła się do Lirii. 

– Już nie liczę – odparła. 

– Z pewnością nie trzech. Są rozsierdzeni, że tak wielu zginęło z ręki człowieka.  A przynajmniej myślą, że z ręki człowieka. – Spojrzała na Lirię, która oprócz wysokiego wzrostu nie przypominała elfa ani trochę. Elfka ukrywała swe pochodzenie, bo wiedziała, że jej rasa i rasa krasnoludzka są sobie nieprzychylne i o wiele trudniej byłoby wejść między nich bez podejrzeń. – Golinder zapewnił im okazję do skutecznej, krwawej zemsty, a oni skorzystali.

Słońce chyliło się coraz niżej. Ketelin rozejrzała się.

– Musimy wracać. Rohan jest osłabiony, większość wojska jest tu z nami, a ostatnio obawiamy się ataku od południa. Mój medyk zostanie z wami te dwa dni, a teraz żegnajcie. – Zatoczyła okrąg i dowodząc wojom, skierowała ich na zachód ku stolicy.

Noc minęła spokojnie. Dniem Awis przebudził się, ale bynajmniej nie dawało to nadziei. Ledwo co mówił. Dowiedzieli się od niego, że boli go każdy skrawek ciała. Posiniał. 

– To wygląda jak krwotok. – Pokręcił głową Paryn. 

Wieczorem, pomimo usilnych błagań Dolmera, stan jego brata znacznie się pogorszył. Był rozpalony. Skóra lśniła kropelkami potu. Dolmer czuwał przy nim kolejną noc i ani na moment nie zasnął. 

Rankiem Awis znieruchomiał. Brat z obawą sprawdził mu oddech. 

– Zmarł. – Dolmer zawył cicho nad jego ciałem, reszta pozwoliła mu pogrążyć się w żałobie. 

– Co z tobą, Talma? – spytała cicho Liria. 

– Lepiej, wygoi się. – Trzymała się za brzuch. Stan Awisa nie pozostawiał wątpliwości, ale Talmy też. Szybko zdrowiała. Rana się nieco zasklepiła, ale łatwo byłoby ją znów naderwać. 

– Pokaż, zmienię opatrunek. – W złowrogiej ciszy pomogła rannej. – Dolmer, musimy iść. Długo już zwlekaliśmy, zostaw go. – Liria pospieszyła go łagodnie. 

– Pozwól wziąć go z nami. – Na co elfka pokręciła głową. – Musi zostać pochowany – odparł przez łzy. – Awis poległ, Talma jest ranna. Jeszcze chwila nas nie zbawi. 

– Pochowajmy go – poparła go smutno Gloria. 

– Zacznijmy kopać. 

Ziemia okazała się bardzo twarda. Grunt był nieprzyjazny, jak skała. Byli zbyt blisko Mordoru. Bez odpowiedniego sprzętu na pewno nie daliby sobie rady. 

– Zawrócę. – Przyjaciele spojrzeli na Dolmera. – Zawrócę z Parynem i pochowam mojego brata, jak na to zasłużył. Zbuduję mu kurhan, by wszyscy wiedzieli, jak mężnym wojem był. Odważnym, śmiałym i silnym. Człowiekiem, który zasługuje na zapamiętanie. – Kompania spojrzała na Lirię. To ona była tu wodzem i przywódcą. To jej mieli towarzyszyć do końca, więc czekali na jej decyzję. Nawet, gdyby się nie zgodziła, Dolmer prawdopodobnie i tak zrobiłby swoje, ale zawsze to lepiej mieć błogosławieństwo. 

– Rozumiem cię. Nie będę ciebie zatrzymywać, jeśli pragniesz odejść, my jednak musimy iść naprzód. Tak więc jedź i zrób dla niego głęboki dół, a kopiec wysoki. 

Tymi słowami się pożegnali. Parynowi nie podobało się, że Talma miałaby jechać dalej, bo wciąż była słaba, ale ostatecznie podległ woli pacjentki i odjechali we dwójkę z Awisem przerzuconym przez siodło. 

Szkoda było braci. Pomimo różnic między nimi, byli bardzo związani. A przynajmniej Dolmer na pewno był związany. Awis nigdy nie dawał temu wyrazu. Znacznie częściej poniżał go i wykorzystywał. A jednak, kiedy było niebezpiecznie, to był gotów bronić go własną piersią.

 

Dalsza droga, mimo że był to ostateczny, krótki odcinek, to podróż przebiegała bardzo wolno. A to z powodu Talmy, która spowalniała całą wyprawę. Nie mogła galopować, bo jej stan by się pogorszył. Wędrowały tak pełny tydzień, głównie stępem, okazyjnie przechodząc do kłusu. 

Góry rosły, niebo ciemniało. Mrocznie było dookoła, a przytłoczenie, które pewien czas temu skłoniło Talmę do krzyków, wciąż narastało. Nie miało jednak na nie tak mocnego wpływu. Możliwe, że przez ten czas przywykły nieco do atmosfery. 

Góry spowijała nigdy nieprzemijająca mgła. Ptaki ucichły. Owady zniknęły. Czas jakby się zatrzymał w miejscu, które najlepiej ze wszystkich pamiętało czasy Wielkiego Zła i można by pomyśleć, że tęsknił za tamtymi wydarzeniami, za tłokiem orków, uruk-hai, krebainów kręcących się wysoko ponad potęgą parszywych ludzi i upiorów wszelkiego rodzaju. Nie słychać było niczego, prócz wichru smagającego żleby szarych wzniesień. Stoki rysowały się ostro i kanciaście. Granie przypominały ostrze tasaka, nieprzychylnie obserwując nadeszłe. 

A oto jest. W końcu po długiej podróży, Cirith Ungol wznosiła się majestatycznie pośród wschodnich stoków Gór Cienia. 

Pomiędzy wrotami, na tronach spoczywały ogromne, kamienne kreatury o trzech, sępich łbach, spoglądających na trzy strony. Jeden z posągów pozbawiony był jednej z głów, która leżała pośród głazów na uboczu. Oczy miały przeszywające, a wzrok pusty i zabierający dech. Ciała jakby sklecone z kilku różnych ciał, bez ładu tworząc nowe stworzenia. 

– Co musiał mieć w głowie rzeźbiarz, który stworzył to dziwactwo? – rzuciła w przestrzeń poruszona Talma, nie oczekując odpowiedzi. Przez ten tydzień jazdy rana zasklepiła się już w dużej części. Nie mogła jeszcze poruszać się ze swoją pełną zwinnością, ale przynajmniej nie groziło już jej jątrzenie obrażenia.

– Mawia się, że to dzieło Saurona. Nie wiem, ile w tym prawdy. W każdym razie mam nadzieję, że ich moc już nie działa, jak podejrzewał Celeborn. – Na szczęście król się nie mylił. 

Drzwi były zatrzaśnięte. We trójkę zaparły się z całej siły nogali o ziemię i plecami parły o wrota. W końcu ustąpiły. Przechodząc przez próg, Gloria dostrzegła kątem oka, że z nozdrzy Milczących Wartowników poszła stróżka dymu, a oczy ich pociemniały, jak gdyby pomalowane węglem. Drzwi same się zamknęły. 

Znalazły się w korytarzu o surowych, nagich ścianach zbudowanych z kamieni pozyskiwanych z zakątków Ephel Dúath, dlatego kolor strażnicy nie różnił się wcale od odcienia otoczenia. W głębi korytarza znajdowały się wysokie schody. Pomieszczenie sklepiało się coraz to wyżej. 

We trójkę pokonały kolejne schody, kiedy w główne wrota ktoś począł uderzać. Puściły po czwartym, najmocniejszym razie. 

W wejściu ukazała się stara kobieta. Czarownica. 

– Meldora – szepnęła Liria. 

– Myślałyście, że odpuszczę bez Golindera? Ani myślę. Odbiorę wam co moje, a Czarny Pan będzie już na mnie czekać. – Wiedźma nie widziała ich – była ślepa, ale wyczuwała ich obecność. 

– Biegnijcie czym prędzej i cofnijcie zegar. Odwrócę jej uwagę. – Zaoferowała się Talma. 

– Nie, to oznacza śmierć – zaoponowała Gloria. 

– To prawda, nie dasz wobec niej rady – dodała Liria. 

– Od ponad tygodnia jestem tylko ciężarem tej wyprawy. Straciliśmy przeze mnie masę czasu. Nawet jeśli cofnęłabym się z wami do Wielkich Lat, to nie mam siły się skradać, ani tym bardziej biec. Dopadłyby mnie orki, albo coś gorszego. Tak mogę przynajmniej zrobić coś pożytecznego. Zostanę przy swoim. – Liria westchnęła. Widziała prawdziwie hobbicki upór w oczach druha. Nie zmieni zdania – pomyślała, ale nim zdążyła coś odpowiedzieć Talma uśmiechnęła się po raz ostatni do resztki kompanii (tak, zdecydowanie szerokie twarze niziołków są wręcz stworzone do śmiechu) i podreptała ostrożnie w dół, ku czarownicy. 

Rana wciąż sprawiała jej ból. 

– Niziołek. – Meldora wiedziała to może przez zapach, może przez sposób chodzenia, nie wiadomo. A może czuła przez skórę, z kim ma do czynienia. – Myślisz, że mnie pokonasz? Jesteś niczym. Góruję nad tobą fizycznie i duchowo. Twój mieczyk ma się nijak z moją mocą. 

– Wiem, że nie mam szans cię pokonać i nie to jest moim celem. Przybyłam do ciebie tylko, żeby odwrócić twoją uwagę – powiedziała szczerze. Nie całkiem widziała powód, żeby kłamać w takiej sytuacji, a tym bardziej nie miała teraz do tego głowy. 

Podniosła sztylet i z wojowniczym krzykiem zamachnęła się na przeciwnika. Wyglądało to, co najmniej, żałośnie – nierówny był to pojedynek, z góry przegrany. Wbiła ostrze w nogę wiedźmy. Krzyknęła, ale jednakże nie z bólu, a bardziej ze zdziwienia, że hobbitka zdecydowała się na tak samobójczy akt. Wzbiła się w powietrze. Oczy otworzyła szeroko i wzniosła ku niebu, a ręce rozstawiła. 

Wzbierała w niej moc. Emanowała światłem i to światło rzuciła na Talmę, która zasłaniała się rękami. Niebo przecięły orły. Zaniosły informację Celestianowi, Celebornowi, Elfwine’owi i Ketelin, o tym, że wysłannikom udało się dotrzeć do strażnicy. Wielka duma przepierała Celestiana, a wszystkim z duszy spadł wielki kamień. Jednak Liria miała się o tym nigdy nie dowiedzieć. 

Przez ten czas razem z Glorią zdążyły ustawić zegarek i w momencie, w którym na hobbitkę spłynęła siła światła, otoczenie poczęło zmieniać się z zawrotną prędkością. 

W kilka chwil wszystkie wydarzenia z lat dzielących je od 3019 roku miały miejsce na ich oczach. Działo się to od tyłu i zbyt szybko, by wzrok mógł cokolwiek wyłapać. Mimo wszystko niesamowita była nawet sama świadomość tego, że to się dzieje. Na widok ciosu zadanego Talmie, Liria krzyknęła. 

I krzyk ten się niósł przez wiele, wiele lat i pozostał tam. Przez to wydarzenie w Cirith Ungol przez pewien okres zawsze był słyszalny dziwny, tragiczny jęk. Przez to, wśród wielu szczepów ludzi, ta strażnica uchodziła za nawiedzoną. 

Były już na miejscu, czy może raczej o czasie. Na podłodze walały się truchła orków. Krzyk Lirii przywiódł rudego hobbita, wychudzonego, jak na swą rasę. 

Był zziajany i przestraszony. W ręku trzymał zakrwawione ostrze. Skierował je w ich stronę. Zdziwiła go obecność ludzi w orczej strażnicy. 

– Z jakiego potwornego szczepu jesteście? Przyrzekłbym, na Dziadunia, że chwilę temu nie było tu żadnych ludzi. Mniejsza, źle wam z oczu patrzy. 

– Zaczekaj – poprosiła Gloria. – Nie posłuchał i ciął, poddając się zapałowi i podnieceniu związanych z wolą życia i poczucia obowiązku ochrony swego pana. Liria, otrząsnąwszy się z szoku po śmierci serdecznej przyjaciółki, skrzyżowała z nim miecz, a zaraz wytrąciła mu klingę z dłoni. Końcówka ostrza dotykała szyi hobbita. – Proszę, posłuchaj nas. Jesteśmy zmęczone, przeszłyśmy wiele i straciłyśmy druhów. A wszystko to, by się z tobą spotkać. – Mówiła głosem wyczerpanym, jakby wszystko było jedno, jak to się potoczy dalej. Sam, jako że nie miał wyjścia, ustąpił i powiedział, że je wysłucha. 

– Tylko się spieszcie, bo dałbym sobie głowę uciąć, jeśli jeden mi uciekł. – Na te słowa opowiedziały najważniejsze wydarzenia, z naciskiem na to, że musi donieść zegar w tajemnicy przed Frodem, co bardzo mu się nie spodobało, ale ostatecznie się zgodził, kiedy usłyszał, że są wysłannicami Celeborna. 

Bowiem wtedy przyszła mu na myśl Pani Galadriela i ona rozpogodziła jego myśli. Dopytywał o Lothlórien, bo według jego prostego rozumu nikt, kto potrafi opisać jej królestwo dokładnie i z zachwytem, nie może być zły. Widocznie Lórien wywarło na wędrowcach niemałe wrażenie, bo Sam uznał je za godne zaufania. Posmucił się bardzo na wieść, że w przyszłości Celeborn mieszka bez Galadrieli, tym bardziej, że nie dowiedział się, co się z nią stało. Obecni tutaj nie dysponowali tą wiedzą, ale Pani Światła odpłynęła z Wschodnich Przystani do Amanu. 

– Obyś nas nie zawiódł. To bardzo ważne. Jeśli ci się nie uda, misja Froda zostanie zaprzepaszczona. Po tych słowach, Samwise Gamgee wziął do swych rąk zegarek, spoglądając na niego z podejrzliwością. Schował go pospiesznie za pazuchę. 

– Jak się stąd wydostaniecie? – spytał. Gloria też chciała to wiedzieć. 

– O to się nie martw. Znam mapy. Przy odrobinie szczęścia wyjdziemy niezauważone. 

– Ale… – zaczął.

– Nie spodziewają się nas. Będzie dobrze. – I ruszyły ku wyjściu, a Sam na poszukiwania Froda Bagginsa. 

Po przekroczeniu wrót, ujrzały krajobraz jeszcze gorszy, niż w przyszłości. Powietrze było mgliste od oparów z kopalń, powietrze brudne, stające w gardle. Na horyzoncie, z jednego punktu, roztaczał się silny, czerwony blask. 

Wędrowcy czym prędzej skryli się w górach przed wzrokiem orków. Chwilowo w pobliżu żadnego nie było, ale zaraz wokół wejścia, przy Milczących Strażnikach, zaroiło się od tej parszywej rasy. Nastał gwar charknięć i popchnięć, a także krzyków – zachęt do bitki. 

Były to pokraczne istoty, niegdysiejsze elfy, powstałe na skutek zdeformowania. Oprócz krzywego, zgarbionego ciała, ich serca także zostały przekrzywione. Mają w sobie wiele złego i nie imają się żadnych potworności. Są słabe, służą Złu, mimo tego, że daleko, w głębi szczerze go nienawidzą i obawiają.

Liria prowadziła Glorię żlebami Morgai na północ, by tam, niedaleko twierdzy Durthand, na przełaj przeprawić się przez ostępy Gór Cienia. 

Wędrówka między wzniesieniami Morgai była ciężka. Nogi ciążyły jak ołowiane. Dusze byłyby znacznie lżejsze, gdyby nie strata dwójki towarzyszy i przerażająca wizja dożywotniego odosobnienia. 

Gdzieś tam, daleko, jednak pojawiła się odrobina zadowolenia, bo wykonały swoją część misji. Misji, która miała odmienić losy Śródziemia.

Duchota była uciążliwa. 

Zza wzniesienia naprzeciw wyłonił się samotny ork. Na widok ludzi zatrzymał się i węszył, sapiąc głośno. Ryknął i z uniesionym obleśnym toporem biegł. Był wolny, jego krzywe nogi nie pozwalały na szybszy pościg. Liria łatwo się obroniła i chwilę później podjęły dalszą wędrówkę. 

Po nocy szły dalej. Niebo było ciemne, bez przerwy. Odróżnić dzień od nocy dałoby się tylko poprzez obecność gwiazd. Nie było to jednak możliwe, bo nieboskłon przysłaniały długie, czarne chmury.

Na horyzoncie był wielki ruch. Chmary wojsk różnych plemion widocznie gotowały się do walki. Słychać było szczęki zbrój i bezładne okrzyki w Czarnej Mowie. W końcu znalazły się  w pobliżu Durthandu. 

– To tutaj. Teraz skierujemy się na północny wschód. Jeżeli idziemy według planu, to powinnyśmy wyjść na Martwych Bagnach. A stamtąd, gdzie nogi poniosą. – W porównaniu do Gór Cienia Morgai były zaledwie pagórkami. Poruszały się trudnodostępnymi, zapomnianymi szlakami. 

– Co my teraz zrobimy? Gdzie pójdziemy? – Dociekała Gloria. 

– Nie wiem. – Liria myślała o Talmie. Była dozgonnym przyjacielem. Bardzo jej pomogła po śmierci Ryzy, Katry i Pelren. Tak dużo jej zawdzięczała, nigdy się od niej nie odwróciła, nawet kiedy nie pochwalała czynów Lirii. 

Kolejne noce upływały i kolejne dni. Widać było już ostatnie wierzchołki gór. Trasa biegła przez strome, skaliste miejsca. Jeden nieostrożny krok mógłby skończyć się tragicznie. Nieraz którejś z towarzyszek osuwała się noga i tylko szczęście sprawiało, że nie spadła. 

Szły doliną między wzniesieniami, kiedy niebo przeszyła Skrzydlata Bestia. Zatoczyła kilka kół nad wędrowcami i poszybowała w dół, by wylądować. 

– Co to jest? – spytała przerażona Gloria, widząc stworzenie na kształt smoka. Było nieco większe od dużego konia. Stworzenie leciało pewnie jak orzeł, a jak sęp zwiastowało śmierć.

– Nie wiem i wolę się nie dowiedzieć. Biegnij! – Rzuciły się do przodu, jednak nie było to logiczne, bowiem Skrzydlate Bestie są równie prędkie, co wierzchowce. 

Po chwili, w dodatku, zmęczyły się tak bardzo, że nie mogły biec. W zwyczajnych warunkach przebiegłyby znacznie więcej bez wyczerpania, ale tutaj wszystko zdawało się działać na szkodę –  – czy to powietrze, pogoda, czy kształt terenu. 

Bestia podleciała bliżej. Dosiadał ją jeździec odziany w czarne szaty, kaptur zakrywał twarz. Jego ubranie falowało jak na wietrze, pomimo tego, że stało nieruchomo. Roztaczał się od niego przejmujący chłód. Poruszał głową, jak gdyby węszył. 

Liria i Gloria poczuły mimowolny strach. Tak silny, że paraliżował ciało. Jeździec zsiadł z Bestii i podszedł, a raczej posunął w stronę Glorii. Wyglądał jak pranie na wietrze, ubrania bez wypełnienia. 

Był bardzo blisko niej. Powietrze dziwnie zadrgało, zafalowało jak w gorące, letnie południe przy murowanym trakcie. Gloria skrzywiła się w grymasie jeszcze większego przerażenia. Bezwiednie szarpała się za włosy. Miotała się. W tym momencie stwór gwałtownie odwrócił głowę na dźwięk głośnego, wżynającego się w uszy pisku, a razem z tym ruchem powietrze powróciło do normalnego stanu. Czym prędzej dosiadł Bestię i odleciał w kierunku, z którego docierał odgłos. 

Gloria w dalszym ciągu stała przerażona, jak zostawił ją tamten upiór. Liria podeszła do niej, chciała wziąć ją za rękę, ale ta obruszyła się i cofnęła kilka kroków, jakby czekała z jej strony niebezpieczeństwa. Oczy miała szeroko otwarte, źrenice jak monety. 

– To ja. Już dobrze. – Gloria nie słuchała. Usiadła na ziemi i skuliła się. Liria przyglądała się jej. Tak dziwnie się zachowywała. Zaświtało jej w głowie. Nazgûl. Upiory Pierścienia pewnie patrolowały granice i nas dostrzegły. 

– Gloria, posłuchaj mnie uważnie. Stałaś się ofiarą Czarnego Tchnienia, broni Nazgûli. Nawet nie podejrzewam, jak wielkiego strachu doznałaś. Mogę ci przysiąc, że z mojej strony nic ci nie grozi, ale musimy stąd iść. Tutaj jest niebezpiecznie – mówiła powoli i wyraźnie, chciała, żeby każde słowo dotarło do przyćmionego rozumu Glorii. 

Zachowanie towarzyszki przypominało teraz dzikie zwierzę, które zostało schwytane, albo człowieka dorastającego w odosobnieniu. Drżała, ale podała jej rękę. Szła zgarbiona, ciągnięta przez Lirię, zasłaniała cały czas twarz wolną dłonią. Mamrotała do siebie pojedyncze słowa. W taki sposób wyszły z Ciemnej Krainy. 

Lirii było jej tak strasznie żal. Stan Glorii w dalszym ciągu się utrzymywał, zachowywała się jak ofiara porwania lub tortur. Mroczny Dech doprowadził ją do obłędu. Co się stało z tą opiekuńczą kobietą, którą znałam? 

Liria prowadziła Glorię na niezamieszkałe stepy Rhûnu. Była to wędrówka względnie spokojna, bo ludy z tych terenów bytowały u boku swego Pana, Saurona, w Mordorze. 

Gloria hamowała podróż, bojąc się każdego szmeru. Wciąż nie wypowiedziała żadnego sensownego zdania od czasu ataku.

 

Szły tak bez celu kilka lat, mieszkając to tam, to tu, gdzie akurat było mniej istot – ale nigdy nie przekraczały zachodniej granicy Rhûnu, Khandu, a dalej – Haradu. 

Ostatecznie osiedliły się w Haradzie Dalekim, gdzie ze wszystkich wschodnich krajów znalazły najdogodniejsze odludne miejsce, nieopodal rzeczułki z słodką wodą. 

Klimat był tutaj wilgotny. Duże obszary porastała dżungla, w której co dzień, o jednej porze padał obfity deszcz. Dżunglę tą tworzyły całkiem inne rośliny, niż na północy. Wznosiły się tam drzewa o bardzo gęstych, wielkich liściach. Wśród nich wisiały liany, przy ziemi rosły pstrokate, szerokie kwiaty. Wonne tak bardzo, że nęciły wszystkie owady w okolicy. A kwiaty te pożerały owady, które pasły się ich pyłkiem. 

Nocą dżungla świeciła najróżniejszymi kolorami, ponieważ niektóre z części zarówno roślin, jak  i zwierząt fosforyzowały. Czy to, by przyciągnąć uwagę, czy by straszyć, w każdym razie nocą przyjemnie było obserwować przecudnie skrzące się kolory. Jednak mimo piękna nocy, należało mieć się na baczności. 

Żyły tam bowiem przeróżne zwierzęta. Na niektóre polowała Liria, a niektóre wolałyby być polującymi. Należało wtedy rozpalać ogień, bo tylko on zawsze je odstraszał. 

Nie podejmowała się zbierania roślin, bo nigdy przedtem ich nie widziała, toteż nie wiedziała, czy nie są trujące. 

Niedaleko miały wydeptaną ścieżkę Mûmakile – olbrzymie, dziesięciometrowe zwierzęta na kształt słoni. Bywają agresywne, więc kiedy przechodziły, to Liria i Gloria musiały się pilnować, by nie zrobić najmniejszego szmeru. Oprócz nich, żyły tu wielkie koty i małpy.

 

Mimo piękna otoczenia, ich pobyt tam był naznaczony. Gloria nigdy nie wydobrzała po Mrocznym Tchnieniu. Jej umysł na zawsze pozostał spowity w mroku i przyćmiony. Chodziła skulona, z rękoma przy twarzy, chroniąc głowę. Wzrok jej rozbiegany. Ciągle miała ataki, podczas których szarpała, coraz to dłuższe, włosy i płakała. Mówiła pojedyncze słowa, a takie, które miałyby jakikolwiek sens, wypowiedziała dopiero po kilku latach po wydarzeniu. Nigdy nie skleciła już pełnego zdania, cofnęła się w rozwoju. Nie rozumiała wielu rzeczy, była jak dziecko, które trzeba prowadzić za rękę, by się nie zgubiło. Nie dałaby sobie rady bez Lirii. Ta pilnowała jej, zdobywała pożywienie, opiekowała się nią. Rozmawiała z nią (a raczej do niej mówiła), mając nadzieję, że to polepszy jej stan.

Podczas niemal codziennych napadów niepohamowanej histerii, Liria uspokajała ją, ale na krótko to działało.

Opiekowała się Glorią, aż do jej śmierci. 

 

Później wyruszyła na północ, wałęsając się bez celu. Mijały kolejne lata samotnej banicji. Zdarzało jej się skradać w pobliże osad i obserwować z daleka ludzi. Tęskniła za nimi. Za każdym, choćby najmniej rozumiejącym i najgłupszym stworzeniem, które potrafi przemówić. Lecz cóż miała począć. Szła dalej, bez nikogo przy duszy. Po którymś roku ciężar stał się nie do zniesienia. Nad wyraz zapragnęła wyzbyć się ciążącej nieśmiertelności. 

Tak też zrobiła.

Koniec

Komentarze

I.said.howh, chciałabym, abyś wiedziała, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I.said.howh, przeczytałem kilka pierwszych akapitów, historia mnie zupełnie nie przekonuje (poniżej garść uwag). Polecam spróbować stworzyć mniejsze objętościowo opowiadanie, stanowiące zamkniętą całość, na pewno będziesz wtedy mogła liczyć na więcej komentarzy od czytelników. Możesz też przed publikacją tekstu szerokiemu gronu odbiorców betować swoje opko. Szlifowanie formy lepiej robić na mniejszych kawałkach, choć doceniam swoisty rozmach (tyle znaków). Fajnie też, że osadziłaś bohaterów w tak interesującym świecie.

 

Garśc uwag fabularnych:

 

Zawiązanie akcji pozostawia wiele do życzenia, nie do końca rozumiem, kim sa członkowie tak szybko sformowanej drużyny, ani ku czemu zmierzają, jaki jest ich cel i powołanie – czy zostali wybrani przez gwiazdy, czy działają rozkazu króla? I kto właściwie jest królem władającym tymi ziemiami?

 

Pierwsza potyczka z bandytami – czy miała mieć wydźwięk humorystyczny? Bo bandytami okazali się podchmieleni goście tej samej karczmy, w której zostali zwerbowani nasi bohaterowie. Jakieś to dziwne.

 

Kolejna akcja: porwanie drużyny przez krasonoludy – werbowanie więźniów do niewolniczej pracy raczej kojarzy mi się z goblinami, czy innymi mrocznymi stworami. Gdzie, który krasnolud pozwoliłby ludziom czy hobbitom zajmować się cennymi klejnotami wydobywanymi w kopalni? Poza tym bardzo szybko jednej z bohaterek udaje się znaleźć mityczny “czarny diament” co miało niby być przepustką do wolności (czarny diament – czyżby chodziło o węgiel?). Pod koniec tej sceny pojawia się nie wiadomo skąd elfka, która szyje z łuku do krasnoludów jak do kaczek (cóż za barbarzyństwo, przecież to rozumna rasa jest!), oswobadza drużynę oraz proponuje przewodnictwo w przeprawie przez Góry Mgliste (tylko co elfy wiedzą o przeprawie przez góry?).

Che mi sento di morir

Ło, matko, długachne to. Nie mówię, że nie przeczytam, ale byłoby fajnie, gdybyś autorze najpierw przyjrzał się zapisowi dialogów, bo potykam się o dialogi zaraz na początku. Tu masz poradnik.

A dla przykładu:

-(SPACJA) A wtedy stara Garlia tak się rozdarła, że myślałam, że mi uszy pękną! – opowiadała czterdziestoletnia kobieta – Gloria (KROPKA) która

Swoją opowieścią rozbawiła towarzyszy; dwójkę nieco młodszych od niej ludzi – Dolmera i Awisa. (KROPKA) Prócz nich śmiała się również Talma, szczerym, najweselszym śmiechem, na jaki tylko może się zdobyć przedstawicielka hobbitów (którzy słyną z weselenia się w oberżach, a tym bardziej zwłaszcza kiedy jeśli trzymają w ręku kufel piwa w ręku).

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dziękuję za konstruktywną krytykę.

 

BasementKey, wszystkie te informacje są wyjaśnione w dalszej części. Co do bijatyki, to tak – miała być czymś zabawnym.

 

Irka_Luz, już poprawione.

Hmmm. Przeczytałam początek i nie zachęcił. Tekst długi, nie poczułam się zahaczona wystarczająco mocno, żeby czytać cały.

Przygody wydają mi się z czapy. Nagła bójka, nagła niewola, nagłe zapadnięcie nocy (przewodniczka też się tego nie spodziewała?)…

Sama wycieczka też dziwna – obca osoba rzuca osób i kilka istot zostawia wszystko i wyrusza. Nawet kanapek na drogę nie pakują. Ja bym się znacznie dłużej zastanawiała.

Mało fortunne przedstawienie uczestników – w takim natłoku czytelnik raczej ich nie zapamięta.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka