Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was,
i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.
Oparty plecami o ścianę, siedziałem na stercie siana, rozsypanej po kamiennej podłodze. Razem ze mną w celi znajdował się kapłan, bez beznamiętnie mamroczący regułkę o odkupieniu, Bogu, żalu za grzechy…
Nie wsłuchiwałem się w jego słowa.
Na moją uwagę bardziej zasłużyły szczury walczące o resztki, które odrzuciłem z mojej „ostatniej wieczerzy”. Stroszyły sierść na grzbiecie, syczały na siebie, krążyły wokół czerstwego kawałka chleba, aby w końcu rzucić się sobie do gardeł zupełnie nie przejmując się nami. Były całkowicie pochłonięte walką o pożywienie. Najwidoczniej głód zabił w nich instynktowny strach przed śmiercią z rąk człowieka.
Nie wiem czemu tak mnie pochłonęło patrzenia na parszywe gryzonie… Chyba widziałem w nich karykaturę mojego nędznego życia. A może po prostu nie było to aż tak nudne jak cichy i monotonny, niczym słaby poemat, mamrot klechy.
– Wyznaj swe grzechy, aby twa dusza zaznała pokoju, synu – odezwał się zmieniając ton głosu, jakby to dopiero teraz mówił naprawdę do mnie.
Chwilę trwało zanim pojąłem że skończył recytację a zaczął dialog.
– Synu? Mógłbym być Ojca ojcem – rzuciłem pogardliwie, uśmiechając się jakbym powiedział najprzedniejszy żart życiu. Mój rozmówca zignorował słaby dowcip i tylko powtórzył słowa ze swojej książeczki z instrukcją zbawiania świata.
– Wyznaj swe grzechy, aby twa dusza zaznała pokoju, synu.
– Długo by opowiadać. Nawet nie wiem od czego mam zacząć… tylko niech ojciec nie pierdoli, że od początku, bo nie mam zamiaru streszczać całego swojego życia. A i kat raczej nie będzie czekał na mnie z szubienicą aż sam osiwieje… może po prostu opowiem te ciekawsze, żebyś ojciec miał co dzieciom opowiadać. – Znów wyszczerzyłem zęby jakbym czekał na oklaski, ale kolejny żart spotkał się z dezaprobatą wypisaną na twarzy kapłana.
Tylko wlepił we mnie oczy i patrzył tępo. Dotychczas każdy kto irytował mnie swoją nachalnością, w najlepszym przypadku, kończył ze złamaną ręką, żebrami czy czymkolwiek innym. Ale teraz… teraz siedziałem w celi śmierci, a moje ręce pętały kajdany. Choć mimo łańcuchów mógł bym bez trudu udusić lub pobić na śmierć mojego spowiednika, opanowałem się, odwracając wzrok ponownie w stronę szczurów.
Jeden najwyraźniej właśnie delektował się gdzieś w norze swoją zdobyczą, bo w celi został tylko jego dogorywający przeciwnik. Krew sączyła się z jego ran a oczy powoli nabierały blady wyraz, który niejednokrotnie widywałem u ludzi.
W mojej głowie kłębiły się myśli. Jedno wspomnienie przeganiało poprzednie, a ja skrupulatnie segregowałem je w głowie. Jeśli ktoś miał by poznać moją historię, to chyba najlepszy, bo ostatni moment.
* * *
– Głupia baba. A wystarczyło żebyś nie wrzeszczała tak jak kazałem – powiedziałem bardziej do siebie niż do jeszcze przed chwilą żywej pulchnej kobiety. Na oko miała możne czterdzieści lat, choć równie dobrze mogła mieć trzydzieści lub pięćdziesiąt. W słabym świetle księżyca ciężko było ocenić a rozbryzgana krew i poderżnięte gardło nie ułatwiały zadania. Przez chwilę jeszcze przyglądałem się swojemu dziełu.
Nie ma co się dziwić kobiecinie. Kobiety lubią podnosić wrzask z byle powodu, a ubrany w czerń, rosły, długowłosy mężczyzna z pasją i wyraźnym zadowoleniem, wsuwający sztylet w oczodół jej męża jest raczej dobrym powodem do krzyku. Ale to właśnie mąż był moją wypatrzoną ofiarą, nie ona.
Mogła pozostać przy życiu, gdyby tylko nie otwierała oczu i nie uniosła głosu.
Wciągnąłem powietrze nosem i wypuściłem powoli ustami, lekko wzdychając. Kwaśno metaliczny odór krwi poraził moje zmysły. Odwróciłem się i podążając ku wyjściu z izby zacząłem przecierać ostrze o fragment kaftana, który jeszcze nie był brudny od świeżej juchy.
– Chyba muszę zacząć nosić jakąś chustę – pomyślałem, gdy nagle dosiągł mnie cichy, wręcz ledwo słyszalny szmer. Ktoś inny mógł by nie zwrócić na niego uwagi ale ja, z moim zapleczem doświadczeń już wiedziałem.
W pokoju kryje się ktoś jeszcze.
Idąc w stronę wyjścia, starałem się nie zdradzić że nasłuchuję kolejnych dźwięków.
Jest!
Tym razem skrzypniecie desek podłogi. Jak na prawdziwego myśliwego i tropiciela przystało, od razu zorientowałem się że dźwięk dobiega spod łózka.
Jednym długim susem, błyskawicznie doskoczyłem do mebla, z łatwością odrzuciłem go na bok, mimo ze leżały na nim dwa trupy i chwyciłem za włosy swoja kolejna ofiarę.
Młody chłopak. Uniosłem go w górę bez trudu. Był jeszcze dzieckiem. Chudym i kościstym dzieckiem. Włosy miał lepkie od potu.
Nie zastanawiając się nad tym, skąd się tam wziął, wyciągnąłem sztylet i z żalem przyłożyłem chłopakowi do gardła. Dopiero co zdążyłem wytrzeć z niego krew, a teraz znów muszę go zabrudzić.
Wtedy przydarzyło się coś, co nigdy wcześniej mnie nie spotkało.
Chłopak, patrzył na mnie bez ruchu. Jego ręce spoczywały zwisając swobodnie po bokach a oczy bez najmniejszego wyrazu strachu, rozpaczy, czy jakiegokolwiek innego uczucia skupiały się na mnie. Nie poruszał się mimo bólu, jaki musiałem mu sprawiać, trzymając go metr nad ziemią za włosy
Ludzie rożnie reagowali na to co im przynosiłem, a nigdy nie było to nic dobrego.
Jedni obiecywali fortunę którą ukryli pod materacem, czy zakopali w ogrodzie, inni błagali i płakali kuląc się u moich stóp, bywało że oszczali spodnie ze strachu. Byli nawet tacy którzy się śmieli lub pluli mi w twarz, próbując zachować resztki godności mimo nieuchronnie nadchodzącej śmierci.
Ale ten chłopak był dziwnie spokojny. Jakby wiedział, że właśnie po to znalazł się pod łóżkiem, tylko wisiał beznamiętnie, niczym kukła z odległym spojrzeniem szarych oczu.
Wychodząc rozejrzałem się po podwórzu. Niejednokrotnie zdarzało się, że w takich miejscach, w ostatniej heroicznej próbie pomsty znienacka zaatakował mnie syn, brat lub chociażby stajenny moich ofiar.
Tym razem była cisza. Niespiesznie udałem się do bramy, gdzie stał mój spętany koń.
Odplątałem lejce i jednym zgrabnym i szybkim ruchem niczym tancerz dosiadłem rumaka.
Szarpnąłem konia i już miałem odjeżdżać, kiedy w bladym blasku promieni księżyca, dojrzałem ruch drzwi domostwa.
To ten chłopak.
Zostawiłem go przy życiu.
Każdy normalny dzieciak albo kulił by się w kącie i płakał albo z krzykiem wybiegł by gdzieś w las otaczający posiadłość.
Ale nie on.
Nie wiem dlaczego tym razem, nie działałem zgodnie z planem. Zawsze starałem się przewidzieć każdą okoliczność. Analizowałem wszelkie możliwości. Wszystko układałem sobie w głowie jak w księdze. Nic nie notowałem ze względu na niebezpieczeństwo, zgubienia notatek, a tym samym narażenie się na złapanie. Obserwowałem swoją ofiarę z ukrycia przez wiele dni nim przeszedłem do działania, krok po kroku realizując każdy punkt dokładnego planu. Nigdy nie zostawiłem po sobie śladu, a tym bardziej świadka, przez co kontynuowałem swoje dzieło od bardzo dawna. Sam już nie pamiętam od kiedy, zupełnie tak jak bym to robił od powstania świata.
Może to moje dawno zagrzebane sumienie obudziło się w najmniej oczekiwanym momencie, a może podświadomie uznałem że już odebrałem co moje i chcę dać się złapać?
* * *
Szczur w końcu wyzionął ducha. Jego ogon, dotychczas wijący się w bezcelowej walce o resztki życia spoczywał teraz bez ruchu na zimnych kamieniach więziennej posadzki.
Siedząc tu od dwóch dni zdążyłem się przyzwyczaić do chłodu i zapachu piwnicznej stęchlizny. Przeniosłem wzrok z gryzoniowego truchła na malutkie okienko, wielkości najwyżej otwartej dłoni.
– Nie rozumiem… dlaczego w tak małym oknie wstawiono kraty. Tak jakby ktoś mógłby się przez nie przecisnąć. – kapłan nie bacząc na niespodziewaną zmianę tematu, dalej irytująco wlepiał we mnie swoje znudzone oczy, więc wróciłem do opowieści, aby odepchnąć myśli, o ubiciu oświeconego skurwysyna!
Zacząłem opowiadać o rzeziach jakie urządzałem. Ciepłej, prawie czarnej krwi tryskającej z tętnic na moją twarz. Flakach wylewających się na podłogę z trzewi moich ofiar. Czy truchłach podrygujących w konwulsjach, niby w rytm tak szybkiej muzyki że nie sposób jej zatańczyć, więc tylko rzucasz się i miotasz mając nadzieję że zachowasz resztki animuszu.
Nie dyskryminowałem nikogo. Nie robiło mi różnicy czy morduję chłopa, mieszczanina czy szlachcica. Mocno wierzącego, czy nie wierzącego wcale. Zabijałem bezdomnych, którzy byli łatwym celem i potrzebowałem kilku godzin na planowanie. Trafiali się również różni możni panowie lub kapitanowie straży, których obserwowałem tygodniami lub miesiącami, wyczekując idealnego momentu na wcielenie swojego planu w życie. Byłem cierpliwy. Wiedziałem że i tak nie unikną przeznaczenia.
Oprócz moich ofiar, niejednokrotnie życie straciły osoby postronne, których poświęcenie była nieuniknione, żebym tylko nie został złapany. Żony, dzieci, służba czy przypadkowi przechodnie. Nikogo nie oszczędzałem. Nie miałem wyrzutów sumienia czy żalu. Jak bym prowadzony przez siłę wyższą, aby moje dzieło mogło być kontynuowane.
* * *
Może głów otaczało szubienicę, Ludzie zebrani na placu, stojąc w zwartej gromadzie, przestępowali w z nogi na nogę, napierając na siebie wzajemnie ramionami, synchronicznie poruszając się na boki, niczym kłosy zbóż uginające się pod naporem nieubłaganego wiatru. Próchniejące deski zawodziły donośnym skrzypnięciem pod każdym krokiem moich ciężkich buciorów. Ich jęk potęgowała martwa cisza, przerywana od czasu do czasu szeptem, chrząknięciami i westchnieniami zebranych gapiów.
Kroku dotrzymywał mi ten sam kapłan, którego poznałem w celi. Twarz zmieniła mu się z zadumanej i pokornej, takiej która miała przekonać mnie do skruchy, na napiętą i surową. Jego nowe oblicze pewnie miało być przestrogą dla zebranych – „Widzicie? Dla niego nie ma już nadziei! Ale wy macie jeszcze szansę! Bójcie się gniewu pana, bo inaczej czeka was taki sam los”.
Kat idący za mną pchnął mnie głownią wielkiego berdysza. Ze wszystkich obecnych, był najmniej zainteresowany egzekucją. Chciał tylko szybko wykonać swoją robotę. Ukatrupić kolejnego zbira, mordercę czy innego włóczęgę. Dla niego było to nieistotne. Ludzie mądrzejsi niech się głowią nad winą skazanego, jego sumienie jest wolne – on ma tylko zrobić swoje zadanie i wrócić do domu. Do gorącej zupy, i mniej gorącej żony.
* * *
Ta noc pozornie nie różniła się od poprzednich. W ciasnych uliczkach miasta panował gęsty mrok, a światło księżyca tylko gdzieniegdzie przedostawało się między budynki, nie dając się zatrzymać łupkowym dachówkom.
Stałem oparty o metalową barierkę, kuląc głowę między ramiona, aby uchronić kark od smagnięć zimnych przeciągów, pełnych odoru pomyj i fekaliów wylewanych z okien wprost na bruk.
Mimo późnej godziny nie byłem sam. Obserwowałem ją od kilku dni. Zawsze stała w tym samym miejscu. Przychodziła niemal dokładnie z zachodem słońca.
Mizdrzyła się i uśmiechała zalotnie do przechodzących dżentelmenów, co niby to przypadkiem się znaleźli w dzielnicy słynącej z prostytutek. Ale kiedy nie wykazali zainteresowania, odwracała głowę z twarzą pełną pogardy.
Żonglowała w ten sposób mimiką twarzy i wyrysowanymi na niej emocjami, chcąc ukryć odrazę dla swoich klientów. W mgnieniu oka potrafiła oblać się zalotnym uśmiechem.
Nie wyróżniała się raczej niczym szczególnym z pośród pozostałych bywalczyń ciemnej brukowanej alejki. Nie była szczególnie ładna ani uwodzicielska.
Rudo-kasztanowe włosy opadały jej na kościste ramiona, które mimo chłodu, wystawały spod rękawów czerwonej sukni, spiętej czarnym gorsetem, który uwydatnił jej niezbyt okazałe piesi.
Ulicą przemknął kolejny jegomość co za dnia, udawał człowieka biznesu szanowanego przez pracowników, pokornego chrześcijanina i poddanego królowej.
A wieczorem chadzał między ladacznicami, które podczas wieczornych mszy głośno potępiał, nazywając odpadem ludzkim.
Około północy zrobiło się pusto na ulicach i dziewczyny rozchodziły się jedna po drugiej, z twarzami na których malowała się mieszanka rozczarowania, znudzenia i obrzydzenia. Nie potrafiłem rozszyfrować, czy darzyły większym obrzydzeniem siebie i swój zawód czy swoich klientów i ich brudne łapska oraz skąpe portfele.
Po jakimś czasie moja wybranka została sama. Uznałem, że to jest właśnie ten moment, na który wyczekiwałem od kilku dni stojąc w chłodzie i brytyjskim drobnym deszczu.
Skinęła lekko w moją stronę. Rozejrzałem się spokojnie dookoła, o tak to z całą pewnością był ten moment.
Ulica była kompletnie pusta. Nie było nikogo kto mógłby zakłócić to co dla nas zaplanowałem już dawno temu.
Ruszyłem niespiesznie w jej kierunku.
– Chodź przystojniaku, nie bądź taki nieśmiały – rzuciła figlarnym tonem. Wabiła mnie zalotnym spojrzeniem i lekkim uśmiechem, jak gdyby spotkała właśnie swojego wymarzonego kochanka. Ale ja wiedziałem że pod tą maską kryje się odraza i pogarda. Czuła się jak kot czyhający na szczura który nieświadom, sam pcha się w pułapkę jej pazurów. Nie wiedziała tylko, jak szybko ten szczur może zmienić się w jadowitego węża.
Dopiero kiedy zbliżyłem się do niej, zdała sobie sprawę o ile wyższy jestem. Musiała mocno zadzierać głowę aby spojrzeć mi w twarz. Rozejrzałem się ponownie.
Idealnie.
Kiedy zobaczyła jak moja nieśmiała twarz znika, a zastępuje ją zimny wyraz bez krzty uczuć, poczuła że rola ofiary odwróciła się na jej niekorzyść, ale było już za późno.
Widząc ruch mojego czarnego płaszcza, jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu, nabrała powietrza, ale nie zdążyła już krzyknąć.
Błyskawicznie chwyciłem ją za gardło i jak szmacianą lalką uderzyłem nią o ścianę budynku stojącego tuż za jej plecami.
Cicho zajęczała, wypuszczającego resztę powietrza z płuc. Kolejny wdech nie nastąpił.
Trzymałem ją przez chwilę i przyglądałem się jej martwej twarzy okalanej czerwoną aureolą krwi, rozbryzganej na ścianie.
Puściłem ją.
Jej ciało opadło na ziemię w nienaturalnej pozie, z powykrzywianymi kończynami, a jucha zaczęła barwić bruk czerwoną wstęgą.
Nie rozglądając się kolejny raz, odwróciłem się na pięcie i poszedłem spoglądają w tarczę księżyca wynurzającą się dzielnie spomiędzy gęstych dachów …
* * *
Kiedy sznur oplótł moją szyję, kat chciał założyć mi na głowę pożółknięty lniany worek, ale ja odmówiłem uchylając głowę i obrzucając go wrogim spojrzeniem. Egzekutor spojrzał na sędziego a ten tylko wzruszył ramionami, więc znudzony okrutnik tylko odwrócił się i odszedł na swoje miejsce wyznaczone przez rytuał egzekucji.
Przez ułamek sekundy, wydawało mi się że rozpoznaję kogoś wśród gapiącego się tłumu.
Po raz pierwszy od bardzo dawna, w moich wspomnieniach pojawił się obraz matki.
Nie myślałem o żadnej konkretnej chwili czy wydarzeniu z nią związanym. Nie zastanawiałem się gdzie jest, czy co teraz robi i czym się zajmuje. Czy dalej obwinia mnie za swoje grzechy i popełnione błędy… Najprościej w świecie, ujrzałem jej twarz. Bez uśmiechu czy smutku. Po prostu patrzyła na mnie…
* * *
Udawałem że śpię, ale stara szmata, zawieszona w naszej małej izbie, aby oddzielić mój siennik od części sypialne matki nie pozostawiała miejsca na dyskrecję.
W końcu stłumione pojękiwania i skrzypienie drewnianego łózka ustało.
Pijany marynarz śmierdzący mieszanką potu, ryb i taniej gorzały wstał i powolnym krokiem podszedł do nocnika stojącego nieopodal i zaczął szczać ledwo utrzymując się na nogach. Próbując poprawić gacie stracił równowagę i zaczął desperacko szukać podparcia, chaotycznie wymachując wielkimi jak łopaty, wytatuowanymi łapami.
Runął bezwładnie na podłogę łapiąc się za kotarę, separująca mnie od mojego koszmaru. Zerwał ja razem z resztkami mojego poczucia choć odrobiny bezpieczeństwa.
– Co to kurwa ma znaczy? Gówniarz cały czas tu był?
Leżałem wpatrując się w marynarza niezgrabnie dźwigającego się z podłogi. Matka spojrzała na mnie z wściekłością.
Widziałem w jej oczach że wini mnie za wszystkie niepowodzenia w jej życiu. Widziałem też że wolała by żebym nigdy się nie urodził, albo chociaż któregoś dnia znalazł się martwy w rynsztoku.
Mężczyzna w końcu się podniósł, wyraźnie rozwścieczony.
– Gówniarz cały czas się przyglądał? Ty chora, ruda kurwo! Nie ma mowy żebym ci za to jeszcze zapłacił.
Rozjuszony kopnął nocnik w moją stronę zalewając jego zawartością mnie i moje łózko. Zebrał swoje rzeczy i wychodząc uderzył matkę w twarz…
Doskonale pamiętam ten dzień. Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Bałem się spojrzeć w jej stronę. Zalany szczynami kuliłem tylko głowę między kolanami bojąc się wstać i zmienić ubranie. Bałem się nawet choćby poruszyć, jakbym miał stać się niewidzialny i uniknąć tego co miało się zaraz wydarzyć.
Przez tą jedną chwilę setki myśli kłębiło się w mojej głowie.
Czy tak jest wszędzie? Czy w niej jest choćby malutka iskra matczynej miłości? Co robię nie tak, mamusiu? Co mam zrobić, żebyś wreszcie mnie pokochała?
– Jesteś zadowolony? Jak teraz dam ci żreć? Skąd mam wziąć pieniądze niewdzięczny darmozjadzie? Chciała bym żebyś zdechł i raz na zawsze dał mi spokój.
– Przepraszam mamo… Ja… Ja…
– Wynoś się! Wynoś! Nie chcę cię tu więcej widzieć!
– Ale mamo, proszę… – rozpłakałem się i rzuciłem na kolana, patrząc na matkę przerażonym spojrzeniem zacząłem podchodzić do niej klęcząc i błagając o okazanie choćby iskry miłości…
– Nie dotykaj mnie, cały śmierdzisz!. Zejdź mi z oczu! Nie wracaj!
Było zimno, a ja przemoczony uryną szedłem kuląc głowę między ramiona, pragnąc odrobiny ciepła.
Ludzie mijający mnie na ulicy patrzyli krzywiąc twarze z obrzydzenia.
Ktoś splunął pod moje nogi… Ktoś inny obrzucił mnie obelgami… Ale większość omijała mnie łukiem, komentując mnie, mój wygląd, czy moje pochodzenie, kiedy znalazł się za moimi plecami, myśląc że nie słyszę…
Moją głowę zaczęło przepełniać może nienawiści. Wiedziałem, że ci ludzie, pożałują tego, co mi zrobili… Z Jakichś powodów świat mnie nienawidził, pojąłem, że ja muszę nienawidzić świata!
* * *
Nie dość mnie zamęczał? Mógł sobie to już odpuścić! Lecz tymczasem klecha, musiał zacząć kolejne kazanie!
Tym razem jednak nie mówił do mnie, ja byłem tylko częścią przedstawienia dla gawiedzi żądnej krwi.
Rozszarpywali mnie wzrokiem, obdarzając parszywymi spojrzeniami.
Uważali się za kogoś lepszego, tymczasem ja wiedziałem, że różni ich ode mnie tylko strach przed karą, którego ja w żądzy zemsty się wyzbyłem. Gdyby mogli rzucili by się na mnie jak zwierzęta dając upust swojej nienawiści wobec „niegodnego grzesznika bez uczuć i krzty człowieczeństwa”.
Tymczasem mogli tylko stać i się przyglądać jak wypełnia się wola tłumu i ich boga, dokonana rękami kata.
Mimowolnie miałem stać się przestrogą dla kolejnych, którzy ze strachu mogą zostać odwiedzeni od pójścia w moje ślady…
– … Grzesznikom dane jest odkupienie poprzez karę! – rozchodziło się donośne kazanie, wśród pomrukującego i kołyszącego się tłumu – Im cięższy grzech, tym większej każe według Boga podlegać ma! Bo jak mówi pismo:
"Znakiem bowiem wielkiego dobrodziejstwa jest to, iż grzesznicy nie są pozostawieni w spokoju przez długi czas, ale że zaraz dosięga ich kara. A więc Bóg nigdy nie cofa od nas swojego miłosierdzia; choć wychowuje przez prześladowania, to jednak nie opuszcza swojego ludu…”
Kiedy kapłan kontynuował swoje przemówienie, dostrzegłem w tłumie znajomą twarz, Był to jedyny chłopak, któremu darowałem życie. Patrzył wprost na mnie a nasze spojrzenia się spotkały.
Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Niczym lalka wpatrywał się we mnie szarymi oczami, dokładnie tak, jak w dniu kiedy niefortunnie się poznaliśmy.
Mierzyłem go próbując rozszyfrować jego intencje i myśli, ale on nawet się nie poruszał, nie odwracał wzroku, nawet nie drgnął przez jakiś czas…
Kat podszedł do dźwigni zwalniającej zapadnię, spojrzałem w jego stronę on nie patrzył na mnie. Myślami pewnie był w swoim domu, zastanawiając się nad tym co go czeka po powrocie. Jak parszywe życie prowadzi, jak jego praca wpływa na jego dogasające ognisko domowe…
Wtedy znów spojrzałem na chłopaka i dostrzegłem jak na jego twarzy pojawia się lekki, krzywy uśmiech.
Pojąłem, że jedyny akt łaski, na który sobie pozwoliłem, ostatnia iskra człowieczeństwa, która tliła się we mnie, przyczyniły się do mojego końca…
Usłyszałem skrzypnięcie, a później była już tylko błoga ciemność…