- Opowiadanie: JacobChilde - Zamęt w rezydencji Pettibonne

Zamęt w rezydencji Pettibonne

Mój drugi twór, datowany na Maj tego roku. Moja próba wejścia w literaturę grozy, po zainspirowaniu Edgarem Allanem Poe. Akcje osadziłem w jednym z moich ulubionych uniwersum, krainie Arcanum z gry o tym samym tytule, autorstwa Troika Games. Nieco dziwna kombinacja, ale wtedy mi bardzo widocznie pasowało. Uznałem przetransportowanie literatury romantyzmu to świata steampunkowego za ciekawy koncept. Sam jestem całkiem zadowolony z tworu, jednak bardzo bym prosił o krytycyzm. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zamęt w rezydencji Pettibonne

Razem z przybyciem wiosny na ziemiach Arcanum, także ja zacząłem nowy okres w mym życiu. W tym samym czasie jak pąki Migoczącego Lasu przeobrażały się w cieple słońca i wilgoci deszczu, tak ja podjąłem się metamorfozy mego charakteru jak i statusu społecznego. Owa transformacja była niczym innym jak awansem w hierarchii społeczeństwa Zjednoczonego Królestwa. Awans który kompletnie mi się należał, mogę dodać. Bo to ja jako zwykły do tej pory „urzędas”, jak to ci próżni mogą insynuować, pracujący dla rady miasta w rodzinnych stronach Ashbury wspiąłem się na następny szczebel polityki mego państwa. Zaproponowano mi otóż pozycję jako sekretarz owianego sławą rezydenta stolicy progresu, Tarant. Ową osobą która zważyła na moją użyteczność był nikt inny jak Edward Willoughsby. Rozpoznał mój talent w załatwianiu spraw, na które ludzie o takim elityzmie jak on nie mieli po prostu czasu oraz zainteresowania. Ot propozycja wprawiła mnie w kapitalne zadowolenie. Był to znak pożegnania się z pozycją pachołka pod skrzydłem niewdzięcznego burmistrza-bękarta. Czekała mnie sława i należny szacunek w mieście postępu technologii. Pozostawiłem w tyle zacofane strony Ashbury, które nadal dręczyły przesądne powieści starych wilków morskich. Czas był dla mnie by znaleźć się w otoczeniu do którego pasowałem.

W Tarancie znalazłem się dzięki cudowi współczesnej techniki zwanej lokomotywą. Biletem nie musiałem się martwić, bowiem sam Pan Willoughsby przysłał mi owy dzień przed moim wyjazdem. Mogłem cieszyć się w pełni tworem mistrza-technika Gilberta Bates’a w pierwszym wagonie, z dala od motłochu heretyckich magów. Podróż spędziłem pochłaniając piękne widoki równiny z wygody siedzenia. Nie minęły dwa dni, a byłem już u destynacji. Stacja Vermillion była bramą do ziemi możliwości i pomyślności. W pierwszych minutach od mojego przybycia zobaczyłem całą mozaikę kulturalną, jaką miało do zaoferowania ta oddychająca dobrobytem metropolia. Pełni elegancji ludzie przechadzający się po pobliskim parku w bogatym towarzystwie. Dostojne gnomy promieniowały respektem pod eskortą krzepkich ogrów w odzieniu służących. Wysokie elfy o strojach wartych uwagi nawet króla Kambrii. Pół-elfy dawały znać o sobie z ich wyrafinowanymi rysami twarzy i naturalnym urokiem. Brukowe ulice kipiały tymi charakterami. Fascynowały mnie nawet zgiełk i hymny roześmianych kompanii i zagorzałe dyskusje o wiecznie przeciwstawnych filozofiach; technologii i magii. Mogłem się zgubić w tak gęstej atmosferze. Na moje szczęście, to nie nastało.

Niestety, jedna sprawa trapiła mój umysł od posłania mi listu z ofertą pracy. Tarant był mi także znany jako miejsce pobytu osobnika do którego żywiłem nic powyżej czystej niechęci. Wspomnienie nazwiska owej osoby powoduje u mnie zaistnienie zmarszczek na twarzy tworząc iluzję postarzenia się o 25 lat, co jest u człowieka sporo. Mój umysł poczyna być zachmurzony myślami, których wymówienie na głos spotkałoby się z obrzydzeniem ze strony nawet najbardziej parszywych. Dłonie jakby z bólu zacieśniają mi się w pięści, a ramiona są wdane w wibracje przez moją wściekłość niczym stary krasnoludzki aparat. W owy niemalże orczy gniew wprowadza mnie chociaż wzmianka o imieniu James Pettibonne. Gnom który upokorzył mnie doszczętnie na zjeździe Rady Przemysłowej w moim rodzinnym mieście. Śmiał przetoczyć krótki żywot ludzi, partykularnie mój, w żart. Nazwał mnie „dzieckiem” przy całej delegacji. Byłem zmuszony do ucieczki we wstydzie i ośmieszeniu. Trauma do niedawna nadal dawała się we znaki u mnie. Obiecałem sobie że przezwyciężę w długości życia tego „jegomościa”. Tylko ostateczna ironia mogła dać spokój mojej świadomości.

Można zatem łatwo sobie wyobrazić moje pozytywne zaskoczenie słysząc, że nie zastanę Pana Pettibonne w mieście. Mały ptaszek mi powiedział że wyjechał na dobre do Kaladony by tam rozpocząć pracę nad liniami kolejowymi. Jeszcze ciekawsze, mój pracodawca w liście wspomniał że jego były dom jest do mojej dyspozycji. Był na tyle szczodry nawet by dać mi 3 dni na zakwaterowanie i przystosowanie do otoczenia. Szczęście musiało być po mojej stronie. Zatopiłem się oto w alejki szukając domu pod adresem 44 Devonshire Way. Na miejscu zastała mnie posiadłość typowa dla tych co zarabiają więcej niż orki w fabrykach. Wewnątrz natomiast spotkałem się z nader kunsztownym wystrojem. Byłem tak onieśmielony pięknem wnętrza, iż zapomniałem że do niedawna owa posiadłość należała do osoby której życzyłem jak najgorzej. Ściany były zlane w karmazynie, która genialnie grała z dębową podłogą. Okna były w większości przesłonięte firanami o bliźniaczym kolorze ścian. Wykładzinę przykrywał na środku salonu dywan o fascynujących wzorach. Sądząc po nich, mógłbym się założyć że był produkcji krasnoludzkiej. Meble z wyrytymi symbolami musiały być stworzone ze starowiecznego drzewa Quintarry, bowiem emanowały pyszną i czarującą energią. Mówię to jako przeciwnik magii. Po mojej lewej jasno wyczuwałem ciepło rozpalonego kominka. Całkiem nieodpowiedzialne zostawiać płomień podczas nieobecności, jeśli mnie zapytacie. Miła niespodzianka, mimo to.

Po ocknięciu się z transu przeszedłem do sypialni. Jest fair przyznać że miałem nieco wygórowane oczekiwania po moim zachwycie pokojem dziennym. Zdarzyło się jednak, że sypialnia nie zawiodła ich. Co więcej, mój podziw był jeszcze większy! Ogromne łóżko z ramą pokazującą wspaniałą manufakturę była iście głównym tematem pomieszczenia. Kto by pomyślał że tak niscy osobnicy pozwalają sobie na istne królewskie łoża! Do formuły barwnej dodano kolor zielony który zaistniał na puchowej kołdrze oraz kurtynach. Kunsztownemu łożu towarzyszył zgrabny kredens na ozdoby i inne dobra. Nie żebym tam zaglądał. Nad nim wisiał portret, prawdopodobnie jednego z krewnych byłego domownika. Nie głowiłem się nad tym czemu nie wziął ze sobą owej pamiątki. Zganiłem wypadek na zapominalstwo gnomów. Na prawo od ramy drzwi mieściła się masywna szafa zajmująca miejsce ściany. Nie angażowałem się w zaglądanie do środka. Widząc stan w jakim pozostawił swój dom Pettibonne obawiałem się że nie wziął ze sobą także części swych ubrań. A na co człowiekowi odzież dwukrotnie mniejsza od niego samego? Zresztą, zadowoliłem się wieszaniem mych ubrań na pobliskim krześle. Po dogłębnym obejrzeniu mojego nowo nabytego miejsca zamieszkania, byłem nader zadowolony z mojego prezentu od fortuny. Nawet uszczypnąłem się by się upewnić że to nie jakiś niesmaczny figiel mych snów.

Nigdy by mi na myśl nie przyszło że osoba którą darzyłem taką pogardą (w swojej obronie, uczucie pewnie było wspólne) mogła odznaczać się tak niesamowitym gustem w aranżacji wnętrz. Może to zabrzmieć nieco kuriozalnie, ale mam powody by myśleć że dzieliliśmy upodobania w wystrojach domów. Mimo tych rozmyślań, chciałem mieć jak najmniej wspólnego z mężczyzną mych najgorszych koszmarów. Po przejęciu jego kunsztownej rezydencji, chciałem w spokoju unikać jego imienia na dobre. Taki obrót spraw byłby dla mnie najbardziej fortunny, lecz jak mówi stare elfickie przysłowie; „Szczęście jest jak młode lata, odchodzi gdy w pełni się do niego przyzwyczaimy”. Pierwszym trafem krótkiego pecha nastał nie długo po rozpakowaniu mego dobytku. Ostre pukanie od zewnątrz wiodło mnie do drzwi. Po otworzeniu owych zastałem niziołka z zestawem papierów. Przedstawił się jako kurier Urzędu Pocztowego Zjednoczonego Królestwa. Byłem przekonany, iż stos listów był zaadresowany do mnie, stąd byłem całkiem zaszczycony że tak wielu postanowiło mnie powitać na nowej drodze. Niestety, nie mogłem być dalej od prawdy. Listonosz przyniósł mi rozczarowujący komunikat, iż każda z wiadomości była przeznaczona dla Jamesa Pettibonne’a. Uprzejmie wyjaśniłem mu, że jegomość Pettibonne już tu nie mieszka. Ten nadal upierał się że on tylko doręcza przesyłki i taki adres oraz nazwisko miał jasno napisane. Nie mam pojęcia skąd mógłby nie wiedzieć o przeprowadzce Mości Pana do Kaladony. Miał jeszcze czelność pytać mnie czy jestem w stanie Najjaśniejszemu Panu dostarczyć owe listy! Chciałby kto! Krzepkim ruchem ręki odebrałem od niego plik, wysłałem go by popatrzył orkowi w paszczę i zatrzasnąłem drzwi.

Sprawdzając zawartość listów, faktycznie wszystkie były zaadresowane pod nazwisko Pettibonne. Czyżby nikt nie był świadom przejęcia jego mienia w Tarancie przeze mnie? Zajście uderzyło mnie jako niezwykle podejrzane. Goniec wyglądał mi nieco na ciemnego typa. Każda myśląca istota wie, że niziołki mają idealne predyspozycje do bycia złodziejami! Pewnie współpracował z Podziemiem i sprawdzał teren na kolejny skok, z pewnością na mój dom i moje dobra! Podał mi zmyślone, lewe listy zaadresowane do przestarzałego właściciela. Zrobiłem szybko dobry użytek z garścią wiadomości poprzez wrzucenie ich do żaru kominka. Przez dobrą chwilę patrzyłem jak papier marszczy i poddaje się nieugiętemu płomieniu. Resztę wieczora spędziłem mając oko na cokolwiek dziwnego i nadzwyczajnego za oknem, raz po raz wyglądając za kurtynę. Te działy się między okresami gdym rozmyślał nad możliwością spisku przeciw mnie. Takie nowe, szanowane twarze w mieście to idealny cel na zdobycie łatwego łupu. Ten cholerny karzeł zrobił mi niezły mętlik w głowie!

Udało mi się uciec od tych parszywych myśli dopiero nazajutrz. Byłem na nogach niemalże całą noc. Spięcie mych nerwów ustało o świcie, gdym wydedukował ostateczny brak zagrożenia. Zanik podejrzanej aktywności za moimi ciepłymi ścianami jednak nie odpędził w pełni wątpliwości umysłowych. Nadal trzymałem rękę na pulsie. Po dwugodzinnym snu nadal czułem się okropnie, a także do większego stopnia niewypoczęty. Próbowałem złagodzić owe nieprzyjemności jakąś dobrą opowieścią z biblioteczki. Szukałem wartej historii po całym katalogu ksiąg, lecz, ku mojej niedoli moja żądza nawet pospolitej legendy nie została usatysfakcjonowana. Wśród owym istnym archiwum (bowiem biblioteczka zajmowała prawie całą długość ściany równoległej do kominka) nie napotkałem ani jednego opowiadania. Jedyne co napotkały me oczy to tona raportów naukowych, zbiorów badań archeologicznych i encyklopedii. Może przejrzałbym jedno lub dwa egzemplarze z tej ekspansywnej kolekcji, ale aktualnie nie czułem się na siłach by zagłębiać się w intelektualne tajniki.

Przy wybraniu jednego tytułu który brzmiał chociaż odrobinę ekscytująco (było to, jeśli się nie mylę „Odkrycie legowiska Bogarotha”) i przeczytaniu trzech stron poczułem znużenie. Zlew pseudo-naukowego słownictwa jaki znalazłem czytając pozostawił mnie lekko rozgoryczonego. Z nudów zostałem zmuszony do kartkowania owej książki. Gdy bez namysłu przewracałem strony przez me palce, drobny, prostokątny kawałek papieru wyleciał ze szpary między stronami. Świstek upadł grzbietem do góry. Po schyleniu się i podniesieniu jego poczułem materiał, który był nadzwyczajnie wysokiej jakości. To nie mógł być wycinek z gazety lub książki, ani liścik. Po chwili spekulacji odwróciłem karteczkę. Przy drżeniu ręki przeczytałem treść:

 

„Sir James Pettibonne,

 

Wiceprezydent Rady Przemysłowej Zjednoczonego Królestwa

 

44 Devonshire Way, Tarant”

 

Tuż po przeczytaniu podbiegłem do okna. Rozglądałem się dobrą minutę za osobą odpowiedzialną za ten wybryk. Ktoś musiał wstawić tą wizytówkę do książki. Czemu inaczej miałbym ponownie widzieć jego imię? Przecież jego już nie ma! Wiedzą na pewno że to zrobiłem! Czemu to fatum mnie prześladuje? Kto za tym stoi? Klątwa jakiejś podstępnej wróżki? Czyhające podziemie? Szydząca rada? Ten jeden niziołek z wczoraj? Nikt niepożądany nie kręcił się wokoło mojej posiadłości. Czego ode mnie chcą? Bym odszedł z tego domu, który pełnoprawnie posiadałem od niedawna? Czy myślą że poprowadzę ich do Jegomościa? Co jeśli już go mają? O Bogowie, nie może być!

Szybkim krokiem przebyłem całą szerokość salonu by dostać się do sypialni. Przez podróż czułem jak równolegle moje serce zbliża się do gardła. W panice cisnąłem wizytówkę w ogień kominka. Tym razem nie miałem czasu by podziwiać jak skrawek gnije w płomieniach. Po dotarciu do sypialni od razu poszedłem pod szafę. Otworzyłem ją. Wydałem westchnienie ulgi. Żwawym ruchem zamknąłem drzwi. „Dzięki Bogom.”, pomyślałem. Czułem już jak rytm serca oddala się brzmieniem od elfickiej muzyki biesiadnej. Stopniowo uspokajanymi rękoma wytarłem zalane potem czoło. Ociężałym krokiem skierowałem się do fotelu przed źródłem słodkiego ciepła i niedbale padłem na niego. Przez dobrą chwilę próbowałem ukoić swe nerwy na dobre, ale moje starania ukazywały się bezowocne. W tym miejscu, najwyżej. Zadecydowałem, że zmiana scenerii i poczciwe towarzystwo odciągnie od moją duszę od utrapień.

W cieple południowego powietrza wyruszyłem szukać znajomości, które ukoiłyby nieco moją quasi-paranoję. Dzięki Bogom, Tarant jest epicentrum różnorodnych charakterów. Polepszał moją sytuację fakt, iż w uroku nie należę do najgorszych oraz posiadam niejako naturalną charyzmę. Moją absolutną dumą było natomiast umiejętności gry w karty i innej maści praktyki hazardu. Część ludzi powie że to nic jak kradzież z dodatkowymi krokami. Doprawdy, żal mi tego sortu. Musieli nie wygrać ani razu. Mego talentu w sztuce ryzykowania i zarabiania nauczyłem się w pubach portowych. Wielu marynarzy i kapitanów przyszło do mnie szukając łatwego złota do kieszeni. Musiałem ich srogo rozczarować. Moje techniki stały się tematem zaskoczenia i ciekawości mych ofiar. Wielu przyszło ponownie, szukać przewagi w kolejnych grach. Wykładanie rad wspólnym hazardzistom stało się wstępem do dobrych znajomości. Można zatem rzec, że w moim przypadku nie trudno o nowych sprzymierzeńców. Ale dość łechtania mych dokonań i podobnych.

Skąpane słońcem brukowe ulice śródmieścia zaprowadziły mnie w końcu do miejsca znanego z wysokich stawek i wysokiej klasy. Mowa o Klubie Dżentelmeńskim Wellingtona. To istny raj dla szanowanych i doświadczonych graczy jak ja. Jeśli miałbym gdzieś znaleźć kompanów wartych mej uwagi, to miejsce byłoby idealnym przykładem. Przy wejściu do klubu stał schludnie ubrany odźwierny. Po zamianie paru słów i wyznania moich zamiarów, z chęcią otworzył mi drzwi. Wnętrze wystrojone było z myślą o wygodzie i rozrywce. Fotele i sofy pod ścianami komplementowały ze stołami do bilarda i pokera. Barek dumnie prezentował szeroką kolekcję butelek płynów do zaspokojenia nawet najwybredniejszych. Już przy wejściu parę ciekawych osobników przykuło moją uwagę.

Przy stoliku do kart stał zaskakująco elegancko ubrany krasnolud. Taboret przy ladzie okupował mężczyzna o jaskrawym kardiganie i zegarkiem na łańcuchu. Wyglądał na zajętego lekturą gazety i paleniem tabaki. Przy stole bilardowym stał górujący nad każdym obecnym w lokalu elf kredujący kij, czekający zapewne na coś, co by zakończyło jego stan znudzenia. Wpierw skierowałem się do mieszczańskiego krasnoluda. Jego obecność w lokalu mnie zaciekawiła, gdyż jego sort jest znany z izolacji w swych klanach mieszczących się głęboko w górach. Zapewne nie byłem jedynym obecnym który był zaskoczony jego zaistnieniem między innymi rasami Arcanum. Bujna broda znana z jego ludu ujmująco kontrastowała z czystym garniturem i melonikiem. Tasował karty, zapewne z nudów. Wyglądał na kandydata na dobrą grę. Spokojnym krokiem podszedłem do niego i zaproponowałem swobodną grę na umilenie wzajemnie czasu. Ten odrzucił moje życzenie, mówiąc że nie ma czasu na „swobodne gry”. Dał mi do zrozumienia że zwie się Gurin Rockharrow i jest mistrzem kart w okolicach. Moje oko do profesjonalistów się nie myliło. Poinformowałem mojego adwersarza iż jestem doświadczonym graczem, i że z dziką chęcią przetestuję własne jak i jego umiejętności. Był zachwycony wyzwaniem, i po ustaleniu stawki w wysokości 50 sztuk złota przeszliśmy do pojedynku umysłów. Niedługo minęło nim mój spryt okazał się zwycięskim czynnikiem. Mój niski przeciwnik nie był rozgoryczony na wieść o mojej wygranie. Był nader pozytywnie zaskoczony. Po tym jak wziąłem należną kwotę, pogratulował mi sowicie. Mówił że od dawna nikt go nie przechytrzył w jego rzemiośle.

Jako znak dobroduszności zapropon0nował mi niepowtarzalną okazję przedstawienia mnie jego kompanom w lokalu. Osiągnąłem swój cel. Drobnym chodem ruszyłem z nim w stronę dżentelmena w karmazynowym kardiganie. Przedstawił mi się jako Matt de Cesare i wspomniał, że pracuje jako swego rodzaju „importer”. Odmawiał oczywiście jakichkolwiek prób w dogłębniejszym poznaniu jego zawodu, więc pozostawiłem sprawę zamkniętą. Matt jedynie ujawnił iż jego klientela jest nader wymagająca w jakości sprowadzanych dóbr, a on jest w pozycji by je zaoferować. O JAKICH produktach mowa już nie zdradził. Mimo mych podejrzeń dobrze się razem śmialiśmy przy alegoriach, więc uznałem go jako poczciwego chłopa. Do rozmowy włączył się także wysoki elf. Johannes Tel’Fyr, bo tak miał na imię, był jednym z jedynych swego rodzaju zamieszkujących żyjącą metropolię Tarant. Co jeszcze bardziej zaskakujące, kompletnie dystansował się od użycia magyi, nawet w prywatności własnych czterech kątów. Większość jego takowych „braci” i „sióstr” (bowiem tak się przyjęło im zwracać do siebie w kulturze) mieli styczność z ich wrodzonymi zdolnościami na co dzień. Znaczny ułamek z nich używało owe moce do zarobku, tworząc przedsiębiorstwa które zajmują się wszystkimi rodzajami utylizacji czarów (sklepy z eliksirami, zaczarowanym arsenałem lub potężnymi zwojami). Poświęcenie Johannesa urzekło mnie w niesamowity sposób. Oddalił się od barbarzyńskich metod swych krewnych i przodków w ramach postępu naszej cywilizacji. Sam ten warty uznania gest wystarczył bym zauważył w nim dobrego towarzysza. Cała trójka pełniła mi funkcję świetnych rozmówców. Czas rozpływał się w nicość, gdyśmy przy dobrych trunkach odbywali dyskusje o szerokiej miary tematach. Owa grupa pomogła mi zapomnieć o frasunkach sprzed paru godzin (nawet jeśli na relatywnie niedługo). Pogrążyłem się w błogiej atmosferze przyjemnych dialogów z równymi ludźmi.

Sporo czasu minęło nim począłem zbierać się do domu. Nowo nabyci znajomi byli na tyle poczciwi by zaproponować odprowadzenie mnie. Propozycja mnie nieco zaskoczyła, lecz skoro byliśmy dobrze zapoznani od ćwierć dnia, można rzec, że nie wypadało sprzeciwić się jej. Tak oto kontynuowaliśmy spekulacje, teorie i idee ruszając po kamiennych uliczkach oświetlonych zachodzącym słońcem. Jak się okazało, alkohol może i służył mi w socjalizowaniu, ale tego samego nie można powiedzieć co do mojego usposobienia. Efekty osławionej krasnoludzkiej brandy raptownie uderzyły mi do głowy, i oto moja osoba urosła w zuchwałość i lekkomyślność. Produktem tego diabelskiego połączenia było zaproszenie mej kompanii do moich skromnych-niezbyt-skromnych progów. Wtedy musiałem myśleć że to świetny pomysł, gdyż gościnność każdemu służy. Nie mogłem się bardziej mylić.

W drodze do posiadłości moje jakże czujne oczy przykuł niesamowity widok. Widok ów zostawił mnie w osłupieniu przez dobrą chwilę. Obiekt mojej fascynacji charakteryzowała piękna, jedwabista suknia której biel lśniła w wieczorowej porze. Cera emanowała subtelnością dzięki jej drobnym rysom. Włosy w kolorze sierpniowego pola spięte były jaskrawym kwiatem psianki. Delikatna figura promieniowała urokiem nigdy przeze mnie nie spotkanym. Mowa o kawałku pół-elfickiej, damskiej perfekcji napotkanej przeze mnie w blasku wieczornego słońca. Wyróżniona w tłumie pospolitych osób, które spieszyły do domostw lub sunęły by topić żale i smutki dnia, zaistniała na pobliskiej ławce. Z niespotkaną do tej pory przeze mnie dostojnością była zagłębiona w lekturę, ewidentnie odpychając powszechną melancholię dopełniającej się doby. Byłem natychmiastowo zakochany w świetlne jej zachwytu i urody. Czując efekt płynnej odwagi zwróciłem się do urodziwej madame. Jej atencja zapewne oszołomiłaby mnie do zamilknięcia od wrażeń, atoli pod zaklęciem alkoholu zuchwałość przejęła stery. Po pokazaniu należnego respektu pocałunkiem w dłoń, przedstawiłem mnie i mych znajomych miłej pannie. Wyznałem panience moje zauroczenie jej wspaniałą prezentacją i wyglądem które pieśni miały trudność opisać. Odpowiedziała mi parą rumieńców na polikach i szczerymi podziękowaniami za pochlebstwa. Powiedziała, że na imię jej Lady Madeline Jo’Lynn i zwierzyła się mi, iż od dopiero niedawna mieszka w Tarancie i nadal znajduje swoje miejsce pomiędzy zgiełku. Mądrą rzeczą wtedy byłoby zaproszenie nazajutrz madame na cichy spacer lub spotkanie w parku. Niestety całun ignorancji zasłaniał moje poczucie wyrozumiałości. Zamiast owych opcji, zastosowałem się do mojej chorej wtedy psychiki. Poprosiłem ją o dołączenie do naszej wesołej gromady i zaprosiłem do spędzenia wieczora i nocy w mojej posiadłości. Nie musiałem długo nalegać, nim panienka (jak na złość) się zgodziła na podróż do mych progów. Doprawdy, żałuję zabrania z nami tak słodkiej i niewinnej panny. Po tym, co nadeszło kilka godzin potem obawiam się o jej stan mentalny aż po dziś dzień.

Spacer zaniósł nas przed moją dumną siedzibę. W świetle latarni Gurin zdał się na zauważenie podobieństwa mojego domu do domu Jegomościa Pettibonne’a. Spostrzeżenie przyjąłem z przymrużeniem oka, i w ciszy otworzyłem drzwi by wpuścić do środka drogich gości. Robiąc to czułem już falę trzeźwości uderzającą mi do głowy. Po wejściu do środka ostatniej osoby, którą był Lady Madeline, zrozumiałem błąd moich lekkomyślnych poczynań. Z drżeniem rąk doszedłem do realizacji fatalności sytuacji w jakiej się znalazłem. Nie mogłem jednak tak po prostu wyprosić wszystkich ze środka. Tego po prostu nie wypada się robić. Postawiłem w końcu na zwięzły i prosty plan. Najważniejsze było, by zająć znajomych czymś interesującym, oraz (tu, najważniejsze) by n i e  w p u ś c i ć  i c h  d o s y p i a l n i. Po namyśleniu, zatrzasnąłem drzwi, oddając siebie figlarskiemu losowi. Na moje szczęście posiadłość była wyposażona w obfity barek, więc otumanienie i odwracanie uwagi mych gości od realiów wchodziło w grę. Zaprosiłem ich by usiedli na wykwintnych sofach i fotelach i się rozgościli. Od razu ruszyłem po trunki i szklanki, by usatysfakcjonować bliskich. Krasnoludzki hazardzista począł zwracać uwagę, że salon w którym rezydowaliśmy był mu dobrze znany. Żartem podważyłem jego słowo, mówiąc że pokoje dzienne tego pokroju nie są tak rzadkim widokiem w mieście, zwłaszcza w bogatych rezydencjach. Wtem doznał olśnienia i wyznał że dokładnie ten sam salon widział u jego dobrego przyjaciela, James’a Pettibonne’a. Samo wymówienie jego imienia wywołało u mnie ból głowy. Chcąc nie chcąc byłem zmuszony do zeznania, iż byłem od niedawna w posiadaniu jego pięknego domu od kiedy mości Pettibonne wyjechał do Kaladony. Wyraz twarzy Gurina zdradzał niejakie podejrzenie, dodał nawet, iż nie słyszał by były lokator zapowiadał wyjazd z Tarantu. Szklanka w mej dłoni stała mi się ciaśniejsza. Johannes i de Cesare potwierdzili zdanie krasnoluda, mówiąc że w Klubie nie wspomniał o opuszczeniu miasta na dobre. Niezauważalne drżenie przeobraziło się w spastyczne ruchy dłoni. Musiałem odłożyć naczynie by uniknąć rozlania dobrej whisky. Po krótkiej chwili niezręcznej ciszy próbowałem jak najbardziej opanowanym głosem wyjaśnić, że nie znałem osobiście Jegomościa, więc nie mogłem być pewien czemu nikogo nie powiadomił.

W chaosie jaki przeżywał mój umysł omal nie zwróciłem uwagi na Lady Jo’Lynn przechadzającą się przy ścianie i przyglądającą się jednym z malunków szkaradnego, gnomicznego profilu. Tak bardzo gniewnie się skoncentrowałem na panience Madeline, że nie spostrzegłem Matta, który nonszalancko przyglądał się z bliska jednemu z okien. Rzekł, że zawias w ramie ma oznaki włamania i udało mu się podstępnie zidentyfikować, że są od niedawna. Szukając sensownej odpowiedzi na to skandaliczne oskarżenie spojrzałem na podłogę. Zauważyłem przemoczoną, białą koszulę którą miałem na sobie. Niedobrze. Cholernie niedobrze, pomyślałem. Musiałem oczyścić zbłąkane myśli. Przeprosiłem moją audiencję na chwilę i udałem się do łazienki. W białym pomieszczeniu próbowałem zahamować moją panikę. Zimna woda i uderzenia po policzkach nic nie wskórały. Co mogłem czynić? Czego oni tam szukali? Czy wiedzą co zrobiłem? Te pytania kursowały i potęgowały moje utrapienie. Wtem, epifania dała mi się znać. To był podstęp! „Upili mnie, zauroczyli i sponiewierali fałszywą znajomością”, myślałem. „Chcą na pewno znaleźć starego. Udawali dobrych kompanów byle by znaleźć tego cholernego Pettibonne’a! Wiedzą, co zrobiłem! Droczą się teraz ze mną, bym się przyznał! Kto im to zlecił? Podziemie złodziejskie czy Rada Przemysłowa? Zresztą, nie ma znaczenia”. Odchyliłem drzwi od łazienki o dobre 3 centymetry i ukradkiem wyjrzałem. Udawali zajętych. Odwróciłem się ponownie do lustra. „Konspiratorzy, zdradzili mnie dla ich własnego zysku! Inne gnomy nakierowały ich na moją osobę! Nie mogę tak skończyć, nie mogę!”. W desperacji emocjonalnej chwyciłem za brzytwę na umywalce. Musiałem się bronić.

Wyszedłem z ubikacji najspokojniejszym chodem, jaki mogłem osiągnąć w obecnych warunkach. Dla bezpieczeństwa jedną rękę trzymałem za plecami. Moi prześladowcy nonszalancko chodzili po salonie, próbując ukryć ich oczywistą winę. Elf zwrócił na mnie uwagę i zapytał ukazał troskę pytając czy wszystko w porządku. Mimo zużycia do tego niewyobrażalnej ilości energii odparłem że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Widać było zaniepokojenie na jego twarzy, prawdopodobnie gdyż mógł wyczytać z moich oczu intencje jakie miałem wobec nich. Zrobił krok w tył. Chciał uciec. Żwawo rzuciłem się w stronę krasnoluda i unieruchomiłem go ramieniem, przykładając ostrze pod grube gardło. Dwoje zaalarmowanych dżentelmenów gorączkowo trzymali się na odległość, niespokojnie pytając co wyprawiam. Ignorowałem ich rozkazy o odpowiedź. Im dłużej kazali się uspokoić tym bardziej zatapiałem się w obłęd. Ich słowa uderzały mi do głowy jak cios tępym przedmiotem. Nic z czego mówili nie mogłem rozszyfrować. Za ściśniętymi zębami tłumiłem cokolwiek co mogło oczernić moją osobę jeszcze bardziej. Szamotający się Gurin tylko mnie bardziej wytrącał z równowagi. W końcu puściły mi wodze, i penetrującym krzykiem obwieściłem:

– Dość z cholernymi gierkami, pasożyty! Chcecie wiedzieć gdzie jest wasz gnomiczny pan?!? Zaraz wam go poka…

Z toku wybił mnie śladowy brak madame w pokoju dziennym. Już wtedy przyszło mi najgorsze na myśl. Naturalnie nakierowałem wzrok na wejście do sypialni. Wtem zobaczyłem widok istnej grozy. Serce zbliżyło mi się do krtani. Cera zbielała. Widziałem j e. Drzwi od sypialni, które były otwarte na oścież. Niedługo po tym usłyszeliśmy skrzyp zawiasów i ciężki huk na podłogę. Stało się. Następnie kobiecy krzyk:

– Bogowie! Pan Pettibonne! Morderstwo! Ludzie, morderstwo!

Niech mnie przeklnął Bogowie na wieki! Zapomniałem zamknąć szafy.

Koniec

Komentarze

Zastanawiam się, czy to nie jest fragment większej całości. Wygląda jak prolog, kończy się, kiedy dowiadujemy się o moderstwie, czyli w najciekawszym momencie.

Zaczęłabym tekst od spotkania z krasnoludem, tłumacząc resztę w trakcie opowieści. Można przedstawić wcześniej bohatera, ale krótko i ciekawie. Wtedy uniknąłbyś długiego wstępu.

Ogólnie, warto pokazywać sceny, nie tylko opowiadać z punktu widzenia narratora. Przytaczać dialogi postaci (np. scena w klubie), opisywać miejsca, szczegóły, zwłaszcza w ważnych dla akcji miejscach i sytuacjach. Krótkie akapity czyta się lepiej niż długie, a zapis myśli bohatera powinien zaczynać się od nowej linijki.

 

 

No, dziewiętnastego wieku to jest tu na lekarstwo i bardzo on sztampowy. Tag mnie oczywiście skusił, bom pies na XIX w., ale nie powiem, żeby lektura sprawiła mi przyjemność – od mniej więcej jednej trzeciej to już tylko przejrzałam. Fabuła mnie niestety nie wciągnęła, opowiadasz nużąco, nic się nie dzieje, a język (zob. niżej) bardzo utrudnia próbę zrozumienia, co chcesz opowiedzieć.

A ponieważ jest to fragment, racz zmienić oznaczenie na “fragment”, zgodnie z sugestią Ando.

 

Językowo/stylistycznie ten tekst jest momentami dość kuriozalny. Stylizacja Ci nie wychodzi, inwersje nie robią nastroju staroświeckości, a jedynie irytują. Część zdań jest natomiast wręcz komicznie niezgrabna. Wypisuję jedynie kilka przykładów, bo w zasadzie w każdym zdaniu coś zgrzyta. Przecinki sprawiają wrażenie rozsypanych całkowicie przypadkowo po tekście.

Razem z przybyciem wiosny na ziemiach Arcanum, także ja zacząłem nowy okres w mym życiu.

Składnia się tu posypawszy, a przecinek zbędny.

 

Zaproponowano mi otóż pozycję jako sekretarz owianego sławą rezydenta stolicy progresu, Tarant.

Uch. Tu się wszystko posypawszy. To w ogóle nie jest po polsku.

 

W Tarancie znalazłem się dzięki cudowi współczesnej techniki zwanej lokomotywą.

To nie technika jest zwana lokomotywą, ale jej cud, więc tu się sypie rodzaj gramatyczny.

 

Dłonie jakby z bólu zacieśniają mi się w pięści, a ramiona są wdane w wibracje przez moją wściekłość niczym stary krasnoludzki aparat.

To też nie jest po polsku.

Ściany były zlane w karmazynie, która genialnie grała z dębową podłogą.

Tu też. Nawet rodzaje gramatyczne się sypią.

http://altronapoleone.home.blog

Dobra, de facto mamy tu do czynienia z fragmentem. Trochę szkoda, bo kończy się w najciekawszym momencie.

Technicznie zgadzam się z Drakainą. Coś mnie uwierało w stylizacji – raz zdania brzmiały z lekka śmiesznie, raz dziwnie pokręcone. Zabrakło dla mnie ważnej w tym stylu precyzji.

Jeśli chodzi o treść, to mocno zgubiłeś mnie na początku, gdy zarzucasz mnie jedną “Wielką Nazwą” za drugą. Przesycony taką ilością danych omal nie odpadłem – liczyłem, że w dalszej części tekstu coś się naświetli. Niestety nic nie wyszło.

Tak więc to ledwo urywek większej całości, niedokończony koncert fajerwerków. Szkoda.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Awans który kompletnie mi się należał,

Zgrzytnęło, może dlatego:

https://sjp.pwn.pl/slowniki/kompletnie.html

 

Zaproponowano mi otóż pozycję jako sekretarz owianego sławą rezydenta stolicy progresu, Tarant

???

Stylistycznie trzeszczy.

 

Rozpoznał mój talent w załatwianiu spraw, na które ludzie o takim elityzmie

Przyznam, że znów sięgnąłem po SJP

https://sjp.pwn.pl/sjp/elityzm;2556564.html

Niech mnie ktoś naprostuje, jeśli błądzę. Elityzm to pogląd, a w Twoim zdaniu jest cechą charakterystyczną dla jakiś ludzi. Stoję na stanowisku, że wyznawane poglądy nie są tożsame z cechami charakteru, czy też zachowania, choć bez wątpienia są powiązane przyczynowo – skutkowo.

 

Podróż spędziłem pochłaniając piękne widoki równiny z wygody siedzenia.

Mam przeczucie, czemu może służyć stylizacja językowa narracji, ale konstrukcje, które serwujesz czytelnikowi, wprawiają w zakłopotanie.

 

Niestety, jedna sprawa trapiła mój umysł od posłania mi listu z ofertą pracy.

Jaka sprawa go trapiła?

 

postarzenia się o 25 lat,

Liczebniki słownie.

 

Śmiał przetoczyć krótki żywot ludzi, partykularnie mój, w żart.

Chyba wyjdę na językowego ignoranta, :-) ale znów mi nie pasuje znaczeniowo użyte słówko.

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/partykularnie;5470114.html

 

I w tym miejscu zakończę czytanie. Za mądre to dla mnie. Nie potrafię czytać, co chwilę zerkając w słownik. Nie traktuj tego jako zarzut. Są ludzie, którzy znają i używają znacznej ilości „trudnych” słów. Ja, czego poniekąd żałuję, nie należę do nich.

 

Cześć!

Przebrnąłem tylko przez początek. Szacunek, jeżeli mając siedemnaście lat porwałeś się na coś takiego. Ciekawa koncepcja świata, bazująca na kontraście magii i technologii. Trochę gorzej z wykonaniem. Gawęda ze sporą dawką wyszukanego słownictwa oraz podobną ilością rzeczy do poprawy. Dużo powtórzeń, szyk zdania też miejscami do przemyślenia. Popróbuj może póki co krótszej formy. I poproś kogoś o betę albo chociaż pomoc.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

No, przeczytałam początek i nie wciągnęło.

Styl raczej nieporadny. Wydaje mi się, że na tym etapie lepiej będzie pisać prosto, bez udziwnień, bez archaizacji. Czemu wskazane wcześniej błędy nie są poprawione?

Zaproponowano mi otóż pozycję jako sekretarz owianego sławą rezydenta stolicy progresu

Pozycję jako sekretarz? Czemu nie po prostu “posadę sekretarza”?

na które ludzie o takim elityzmie jak on nie mieli po prostu czasu oraz zainteresowania.

O elityzmie już było. Czy można mieć zainteresowanie na coś?

Pozostawiłem w tyle zacofane strony Ashbury, które nadal dręczyły przesądne powieści starych wilków morskich.

Co tu dręczyło, a co było dręczone? Unikaj dwuznacznych konstrukcji. Jasne, można się domyślić z kontekstu, ale czytelnik nie jest od główkowania, co poeta chciał przez to powiedzieć. Czy powieści mogą dręczyć?

sam Pan Willoughsby przysłał mi owy dzień przed moim wyjazdem.

Ów. I można odnieść wrażenie, że przysłano dzień, a nie bilet.

Nie minęły dwa dni, a byłem już u destynacji. Stacja Vermillion była bramą do ziemi możliwości i pomyślności.

Byłoza.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka