- Opowiadanie: BrunoSiak - Olbrzym powieść (13 oraz 14/37)

Olbrzym powieść (13 oraz 14/37)

 www.olbrzym.com.pl

Powieść Olbrzym jest ukończona i poprawiona. Liczy 37 rozdziałów. Będę publikował po jednym / albo dwa co kilka dni. Chętni mogą ściągnąć całość na www.olbrzym.com.pl, chociaż wolałbym Wasze opinie rozdział po rozdziale.

To postapo militarno-dystopijne.  Pierwsze rozdziały budują w raczej świat i postacie, od połowy jest bardziej militarnie i społecznie. Powieść jest napisana, żeby bawić, głównie akcją, ale kilka pytań ciekawych moim zdaniem zostało zadanych. 

Zależy mi na waszej opinii zarówno w zakresie fabuły jak i logiki świata, który przedstawiłem. Wytykanie błędów gramatycznych, interpunkcyjnych oczywiście mile widziane. 

Oceny

Olbrzym powieść (13 oraz 14/37)

Anna szła obwodowcem i zastanawiała się, dlaczego Dorota prosiła ją, by spotkały się koniecznie w dwudziestym trzecim module. Do tej pory, kiedy Jemajher chciała jej coś pokazać, to zawsze szły razem. Teraz było inaczej. W dodatku Dorota nalegała, by Anna szła korytarzem krzyżowym w dwudziestym drugim module. Anna nie lubiła chodzić przez krzyż. Nie obawiała się już tak ludzi jak kilka miesięcy temu, ale nadal, wbrew rozsądkowi, czuła się bezpieczniej w ciemnych tunelach obwodowych. Była już silniejsza, wiedziała jak się zachować w razie kłopotów, wiedziała u kogo szukać pomocy – wszystko dzięki instrukcjom Doroty.

Między Grzybnią a dwudziestym trzecim modułem było pięć kwadratów. W każdym z nich szła korytarzem obwodowym, a więc droga była podwójna. Kiedy dotarła do przesmyka dwudziestego drugiego modułu, tak jak obiecała, poszła na wprost jasno oświetlonym korytarzem krzyżowym. Korytarz był zatłoczony prawie tak jak przed walkami w Wannie. Ludzie przepychali się. Wytarte kombinezony zlewały się w burą masę. Modułowcy najczęściej nie zwracali na nią uwagi. Tylko młodzi mężczyźni zatrzymywali na niej nieco dłużej zmęczony wzrok. Obca kobieta wzbudzała zainteresowanie. Włosy odrosły, ciało było silniejsze, a twarz wypełniła się podkreślając dziewczęce rysy. Blizny pobladły i nie raziły tak jak dawniej.

Gęstwina ludzkich ciał zwolniła, aż w końcu zatrzymała się. Anna chciała się cofnąć, ale napierający tłum nie pozwolił jej na to. Ktoś ją popchnął i przycisnął do nasiąkniętego potem kombinezonu rosłego mężczyzny przed nią. Odsunęła się gwałtownie. Użyła łokci. Miała wrażenie, że się dusi. Wokół niej eksplodowały przekleństwa, ale ludzie rozstąpili się dając jej trochę miejsca.

– Idzie chory! – Ktoś krzyczał. – Ludzie to chory człowiek. Przepuście!

– Wszyscy tu chorzy – odkrzyknął ktoś inny.

– Jak chory to niech leży!

Wszyscy zdawali się na coś czekać. Byli nerwowi, nawet bardziej niż przed walką w Wannie. Mężczyźni usadzali na barkach małych chłopców, a wyrostki na czworaka przeciskali się między nogami modułowców. Podążyła za wzrokiem ludzi. Wpatrywali się w zimną czerń głównego szybu wentylacyjnego.

Nagle tłum westchnął i zafalował. Strużka żółtego światła przecisnęła się przez stalową kratę i rozlało się na szarej skale. Kurz i pył zaiskrzyły w słupach słońca. Blade ręce wyciągnęły się w górę. Ludzie ruszyli do przodu. Ci skąpani w świetle niechętnie ustępowali miejsca następnym. Zapierali się ze wszystkich sił i nadstawiali twarze, by poczuć ciepło promieni na policzkach, ale za plecami byli następni, a za nimi następni, i następni, i tłum wypychał ich w czerń zimnego korytarza. Anna pchana przez ludzi dostała się pod tryskające z szybu wentylacyjnego światło. Oślepiło ją, poczuła na skórze ciepło, ale potem popłynęła dalej z nurtem tłumu.

– Znika – ktoś krzyknął i ten okrzyk powtórzyło wiele gardeł. Ci, którzy nie zdążyli jeszcze dotrzeć do światła, ruszyli gwałtownie naprzód. Anna, miotana od ściany do ściany, walczyła, by utrzymać się na nogach. Nagle poczuła twarde ciało mężczyzny. Przycisnął ją do mokrej ściany. Wyczuła jego kwaśny oddech i dłoń o zgrubiałych palcach błądzącą w okolicy krocza. Ale światło nikło w coraz szybszym tempie i tłum naparł mocniej. Wczepiła palce w skalną rysę. Ciżba oderwała od niej napastnika i Anna zdołała umknąć w boczny korytarz. Wkrótce wszystko uspokoiło się. Słoneczne promienie zgasły już zupełnie i ludzie zaczęli się spokojnie rozchodzić. Nie było już niczego, o co warto było walczyć. Z góry sączyło się tylko blade światło jarzeniowych lamp.

Anna skręciła w korytarz poprzeczny, by resztę drogi do sali socjalnej dwudziestego trzeciego modułu przejść obwodowcem.

– Czy to było to? – zastanawiała się. – Dorota chciała żeby zobaczyła promienie Słońca? Dlaczego to było dla niej takie ważne i dlaczego nie mogły przyjść tu razem?

Pytań było dużo, ale na żadne nie mogła znaleźć odpowiedzi. Zrozumiała jednak, dlaczego Dorota była wczoraj taka zdenerwowana. To musiało być dla niej ważne.

Nim dotarła do sali socjalnej zdołała uspokoić oddech. Anna nie lubiła socjalek. Ta w dwudziestym trzecim module była wyjątkowo zatłoczona i oślepiająco jasna. Przy kilkudziesięciu rozklekotanych stolikach siedzieli głównie mężczyźni. Miętosili w spoconych dłoniach zgrane karty i ciskali nimi o blaty wykrzykując głośno przekleństwa. Tych ludzi nazywano gębolami. Nie pracowali, ale trzeba było ich wykarmić. Brali to, co oferował Olbrzym – jedzenie, ubranie i miejsce do spania w zbiorowej sali. Nie chcieli więcej. Przetrwał im tylko jeden imperatyw wspólny wszystkim organizmom żywym: przetrwać jak najdłużej. Antoni mawiał, że gębole zachowują się najracjonalniej ze wszystkich modułowców.

Daleko pod ścianami siedziały starsze kobiety zajęte cerowaniem ubrań i plotkowaniem. Gdzieniegdzie garbili się zatopieni w lekturze uczniowie i grupki dyskutantów. Dorota siedziała przy stoliku z wysokim, chudym mężczyzną w drucianych okularach. Miał ogoloną, pociągłą twarz i rzadkie siwe włosy. Gdy Anna podeszła do stolika wstał i wyciągnął wiotką dłoń. Nie miał kombinezonu. Był ubrany w poszarzałą koszulę, z której wystawała pomarszczona szyja. Stroju dopełniały czarne spodnie. Anna rzadko widywała tak ubranych ludzi.

– Jan Janow, laborant – przedstawił się miejscowym zwyczajem, a potem się ukłonił. Anna również podała imię i nazwisko oraz usiadła na wskazanym przez Janowa krześle.

– Jan pomoże mi wyjaśnić ci kilka kwestii zbyt dla mnie skomplikowanych – rozpoczęła Dorota drżącym głosem. Anna zauważyła jak skubała zębami dolną wargę. Robiła tak, gdy była zdenerwowana. – Jest przyjacielem, można mu ufać. Tak, można… Ale zanim przejdziemy do najważniejszego – dodała po krótkiej pauzie – mam pytanie. Widziałaś może po drodze coś ciekawego? – uśmiechnęła się nerwowo. – Widziałaś Słońce?

Anna skinęła głową.

– Widziałaś? – Dorota ucieszyła się. – To dobrze, bo to trudno tak… Miałaś szczęście. Promienie wpadają tylko przez kilka minut. Jakby przez dziurawy dach prawda? Jak przez dach, a ono przecież pół kilometra przez skałę… – zaśmiała się nerwowo. – Wiesz, że miało być ich dwanaście? Miało być ich dwanaście, aby każdego dnia do Olbrzyma wpadało Słońce bez względu na porę roku, ale skończyło się na jednym. Wcześniej planowałam, żebyśmy przyszły tu razem, ale najlepiej jest jak się natknie na to samemu. Tak sobie pomyślałam.

Anna pokiwała głową. Działo się coś dziwnego. Dorota zachowywała się inaczej niż zwykle. I co to za człowiek ten Janow?

Dorota nie przestawała mówić. Słowa wylewały się z niej coraz szybciej. Anna lubiła u niej te słowotoczne napady. Jemajher nazywała je słowospadem, albo, gdy była na siebie zła – słomiocinami.

– A widziałaś ich wtedy? Widziałaś tych modułowców? – Dorota położyła łokcie na stoliku i nachyliła się w stronę Anny. Widziałaś ich reakcje? Widziałaś jak czekają? Całe rodziny się tam zbierają. Widziałaś tą radość? I wiesz co? Pierdoleni Bielcy. To jedyny taki szyb w całych modułach. Zawiesili najpierw prace, gdy był gotowy projekt, a potem nagle po pół roku się zgodzili. Dotąd nie wiem dlaczego, ale pies ich srał. Pamiętam jak to robili. Znałam jednego, co był przy tym blisko. Nazywa się Wrelski. On mi opowiedział o wszystkim. Sam szyb wentylacyjny ma wiele załamań i nie biegnie prosto. Posiada stalowe siatki, by nie wpuścić do środka ptaków i gryzoni. Dlatego, by doprowadzić światło z powierzchni użyli kilkunastu zwierciadeł, a w niektórych miejscach soczewek dla wzmocnienia efektu. To była wspaniała robota, wspaniała… – Dorota przerwała i zamyśliła się.

– Później chcieli cofnąć zezwolenie na specjalną konstrukcję tych szybów – dodał niespodziewanie Janow. Anna przeniosła na niego wzrok. – Motywowali to kwestiami bezpieczeństwa, ale ludzie nie chcieli oddać Słońca. Nie widziałem jeszcze u Czerni takiej złości. Zebrali się nie tylko ci z tego modułu, ale ze wszystkich. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Wielu wierzy, że Słońce uzdrawia, co nie jest znowu takie głupie.

– Ta… – przerwała mu Dorota. Nagle ten szyb zrobił się niebezpieczny i to tak niebezpieczny, że chcieli go zasypać. Porządkowi tłukli pałami, aż im się bąble na paluchach robiły, ale ludzie nie ustąpili. Nawet gębole rzucili karty i bimber. Nawet oni nadstawili karku. To dowód, że możemy, że możemy i mamy siłę.

Nastąpiła cisza. Dorota zaczęła obgryzać paznokcie. Słuchali przez chwilę dochodzących ze wszystkich stron krzyków, śmiechów i rozmów. Anna patrzyła cierpliwie na Dorotę, a ta wiła się pod jej spojrzeniem, gryzła wargę jakby nie wiedziała, co mówić.

– Słuchaj… – powiedziała w końcu cicho. Odchrząknęła i przełknęła ślinę. – Nie chciałam wcześniej, bo nie wiedziałam czy chcesz, a minęło kilka miesięcy, ja cię lubię i… myślę po prostu, że powinnaś wiedzieć. Widzisz, tu w Olbrzymie nic nie jest takie proste. Widzisz, to, że z rejestru od systemowego dostałaś informację, że nikt o nazwisku Jastrzębska nie figurował na liście mieszkańców, ani nawet nie przebywał w Filtraku, to nie znaczy, że go tu nie ma i nie było. Posłuchaj Jana. To, co powie jest okropne, ale powinnaś to wiedzieć.

Anna poczuła ciepło rozlewające się od klatki piersiowej po całym ciele. Przeniosła wzrok na Jana Janowa.

Mężczyzna poprawił okulary przesuwając je na nosie palcem wskazującym. Odchrząknął, splótł dłonie, a chwilę potem je rozplótł i położył ostrożnie na stole jakby bał się, że powyginana blacha spłoszy się i ucieknie mu spod palców.

– Niezręcznie mi to mówić – zaczął niepewnie. – Pani się nie obrazi jak będę wszystko tłumaczył możliwie prostym językiem. Nie chciałbym po prostu, by poczuła się pani urażona i dlatego chciałem to na wstępie zaznaczyć.

Anna skinęła głową.

Janow westchnął i ponaglany spojrzeniami Doroty zaczął mówić:

– Przez wiele lat byłem głównym specjalistą w Olbrzymie w zakresie transplantologii. Jeszcze przed epidemią. Zajmowałem się procedurami medycznymi, które miały usprawnić proces przeszczepu głowy w kooperacji z konstruktorami głowochwytów – Janow mówiąc o głowochwycie układał swoje szczupłe dłonie w taki sposób jakby trzymał w nich kulę. – Głowochwyty to urządzenia pozwalające na odcięcie głowy od ciała i przechowanie jej przez krótki czas zdatnej do przeszczepu. Wtedy to były prototypy. Teraz, po latach eksperymentów, sprawdzają się i ratują życie ludziom. To niezwykle skomplikowane i wspaniałe urządzenia, ale nie miałem przyjemności bezpośrednio przy nich pracować. Prace naszego zespołu głównie dotyczyły sprawnej regeneracji przeciętego rdzenia kręgowego, czyli etapu, w którym trzeba było połączyć rdzeń odciętej głowy z rdzeniem ciała dawcy. Eksperymentowaliśmy z wieloma technikami jednocześnie. Używaliśmy komórek macierzystych, różnego rodzaju komórek glejowych, elektrostymulacji zarówno samych wprowadzanych komórek, a także komórek rdzenia kręgowego oraz podawaliśmy setki substancji syntetycznych i organicznych, które sprzyjały regeneracji rdzenia. Wszystkie te techniki przynosiły przyzwoite rezultaty, ale my dążyliśmy do doskonałości. Przełom przyszedł jednak od konstruktorów głowochwytu i używanych przez nich mikrobotów. Nie mamy jeszcze nanobotów i pewnie długo nie będziemy mieli, ale mamy samoreplikujące się mikroboty. Są o rząd wielkości większe niż nanoboty, ale i tak osiągają precyzję, ale przede wszystkim szybkość, niedostępną dla nawet najlepszego chirurga. Mikroboty w głowochwycie mają za zadanie zabezpieczać przecięty laserem rdzeń kręgowy, naczynia krwionośne, nerwowe, przenosić i uwalniać tlen i doprowadzić do szybkiego schłodzenia mózgu. Można je dowolnie specjalizować do konkretnych działań. My je wyspecjalizowaliśmy najpierw do zbierania danych o budowie rdzenia kręgowego. I to był przełom. Dane, które nam dostarczyły były zaskakujące. To jest indywidualne dla każdego, niemal jak DNA. Musieliśmy dokonać odrębnego podziału części rdzenia w ramach istoty białej i szarej w stosunku do powszechnie stosowanej klasyfikacji. I to było to! Najpierw trzeba było poznać rdzeń. Potem, po zmapowaniu rdzenia użyliśmy tych samych mikrobotów do precyzyjnego łączenia określonych sznurów rdzenia oraz dróg wewnątrz sznurów z zastosowaniem indywidualnie dobieranych technik i substancji. Skróciło to czas operacji do kilku godzin, a pęczki…

– Janie – przerwała mu Dorota unikając jego wzroku. – Chciała coś jeszcze dodać, ale mężczyzna ją uprzedził.

– Rozumiem, rozumiem – uniósł wiotką dłoń. – Za dużo szczegółów. Ale mi tak przyjemnie się o tym mówi – roześmiał się sucho. – Wiecie. To było moje życie. Najlepsze co mi się przydarzyło w życiu. Ale dobrze. Od razu do rzeczy. Nasze prace posuwały się szybko naprzód. Miałem ponad sześćdziesięciu wyjątkowo oddanych sprawie współpracowników. Naprawdę myśleliśmy, że przysłużymy się tym ludziom. Robiliśmy coś, co się liczyło. Teraz śmiesznie to brzmi, ale tak myślało wielu z nas. Opracowaliśmy kompleksową procedurę przeszczepu głowy, która przy dobrze przeprowadzonej rehabilitacji dawała dziewięćdziesięcioprocentową gwarancję kontroli wszystkich podstawowych funkcji ciała w przeciągu trzech miesięcy od przeszczepu. Nie tak jak ta operacja Canavaro w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Jego metody to błądzenie w mroku w porównaniu z naszą precyzją. I tak wiele zależało od pacjenta, bo to nie ciało było rehabilitowane tylko mózg, który musiał odnaleźć drogę do kontroli nad nowym ciałem. Już wtedy mieliśmy doskonałe wyniki, a jestem pewien, że wiele elementów dopracowano jeszcze bardziej i statystyki są teraz bliskie stu procentom.

Niestety zaraz po pierwszej fali epidemii, kiedy wiadomo było, że pandemia nie zostanie zatrzymana kierunek badań na przeszczepem zmienił się. Był on dla mnie nie do zaakceptowania. Motywy były oczywiste. Nagle zrobiło się bardzo dużo ciał. Miliony ciał. Dobór odpowiedniego stał się tysiąckrotnie prostszy. Ci na samej górze widzieli w tym sposób na przedłużenie swojego życia, jestem tego pewien. Nikt nie powiedział wprost, mamili nas dobrem ludzkości, ale jestem pewien, że to był główny cel. Każdy chce żyć, a ci, którzy żyją dobrze nie cofną się przed niczym, by zyskać kolejnych kilkadziesiąt lat w młodym, silnym ciele. Chciano wykorzystać ciała degeneratów. Badania potwierdziły bowiem możliwość usunięcia wirusa z ciała, głównie poprzez całkowitą transfuzję krwi i wstrzyknięcie sekwencyjne kilku substancji. O ile mogłem zaakceptować pozyskiwanie ciał od zabitych w walce degeneratów dla ratowania życia żołnierzy lub mieszkańców Olbrzyma to nie mogłem się zgodzić na program, który zaakceptowała Rada Olbrzyma. Zostałem odsunięty od prac transplantologicznych i przesunięty do prostych ogólnych prac laboratoryjnych. Nie mogłem się zgodzić. Nie mogłem – westchnął.

Anna znowu spojrzała na Dorotę, ale Jemajher unikała jej wzroku.

– Program mógłby konkurować z wojennymi bestialstwami Niemców i Japończyków – kontynuował Janow. – Musieli jakoś uzasadnić wielkie zasoby, jakie przesunięto na prace nad przeszczepem. No i przecież chcieli, aby procedury przeszczepu były doskonale bezpieczne przed tym jak sami położą się na stół. No i wymyślili taką bajkę dla nas: Robimy to z troski o przetrwanie ludzkości. To tak w skrócie. Chcieli niby zwiększyć ilość rodzących się w Olbrzymie dzieci. Przeprowadzone symulacje wskazywały, że nawet przy optymistycznych założeniach, co do dzietności i przewagi urodzeń noworodków płci żeńskiej ludzie nie będą w stanie odtworzyć populacji i utrzymać jej wolnej od wad genetycznych. Postanowiono więc wykorzystać ciała młodych degeneratek. Były techniczne możliwości by dokonać przeszczepu głowy od starszej kobiety niezdolnej posiadać potomstwa i wywołać u niej ciążę bliźniaczą lub trojaczą, pozwolić jej przejść przez trzy lub cztery porody i później zostawić młode ciało degeneratki zwiększając komfort i długość życia. Wiele kobiet się na to godziło dobrowolnie, nawet gdy nie były chore. Która nie chciałby ciała młodszego o kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat? Jak były chore i cierpiały to godziły się nawet, gdy zabieg był bardziej eksperymentem niż procedurą medyczną. Ale ciała degeneratek nadawały się do celu prokreacyjnego jedynie w pierwszej, gwałtownej fazie ataków hormurii. Tego nikomu nie mówiono. Inaczej mówiąc, ciało degeneratki można wykorzystać jedynie w pierwszych dwóch miesiącach po zarażeniu wirusem. Potem ciało robiło się zbyt zniszczone, by utrzymać zwykłą ciążę, a przecież chciano wywoływać przynajmniej ciąże dwojacze. Rada Olbrzyma podjęła więc decyzję o intensyfikacji pozyskiwania ciał. Przewidywano, że liczba ciał bardzo gwałtownie spadnie, kiedy nie będzie kogo zarazić. Tak, tak niestety, oni nazywali je ciałami, chociaż to jeszcze byli świadomi ludzie. Młode, cierpiące, umierające kobiety. Chcieli zrobić zapasy. Chcieli poddać je hibernacji. Hibernacja stała się banalnie prosta przy wykorzystaniu technologii zastosowanych w głowochwycie, tym bardziej, że nie zależało im na mózgu, który jest najbardziej wrażliwy na krioprotektanty. Ale przecież to były jeszcze myślące i cierpiące osoby! One chciały żyć! Ja nie mogłem do tego przyłożyć ręki. Nie mogłem i głośno o tym mówiłem. Inni mogli, wielu mogło, program rozpoczęto, a mnie odsunięto od sprawy – Janow westchnął i schował dłonie pod stół jakby się ich wstydził. Jakby widział na nich bród. Anna zauważyła, że dolna warga zaczęła mu drżeć.

– Oni je po prostu zabijali – szepnął. – Sprowadzali je tutaj, otumaniali i zabijali. Zabierali im miesiąc, najwyżej dwa miesiące życia to prawda, ale to było ich życie. Ja o tym nie mówiłem. Wtedy się bałem. Powinienem wtedy coś zrobić, powinienem wtedy reagować, ale się bałem – Janow wyglądał na wzruszonego, potrzebował kilku sekund przerwy by uspokoić głos.

– Degeneratki sprowadzano głównie z Filtraka, a później kazano żołnierzom zwiadu handlować z haremiarzami. Mówiono tym kobietom, że będą je ratować. One się zgadzały, bo każdy chce przecież żyć. Umieszczano je w pomieszczeniach do kwarantanny, a stamtąd przenoszono do Kompleksu. Przygotowano rozległe hale do hibernacji na co najmniej kilka tysięcy ciał. Nie wiem ile zdołano zahibernować, ale musiała być to wielka liczba. W pierwszych okresach setki tysięcy koczowało przed Olbrzymem, żeby zakwalifikować się do kwarantanny. Przez Filtrak też przewinęło się kilkaset tysięcy. Pani matka może tam być. Była młoda i jeżeli trafiła do Olbrzyma przed trzema laty i była w pierwszej fazie degeneracji, na pewno dokonali hibernacji albo… nie będę ukrywał, że jest możliwość, że nie zahibernowali jej, ale od razu zakwalifikowali do operacji. Bardzo często tak robili, jeżeli akurat było podobieństwo, ale nie zawsze.

Anna nie odezwała się. Myśli odpłynęły. Czuła pustkę w głowie.

– Mam jeszcze jednego zaufanego człowieka, który pracuje w transplantologii – kontynuował Janow – ale nie sądzę by był w stanie dotrzeć do danych osobowych. Z tego co wiem, danych hibernowanych degeneratek nie zapisywano, a jak zapisywano to je potem niszczono. To przecież miały być tylko ciała, a ciała nie mogą mieć imion. I one nie miała imion tylko numery. Do numerów ludzie odnoszą się inaczej. Tak. Numery znowu zastąpiły ludzi. Ale w numerach zawarto również datę hibernacji. To ma swoje uzasadnienie. Data hibernacji jest ważna w kontekście kolejności wykorzystywania ich do przeszczepów. Po tym można jedynie wykluczyć, że twojej matki tam nie ma. Jeżeli nie hibernowano po teoretycznej dacie przybycia twojej matki do Olbrzyma…

 – Tam jej nie ma – przerwała mu Anna przez ściśnięte gardło.– Ona nie żyje. – Wbiła wzrok w jakiś odległy punkt na ścianie. Była spokojna, ale drżał jej głos. – Nie. Ona odeszła. Moja matka i mój ojciec nie żyją. Umarli dawno temu… – zacisnęła powieki i nabrała powietrza. – Oni nie mogli przeżyć. Gdyby przeżyli to wróciliby po mnie. Na pewno by wrócili – przerwała i spojrzała na Dorotę.

Z twarzy Jemajher odpłynęła krew. Patrzyła w blat stołu.

– Dziękuję – szepnęła Dorota po długiej chwili ciszy nachylając się do Janowa. Wydawała się wyczerpana. – To już koniec. Niech pan pójdzie pierwszy. Nie powinniśmy wychodzić razem.

Mężczyzna skłonił się sztywno na pożegnanie i wstał od stołu. Anna odprowadziła go wzrokiem. Gdy wyszedł Dorota zaczęła mówić szybko, drżącym głosem:

– Nie chciałam żebyś myślała… wiem, że to tak może wyglądać i powiem ci wszystko otwarcie. Powiem ci to, bo powinnaś wiedzieć. Tutaj jest wielu, którzy chcą wyjść. Gówno nas obchodzą degeneraci i Pokale, my wiemy, że tam na górze można żyć. Ja jestem wśród nich. Nie wierzymy w to, co będzie w przyszłości. Wierzymy w tu i teraz. Ludzie nie odbudują lepszego świata i nie istnieje szansa na pokonanie Pokali. To wszystko kłamstwo, co mówią. To, co było już nigdy nie wróci. My jesteśmy resztkami, którymi nikt się nie interesuje. Czekaliśmy ćwierć wieku i wszystko co mamy, to nory w ziemi. My nie chcemy przetrwać Anno, my chcemy żyć. Nie chcemy władzy, chcemy tylko móc decydować o swoim losie. Nie obchodzi nas dobro ludzkości. Nas nie obchodzi gatunek ludzki. Dlaczego mamy cierpieć dla przyszłych pokoleń? Chcemy żyć tu i teraz! Mamy tylko to jedno życie i chcemy je wykorzystać. Nie będziemy kryć się ciemności i przez całe życie wciągać w płuca pyłu z wyrobisk. Naszym prawem jest wyjście na słońce. To jest nasze prawo, a oni niby nam pozwalają wyjść, ale pozwalają wyjść tylko na śmierć. Tak, każdy ma prawo wyjścia z Olbrzyma, tak każdy. Ale puszczają człowieka tak jak siedzimy tutaj w tej chwili – w drelichu roboczym i z gołymi rękami. To jest śmierć. Zrozum, Olbrzym to nie jest ich własność. To nasze, to jest wszystkich ludzi. Chcemy opuścić Olbrzyma, ale z narzędziami, bronią i zapasami żywności. Wtedy będziemy mieć szansę, by rozpocząć nowe życie. Pokale nas nie odróżnią od degeneratów dopóki im tego nie umożliwimy. Możemy żyć tak jak przed wiekami. Możemy żyć na zasadach jakie narzucili Pokale. Bielcy mówią, że to życie zwierząt, ale na Boga, my wolimy żyć tam jak zwierzęta, niż tu, w tym smrodzie, jak ludzie. Cywilizacja upadła i już nie wróci. Apokaliptianie obalili ją i koniec. Papa. Do widzenia. To, co było już nie wróci i wiedzą to wszyscy – Dorota przerwała. Obok przechodził porządkowy, ale usiadł kilka stolików dalej.

– Ale dlaczego ja? – zapytała Anna. – Dlaczego mi to mówisz?

Dorota oblizała spierzchnięte wargi.

– My musimy to wymusić na Bielcach to nasze wyjście na zewnątrz. Trzeba ich zmusić – inaczej się nie da. I trzeba to zrobić nagle, zdecydowanie, dlatego mamy tu organizację. Nazywamy ją “Słońce”. Członkami organizacji mogą być tylko zaufani ludzie, bo ci, którzy kilka lat temu mówili głośno o wyjściu umarli. Choroba, wypadek, zawał, wylew – tak ich zabijali. Teraz nikt nie mówi o tym głośno, ale się przygotowujemy. Rządzą nami Starcy. Tak ich nazywamy, bo mają stare głosy, ale nikt ich nie widział. To oni kazali mi cię poznać. Wtedy w łaźni, a potem na stołówce to nie był przypadek. Kazali mi – Dorota zaczęła znowu mówić szybko jakby bała się, że Anna wstanie od stolika i odejdzie. – Posłuchaj. Pozwól mi dokończyć. Nie myśl, że ja chciałam. Jezu… Powinnam od razu. Dlaczego nie powiedziałam od razu… – usta Doroty wykrzywiły się do płaczu. W oczach stanęły łzy.

– Dlaczego ci kazali? – zapytała cicho Anna.

– Myśleli, nie, nadal myślą, że jesteś ważna dla Junkera. A Starcy chcą kontaktu z nim. On jest dla nich ważny. Ja nie wiem. To przecież sierżant, zwykły trep, ale podobno tam nikogo tak nie szanują jak jego. Starcy myśleli, że go znasz i dlatego ja… no posłuchałam, wiesz to służba, ale teraz jest inaczej – potrząsnęła głową. – Miałam ci nie mówić, bo wszystko się zmieniło. Jesteś moją przyjaciółką, teraz inaczej to wszystko… – zakryła twarz dłońmi a potem przysunęła je w dół jakby chciała coś z niej ściągnąć. Patrzyła na blat stołu zerkając co kilka sekund na Annę. Czekała.

Anna nie czuła gniewu. Czy to jedno kłamstwo coś zmienia? Zresztą czy to naprawdę było kłamstwo? Nie. Anna poczuła ciężar. Ona ukrywała przed Dorotą wiele więcej. Czy przyjaciele tak robią? Ukrywała przed nią Yokai, Pajęczycę i pragnienie zabijania. Kłamała, gdy Dorota pytała o blizny, kłamała, gdy pytała o jej życie przed Olbrzymem, a więc nie miała prawa teraz czuć gniewu.

– Nic się nie stało – szepnęła. – Wszystko jest jak dawniej. A z Junkerem jak będę mogła pomóc to pomogę.

– Naprawdę? – Dorota odważyła się popatrzeć Annie w oczy.

– Tak. Pomogę.

Dorota wydawała się zakłopotana. Błądziła oczami po porysowanej blasze stołu. Anna nigdy jej taką nie widziała.

– Im dłużej byłyśmy razem tym mi było trudniej przyznać i to wszystko przez to, że oni mi kazali, ale jakby nie oni to byśmy się nie spotkały, dlatego nie mogę być nawet na nich zła. Nie mogę być nawet na nich zła! Mogę być na siebie zła, że od razu ci nie powiedziałam. To był błąd. Przepraszam. Bardzo cię przepraszam – dotknęła ostrożnie dłoni Anny. Przytuliły się mocno.

– Nie zasługuję na nią – pomyślała Jastrzębska.

 

*

 

Zaczęły widywać się coraz rzadziej. Anna unikała Jemajher i coraz więcej czasu spędzała u Ruska, który zgodnie z obietnicą, udostępnił jej laptop z listą audiobooków. Anna analizowała krótkie opisy pod tytułami całymi godzinami. Czasami przychodził do niej Rusek, siadał ze stęknięciem obok w swoim fotelu i przeglądał jej listę. Okazało się, że wiele książek przeczytał, inne odsłuchał i potrafił wiele doradzić.

– Biznes idzie bez wysiłku – wytłumaczył głębokim, niskim i nieco ochrypłym głosem. – Syn dorósł i nieczęsto pakuje się w kłopoty, więc mam dużo czasu na czytanie i słuchanie. Często sam zapuszczam tłumaczeniówkę dla lepszych rzeczy. To są sztuczni lektorzy, ale jak się ich poinstruuje co i jak, to nie są tak znowu beznadziejni.

Rusek był dużym, otyłym mężczyzną, który niemal każdy ruch wykonywał ze stęknięciem. Czuć było od niego tytoniem dominikańskich cygar i stuletnią whisky. Mógł sobie na takie luksusy pozwolić. Rusek żył daleko od Łącznika w module czysto mieszkalnym. Zajmował tam dwie pogłębione wnęki, które tworzyły cztery duże pokoje. Anna była tylko w dwóch z nich. W jednym załatwiał interesantów, a w drugim miał biuro i pracownię. To w niej sadzał ją przy biurku i pozwalał czytać opisy audiobooków.

Często pytała, jaką narrację wybrał autor. Najbardziej lubiła narrację w pierwszej osobie. W trzeciej była akceptowalna o ile narrator skupiał się maksymalnie na trzech bohaterach. Nie lubiła boskich narratorów, którzy mieli wiedzę o wszystkim i o wszystkich. Rusek dodał do jej listy kryteriów kolejny punkt – lektora.

– Widzisz – powiedział wydmuchując dym z cygara w kierunku wentylacji. – Dobry lektor potrafi z bardzo przeciętnej powieści zrobić, powiedzmy, arcydzieło. Słaby lektor doskonałą powieść zamienia w szmatławca. To tempo, emocje, różnicowanie głosu oraz suspens. To nie przychodzi tak łatwo. Weź to pod uwagę przy swoim wyborze.

Anna dodała do listy słów słowo suspens i posłuchała rady Ruska. Pokazał jej, że naciskając mały niebieski trójkąt wpisany w okrąg uruchamia krótkie nagranie pokazujące umiejętności lektora. Wysłuchanie zaledwie kilkunastu sekund przekonało ją, że stary Rusek miał rację. Czasem lektor niszczył cały wysiłek autora. Często jednak najwybitniejsze powieści były czytane przez więcej niż jednego lektora lub w wyjątkowych przypadkach każdy z bohaterów posiadał głos innego człowieka. Wtedy mogła dokonać najlepszego wyboru. Jej lista odwróciła się do góry nogami.

Anna polubiła Ruska. Może to był dla innych boss elektroniki, potężny, bogaty i bezwzględny człowiek, ale dla niej to był stary, otyły mężczyzna w okularach, który przeczytał bardzo wiele książek.

 

*

 

Dorota robiła wszystko, by było jak dawniej, ale Anna jej unikała. Jemajher powiedziała o sobie wszystko co mogła, nie tając niczego. Musiała sądzić, że Anna ma jej za złe brak szczerości. Nie wiedziała, że jest odwrotnie: im bardziej się odkrywała tym Anna gorzej się czuła.

– Byłam… nie, jestem naganiaczką – tłumaczyła Dorota. – Tak to nazywamy. Trochę to nieuczciwie, bo my nikogo nie naganiamy. Wybieramy po prostu osoby, które mogą mieć podobny cel co my, takie, które chcą żyć na zewnątrz. I nie chodzi o debili, którzy sądzą, że tam jest tak jak na filmach, że są gdzieś miasta pełne ludzi i życie jest łatwe. Nie chodzi też o takich, którzy myślą, że nie ma degeneratów ani Pokali, a wszystko co mówią Biali to zasłona dymna. Uwierz mi takich szaleńców jest wielu mimo świadectwa setek mrów, zdjęć i filmów z powierzchni. Nie. Szukamy takich, co wiedzą, że na górze będzie ciężko i niebezpiecznie, ale mimo tego chcą iść. Wiedzą, że będziemy żyć bez maszyn, bez broni palnej, a tylko z tym, co daje nam ziemia. I wiesz co? Jestem dobra w tym co robię. Inni się śmieją, że to dlatego, że jestem dziewczyną. Wiesz, dziewięćdziesiąt procent młodych ludzi tutaj to mężczyźni, a ja nie jestem brzydka. Większość z chęcią ze mną rozmawia. Niemal wszyscy rozmawiają tylko w jednym celu. Chcą mnie przelecieć, częściej patrzą w dekolt niż w oczy, ale ja to wszystko rozumiem, to naturalne, to nic złego. Też czasem chcę któregoś przelecieć – wzruszyła ramionami. – Ważne, że chcą rozmawiać, wtedy można wyczuć człowieka. I nie myśl, że zrekrutowałam tylko facetów. Nie, nie. Było kilka dziewczyn.

Dorota przekonywała też, że nie uważa, że ci, którzy wolą bezpieczeństwo jakie zapewnia Olbrzym nad wolność, którą daje powierzchnia są gorsi.

– Ludzie czują i wybierają inaczej, ja to rozumiem. Ty masz pewnie dość tego strachu z powierzchni, może ja też nie wytrzymam i wrócę tutaj z podkulonym ogonem i będę skiełczała pod bramą żeby mnie znowu wypuścili. Tak może być, nie można tego wykluczyć, ale mam prawo spróbować prawda? To moje życie i mam prawo zrobić kilka błędów. Ty chcesz zostać i ja szanuję twój wybór. I jak będziemy mieli plan żeby wyjść to przeleję moje wszystkie punkty albo sama ci audiobooki kupię. Będziesz słuchać i czasem mnie wspomnisz prawda.

 Płakały i śmiały się podczas tych rozmów, ale nadal z tygodnia na tydzień były od siebie coraz dalej.

 

*

 

We wnęce mieściło się tylko łóżko i stolik. Anna rozłożyła na nim podany przez kobietę koc i nachyliła się, by w półmroku obejrzeć ściegi łączące małe fragmenty szarego materiału. Przejechała dłonią po szorstkiej powierzchni koca wyczuwając zgrubienia na granicach łat. Zerkała co chwilę na chudą kobietę składającą dłonie jak do modlitwy. Kobieta miała na imię Maria i w jej oczach Anna widziała niepokój.

– To bawełna, mocny splot – tłumaczyła kobieta szeptem. – Wszystkie łaty są z ocieplanych rękawic roboczych. Mój syn zbiera te rękawice po tunelach… – jej oczy zaczęły błądzić po podłodze. Anna wiedziała, że kłamie. Nikt w Olbrzymie nie gubił rękawic. Zbyt wiele były warte.

– Robotnicy ciągle je gubią… To dlatego… – przełknęła ślinę. – To dlatego tak czuć je smarem. Ja je wyprałam wiele razy, ale ten zapach nie zejdzie tylko od wody. Bród zszedł, ale zapach nie. Niektórzy robotnicy gubią je lub wyrzucają jak się przedrą albo zabrudzą…

Anna wróciła do oględzin koca. Kilka minut przepatrywała w milczeniu łatę po łacie. To Dorota poleciła jej tą szwaczkę jako uczciwą i wykonywującą dobrej jakości ubrania, ale Anna chciała po prostu dokładnie obejrzeć towar.

– Nie żałuję nici – dodała Maria zaniepokojona drobiazgowymi oględzinami. – Mocno zszyte. Na pewno się nie rozejdzie. Niech pani spojrzy – złapała materiał i silnie szarpnęła, ale nie z całej siły, co nie uszło uwagi Jastrzębskiej.

– Chcę tylko, żeby był ciepły – powiedziała Anna – to jest najważniejsze.

– Będzie ciepły, na pewno będzie, jak ręce nie grabieją to przecież…

Nagle drzwi do wnęki otworzyły się. Maria popatrzyła na wchodzącego z przestrachem, ale uspokoiła się widząc kilkunastoletniego chłopca.

– To Hubert, mój syn – powiedziała i dłonią dotknęła jego ramienia. – Przywitaj się – poleciła, ale chłopak popatrzył na Annę obojętnie, po czym odwrócił się i wyszedł bez słowa.

– Przepraszam – Maria wyglądała na jeszcze bardziej zakłopotaną niż przedtem. – Niedawno umarł mu ojciec i stał się odtąd taki dla wszystkich. Nie odzywa się.

Anna pokiwała głową, a potem złożyła starannie szary koc i położyła na łóżku.

– Dobrze, wezmę go – powiedziała wyjmując z kieszeni kombinezonu nóż o drewnianym trzonku. Położyła go obok koca. Kobieta uchyliła drzwi wpuszczając od korytarza nieco więcej światła, podniosła nóż i dokładnie go obejrzała. Ostrze było zużyte w niewielkim stopniu. Uśmiechnęła się zadowolona. To był dla niej dobry interes.

Transfer punktów kosztował dwadzieścia procent i zostawiał ślad w systemie. Porządkowy mógł się zainteresować skąd te punkty i nałożyć grzywnę za nielegalną działalność albo żądać haraczu. Lepszy był handel wymienny. Wystarczyło tylko dogadać się co do potrzebnych rzeczy i zakręcić się wśród ludzi. Dorota miała wiele kontaktów i po zaledwie dwóch transakcjach udało się dostać nóż, którego potrzebowała Maria. Noże były częstą walutą w modułach. Noże były jak banknoty, a igły jak monety.

– To jest jednocześnie zaliczka – zaznaczyła Anna. – Jeszcze dwie pary skarpet. Taka była umowa.

– Taki materiał trudniej zdobyć – wytłumaczyła Maria – ale przyniosę za dwa dni.

– Za dwa dni u mnie – powiedziała Anna wpychając koc pod kombinezon i chwytając za klamkę.

– Tak, tak za dwa dni – powtórzyła Maria. – Tylko jeszcze… – Anna poczuła na łokciu palce kobiety i odwróciła się. – Ja mogę innym zrobić inne rzeczy, kombinezon dopasować, albo rozdzielić na marynarkę i spodnie. Ja wiem, że wielu to robi, ale ja obszywam dokładnie końce. To żmudna robota, ale wtedy materiał się nie siepi. Nie siepi się, nie marnuje…

– Będę pamiętać – zapewniła Anna, zmusiła się do uśmiechu i opuściła wnękę. Zagłębiła się w wilgotny półmrok korytarzy. Z ciemności dochodziły zniekształcone ludzkie głosy i kroki. Kiedy weszła w tunel obwodowy towarzyszył jej już tylko odgłos szemrzącej między skałami wody i echo własnych kroków. Udało się. Dostała koc i to poza systemem. Dorota miała rację.

– Cały ten system punktowy – przypomniała sobie słowa Doroty – ma tylko na celu maksymalizować wysiłek robotników, ale tak by nie prowokować buntu. Wszystko co kupujesz leży w magazynach od lat. Bielcy mogą to po prostu rozdać, ale oni tego nie robią. Chcą ludzi trzymać za mordę i tak jest ze wszystkim tutaj. Rzeczy psujące się w magazynach osiągają bardzo wysokie ceny. Na koc trzeba pracować miesiąc. Ale można ominąć system i wykorzystać różnice preferencji. Tobie potrzebny jest koc, innemu garnek, a jeszcze innemu igła. Coraz więcej przedmiotów krąży na czarnym rynku przemycanych przez mrówy i wytwarzanych przez mieszkańców. Dla Bielców to przestępstwa, które każą nawet banicją. Według nich, aby otrzymać daną rzecz powinnaś pracować, a nie wymienić się z innymi. Jak istnieje wymiana to wtedy obie strony wymiany pracują mniej dla Olbrzyma, a przecież chodzi o to, by pracowały jak najdłużej. Po to ten monopol na handel. Bielcy dają żywność i dach nad głową, tak jak kiedyś dawano paszę i schronienie bydłu. To biologiczne przetrwanie bez najmniejszego komfortu. To brak komfortu ma zmuszać do pracy.

Myśli Anny rozpierzchły się, gdy zatrzymała się przed przesmykiem. Zarośnięty porządkowy o przekrwionych oczach podszedł do niej leniwie, zaświecił latarką w oczy rozmyślnie ją oślepiając, przeszukał, a potem pozwolił iść dalej.

Skręciła w prawo, w korytarz obwodowy. Mijala kolejne odnogi boczne, z których dochodziło światło i hałas. Z jednej z nich wyszedł pijany gębol, niemal natychmiast potknął się i runął w płytką kałużę brudnej wody. Otrzeźwiło go to w bardzo niewielkim stopniu. Nie wstał nawet na nogi tylko wycofał się na czworaka w cieplejsze tunele wewnętrzne.

Anna rozmyślała o punktach. Dzisiejsza transakcja kosztowała ją ponad dwieście, ale potrzebowała drugiego koca i skarpet. W ostatnim tygodniu dwa razy budziła się w nocy z krzykiem. Ogień trawił jej stopy. Ból był nie do zniesienia. Koc i skarpety były konieczne.

Posuwała się korytarzem obwodowym wolno, ale pewnie, ledwie muskając dłońmi poszarpane ściany korytarza. Nagle zatrzymała się. Usłyszała szmer jakby ciche westchnienie. Czekała. Jęk się powtórzył. Brzmiał tak jakby ktoś próbował dźwignąć przekraczający jego siły głaz. Dochodził gdzieś z dołu. Kucnęła i namacała tuż przy podłodze nieregularną krawędź otworu prowadzącego do ciasnego tunelu. Zaczęła nasłuchiwać. Takie wnęki nie były rzadkością w modułach. Drążyła je woda, powstawały poprzez naprężenia w skale, przez błędy w użyciu materiałów wybuchowych, pomyłki planistyczne i lenistwo robotników. Wiele z nich pogłębiano na wnęki mieszkalne, inne od razu zasypywano. Gębole urządzali sobie w nich meliny, wiele służyło też za kryjówkę dla rzeczy, do których posiadania nikt nie chciał się przyznać. 

Znowu usłyszała kwilenie i chociaż chciała odejść, nagle targnięta jakimś niepohamowanym przymusem, wpełzła w ciemność. Obserwowała bezsilnie swoje ruchy jakby została porwana przez prąd rzeki. W końcu zrozumiała. To Pajęczyca. W klatce piersiowej zaczął nabrzmiewać pulsujący żarem ciężar, w ustach rozlała się gorycz. Krew rozniosła po ciele siłę, zmyła zmęczenie i niepewność. Chciała się zatrzymać, cofnąć, ale nie była w stanie nic zrobić. To Pajęczyca. Pajęczyca. Nie było jej tak długo, ale teraz wróciła. A może to sen? Tak, koszmar. To koszmar.

Ręce zaczęły krwawić w miejscach gdzie ostra skała poprzecinała skórę. Korytarz rozszerzył się na tyle, że mogła poruszać się na czworaka. Czuła skałę całym ciałem. Wiedziała gdzie są załamania, gdzie wątłymi strumykami płynie woda i gdzie wystają krawędzie. Korytarz wił się, zakręcał, wznosił się i opadał. Przeczołgała się przez kałuże wody, ale nie czuła zimna. Pajęczyca odsunęła od niej wszystkie bodźce oprócz wypełniającego wszystkie tkanki pulsującego żaru. Mięśnie zaciskały się pulsacyjnie, zęby tarły o siebie niecierpliwie. Zza kolejnego zakrętu wyłoniło się ciepłe ciało. Poczuła je tak wyraźnie jakby trzymała je w ręku. Trysnęła nienawiść. To nienawiść dawała jej rozpierającą, zwierzęcą energię. Sztywne odnóża drapały skałę ciągnąc odwłok do ciepłego, bezradnego ciała. Przed oczami widziała już tylko rozedrganą czerwień. Chłopiec mówił coś niewyraźnie na poły przestraszony, a na poły uradowany, ale nie był w stanie się ruszyć. Zakleszczony między skałami, ze ściśniętą klatką piersiową jęczał cicho. To był mały chłopiec. Potrzebował pomocy. Anna wiedziała, że to mały chłopiec, ale jej sztywne usta wyszeptały imię demona:

– Yokai, Yokai, Yokai.

Nienawiść paliła wnętrzności. Zobaczyła twarz Yokai. Usłyszała głos Yokai. To Yokai. To był Yokai. Wspomnienie bólu jaki sprawiał otumaniło ją. Była znowu w piwnicy. Czuła wilgoć, zimno i ból. Ból z nim umrze. Gdy umrze Yokai, umrze i ból.

Ręka namacała kamień, palce zacisnęły się na nim i zaczęła uderzać. Raz za razem, aż czaszka chłopca pękła. Na dłonie i twarz trysnęły jej drobinki lepkiej krwi. Chłopiec umilkł, ale jej ramię poruszało się dalej. Kamień wybił dziurę w czaszce i napotykał już jedynie miękką gąbczastą tkankę. Jej ciało powoli opróżniło się z nienawiści. W końcu ręka opadła. Pajęczyca odeszła syta, a Anna została sama. Zgięła się wpół i zwymiotowała.

 

*

 

– Co gębę krzywisz Gert? – Nawrocki poczuł silne uderzenie w ramię, które wytrąciło go z odrętwienia. – Przecież wracamy do domu.

Uderzenie było mocne, ale nie zabolało, bo siłę ciosu rozproszyła wsunięta w kurtkę grafiksowa płytka. Nawrocki spojrzał na swego partnera i wykrzywił wargi jakby w ustach rozgryzł ziarno pieprzu. Czarnobrody Węgier nazywał się Ivo Filesz. Był niższy od Gerta o pół głowy, ale grubokościsty i zbudowany jak zapaśnik. Wydawał się być zawsze pochylony nieco do przodu jak szarżujący byk. Szczerzył zęby szerokie jak u konia.

– Taaa – odparł Nawrocki. Zaparł się nogami i wykonał obrót stalowym kołem. Lewe skrzydło bramy przesunęło się ostatnie kilkanaście centymetrów i uderzyło w prawe. Rozległ się zgrzyt, a potem huk zwierającej się stali. Zapadła ciemność. Świeże powiewy wieczornego powietrza zastąpiła stęchlizna podziemnych korytarzy.

Filesz zapalił latarkę i zablokował skrzydła bramy belkami. Teraz nikt nie mógł otworzyć jej od zewnątrz.

Byli w tunelu południowym, jednym z dwóch znanych Gertowi wejść do Olbrzyma. Pozostali członkowie drużyny byli już daleko przed nimi. Byli tak daleko, że nie było widać nawet poświaty latarek. Widział tylko gęstą jak smoła ciemność.

– Już śmierdzi starą szmatą, niedługo będzie pleśń i grzyb, potem smród niemytych ciał, moczu, gówna, zepsutych zębów i spalin – powiedział Nawrocki spluwając. – I pot, ten pierdolony pot. Już na samą myśl mnie mdli.

– Mogę ci, kurwa, dorzucić bąka do kolekcji, Gert, tylko poczekaj – Filesz stęknął – chwilę – dokończył i pierdnął basowo z końcowym cienkim akcentem.

Nawrocki przeszedł obok niego bez słowa. Przystanął gmerając przy latarce na hełmie. Filesz dogonił go po chwili.

– Nie wybrzydzaj tak chłopie. Po to jest wódka, żeby nie czuć. Ale na poważnie. Wolisz gówno z flaków degeneratów? – zapytał. – Dobrze ci pachniały te flaki? Wiesz co, ja wolę stęchliznę niż smród poszatkowanych kulami dege. Później zbieraj te ichnie podroby. Dotąd mi się rzygać chce. Tyle ci powiem.

– Taaa – przyznał Nawrocki. – Ale to był jeden dzień. No i zwykle nie musimy się z nimi tak pierdolić. To był pech. Mieliśmy po prostu pecha. Każdą drużynę to spotyka prędzej czy później. Melinę trzeba czyścić po sobie, takie są zasady. Martwych dege trzeba wyciągnąć i spalić.

– A czy ja kurwa narzekam na zasady? – wzruszył ramionami Filesz. – Po prostu się cieszę. W końcu wróciliśmy. Olbrzym to mój dom i twój dom, więc nie pierdol mi o smrodzie. Tyle w temacie.

Filesz pokręcił pokrętłem przy hełmie, by rozszerzyć snop światła i ruszył pierwszy w lepką ciemność. Nawrocki poprawił pasy plecaka, włączył swoją latarkę i powlókł się za towarzyszem. Szare skały lśniły od wilgoci. Tunel zakręcił kilka razy, a potem cały czas opadał w dół jakby schodzili do samego piekła.

Myśli, które gryzły Nawrockiego od miesięcy znowu wróciły. Co zrobił źle? Był pewien, że po Modlinie przydzielą go do jednej z miejskich drużyn Junkera, do Urbanów, ale zamiast tego wrócił znowu do drużyny kaprala Junga. Jung nie był nawet w połowie tak dobrym trepem jak jego poprzedni dowódca kapral Kerinen, ale Nawrocki nie mógł mieć mu nic do zarzucenia. Może tylko to, że Jung był młody, ledwie kilka lat starszy od Gerta i brakowało mu doświadczenia. Nawrocki liczył jednak, że po Modlinie czeka go coś innego. Liczył, że może Junker zacznie go szkolić, liczył, że coś się zmieni. Ale nic się nie zmieniło. Wszystko było po staremu: te same zadania, te same problemy, ci sami ludzie. Ponad rok i nic.

Korytarz opadał w dół coraz bardziej stromo aż w końcu poszarpana skała zamieniła się w schody. Nierówne, mokre stopnie wymagały ciągłej uwagi. Myśli Nawrockiego rozpierzchły się. Słyszał z dołu kroki Filesza. Przyspieszył i zrównał się z partnerem.

– Odkąd się kurwa skumałeś z tymi Urbanami od tego Junkera, to ci coś się w dupie poprzewracało – powiedział z wyrzutem Filesz. Nawrocki wyczuł, że Węgier mówi poważnie. – Wcześniej nie byłeś też jakiś szczególnie rozrywkowy, ale teraz to kurwa chyba chodzę z jakimś jebanym klechą. Jeszcze tylko kurwa brakuje ci ryngrafu z Matką Boską albo różańca na kutasie. Masz różaniec na kutasie?

Urbanami nazywano członków drużyn miejskich Junkera. Urbani chodzili do miast. W slangu zwiadu używano wielu angielskich słów, chociaż wśród żołnierzy było jedynie dwóch Amerykanów. Wszystko brało się z gier komputerowych. Nawrocki nigdy nie grał, ale wiedział, że to była główna rozrywka ludzi przed epidemią. Po angielsku wszystko brzmiało lepiej.

– Nie skumałem się z Urbanami – powiedział. – Wzięli mnie ze sobą, bo potrzebowali tragarza i taka jest prawda. Byłem dla nich jak muł. Przytaszczyłem co chcieli i odstawili mnie do stajni.

Nawrocki wiedział jednak, o co Filesz miał pretensje. Węgier szukał partnera do wypitki. Po wyjściu na powierzchnię, które trwało ponad siedem dni, każdy z drużyny otrzymywał dobową przepustkę, podczas której żołnierze głównie pili lub szli do modułów, najczęściej do Rozkoszniaczka. Każdy miał coś przemycone z góry, za co łatwo było się zabawić. Ivo był z tych, co lubili się napić. Wydawało mu się, że ktoś, którego nazwisko kończył się na „cki” albo „ski” musiał być gotowy do wypitki przy każdej okazji. Nawrocki go ostatnio zawodził.

– To napijesz się ze mną Gert? – zapytał wprost Filesz. – To sprzyja tym… relacjom. Robi się więź. W parze potrzebna jest więź. Nasza się rozluźnia wiesz? A musi być mocna, bo to nam może kiedyś życie uratować. Więź jest mocna to NaFi jest mocne. Ale nie żeby ta więź była za bliska. Taka męska wiesz, twarda musi być, taka w sam raz…

– Napiję się Ivo – powiedział Nawrocki rozciągając usta w uśmiechu, chociaż Filesz nie mógł widzieć jego twarzy. Ktoś mu kiedyś powiedział, że jak się mówi uśmiechając to w słowach nie słychać smutku. Zadziałało. Ivo umilkł. Nawrocki nie miał ochoty na alkohol, ale nie chciał urazić Filesza. To był dobry żołnierz i kolega. Można było na nim polegać. Ponadto Fileszowi nie chodziło o to by pił na równi z nim. Węgier nie pilnował kolejek. Pozwalał, by każdy pił w swoim tempie. Zależało mu głównie na towarzystwie przez to picie z nim nie było tak uciążliwe jak z innymi. Ivo dbał o to, by w jego kieliszku było dużo. Inne kieliszki interesowały znacznie mniej.

Schodzili dalej w milczeniu. Filesz zaczął pogwizdywać. Potem zaprzestał nawet i tego. Mieli ciężkie plecaki, a stopnie schodów były na tyle wysokie, że Nawrockiego zaczęły boleć kolana. Szedł jednak dalej zaciskając zęby.

Robiło się coraz cieplej. W powietrzu czuć już było spory grzybów i spaliny. Gdy dotarli do wartowni byli mokrzy od potu.

– Co tam przywlekliście panowie? – krzyknął wartownik w znoszonym mundurze zwiadu. Ręce wplótł nieregulaminowo w pasy uprzęży. Broń miał wpiętą jedynie w uchwyt centralny. Delikatnymi ruchami palców obu dłoni bujał karabinkiem na lewo i prawo.

Gert znał go. To był starszy szeregowy Konrad Wasiak, który służył w drużynie Dresslera i był równie porywczy, co jego dowódca. Wasiak był w urbanach, ale nie zadzierał nosa. Wszyscy go lubili.

– Fanty mamy zgodnie z listą – zarechotał Filesz i podał rękę Wasiakowi. – Byliśmy na czystej wyrwispierdówie, na wuesce. Węgier skinął głową drugiemu wartownikowi ubranemu w błękitny uniform wojsk wewnętrznych, ale tamten stał nieruchomo z rękami założonymi na plecach. Nie mrugnął nawet powieką. Patrzył gdzieś w bok.

– A temu co? – zapytał Filesz marszcząc brwi. – Pochylił głowę bardziej niż zwykle i pomachał mu ręką przed twarzą. – Śpi?

– A nie zwracaj uwagi – Wasiak splunął na podłogę. – Przysyłają ich tutaj nie wiadomo, kurwa, po co. Tak jakbyśmy przemycali jakąś kontrabandę – popatrzył jeszcze przez chwilę na podporucznika wojsk wewnętrznych i przeniósł wzrok na Filesza.

– Dobra. Znacie zasady. Plecaki i broń na stół, rozstawić nogi i ręce w górę. Muszę was pomacać.

Nikt ze zwiadu nie szanował żołnierzy wojsk wewnętrznych. Była to formacja stworzona początkowo do ochrony najważniejszych warsztatów i laboratoriów, ale z każdym rokiem było ich coraz więcej. Pojawili się na każdym poziomie w Kompleksie, a potem w modułach, ale tam nazywali ich porządkowymi. Prawdziwa nienawiść między zwiadem a niebieskimi zaczęła się jednak dopiero wtedy, gdy podzielono Kompleks na strefy. Od tamtej pory niebiescy mogli zatrzymywać i legitymować żołnierzy zwiadu. Niebiescy współpracowali też blisko z kościołem, dostawali sprzęt kosztem zwiadu, a nie ryzykowali niczym siedząc na niezliczonych posterunkach i wartowniach pod ziemią.

Nawrocki zdjął plecak i położył na blaszanym blacie stołu. Uniósł ramiona rozciągając zmęczone mięśnie pleców. Potem wypiął karabinek z uchwytu piersiowego i oparł go o ścianę. Opuścił głowę, zamknął oczy i wymasował zesztywniały kark. Gdy podniósł znowu wzrok Filesz już był przeszukiwany przez Wasiaka. Urban obmacał kieszenie wybrzuszone od paczek papierosów, gum do żucia, kart pamięci i z poważną miną kazał Węgrowi otworzyć usta. Filesz z prezydenckim nadęciem spełnił polecenie. Wartownik wyjął latarkę z klapy bluzy i zaświecił w gardło. Przypatrywał się uzębieniu kolegi przez kilkanaście sekund, po czym kazał mu zamknąć usta i skinął głową. Wartownik podszedł później do Nawrockiego i powtórzył cyrk na użytek ponuraka w niebieskim mundurze.

– Wszystko w porządku panowie – oświadczył szczerząc zęby. – Możecie iść na krew.

Nawrocki podniósł karabin i plecak. Skinął głową Wasiakowi i ruszył za Fileszem. Przechodząc obok żołnierza wojsk wewnętrznym przelotnie spojrzał na jego twarz. Mięśnie szczęki porucznika wybrzuszały się pulsacyjne. Pod lewym okiem skóra była zaczerwieniona i spuchnięta. Zimne oczy wbite były w czerń korytarza. Nawrocki domyślił się, że ktoś go niedawno musiał uderzyć. Pewnie któryś z jego drużyny.

– Nie będzie z tego nic dobrego – pomyślał i wszedł w ciasny, wybetonowany na równo korytarz. Z daleka dobiegały śmiechy i gwar głosów. Wszedł do podłużnej, nieco tylko szerszej niż korytarz sali, w której na wąskich ławkach rozmieszczonych wzdłuż ścian siedzieli żołnierze jego drużyny.

– Ale widziałeś wtedy jego gębę? Widziałeś? Będzie trzymał już swoje łapy z daleka – śmiał się drobny blondyn o zaciętej twarzy – co chwilę wstawał z miejsca zaciskając urękawiczoną dłoń na kolbie swojego karabinka.

– Złoję ci za to dupę Karolak – zrugał go Jung. – To może dotrzeć nawet do kapitana, a ja nie będę twojej dupy bronił. Ostrzegałem żebyście mieli łapy przy sobie i nie dotykali pana niebieskiego porucznika, ale kurwa nie rozumią…

 – Nie będzie mi pchać łap w kieszenie – mruknął Karolak nieco mniej wesoło, a drobny kuksaniec na pewno dobrze mu zrobi.

– Ale tobie może, kurwa, źle zrobić!

Nawrocki zauważył, że Jung był zły. Rzadko go takim widywał. Rzadko wrzeszczał na podkomendnych.

– On był tam sam i był na służbie – mówił dźgając palcem w pierś Karolaka. – To, co zrobiłeś będzie miało konsekwencje. Mogą cię nawet wypierdolić i trafisz gdzieś do modułu Karolak, będziesz tam żarł robale i popijał drożdżami. Podoba ci się taka emeryturka? Myślisz, że to niemożliwe? Więc mi już nie pierdol w kółko o tej swojej głupocie. Sam bym ci ryja stłukł jakby była nadzieja, że to pomoże. Ale takiej nie mam. Porzuciłem dawno, kurwa, temu.

Nawrocki zajął miejsce na ławie naprzeciwko Filesza. Chwilę potem lekarz wszedł przez drzwi w gumowym kombinezonie. Na piersi miał torbę z próbnikami. Żołnierze zaczęli podwijać rękawy.

– Wyniki będą za dwie godziny – powiedział lekarz.– Jak ktoś chce to może się przespać. Obok mamy poczekalnie z pryczami. Nówki sztuki, korzystajcie póki nie ma jeszcze pluskiew.

 

*

 

Pijatyka z Fileszem nie trwała długo. Węgier dziwnie szybko upił się bimbrem i znalazł sobie przyjemniejsze, damskie towarzystwo. Gert wiedział, że panienki z Rozkoszniaczka oskubią go do ostatniego papierosa, ale skoro Filesz się tym nie przejmował, więc dlaczego miał przejmować się on? Gert opuścił Rozkoszniaczka i wrócił z modułów do Kompleksu. Nie był pijany. Alkohol spotęgował tylko zmęczenie.

Skierował się chwiejnym krokiem do swojej kiszki. Tak żołnierze nazywali korytarz, w którym mieściły się pokoje dla drużyn zwiadu. Kiszki były kręte, ciasne i cuchnące. Każda była koszarami dla jednego z trzech plutonów zwiadu. Pomieszczenia dla drużyn, wybite po obu stronach kiszki nazywano norami, głównie ze względu na ciasnotę i nieregularny kształt. Każdy żołnierz miał w niej pryczę, chwytak na broń, szafę z blachy i nocny stolik. Na końcu każdej kiszki znajdowała się umywalnia: dziesięć wanien, dziesięć umywalek i sześć kabin prysznicowych. To właśnie te kabiny od kilku godzin zaprzątały głowę Nawrockiego.

Niemal czuł już gorące krople na karku i tłustych od pyłu i błota włosach. Małe przyjemności w odpowiednich warunkach stawały się luksusem. To Nawrocki pełnił ostatniej nocy wartę w melinie i czuł, że ze zmęczenia ledwo powłóczy nogami.

Otworzył drzwi i rozejrzał się po pogrążonej w półmroku norze. Smród potu i brudnych ciał zdążył zrzednąć przez te wszystkie dni jakie spędzili na patrolu. Ucieszył się z tego. Nikt z jego drużyny jeszcze nie wrócił. Żołnierze woleli od razu pozbyć się przemycanych przedmiotów, a potem balować do upadłego. To był zwyczaj żołnierzy wszystkich armii świata: nigdy nie wiadomo co będzie jutro, więc łap dzisiaj rękami i zębami.

Nawrocki rozpiął zatrzaski uprzęży i odłożył ją do szafy, a później ściągnął bluzę. Ręcznik czekał na półce. Był zimny i śmierdział stęchlizną podobnie jak majtki i podkoszulek. Rzucił torbę na przykryte brunatnym kocem łóżko. Włożył do niego ręcznik, skrawek mydła, brzytwę, świeżą bieliznę, gumowe klapki i foliową reklamówkę. Zanim wyszedł z nory klepnął mocno pryczę. Sprężyny zajęczały, a z brunatnego koca uniósł się kurz.

– Niedługo się widzimy – mruknął do łóżka. Zanim wyszedł na korytarz zdjął buty i założył klapki. Zarzucił torbę na ramię i podreptał kiszką w dół. Mijał drzwi nor innych drużyn i skinął głową kilku znajomym żołnierzom idącym w przeciwnym kierunku. Powietrze stawało się coraz cieplejsze i wilgotniejsze. Za kolejnym zakrętem dojrzał drewniane drzwi umywalni. Wszedł do środka. Tylko jedna kabina prysznicowa była zajęta. Uśmiechnął się. Wiedział już, że woda będzie na pewno gorąca.

W przebieralni umył dłonie i twarz, a potem przeprał spodnie, skarpety i bieliznę. Wyżęte ubrania zaniósł do suszarni. Teraz czekała go tylko przyjemność. Gorąca woda na początku parzyła, ale lubił to uczucie. Dopiero gdy namydlił się porządnie i spłukał mydliny poczuł się naprawdę czysty. Przykręcił nieco kurek z wodą i zaczął wyciskać potówki, które ciągnęły się od ramion dwoma pasami przez plecy. Pojawiały się już drugiego dnia marszu i przez cały czas irytowały go swoją obecnością. Nie bolały, nawet nie swędziały specjalne, ale wiedział, że tam są i to wystarczało. Po wyciśnięciu krost wyszorował skórę mydłem i rozkoszował się jeszcze kilka minut gorącą wodą. Co kilkanaście sekund odkręcał kurek i zwiększał nieco temperaturę, aż na plecy lał mu się wrzątek. Para kłębiła się w powietrzu tak gęsto, że nie widział własnych stóp. Gdy wyszedł spod tego ukropu, stanął przed lustrem i starł z niego mleczna powłokę osiadłej pary. Skóra na piersiach i ramionach była tak czerwona jakby ktoś wychłostał go batem. Namydlił twarz, sięgnął po brzytwę i ogolił się, a następnie znowu namydlił twarz i spłukał ją wodą. Wytarł się, założył bieliznę, zebrał rzeczy z suszarni i wrzucił do reklamówki. Wrócił do nory z uśmiechem na twarzy.

Gdy otworzył drzwi uderzyła go cuchnąca fala smrodu. Znał ten smród. To niemyte od wielu dni ciało przesiąknięte wódką i tytoniowym dymem. W norze był tylko jeden żołnierz. Leżał skulony na swojej pryczy w tym samym mundurze, w którym wrócił z misji. Chrapał. To był szeregowy Wojciech Karolak.

Furia zabiła senność w mgnieniu oka. Nawrocki w trzech krokach znalazł się przy jego pryczy, jednym szarpnięciem postawił go na nogi i przycisnął do ściany. Karolak zabulgotał coś niewyraźnie, ale Nawrocki chlasnął go w twarz otwarta dłonią. Nie czekał aż tamten się wybudzi.

– Śmierdzisz! – ryknął mu prosto w twarz. Karolak zabulgotał coś w odpowiedzi oganiając się ręką. – Jak śmierdzisz jak latryna to leż w latrynie – Nawrocki zaciągnął go do wyjścia i wywalił za drzwi jak kubeł odpadków. Potem wrócił do pryczy Karolaka, zebrał bieliznę, ręcznik i mydło, otworzył drzwi i rzucił nimi w leżącego na korytarzu oszołomionego szeregowego.

– Nie wracaj dopóki nie będziesz czysty – krzyknął. – Bo gnaty połamię. Nie żartuję, wejdziesz tu tak jeszcze raz i tak ci wpierdolę, że będziesz pół roku chodził zygzakiem.

Trzasnął drzwiami, wrócił do swego łóżka i wsunął się pod koc. Zamknął oczy i po kilku minutach, gdy złość odpłynęła, zasnął. Gdy poczuł szarpnięcie za ramię przysiągłby, że minęło pięć minut. Był przekonany, że to Karolak i nie otwierając oczu zacisnął mocno pięść na szarpiącej go dłoni. Usłyszał syknięcie.

– Wstawaj Nawrocki – krzyk kaprala Junga był o wiele cieńszy niż zwykle. Dowódca drużyny wyrwał dłoń z żelaznego uścisku Nawrockiego i zaczął rozmasowywać nadgarstek.

– Sierżant Kerinen chce cię widzieć. Kurwa mać, ale masz moc w łapach.

Nawrocki wybełkotał przeprosiny i zerknął na zegarek. Spał jedynie sześć godzin, ale to nie miało znaczenia. Kerinen go wzywał. Nie widział go od ponad roku. Nikt z oddziału go nie widział. Senność uleciała w ułamku sekundy. Poczuł, że serce bije mu mocniej. To musiało być ważne. Kerinen dostał nowe ciało i nadal był w skrzydle szpitalnym. Czego mógł od niego chcieć?

 

*

 

Trzy silne lampy zalewały niewielką siłownię migotliwym światłem. Nawrocki zmrużył oczy i przysłonił je przedramieniem. Wszedł z ciemnego korytarza i potrzebował chwili, by źrenice odpowiednio się zwęziły. Powietrze było tu równie ostre jak w reszcie szpitalnych pomieszczeń.

– Dobrze, że jesteś – usłyszał obcy męski głos.

Skierował w tamtą stronę wzrok. Mężczyzna siedział na ławeczce i podnosił w górę i w dół śmiesznie małe hantle. Miał podkrążone oczy i szeroką bliznę na szyi, wypukłą jak wole.

– Sierżant Kerinen? – zapytał i ruszył w jego kierunku. Poznał go dopiero z bliska. Sierżant miał wychudłą i obwisłą twarz, którą pokrywał rzadki zarost, ale to był on, bez wątpienia.

Fin odłożył wolno hantle. Wątłe ręce drżały mu z wysiłku. Nawrocki dostrzegł w jego ruchach nieporadność dziecka.

– Nie jestem już twoim dowódcą i już pewnie nie będę – stwierdził nie pasującym do niego dziwnie wysokim i drżącym głosem. – Mów mi po imieniu i siadaj obok Gert – wskazał mu miejsce na ławce. Nawrocki posłuchał i usiadł. Kerinen przez dłuższą chwilę obserwował twarz dawnego podkomendnego i próbował się uśmiechnąć, ale kąciki ust wygięły się ku dołowi w dziwnym grymasie.

– I co u naszych? – twarz Paavo ruszała się jeszcze pokraczniej niż ręce. Gdy mówił mięśnie mimiczne kurczyły się i rozkurczały w nieskoordynowany sposób jakby nie kontrolowała ich jedna, ale kilka osób.

– Przydzieli nam kogo innego na dowódcę – odpowiedział Gert. – Chodzimy głównie na wueski. Często wysyłają nas z mrówami tak jak wtedy pana sierżancie.

– Wszyscy cali?

– Tak. Nikomu się nie oberwało.

– Dobrze – Fin pokiwał głową i uniósł w skupieniu dwukilogramową hantlę. Wpatrywał się w nią tak intensywnie jakby nie unosił jej siłą mięśni, ale siłą woli.

Gert oblizał usta. Chciał zapytać o głowochwyt, ale nie chciał urazić Fina. Oparł łokcie na kolanach i splótł palce u rąk. Potem je rozplótł i wyprostował się nagle.

– Pewnie chcesz wiedzieć jak to jest z tym głowochwytem – zapytał nagle Kerinen zanim Gert zdążył otworzyć usta.

– Tak – przyznał z ulgą Nawrocki. Zauważył, że na twarzy Kerinena znowu pojawił się ten nibyuśmiech. – Jakby pan sierżant mi czytał w myślach.

– Przestań mi już sierżantować. Mów mi Paavo, dobra?

Nawrocki skinął głową.

– Też bym chciał wiedzieć na twoim miejscu o tym głowochwycie – kontynuował Kerinen. – Normalna sprawa. – Zamknął na chwilę oczy jakby zbierał myśli.

– Jak zapala się dziesiąta lampka następuje błysk i po chwili budzisz się w ciemności z bólem głowy. Pulsuje jakby ci coś miało ją rozsadzić. Poza tym nie ma nic oprócz tego bólu. Nie wiem ile dni. Poczekaj, mówili mi. Tydzień to było, ale dla mnie to było jak rok. Tak. Ale nie to było najgorsze, nie to… – Kerinen przerwał i zaczął się śmiać.

– Czy mu się nic we łbie nie przekręciło od tego? – pomyślał Gert, ale nic nie powiedział. Czekał cierpliwie aż Kerinen podejmie na nowo opowieść.

 – A potem musisz walczyć o każdy mięsień i każdy ruch – kontynuował Fin. – Przy rehabilitacji po dekapitacji jest to samo. Głowa musi nauczyć się na nowo gdzie podziało się ciało. Na początku nie wie nic. Leżysz jak trup, nawet nie mrugasz powiekami i nie oddychasz. Nie słyszysz, nie widzisz ani nie czujesz. To jest straszne Gert. Coś okropnego. Jak czarna dziura. Są tylko twoje myśli. Nawet nie wiem ile to trwa. Dla mnie to było jak lata. Potem wraca słuch. U mnie był najpierw słuch. U niektórych pierwsze jest czucie. To nawet nie dotyk tylko czucie. Ale u mnie był słuch. Chyba jakoś się na tym poznali, bo ktoś przychodził do mnie do łóżka i deklamował: „Żyjesz. Jesteś w szpitalu. Głowochwyt zadziałał. Otrzymałeś nowe ciało. Potrzebny jest czas by wypłukać krioprotektanty. Niedługo odzyskasz wzrok, a potem kontrolę nad ciałem.”  – westchnął i pokręcił głową. Trzęsła mu się jak u starca.

– Słyszałem to chyba z tysiąc razy. Mówią to pewnie po to by nie dać nam zwariować. Ja i tak przestałem w to wierzyć, ale pewnego dnia wszystko zalało światło. Ktoś odemknął mi powiekę. Sam nie potrafiłem nawet jej wtedy unieść. Nauczyłem się tego dopiero kilka dni później. Potem następuje ważna rzecz. Zadają ci dziesięć razy to samo pytanie i masz na nie odpowiedzieć ''tak'', czyli jedno mrugnięcie lub ''nie'', czyli dwa mrugnięcia. Dziesięć razy podają imię i nazwisko i pytają czy tak się nazywasz. Trzeba się wtedy skupić. Myślę, że jak nie odpowiesz prawidłowo na wszystkie pytania to nie będą sobie już tobą zawracać głowy. No może dadzą ci jeszcze szansę jak raz się pomylisz – przerwał na chwilę jakby potrzebował odpoczynku. Gert czuł się nieswojo widząc w takim stanie żołnierza, którego szczerze podziwiał.

– Potem zakładają ci na łeb elektrody i jest komunikacja. Umiesz zapalić lampkę i wtedy ktoś przychodzi. Każą ci myśleć o oddychaniu i sercu, bo chcą cię odłączyć od respiratora. Trzeba mocno myśleć. Im mocniej myślisz, tym szybciej dzieją się rzeczy. Nawet sobie Gert nie zdajesz sprawy jak męczące jest myślenie. To jest kurewsko ciężka harówka, kurewsko, kurewsko, kurewsko ciężka. Mnie po trzech dniach odłączyli od respiratora i zaczęło się uruchamianie układu pokarmowego. Pakują ci rurę do żołądka i przepychają papkę. Nie czujesz nic. Kompletna pustka. Można zwariować. Później czucie wraca. Powoli. Razem z bólem. Pewnego dnia czujesz, że się zesrałeś albo zlałeś w pieluchę i uwierz mi to jest o wiele lepsze od pustki. Radość jest wielka. Przez pierwsze dni gówno i szczyny pachną jak najlepsza pefuma. Potem zaczynają śmierdzieć jak zwykle, ale na początku to jest dla ciebie po prostu doznanie. Uwierz mi, po kilku tygodniach zapachowego niebytu nurzałbyś się we własnej kupie tak radośnie jak prosiak w błocie. – Ale poczekaj, co ty taki zadowolony? – Na twarzy Kerinena znowu pojawił się dziwaczny grymas, ale szklące się od wesołości oczy skłoniły Nawrockiego do zaklasyfikowania go do kategorii uśmiechów.

– Trudno mi sobie wyobrazić sierż… ciebie srającego do pieluchy – Nawrocki nie był w stanie powstrzymać już uśmiechu. – A unosili nóżki do góry czy na boczek? – parsknął już śmiechem i po chwili Fin do niego dołączył. Z jego piersi wydobył się ni to kaszel ni charkot, a po policzkach popłynęły łzy.

– Ten pierdolony zwieracz był najgorszy – Kerinen pisnął, gdy mógł już nabrać powietrza. – Uparty, leniwy, leniwy, niedobry zwieracz – zaczął grozić palcem w kierunku swojej dupy, a Nawrockiemu śmiech wyciskał powietrze z płuc i łapał je z powrotem jak topielec. – Dwa miesiące heroicznej walki. Najtrudniejsza misja sierżanta Paavo Kerinena: zmusić własną dupę do posłuszeństwa. Jeszcze nikt mi tak w kość nie dał jak ten jebany zwieracz!

Śmiali się dobre kilka minut.

Nawrocki spojrzał na dystynkcje na ramionach Kerinena. Fin nie był już sierżantem.

– Tak, tak awansowali mnie – na twarzy Kerinena pojawił się nibyuśmiech. – Pośmiertnie. Dekapitację uważają za śmierć i każdy dostaje kopniaka do góry. To dlatego. Ale wiesz, to co się stało, coś we mnie zmieniło. Czuję to i myślę, że też to wyczułeś, co?

Gert skinął głową. Rzeczywiście. Ten facet, który groził palcem swojemu zwieraczowi to nie był ten zimny i poważny do bólu Kerinen, który przez dwa lata dowodził jego drużyną.

– To moje drugie życie Gert. Zacząłem drugie życie, ale nie o mnie tutaj chodzi. Zacząłem życie z niemożliwym do spłacenia długiem. Ale o tym później. O tym później.

Zamilkli na chwilę. Nawrocki obserwował Fina już bez żadnego skrępowania. Ciało, które otrzymał było duże, ale wyjątkowo chude, wycieńczone. Dopiero teraz to dostrzegł.

– Tak, tak – Kerinen znowu uprzedził pytanie Nawrockiego. – Ważę teraz około pięćdziesięciu kilogramów przy stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrach wzrostu. Jestem jak kościotrup. Ciało pożarło tkankę mięśniową. Atrofia. Teraz muszę to od początku zbudować. Teraz muszę zbudować, jak to mówią lekarze, ''świadome mięśnie''. To już ostatni etap. Mam już jako takie czucie ciała. Jest już prawie moje. Najgorzej jest z głosem. Mam inny głos i za każdym razem, gdy coś mówię, czuję jakby zamiast mnie, ktoś inny mówił dokładnie to, co chcę powiedzieć ja. To uczucie słabnie z każdym dniem, ale nadal trudno się przyzwyczaić.

– A jak przejąć takie ciało? – zapytał Nawrocki. – Widziałem kilku po przeszczepie, co nawet po wielu latach poruszają się na wózkach. Niektórzy zapili się przez to na śmierć.

– Nie można leżeć i czekać – pokręcił głową Kerinen – nic samo się nie stanie. To jak wyjmowanie szpilek, za pomocą języka, z wanny błota. Wydaje ci się, że już coś uchwyciłeś, a to się wymyka. Wyjątkowo niewdzięczna robota. I przez pierwsze tygodnie efekty przychodzą bardzo wolno, ale potem przychodzi to szybciej. Najważniejsze, by umieć uchwycić myśl i ją trzymać jak w obcęgach. To nie jest łatwe. Spróbuj jak będziesz się nudził. Mózg jest jak słoń – jeżeli nie oswoisz go za młodu to będziesz musiał się natrudzić, gdy jest już dojrzały. Czasem to nawet niemożliwe, nawet Junker to przyznaje. Ale ja już za miesiąc będę sprawny, a za trzy gotowy do służby.

Nawrocki pokiwał głową wbijając wzrok w podłogę.

– Pewnie zastanawiasz się, po co cię tutaj wezwałem – zapytał Kerinen znowu prezentując nibyuśmiech. – To kwestia tego długu, o którym wspomniałem… – przerwał i westchnął. Popatrzył na podłogę. – Gert, ja byłem pewien, że umrę tam na zewnątrz. To cud, że tak się nie stało. Głowochwyt nie został przyniesiony tutaj przez naszych, pewnie o tym już wiesz. Zrobiła to dziewczyna z zewnątrz. Wiem, że żyje teraz w modułach. Odratowali ją, chociaż była już martwa. Wyglądał jak oblepiony muchami ochłap surowego mięsa. Śmierdziała jak trup. Gdy stała, drżały jej nogi. Ona tam umierała, a jednak wzięła na plecy mój łeb i przez dziesięć dni ciągnęła go przez las. Rozumiesz? Przez dziesięć dni. Gert, ja mam teraz dwa razy więcej mięśni niż ona i potrafię przejść kilkanaście metrów. To, co zrobiła jest nadludzkie. Ale zrobiła to… Ona to zrobiła… – Nawrocki widział na twarzy Kerinena dziwne skurcze, których nie był w stanie zinterpretować. Głos dziwnie mu drżał. – Gert, ja wiem, że tam bywasz. Nie zaprzeczaj. I znam cię dobrze. Jesteś inteligentny i elastyczny. Nie wiem, kurwa, dlaczego dali dowodzenie temu Jungowi! Tyle, kurwa, razy pisałem o tobie w raportach! – krzyknął ze złością, ale zaraz się uspokoił i złość wygasła w jego oczach. – Ja teraz jeszcze nie mogę tam iść. Każdy by zwrócił na mnie uwagę, a ja nie chcę, żeby mnie teraz widziała. Potem tak, ale nie teraz. Ale ty możesz tam iść. Proszę cię o przysługę. Proszę cię Gert, bo wiem, że jesteś porządnym człowiekiem – powiedział. – Popatrz na nią i powiedz mi jak sobie radzi. To, że żyje to jedno, a to, co robi to drugie. Poobserwuj ją. To młoda dziewczyna. Nie wiem czy umie tam żyć. Wiem, że Junker ją zabezpieczył i nic jej nie grozi. Ale bezpieczeństwo to nie wszystko. Ja chcę by miała wynagrodzone te dziesięć dni i wynagrodzę to jej, Bóg mi świadkiem, że wynagrodzę – Nawrocki poczuł na łokciu zaciskającą się lekko dłoń Kerinena. Sierżant patrzył na niego z napięciem.

– Pójdę jutro wieczorem – odpowiedział Nawrocki i wstał. Kerinen podniósł się chwiejnie na nogi i uścisnął mu na pożegnanie dłoń. Na jego twarzy znowu pojawił się płaczliwy nibyuśmiech.

– Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne.

 

*

 

Była od innych młodsza, miała umalowane na czerwono usta, czarne włosy i żuła gumę do żucia. Jej kombinezon był podzielony na marynarkę i zwężone, przylegające do ciała spodnie, a brzegi obszyte połyskliwą, czarną ramówką. Talię ściskał wąski, ciemny pasek. Uśmiechała się przypatrując się wchodzącym do sali socjalnej mężczyznom. Inne miały bardziej zniszczone twarze, ale również uważnie wypatrywały klientów. Jej wzrok prześlizgnął się po Nawrockim. Uśmiechnęła się odruchowo odsłaniając lśniące zęby, drgnęła, ale zaraz potem znów oparła się o blat i jej wzrok przeniósł się na następnego wchodzącego mężczyznę.

Gert usiadł samotnie przy stoliku w kącie. Obserwował dyskretnie kobiety. Modułowcy  nazywali salę socjalną w tym module Rozkoszniaczkiem. Porządkowi przymykali oko na to, co tutaj się działo. Każdy miał z tego trochę korzyści. Tutaj dokonywano transakcji, ale żadnych punktów, wszystko za twardą walutę: papierosy, alkohol, nawet narkotyki. Z głośników sączyła się słodka melodia zagłuszana przez gwar rozmów i śmiech kobiet. Tłum mężczyzn wlewał się do sali. Większość z nich była mieszkańcami modułów. Chcieli się napić i nakarmić oczy widokiem kobiet, by potem snuć o nich fantazje na łóżkach wspólniaków. Nie mieli czym płacić za prawdziwe przyjemności, jakie tutaj oferowano, ale nikt nie zabraniał popatrzeć.

Nawrocki przyszedł ubrany w robotniczy kombinezon. Wielu Białych tak robiło. Większość przychodziła tutaj z ciekawości i nie chciała się ujawniać, bo to sprowadzało kłopoty. Pijani gębole byli czasem agresywni, a nic ich tak nie rozsierdzało jak mundury i kombinezony Białych.

Pracujące tu kobiety z łatwością rozpoznawały wartościowych klientów. Miały do tego oko. Dlatego Nawrocki tutaj przyszedł. Wiedział, że jeżeli żadna z kobiet nie podejdzie do niego w ciągu następnych kilku minut, to może uznać swój kamuflaż za dostatecznie dobry. Czekał. Tylko ta drobna brunetka z czerwonymi ustami zerkała na niego bezczelnie co jakiś czas jakby chciała powiedzieć, że wie kim jest, ale wie również, że nie ma sensu do niego podchodzić. Może już go wcześniej widziała? Tak czy inaczej, nie było sensu już tu dłużej siedzieć. Wstał od stolika i ruszył do wyjścia.

Udało się. Nie rozpoznały w nim Białego. Nie chodziło o zniszczony kombinezon, bród, ani zapach. Chodziło o twarz. Jego twarz była zmęczona prawdziwą, fizyczną pracą – taką jaką wszyscy tu wykonują. W skórę wgryzł się pył, a białka oczu przecinały czerwone nitki. Ociężałości ruchów wywołanej wyczerpaniem nie dało się zagrać.

Dopiero w korytarzu przypomniał sobie gdzie widział brunetkę o czerwonych ustach. To było w Katedrze w Kompleksie. Podczas mszy stała za kolumną. Była ubrana w biały kombinezon technika laboratoryjnego i całą mszę patrzyła na ławki zajmowane przez najmłodsze dziewczynki Zakonu Czcicielek Jezusa. Włosy ukryła pod kapturem, ale nie miał wątpliwości, że to była ona. Tam bez makijażu była jeszcze piękniejsza niż dzisiaj. Musiała mieć potężnych protektorów. Wiedział, że wielu sprowadzało prostytutki do Kompleksu, ale to nie było proste. Wymagało naprawdę wysokich łapówek.

Przyspieszył kroku. Szedł do nowobudowanego modułu, który był daleko od Rozkoszniaczka. Dzieliło go od niego sześć kwadratów, czyli jakieś trzy kilometry. Na początku szedł korytarzem krzyżowym, ale potem, ze względu na tłum, skręcił w korytarze boczne. Gdy zauważył w oddali przesmyk z modułem, w którym prowadzono budowę, zwolnił. Wiedział, że syrena sygnalizująca koniec zmiany jest na tyle głośna, że usłyszałby ją z tej odległości. Oparł się o ścianę. Miał jeszcze trochę czasu.

 

*

 

Rozpoznał ją natychmiast. Niewiele dziewczyn pracowało w tunelach, a jeszcze mniej z nich miało blizny na twarzy. Założyła kaptur, ale i tak ją rozpoznał. Nie stanęła w kolejce u systemowego, by zasilić konto punktami tylko skręciła w boczny korytarz i ruszyła szybkim, sprężystym krokiem przed siebie tak, jakby przez ostatnie osiem godzin nie ładowała kamieni na taczki, tylko ćmiła papierosa oparta o łopatę. Nawrocki trzymał się dość daleko. Bał się, że może go dostrzec.

Początkowo wmieszał się pomiędzy mężczyzn idących za nią, ale nagle dziewczyna skręciła w bok w nieoświetlony obwodowiec.

– Zauważyła mnie? – Zaniepokoił się. Przez chwilę się wahał, ale w końcu niepewnie wszedł w mrok korytarza. Cisza. Nie słyszał jej kroków. Ruszył za nią , ale po kilku metrach potknął się i upadł na kolana. Wstał i szedł już wolniej z wyciągniętymi przed siebie rękami. Znowu się potknął, ale tym razem utrzymał równowagę.

-To nie ma sensu – zdecydował. – Już prędzej łeb rozbiję niż ją dogonię.

Wycofał się w boczny korytarz, skręcił w korytarz krzyżowy i ruszył w stronę Grzybni. Wiedział przecież gdzie mieszka. Przeszedł kilka modułów dzielących go od modułu czternastego i poczekał na nią przy przesmyku. Przyszła dopiero po godzinie i udała się na stołówkę. Wszedł kilka minut po niej.

Anna siedziała przy stole z rudą dziewczyną o bladej twarzy. Jak większość mieszkańców modułów jadły szybko, gryzły niedokładnie, przełykały czym prędzej i popijały co chwilę kawą zbożową.

Nawrocki usiadł daleko, ale światło w stołówce pozwalało mu dobrze przyjrzeć się twarzom kobiet. Obie były młode i ładne. Nie powinien na nie patrzeć, ale nie mógł się powstrzymać. Pocieszał się jednak, że kilkunastu innych mężczyzn robiło to samo i nawet tego nie ukrywali.

Nagle rudowłosa wstała od stołu, pożegnała się z Anną i zaczęła się przeciskać między stolikami. Żaden z siedzących na jej drodze mężczyzn nie oparł się pokusie spojrzenia na jej sprężyście poruszające się ciało. Nawrocki również. Odprowadził ją wzrokiem aż do wyjścia, a potem znowu skierował wzrok na stolik, przy którym siedziała Anna. Dziewczyna dopiła kawę i również ruszyła do wyjścia. Nawrocki miał już wszystko, czego potrzebował. Mógł przekazać Kerinenowi, że dziewczyna jest w dobrym zdrowiu i najprawdopodobniej znalazła sobie przyjaciółkę, która na pewno wie jak sobie radzić w modułach.

Wstał od stolika, wyszedł ze stołówki i zaczął szybkim krokiem oddalać się w stronę korytarza krzyżowego. Wciąż nie mógł się skoncentrować. Był mężczyzną. Nie przestał nim być mimo samotnego, żołnierskiego życia. Ciągle myślał o rudowłosej towarzyszce Anny. Te myśli sprawiały mu teraz przyjemność, ale wiedział, że trzeba się ich pozbyć. Takie marzenia do niczego nie mogły prowadzić. Aby je przegnać przypomniał sobie niezawodny monolog Dresslera. Usłyszał go przed pięcioma laty, kiedy Hans Dressler szkolił go z posługiwania się karabinkiem szturmowym.

– Rzewne gnoje – Dressler wrzeszczał, a jego porośnięta krótkim rudym zarostem twarz wykrzywiła się jakby oglądał coś wyjątkowo odrażającego. Krążył wzdłuż rzędu rekrutów pokrzykując energicznie i okazjonalnie uderzając pięścią w otwartą dłoń.– Trafiliście do szkoły miłości kaprala Karla Dresslera. Powiedziano wam pewnie, że będę was uczył strzelać, ale nie rzewne gnoje. Ja tutaj uczę miłości. Wiem, że marzycie o dziewczynie z rozwianym włosem biegnącej przez łąkę, której będziecie pierdolić farmazony o sercach i ptaszkach, ale to nie jest miłość. To nie jest, kurwa, miłość, rzewne gnoje! Wyczytaliście to w książkach, usłyszeliście w piosenkach, albo o zgrozo, kurwa, matko jedyna, w pierdolonych wierszach! Kurwa mać! Poezja to największa trucizna, jaką widział świat. Słusznie wymarła na początku dwudziestego pierwszego wieku, ale teraz w oślizłych ciemnych smrodach nowej rzeczywistości znowu podnosi łeb. Wzywam wszystkich bogów: ujebcie łeb tej zdradzieckiej hydrze! Bogowie nie słuchają, ale na szczęście jestem ja i istnieje moja szkoła miłości, która pokaże wam, że miłość rodzi się w bólu, pocie i znoju, a nie przy ćwierkaniu ptaszków nad tęczą przy furkocie motylich skrzydełek. To jest wasza miłość – wyciągnął przed siebie karabinek Radon wz. 27. – Na początku polubicie chłód jej stali, jej lekkość i kształt, ale potem to się zmieni. Potem to się zmieni! Obiecuję wam, kurwa, rzewne gnoje, że to się zmieni! Obrzydną wam krągłości, lekkość stanie się ciężarem, niemożebnie kurewskim ciężarem, a chłód lufy stanie się równie ponętny, co chłód sztywnego już trupa. A dlaczego tak będzie? Dlaczego rzewne gnoje? Dlatego, że spędzicie z nią całe życie, będziecie ją nosić codziennie, będzie pierwszą rzeczą, którą zobaczycie po nocy i ostatnią rzeczą, którą odłożycie przed pójściem spać, będziecie dotykać jej codziennie, czyścić codziennie, strzelać codziennie, rozkładać i składać codziennie i codziennie w nią ładować magazynek, aż będziecie tym rzygać. Będziecie rzygać na jej widok, będziecie znać każdy jej szczegół, każdą rysę, każdą jej część i codziennie każdego dnia, do końca waszego pierdolonego życia, będziecie ją nosić na piersi. I pewnego dnia do was dotrze, że wy i ona to jedno. Rzewne gnoje, patrzę na wasze tępy gęby i wiem, że to dotrze do was późno, ale dotrze na pewno! Zrozumiecie, że nie ma was bez niej i nie ma jej bez was. I ze mną, kurwa, rzewne gnoje, rozpoczniecie tą drogę. To ja wam mówię Karl Dressler w mojej szkole miłości…

Nagle Nawrocki poczuł silne pchnięcie w plecy i wspomnienia rozpierzchły się jak stado ptaków po karabinowym wystrzale. Odruchowo zaparł się nogami, co wykorzystał przeciwnik i pociągnął go do tyłu. Nim Gert runął na plecy w kałużę cuchnącej moczem wody czyjeś palce chwyciły jego dłoń, a nogi oplotły ramię, by założyć dźwignię na staw łokciowy. Poczuł uderzenie w szczękę, ale było zbyt słabe, by stracił przytomność. Natężył wszystkie siły i zdołał uwolnić łokieć. Przeciwnik zdał sobie sprawę, że przegrał pojedynek o dźwignię i wymierzył drugie silne kopnięcie w głowę. Trafił obcasem. Nawrockiemu pociemniało przed oczami, stracił orientację i rozluźnił nieco mięśnie. Przeciwnik próbował znowu założyć dźwignię, ale Nawrocki oprzytomniał, wbił palce wolnego ramienia w udo napastnika, obrócił się i wstał. Ze zdziwieniem stwierdził, że byłby w stanie unieść atakującego, ale ten zwinnie rozluźnił chwyt, odskoczył i stanął naprzeciwko niego.

To była ona. Rudowłosa dziewczyna ze stołówki. Była niższa o głowę. Wyciągnął rękę w pojednawczym geście, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, dziewczyna kopnęła go w brzuch, jakby rozwścieczona tym, że nie traktował jej jak zagrożenie. Zabolało. Nie próbował już niczego tłumaczyć. Gdy wyprowadziła kolejny cios, złapał ją za rękę i zgarnął swoją nogą jej zakroczną nogę. Upadli na podłogę. Przygniótł ją całym ciężarem ciała. Jej szybkość nie miała już znaczenia. Wiła się i odpychała nogami, ale chwycił ją za nadgarstki i nie pozwolił podciągnąć kolan pod brodę.

– Co ty robisz? – zapytał zbliżając twarz do jej twarzy. Kwiatowy zapach jej włosów ogłuszył go niemal tak samo jak uderzenie w głowę. Spojrzał jej w oczy i zobaczył furię i wściekłość. Wcześniej widział taką tylko u degeneratów.

– Zarażona? – pomyślał. – Nie to niemożliwe…

– Przecież ja nie chcę… – zaczął, ale przerwał, bo głowie coś nagle eksplodowało.

Upadł. Ale po chwili uniósł głowę. Wszystko wokół wirowało. Z cienia wyłoniła się Anna. Miała w ręce kawałek skały.

– Byłam już tak blisko – rudowłosa wstała i sapiąc ze złości zbliżyła do twarzy Anny dłoń z odmierzonym palcami dystansem – by go złapać i wtedy… Arghhh! – wrzasnęła najpierw zaciskając pięści, a potem chwytając się za włosy.

– Chciałam Ci pomóc…

– Wiem – fuknęła ruda.

– Ale ona piękna – pomyślał Nawrocki i musiał coś zabulgotać ustami, bo obie spojrzały na niego.

– Walnąć go jeszcze? – zapytała Anna unosząc w górę kawałek skały.

– Nie zaraz pójdzie spać. Jeszcze chwila…

– Co ona pierdoli – pomyślał Nawrocki i poczuł senność. Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Zamknął oczy i stracił przytomność.

 

 

*

 

Obudził się zziębnięty i obolały. Siedział oparty o ścianę w kompletnej ciemności. Stęknął i próbował wstać i wtedy poczuł, że nadgarstki i stopy krępuje mu drut. Był nagi.

– Gert Nawrocki, szeregowy ze zwiadu – usłyszał głos za plecami. To nie był męski głos.

Był jeszcze zdezorientowany, ale po kilku sekundach sobie przypomniał. To ta ruda, która go zaatakowała.

– Myślałyśmy, że wy żołdaki macie punkty na dziwki i nie musicie gwałcić dziewczyn z modułów.

– Nie chciałem nikogo zgwałcić – powiedział wolno cedząc słowa i próbując powstrzymać szczękające zęby. Było mu bardzo zimno. Musiał tu leżeć kilka godzin.

– Szedłeś za nią przez co najmniej trzy moduły, a po wyjściu ze stołówki zmierzałeś wprost do jej wnęki, miałam czekać aż zdejmiesz majty… Gert? – wypluła jego imię jakby było gorzkie jak żółć.

 – Nie chciałem jej zgwałcić – powtórzył przez zaciśnięte zęby. Poczuł wściekłość. Napiął mięśnie. Nie. Drut był za mocny.

– A co tylko chciałeś gnoju popatrzeć? – zadrwiła rudowłosa. Jej głos lepił się od sarkazmu. – Zawsze tak mówicie gnoje. Zawsze chcecie tylko popatrzeć.

– Rzewny gnojek – w uchu Nawrockiego zasyczał głos kaprala Dresslera. Gert próbował się uspokoić. Postanowił nic nie mówić. Widział, że ta ruda i tak mu nie uwierzy.

– Dasz sobie radę – mruknęła po kilku minutach. Poczuł jak zawiesza mu na głowie identyfikator. – Zostawiam ci to, żebyś wrócił do swoich, ale kombinezon zatrzymamy. Widzisz, bo u nas trudno o każdą szmatę. Ale nie wracaj tutaj Gert, bo następnym razem już ci nie daruję.

– A co zabijesz mnie? – krzyknął w ciemność, ale nie odpowiedziała. Usłyszał tylko jej oddalające się kroki. Poruszała się w mroku bardzo pewnie. Musiała dobrze znać te korytarze.

– Jaja odgryzę – usłyszał z daleka.

Został sam w ciemności.

– Tak Kerinen, o tak Kerinen – syknął gramoląc się niezdarnie na nogi. – Mam dobre wieści dla ciebie Paavo. Twoja dziewczynka umie sobie radzić. Naprawdę, kurwa mać, umie sobie radzić. 

Koniec

Komentarze

Trochę się zaczytałem w innych rzeczach, ale już wracam. Do jutra powinienem przeczytać i cos konstruktywnego naskrobać.

Pozdrawiam i do jutra!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć! Miałem przeczytać wcześniej, ale dojechałem do zabójstwa dziecka i zrezygnowałem. Dokończyłem dopiero dzisiaj. I tak, wiem coraz więcej o Annie, o Olbrzymie, o panujących tam warunkach i układach. Wiem, że Nawrocki miewa krosty od noszenia plecaka i ich nie lubi. Już potrafię "zobaczyć" świat przedstawiony, dosłownie. Ale ciągle nie wiem, o czym to będzie. Mało postapo dużo opisów hermetycznego świata. (Zaraz dodam resztę)

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Motyw z zatłuczeniem dziecka w tunelu mnie zraził. Ale to dodaje realizmu z drugiej strony. Niektórym pewnie podejdzie, mi nie. Zwłaszcza, że mam wrażenie mocno stawiasz tu na realizm. I właśnie w świetle realizmu coraz bardziej kłuje w oczy pozycja, czy raczej styl życia Bohaterek w modułach. Bo całkiem nieźle sobie tam radzą…

Ciemno, brak nadzoru i kontroli, brak ewentualnych konsekwencji, a wszędzie pełno cuchnących chłopów bez szans na lepszą przyszłość, bez szans na związek (że tak to nazwę, choć raczej nie o związek tu chodzi). A dziewczyny od tak tam sobie żyją, i jeszcze leją każdego, kto choćby je śledził… to piękna wizja, utopijna wręcz jak dla mnie. Zakładam, że to ma podkreślić charakter postaci i być ukłonem w stronę grupy czytelników. Silnie to kontrastującą z resztą przedstawionej rzeczywistości. W realu, w społecznościach gdzie nie mamy 1:1 w ilości kobiet do mężczyzn (przykładowo Rosja czy Chiny) dla kobiet niestety nie wygląda to kolorowo. A co dopiero w postapokaliptii… ale może w dalszej części się to wyjaśni jakoś. Postaram się już teraz szybciej czytać, ale przy kolejnych zabitych bez sensu dzieciach pewnie znowu przyhamuję.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, 

Dziękuję za komentarz.

Tak stawiam tu na realizm i na brak czarnobiałości. 

Nie no, wydaje mi się, ze nie jest tak kolorowo z tymi dziewczynami. Są tam porządkowi w tych modułach i oni trochę tam hamują mężczyzn. Zresztą po przestępstwie nie ma gdzie uciec. Dorota to wyjątek.

Chyaba zostałeś moim jedynym czytelnikiem:)

Chociaż czasem ktoś ściąga ze strony (mam tam licznik i wiem).

 

Pozdrawiam, 

BS

 

Nowa Fantastyka