- Opowiadanie: paksik - Typ 0

Typ 0

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Typ 0

Dzień pierwszy

 

Pierwsza rzecz jakiej doświadczam zaraz po obudzeniu się to metaliczny posmak w ustach. Następnie zdaję sobie sprawę, że nie leżę w swoim łóżku. Nie leżę w żadnym łóżku, pod sobą mam twardą ziemię obrośniętą trawą. Czuję jak jej chłód przenika moje ciało.

Wspieram się natychmiast na rękach i podrywam do pozycji siedzącej.

Gdy szeroko otwartymi oczami oglądam świat w jakim właśnie się znalazłem, czuję jedynie dezorientację.

Najpierw zauważam, że słońce rzuca na wszystko groteskową, czerwonawą poświatę, pomimo tego, że znajduje się w zenicie.

Później widzę ludzi. Niektórzy stoją, niektórzy leżą, lub siedzą. Nieliczni próbują postąpić parę chwiejnych kroków wprzód. Ich skóra, w tym świetle, wydaje się pomarańczowa, rzęsy rzucają na policzki długie cienie, nadając głowom wygląd czaszek.

Próbuję spojrzeć na niebo, ale w tym samym czasie połykam ślinę. To zabawne, że przez większość życia nie myślimy o tej, jakże banalnej czynności, ale kiedy przychodzi choroba i gardło boli, jakby było obdarte ostrym narzędziem, czujemy każde przełknięcie po tysiąckroć. Ból zaczyna się po prawej stronie jabłka Adama, przechodzi w górę, zaraża tym oszołomieniem skórę policzka i kończy się w uchu.

Znów kręci mi się w głowie i bezwiednie przechylam się do przodu. W ostatniej chwili jednak doprowadzam się do pionu i staję na nogach, zginając je lekko w kolanach dla lepszej stabilizacji.

Próbując przemieścić się do przodu o mały włos nie upadam, kosztuje mnie to wiele wysiłku. Koszulka i spodenki przylegają mi do ciała dzięki lepkiemu potowi pokrywającemu moje ciało.

Odruchowo chcę zagryźć dolną wargę, próbując się skupić, ale kiedy zęby dotykają skóry czuję się jakby parę szpilek zaatakowało moje usta.

Przymykam powieki, rozstawiam szeroko ramiona, chcąc zachować równowagę i z duszą na ramieniu stawiam pierwszy krok, czując się jakbym przeskakiwał kanion. Gdy osiągam pierwszy sukces, machinalnie przechodzę jeszcze trzy metry. Oddycham z ulgą, gdy czuję, że kontrola nad ciałem zaczyna do mnie powracać.

Przypominam sobie, co się stało zanim straciłem przytomność. Wyszedłem spotkać się z przyjaciółmi, ale coś mnie zaskoczyło na trawniku.

– Hej tam, dzieciaku! – słyszę i niemal równocześnie ktoś klepie mnie w ramię.

Otwieram oczy i po raz kolejny, niezdrowy odcień światła mnie zaskakuje. Obracam się i widzę, że podszedł do mnie pan McCall, starszy pan, który mieszka w domu obok mojego. Ze swoim zaokrąglonym brzuchem i łysiną wygląda jak dojrzała pomarańcza.

– Wszystko w porządku? – pyta, nie zdejmując ręki z mojego ramienia. Odpowiadam kiwnięciem głowy. – A niech mnie, widziałeś te samoloty? Wyglądało to jak cholerny koniec świata…

W tym momencie zauważam pewną rzecz, która właściwie była dla mnie oczywista od samego początku, ale gdy teraz to widzę, czuję konsternację. Moja dłoń ma taki sam odcień, jak skóra pana McCalla. Podnoszę ją na wysokość oczu i oglądam pod każdym kątem.

– Więc ty też masz coś nie tak ze wzrokiem? – dopytuje się.

– Wszystko jest jak w sepii. – mruczę, nie wiedząc, czy staruszek wie co to „sepia”.

– Każdy z kim gadałem o tym mówi. – opowiada z przejęciem mój rozmówca. – Myślę, że kiedy…

Ale nie jest mu dane dokończyć, bo ciszę niespodziewanie zakłóca głośne buczenie. Rozglądam się i widzę, że wszyscy patrzą w pomarańczowe niebo. Zauważam, że poruszyła się firanka w moim domu, na który teraz mam widok, jeśli wychylę się zza pana McCalla. Również spoglądam w górę, a niepokój rośnie w żołądku, gdy buczenie staje się coraz głośniejsze.

Ze strachu połykam głośno ślinę, co kończy się bólem w prawej stronie twarzy. Krzywię się i muszę skłonić głowę do przodu, chowając brodę w zagłębieniu szyi. Manewr ten łagodzi ostre doznanie.

Znów patrzę w sklepienie, akurat w momencie gdy na horyzoncie widnieją już wyraźne sylwetki samolotów. Gdy podlatują bliżej widzę, że nie są to zwykłe pasażerskie samoloty.

To wojsko, myślę. Gdy maszyny są tuż nad nami spodziewam się ataku. Na ogonie jednego z nich zauważam naklejkę nieznanej mi flagi. Nic się jednak nie stało, nalot się skończył, nie wyrządzając nam żadnej szkody. Siły powietrzne znikają po paru sekundach, dźwięk niknie.

– Wróć lepiej do domu, chłopaku – mówi pan McCall, popychając mnie w stronę drzwi.

Posłusznie ruszam w tym kierunku. Tuż przed moim nosem drzwi się rozwierają i staje w nich babcia. Poczciwa staruszka, w okularach, z siwymi włosami, pomarszczona. Jej skóra balansuje na granicy żółci i oranżu.

Gdy jestem już pół metra od niej, zgarnia mnie ramieniem i niemalże wciąga do środka. Zamyka drzwi na dwa zamki i staje do nich plecami z zamkniętymi oczami, wzdychając.

– Jeśli to wojna, to wątpię żeby drzwi zatrzymały atak. – zauważam rozsądnie.

Babcia otwiera oczy i przygląda mi się uważnie. Jej pulchne pięści starają się rozetrzeć zniekształcony obraz z oczu, ale kiedy to się nie udaje wydaje się wpadać w panikę.

– Każdemu to się stało, spokojnie – wzruszam ramionami, uważnie przypatrując się swojemu ramieniu.

– No dobrze, dobrze. – odpowiada kobieta, starając się zachować spokój. – Zaraz pewnie powiedzą coś o tym zjawisku w telewizji, wrócą Robert z Helen, wszystko się wyjaśni…

Babcia przeszła do kuchni, uspokajając samą siebie. Idę za nią i siadam do stołu, zakładając ręce na blacie. Obserwuję jak ta bierze telefon i próbuje się dodzwonić do moich rodziców, najwyraźniej – bez powodzenia.

Odkłada aparat z niepokojem rosnącym na twarzy.

– Chcesz coś zjeść? – Jej głos drży.

– Boli mnie gardło. – odpowiadam.

Jej dłoń automatycznie wędruje do szyi i rozciera je. Najwyraźniej wszyscy mają te same objawy.

 

W nocy budzą mnie moje własne wymioty. W porę zdążam przechylić się nad łóżkiem i zwrócić posiłek na ziemię. Moim ciałem wstrząsają torsje. Gdy wreszcie atak ustaje leżę chwilę w tej samej pozycji, połowa ciała sztywno wisi nad ziemią, odpoczywając po nienaturalnym wydaleniu kolacji.

Po chwili zbieram siły i zapalam lampkę nocną, stojącą obok łóżka. Patrzę na podłogę i widzę makaron.

Nie strawiłem posiłku. Gdy to sobie uświadamiam, rozrywający ból przeszywa moje ciało.

Kulę się na poduszce w pozycji embrionalnej, zaciskając usta i powieki. Przez głowę przechodzą mi słowa prezentera wiadomości, który informuje o niezidentyfikowanym przelocie samolotów nad naszym i trzema sąsiednimi stanami. Do większych miast wysłano już sztab specjalistów, mających zbadać objawy, które występuję na – najwyraźniej – skażonych obszarach.

Nasze miasteczko jest za małe, żeby odpowiedni lekarze tu od razu przybyli. Co prawda mamy tu szpital, ale minie kilka dni, gdy otrzymamy pomoc.

Rodzice nie wrócili, chociaż czekaliśmy z babcią do drugiej w nocy. Zerkam na zegarek i okazuje się, że jest czwarta, co znaczy, że spałem może z półtora godziny.

Słyszę jakieś głosy na zewnątrz za oknem. Wstaję z łóżka, starając się ominąć kałużę wymiocin i odciągam zasłony.

Niebo wciąż jest pomarańczowe, jednak ciemniejsze niż parę godzin temu – zapadła noc. Wygląda to na wieczny zmierzch. Nadaje to wszystkiemu psychodeliczny obraz, ale dzięki temu poprawia mi się widoczność. Mój wzrok sięga tak daleko jak za dnia, dlatego doskonale widzę, że spora grupa ludzi zebrała się na głównym skrzyżowaniu naszego miasteczka. Otaczają oni jakąś ciężarówkę i wyciągają kartonowe pudła, z których wyjmują, jak mi się wydaje, znajome torebki. Skupiam się na jednej osobie, chyba panu McCallu (pan McCall o czwartej nad ranem na ulicy?!), który palcami rozrywa torebkę i łapczywie wysysa płyn.

Lekarstwo?

Czuję podwójny ból – brzucha i gardła. Zazębiają się i uzupełniają jednocześnie.

Szybko wychodzę z pokoju i schodzę po schodach na dół. Słyszę dźwięk krzątaniny z kuchni.

– Mamo?! – krzyczę. – Tato?!

– Nie, nie – odpowiada mi głos babci. – To tylko ja. Chodź tutaj!

Ruszam do kuchni, trzymając rękę na brzuchu. Palce zaciskają mi się na koszulce, jak szpony. Babcia siedzi przy blacie kuchennym, na wysokim taborecie. W rękach trzyma taką samą torebkę wielkości cheetosów, jak pan McCall. Jest ona wypełniona gęstą cieczą, przypominającą płynne srebro. Przed kobietą leży jeszcze jedna, taka sama torebka.

Babcia wprawnie odcięła nożyczkami róg opakowania i przytknęła je do ust, spijając każdą kroplę. Drugą ręką zachęca mnie do tego samego.

– Co to? – pytam zaniepokojony. – Lekarstwo?

Babcia nawet nie odrywa się od tego dziwnego posiłku, tylko przymyka oczy. Na jej twarzy maluje się ulga.

Siadam po drugiej stronie blatu, biorę opakowanie do ręki. Jest zimne. Srebrny płyn przemiesza się pod przezroczystą folią gdy naciska na powierzchnię. Krzywię się na samą myśl o przełykaniu czegokolwiek, ale postanawiam zaufać wyrazowi błogości na twarzy babci. Biorę z niej przykład i odcinam nożyczkami róg torebki.

W tym momencie czuję ból zaczynający się od lewego obojczyka, przechodzącego przez lewą stronę szyi i karku i kończącego się na policzku. Mam wrażenie jakby ktoś uderzył mnie z całej siły w twarz.

Bojąc się dalszego bólu przystawiam „dzióbek” do ust i pozwalam gęstemu płynowi spłynąć do ust.

Pierwsze co mnie uderza to zapach i smak. Niesamowita mieszanka zmysłów i aromatów. Wydaje mi się to najlepszą rzeczą na świecie, nie chcę żeby kiedykolwiek się skończyła. Gdy połykam nie czuję bólu. To miód na moje rany. Niemal słyszę jak remedium wpływa do mojego żołądka z ochoczym chlupotem.

Wszechobecny ból znika.

 

Dzień drugi

Paru ludzi na pewno umarło wcześniej, jednak teraz jest to pierwszy raz kiedy zdarza się to publicznie. Jeden z chłopaków z mojej szkoły, Liceum nr 4, Curtis, nie wygląda dobrze już od paru godzin. Nagle przewraca się na korytarzu szkolnym i zaczyna krzyczeć, trzymając się na zmianę za brzuch i gardło.  

Po kilku minutach nieruchomieje, a oczy otwierają się szeroko, ślepo wpatrując się w sufit. Szkoła zostaje oficjalnie zamknięta.

Wczoraj po wypiciu do dna całej torebki poszedłem spać. Rankiem babcia podała mi nową, którą z chęcią opróżniłem. Przechowujemy je w lodówce, żeby się nie zepsuły. Ból zniknął, jednak nie całkowicie. Wciąż go czuję, gdzieś na obrzeżach świadomości, czai się by uderzyć gdy przestanę brać lekarstwo.

Telewizor zaczyna śnieżyć. Urywa się sygnał w telefonach i brakuje internetu. Media umarły.

Jeśli wierzyć sąsiadom, choroba rozprzestrzeniła się na całe państwo.

 

Dzień trzeci

 

O trzeciej popołudniu na skrzyżowanie znowu podjeżdża ciężarówka. Tym razem wychodzę przed dom i pomagam sąsiadom wypakować cenne pudełka.

Po kilku próbach stwierdziliśmy z babcią, że normalne jedzenie jest przez nasz organizm odrzucane, a ufając innym ludziom, tak dzieje się z każdym.

Zauważam, że po paru srebrnych posiłkach mój mocz przybrał taką samą barwę. Wydalanie kału zupełnie ustało.

 

Dzień czwarty

 

Pomoc nadal nie nadchodzi, a moi rodzice nie wracają wciąż z pracy. Wypytuję się ludzi czy coś o nich słyszeli, ci jednak nic nie wiedzą.

Tego dnia przechadzam się z kumplami po parku, skąpanym w niezmiennym, chorobliwym świetle. W trójkę po kolei sączymy srebrny płyn z jednej torebki. Zapewniliśmy sobie również luksus w postaci słomki.

Wtedy zauważam niezwykłą rzecz. W miejscu gdzie park przechodzi w ogromny targ, gdzie ludzie kłócą się o różne towary i ceny, pewna młoda kobieta sprzedaje ciuchy. Druga, stojąca po przeciwnej stronie stołu, zastawionego towarem podaje jej małą fiolkę wypełnioną lekarstwem. W zamian wybiera sobie z asortymentu dwie bluzy.

Zaczyna się handel życiem i śmiercią.

Spoglądamy po sobie z kolegami z niepokojem. Szybko dopijamy resztki płynu.

 

Dzień siódmy

 

Pieniądze zupełnie wyszły z obiegu.

Całe miasteczko – bez dzieci do lat dziesięciu – zbiera się na skrzyżowaniu. Mianujemy pana Kirka jako odpowiedzialnego za Srebro. Wymieniamy pieniądze na litry i mililitry bezcennego lekarstwa.

Cena: pięćdziesiąt dolarów za litr. Ciężarówka szybko wypełnia się nieważnymi już pieniędzmi, zastępując opakowania z Srebrem. Gdy wymieniono wszystko, pan Kirk zgodnie podpala kupę szmalu. Wszyscy patrzą na dogorywającą przeszłość.

 

Wieczorem przechadzam się uliczkami. Wszędzie są ciała. Oczywiście systematycznie usuwane są z głównych ulic, ale w poboczny alejkach jest ich pełno, rzadko kiedy przykryte chociaż gazetą.

Przyzwyczajam się do wszechobecnej śmierci, rażącej w oczy, na tle wiecznie zachodzącego słońca.

 

Dzień ósmy

 

Pomagam przy wypakowywaniu kolejnej ciężarówki. Zauważam, że z każdym dowozem Srebra jest coraz mniej. Ludzie oddają za nie wszystko co mają.

Zastanawiam się skąd bierze się lekarstwo, ale kiedy pytam o to kierowcę, albo pana Kirka, ci tylko mnie zbywają.

– Cholerne hieny – mruczę w duchu na ślad pana McCalla. – Nawet na końcu świata starają się zarabiać.

– Tacy są ludzie – odpowiada mi Max, mój kolega z ławki, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły. Pracuje dzisiaj ze mną przy wyładunku. – Słuchaj, Ricky – Jego ton głosu zmienia się, gdy mówi do mnie szeptem. – Może podwędzimy parę torebek? Oni się nie skapnął – Skina głową w kierunku pana Kirka, który rozmawia gorączkowo z kierowcą.

Obracam się niespokojnie, obserwując otoczenie. Czy możemy sobie na to pozwolić? Czy możemy zachować się tak niemoralnie w stosunku do reszty społeczeństwa?

Wtedy przypominam sobie o babci, której kończą się pieniądze i cenne przedmioty, które może wymienić na Srebro, żeby zapewnić nam przeżycie.

– Okej – odpowiadam.

Max stara się mnie zasłonić, kiedy pakuję cztery torebki Srebra za poły kurtki. Po chwili wielka, owłosiona ręka łapie mnie za przegub.

– Ktoś tu ma lepkie palce – słyszę syk kierowcy. Patrzę mu w oczy, czując strach. Jednocześnie w brzuchu zaczyna kiełkować ból, domagając się lekarstwa. Ta dziwna mieszanka odczuć wprawia mnie w dezorientację.

Chcę się jakoś wyrwać i uciec, zbieram się do tego, kiedy nagle słyszę huk, kierowcą szarpie nieznana, zbawienna siła, odrywając go ode mnie. Odrzuca go w obok i mężczyzna upada na boku.

Zaraz do jego ciała podbiega mnóstwo ludzi, wszyscy się nad nim pochylają. Ja natomiast patrzę w stronę skąd dobiegł hałas.  

Stoi tam młoda dziewczyna, mniej więcej w moim wieku. Znam ją ze szkoły za czasów normalności. Gdy nastała apokalipsa zniknęła, jak mnóstwo mieszkańców (w tym moi rodzice).

Jej skóra nie jest pomarańczowa, jak u nas wszystkich. Wygląda niemal normalnie, chociaż widzę u niej słaby poblask srebra, jakby wytarzała się w brokacie. W ręce trzyma pistolet, z którego lufy jeszcze się dymi.

Jej brązowe oczy spoglądają na mnie z trwogą, jakby nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego co zrobiła. Burza ciemnych włosów otacza jej piękną twarz.

W tym momencie podbiega do niej pan Kirk, zewnętrzną stroną dłoni wytrąca jej broń z ręki i całym ciałem powala na ziemię. Rozbrzmiewa jej krzyk. Chcę już lecieć na ratunek, gdy widzę, że pan Kirk wyciąga długi nóż zza paska, przykłada jej do szyi i bez wahania podrzyna gardło.

Zastygam w niemym szoku, ale nie z powodu śmierci jaka została zadana.

Z jej tętnicy tryska Srebro.

Pan Kirk wstaje i odchodzi parę kroków w tył. Kilku bezdomnych wybiega z zaułka. Wyglądają jakby byli w ostatnim stadium, tuż przed śmiercią. Łapią wyciekające Srebro w ręce i piją zachłannie.

Mężczyzna podchodzi do mnie i do Maxa.

– Nie wiem czym są te stworzenia. – mówi do nas, obserwując jak Srebro ucieka z ciała dziewczyny. – Na północy jest ich znacznie więcej, albo po prostu tutaj potrafią się ukrywać. Nie wiem jak powstały, wiem że niektórych znaliśmy przed katastrofą. Teraz są czymś strasznym i na nas polują, widzieliście co zrobili kierowcy. W sąsiednim stanie mówią na nie Srebrzaki. – przytakujemy panu Kirkowi. – Są wypełnione Srebrem, tak jak my krwią.

– Więc to stąd bierzemy Srebro? – pyta Max.

Pan Kirk sztywno przytakuje i przykłada palec wskazujący do ust, na znak milczenia, po czym odchodzi. Odgania włóczęgów, którzy umykają w swoje zaułki i zabiera ciało dziewczyny-potwora.

Ściska mnie w brzuchu, ale nie z powodu okrucieństwa jaka nastało. To jest głód, który czuję na widok rozmazanej plamy Srebra na asfalcie.

Dzień dziewiąty

 

Wchodzimy ostrożnie z Maxem i jeszcze jednym chłopakiem – Aaronem to jednego z opuszczonych domów na obrzeżach miasta. Przeszukujemy go dokładnie, ale znowu nic nie znajdujemy.

Gdy kończymy, rozkładamy na krawężniku mapę miasta sporządzoną na szybko w pracowni matematycznej w naszej szkole i skreślamy kolejny dom, który sprawdziliśmy.

Rano wyruszyliśmy na szlachetną misję znalezienia i pojmania Srebrnych Potworów. Skoro plan z kradzieżą się nie powiódł, a właściwie był to plan tylko jednorazowy, ponieważ dostawy drastycznie się kurczyły, musieliśmy wymyślić coś innego. Wciąż mamy w pamięci obfitość Srebra, tryskającego zza migotliwej skóry tamtej, niegdyś, dziewczyny.

Przemierzamy dalej dziarsko ulicę, uzbrojeni w noże kuchenne i jedną wiatrówkę, którą Aaron podwędził ojcu.

Wchodzimy do wielkiego domu. Nie wiem jakiego koloru był kiedyś, teraz zabarwiony jest wszechobecną żółcią, bądź pomarańczą. Stajemy w przestronnym hallu i zastygamy w ciszy.

Coś słyszymy. Jakiś szmer. Kroki. Wyraźne kroki! I po chwili…

Głos.

Są tutaj.

Przebiega nas dreszcz podniecenia.

Skradamy się na palcach do następnego pomieszczenia. Najpierw Max, potem ja, na końcu Aaron. Pierwszy z nas wychyla się zza futrynę drzwi i zagląda do pokoju. Patrzy przez chwilę w milczeniu, podczas gdy ja i Aaron niecierpliwie słuchamy odgłosów stamtąd dobiegających.

Po chwili Max odchodzi krok do tyłu i szepcze:

– Sam zobacz.

Idę za jgo poleceniem i zaglądam do pomieszczenia. Jest to pokój dziecięcy, półki są zawalone zabawkami i książeczkami. Na dywanie, dokładnie na środku siedzi dwójka dzieci mniej więcej w wieku przedszkolnym. Bawią się jakimś autkiem. Ich skóra ma srebrną poświatę. Są Srebrzakami.

Obracam się do kolegów i widzę, że wyciągnęli z kieszeni dwie szmatki i teraz nasączają je chloroformem. Odsuwam się, wyraźnie pamiętając ostrzeżenie pana Kirka, że Srebrzaki są niebezpieczne.

Aaron i Max zakradają się do pokoju z przygotowaną brutalną narkozą. Nie chcąc na to patrzeć odchodzę sprawdzić pozostałe pokoje. Za sobą słyszę krótkie odgłosy szamotaniny. Po chwili rozlegają się tryumfalne okrzyki moich przyjaciół. Oddycham z ulgą, przeklinając swoje tchórzostwo. Wiem, że chłopaki będą się ze mnie śmiać.

Kręcę na siebie głową i już mam wracać, kiedy coś przykuwa moją uwagę. Przechodzi mnie dreszcz strachu, gdy zauważam między kanapą a fotelem skuloną sylwetkę Srebrzaka – dziesięcioletniego chłopca. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, w których widzę…

… strach. Nie żądzę mordu.

Chłopiec przykłada palec do ust, tak jak wczoraj zrobił to pan Kirk. Przybiera błagalny wyraz twarzy.

Czy to pułapka? Nie… widzę jak chłopiec drży na całym ciele, boi się. Obejmuje swoje ciało ramionami, po policzku spływa krystalicznie czysta łza. To bardzo ludzkie odruchy.

– Ricky?! – Słyszę za sobą zadowolone krzyki chłopaków. – Co jest, przestraszyłeś się?!

Patrzę jeszcze chwilę na chłopca, on patrzy na mnie. Mam jego życie w swoich rękach.

– Nie, sprawdzałem pokoje! – odkrzykuję.

– I znalazłeś coś?!

Oto moment prawdy. Jak na arenie w starożytnym Rzymie – kciuk w górę, albo w dół oznacza życie lub śmierć.

– Nie, nic nie znalazłem! – odpowiadam, patrzę jeszcze moment na Srebrzaka i odchodzę szybko, bojąc się że popełniłem błąd i zostanę zaatakowany od tyłu. To jednak nie następuje, słyszę natomiast ciche niczym szmer liści „dziękuję”.

Wychodzimy z domu, niosąc uśpione małe Srebrzaki. Idziemy do skrzyżowania, nie oglądając się za siebie.

 

Dzień dziesiąty

 

Gdy obudziłem się rankiem, nie zastałem babci w domu. Nie wiem co się z nią stało, czekałem na nią do obiadu. Pochłonąłem dwie porcje Srebra i czułem się pełen sił.

Uznając, że babcia wyszła gdzieś na cały dzień, podejmuję decyzję, która może być brzemienna w skutkach, ponieważ prawdopodobnie oznacza moją śmierć.

Postanawiam wrócić do tamtego domu i zobaczyć jeszcze raz Srebrzaka, którego oszczędziłem. Jestem przekonany, że nie było w nim nic nieludzkiego. Wręcz przeciwnie. Był tylko przestraszonym dzieckiem.

Docieram na miejsce strasznie szybko, nie zdążyłem sobie przypomnieć najważniejszych momentów mojego życia, co chciałem uczynić tuż przed śmiercią.

Uchylam lekko drzwi i patrzę w głąb domu.

Cisza.

Wchodzę do środka i najpierw sprawdzam pokój, gdzie znaleźliśmy tamtą dwójkę. Pomieszczenie jest puste.

Znajduję Srebrzaka w tym samym miejscu co wczoraj. Siedzi skulony pomiędzy meblami, drży na całym ciele, jakby oczekiwał ciosu.

Ustawiam się bokiem, przygotowany na atak, chcę zająć jak najmniejszą przestrzeń.

– Rozumiesz co mówię? – pytam ostrożnie.

– Tak – słyszę nieśmiałą odpowiedź.

– Nie jesteś bezrozumną bestią? – pytam ze zdziwieniem.

– A ty? – odpowiada ironicznym pytaniem chłopiec. Nie łapię puenty.

– Myślałem, że wy wszyscy jesteście niebezpieczni. – stwierdzam i zaczynam się rozluźniać. Po chwili jednak myślę, że być może to taktyka Srebrzaka. Chce mnie uspokoić a potem zabić.

– Masz coś do jedzenia? – pyta chłopiec, powoli wstając z kucek i siadając na fotelu. Podciągnął do brzucha nogi, obejmując je ramionami i chowając połowę twarzy za kolanami.

– Nie, ale mogę ci coś przynieść. Jesz Srebro?

– Przecież srebra się nie je. – mówi, jakbym był najgłupszym człowiekiem na świcie. – Nie masz szynki, albo sera? Wczoraj skończyły mi się bułki.

Jestem zdziwiony tym zjawiskiem. Rozmawiamy jeszcze chwilę, chłopak mówi, że nazywa się Dylan, jego rodzice wyszli dwa dni temu, każąc mu ukrywać się przed nami – ludźmi, chociaż inaczej się o nas wyraża. Pod swoją opieką ma dwójkę młodszego rodzeństwa, o które się niepokoi. Nie chcę mu mówić, że wczoraj zostali przerobieni na dziesięć butelek Srebra.

– Muszę już iść – mówię do niego. – Ale wrócę jutro, przyniosę ci jakieś jedzenie.

– Dziękuję. – szepcze i szybko mnie przytula, po czym odbiega na drugi koniec pokoju. Jestem tak zaskoczony tym ruchem, że nie zdążam zrobić uniku, lub uciec. Poziom adrenaliny skacze mi powyżej normy, wiem, że byłem o krok od śmierci.

Wychodzę, będąc w szoku. Drogę do domu pokonuję biegiem.

Babcia wróciła już do domu, zdobywając kilka dodatkowych torebek Srebra.

 

Dzień jedenasty

 

Siedzę z Dylanem na ziemi i przyglądam się jak mały pochłania mielonkę i pasztet prosto z puszek. Nie mam dla niego nic więcej pożywnego, ponieważ już nie jada się normalnego jedzenia, tylko Srebro.

Daję mu paczkę lodów, które znalazłem w domu w zamrażalce. Wiem, że to niezdrowe i może go boleć brzuch, ale mam nadzieję, że przynajmniej się naje.

Czuję coraz większe wyrzuty sumienia z powodu tego co zrobiliśmy z rodzeństwem Dylana. Z tego co mówi chłopiec okazuje się, że byli tak samo cywilizowani jak on. Ale wciąż nie mam odwagi powiedzieć mu co się z nimi stało.

Wychodzę tuż przed zmierzchem, z trudem się z nim rozstaję. Boję się, że go znajdą mieszkańcy miasta. Zaczynam się zastanawiać nad sprowadzeniem go do swojego domu, pokazaniem ludziom, że nie wszystkie Srebrzaki są złe.

 

Dzień ostatni

 

Po raz drugi idę świadomie spotkać się z małym Srebrzakiem. Nie czuję już strachu w stosunku do niego. Raczej boję się o o niego.

Dla zasady czaję się przy domu chłopca, żeby nikt mnie nie zauważył i nie wykrył jego kryjówki. Wchodzę ostrożnie do środka i wołam go po imieniu. Nie słyszę odpowiedzi. Idę do pokoju, gdzie zazwyczaj siedzimy. W plecaku wesoło pobrzękują mi puszki i słoik dżemu.

Przeszukuję całą posiadłość, wołam go kilkakrotnie, ale nie ma po nim śladu. Siadam więc na kanapie i czekam jeszcze godzinę. Zaczyna we mnie narastać niepokój o chłopca.

Wstaję w końcu i ruszam z powrotem do centrum miasteczka.

Przechodzę przez jezdnię i kroczę dalej chodnikiem. Palcem wskazującym prawej dłoni sunę po barierce odgradzającej drogę od miejsca wydzielonego dla pieszych.

Nagle natrafiam na jakiś ostry element – prawdopodobnie źle obrobiona, odstająca śruba – i czuję pulsujący ból w opuszku. Spoglądam na niego i staję w miejscu oniemiały. Zamiast krwi, z ranki wypływa…

… Srebro.

O Boże. Och nie. Nie, niemożliwe.

Wszystko do mnie dociera. Srebro, Srebrzaki, my…

To nie było lekarstwo. Tak naprawdę wiem co to było. Znam tę substancję, ale teraz, gdy mam spaczone rozróżnianie kolorów, nie mogłem skojarzyć faktów.

Krew

Posilałem się krwią. Każde z nas to robiło.

Wampiry

A Srebrzaki to nie były potwory. To byli… niezarażeni ludzie.

Krwiopijcy

Przesuwam językiem po ostrych zębach, przerobionych do odpowiedniego rozrywania gardeł.

Ta wojna… Mieliśmy wyniszczyć siebie nawzajem.

Torebki ze Srebrem… to była krew sprowadzona z pobliskiego szpitala.

Gdy postrzelono kierowcę wszyscy od razu się na niego rzucili. Uświadamiam sobie, że zjedzono go tuż po śmierci.

Wszystkie te myśli przemykają mi w ułamku sekundy przez głowę. Wciąż wpatruję się w rosnącą kropelkę Srebra (KRWI) na moim placu.

Zauważam, że wszyscy przechodnie odwracają głowy w moim kierunku. Przerywają swoje czynności, zatrzymują się w pół kroku. I patrzą na mnie.

A potem z fanatyzmem idą w moją stronę. Widzę wśród nich Maxa. Aarona. Pana Kirka. Pana McCalla.

Moją babcię.

To był genialny pomysł, żeby wygrać każdą bitwę. Wrogowie po prostu unicestwią się nawzajem. Nie dlatego, że wirus im to każe. Tacy po prostu są ludzie. Są zwierzętami, które wyłączają wszelkie zahamowania, uczucia, byle dostać to czego pragnął. Nawet jeśli łączą ich więzy krwi, miłość, czy przyjaźń.

Tak jest wszędzie i tak było zawsze. Jeśli ktoś jest słaby w stadzie czy społeczeństwie, jest pożerany i deptany przez silniejszą resztę. Tak jak wilki zjadają współtowarzysza, jeśli jest ranny.

Moją słabością jest zraniony palec.

Nie opieram się, gdy babcia łapie mnie za rękę i zaczyna ssać moją ranę.

Nie uciekam gdy ręce Maxa obejmują mnie w ramionach, a Aaron chwyta za moją drugą dłoń. Czuję dotyk zębów na szyi i nadgarstkach.

Nie ma sensu krzyczeć i przeciwstawiać się. Prędzej czy później wszyscy tak skończymy. Wykorzystamy się nawzajem i zniszczymy. Niezależnie od śmiertelnego wirusa, katastrofy naturalnej, czy też wojny. To człowiek zabije człowieka, tak jak to robił przez wieki.

 

Patryk Żmudziak „Typ 0”

Koniec

Komentarze

Hej,

 

całkiem ciekawa historia, bardzo mi przypomina jeden z odcinków “Czarnego lustra” – “Ludzie przeciw ogniowi”. Generalnie mi się podoba.

Tekst z pewnością do wygładzenia pod kątem językowym.

 

Uwagi do tekstu

 

 

Pierwsza rzecz[+,] jakiej doświadczam zaraz po obudzeniu się[+,] to metaliczny posmak w ustach.

 

– “której”.

 

[…] rzęsy rzucają na policzki długie cienie, nadając głowom wygląd czaszek.

 

– ciekawy opis, podoba mi się :) Choć musialem poświęcić chwilę, żeby sobie to zwizualizować.

 

 

Ból zaczyna się po prawej stronie jabłka Adama, przechodzi w górę, zaraża tym oszołomieniem skórę policzka i kończy się w uchu.

 

Znów kręci mi się w głowie i bezwiednie przechylam się do przodu.

 

– dlaczego "znów", kiedy był pierwszy raz?

 

Próbując przemieścić się do przodu[­+,] o mały włos nie upadam, kosztuje mnie to wiele wysiłku.

 

Koszulka i spodenki przylegają mi do ciała dzięki lepkiemu potowi pokrywającemu moje ciało.

 

– powtórzenia.

 

Obracam się i widzę, że podszedł do mnie pan McCall, starszy pan, który mieszka w domu obok mojego.

 

– powtórzenia.

 

 – Wszystko jest jak w sepii[-.] – mruczę, nie wiedząc, czy staruszek wie co to „sepia”.

– bez kropki w zapisie dialogu.

 

Tuż przed moim nosem drzwi się rozwierają i staje w nich babcia.

 

– “otwierają”?

 

 – Jeśli to wojna, to wątpię żeby drzwi zatrzymały atak (-.) – zauważam rozsądnie.

 

Obserwuję jak ta bierze telefon i próbuje się dodzwonić do moich rodziców, najwyraźniej – bez powodzenia.

 

– ta i tamta ;) Nie pasuje mi to zdanie i składnia w nim leży :/ Może "obserwuję staruszkę"?

 

Odkłada aparat z niepokojem rosnącym na twarzy.

 

– może "wypisanym"? Niepokój raczej nie rośnie na twarzy ;)

 

 – Boli mnie gardło[-.] – odpowiadam.

Jej dłoń automatycznie wędruje do szyi i rozciera je.

 

– do czyjej szyi wędruje jej dłoń? Bo myślałem przes chwilę, że do szyi wnuczka. Dodatkowo "rozciera je" – niezrozumiałe, co jest rozcierane.

 

W porę zdążam przechylić się nad łóżkiem i zwrócić posiłek na ziemię.

 

– na podłogę, panele, dywan?

 

Srebrny płyn przemiesza się pod przezroczystą folią gdy naciska na powierzchnię.

 

– "naciskam".

 

Paru ludzi na pewno umarłowcześniej, jednak teraz jest to pierwszy raz kiedy zdarza się to publicznie. Jeden z chłopaków z mojej szkoły, Liceum nr 4, Curtis, nie wygląda dobrze już od paru godzin. Nagle przewraca się na korytarzu szkolnym i zaczyna krzyczeć, trzymając się na zmianę za brzuch i gardło.  

 

– do przemyślenia czas w tych zdaniach. IMO, dobrze byłoby: "zdarza się publicznie", potem "nie wyglądał dobrze już od paru godzin" i na koniec "zaczyna krzyczeć". Do zmiany czas, z teraźniejszego na przeszły, w środkowym zdaniu.

 

Po kilku minutach nieruchomieje, a oczy otwierają się szeroko, ślepo wpatrując się w sufit.

 

– "jego oczy"

 

 

Po kilku próbach stwierdziliśmy z babcią, że normalne jedzenie jest przez nasz organizm odrzucane, a ufając innym ludziom, tak dzieje się z każdym.

 

– "słuchając, co mówią inni".

 

Wypytuję się ludzi czy coś o nich słyszeli, ci jednak nic nie wiedzą.

 

– "Wypytuję ludzi czy czegoś o nich nie słyszeli, nikt jednak niczego nie wie."

 

– Cholerne hieny – mruczę w duchu na ślad pana McCalla.

 

– na ślad?

 

Skina głową w kierunku pana Kirka, który rozmawia gorączkowo z kierowcą.

 

– skinów zostaw w spokoju ;) "Kiwa".

 

[…] jakby nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego[+,] co zrobiła.

 

[…] zza migotliwej skóry tamtej, niegdyś, dziewczyny.

 

– może: "tamtej istoty, którą niegsyś braliśmy za normalną dziewczynę".

 

Czuję coraz większe wyrzuty sumienia z powodu tego[+,] co zrobiliśmy z rodzeństwem Dylana.

 

Po raz drugi idę świadomie spotkać się z małym Srebrzakiem.

 

– a nie po raz trzeci?

 

Che mi sento di morir

Hej! 

 

Bardzo dziękuję za wszystkie poprawki i sugestię. Poprawiłem błędy w wersji jaką mam na komputerze. Zauważyłem te gafy dopiero, gdy je przybliżyłeś, widzę, że pomimo starań, wkrada się mnóstwo zabawnych naleciałości z mojej gwary! Postaram się na nich skupić następnym razem. 

 

Co do podobieństwa do Czarnego Lustra – nie widziałem serialu, ale po twoim komentarzu postaram się nadrobić. 

 

Oprócz licznych błędów, czy coś jeszcze się nasuwa na myśl? Chciałem, żeby opowiadanie było wciągające, zaskakujące, z jakąś myślą końcową. Mam nadzieję, że nie wyszedł banał. 

 

Dzięki za wszystko! 

Dla mnie nie było zaskoczenia, bo nasunął mi się właśnie ten odcinek “Black mirror”. Poza tym, tutaj na portalu raczej takie końcówki są na porządku dziennym, zaskoczeniem byłoby, paradoksalnie, gdyby się okazało, że pijący srebro ludzie są normalni ;)

Jeżeli chodzi o gwarę, może nie trzeba z nią walczyć, tylko zaadaptować do tekstu. Dlaczego wydarzenia nie miałyby się dziać na Śląsku, a nie w odległych Stanach? Poza tym, tutaj to chyba z połowa portalu to ludzie ze Śląska ;)

Opowiadanie jest wciągające, dobrze napisane, nie czułem nudy, kiedy czytałem. Plus za to :)

Podoba mi się motyw ze skaleczeniem, podoba mi się narracja i użycie czasu teraźniejszego. Generalnie sprawnie piszesz, płynnie. Tylko te błędy, no nic trzeba czytać po kilka razy i można też dać do betowania, to Ci bety Twój tekst przeorają :)

 

Kilka zgrzytów fabularnych:

– kto przywoził srebro i w jaki sposób je pozyskiwał? Mało to jest wyjaśnione,

– wydaje się, że w takiej sytuacji byłaby jakaś interwencja rządu, coś by mówili w wiadomościach, może jakiś kordon sanitarny, wojsko, a tutaj nic,

– dziewczyna, która strzela do kierowcy ciężarówki pojawia się znikąd, nie wiadomo w ogóle po co wyszła i dlaczego zaczęła strzelać; jej pojawienie się jest swoistym przełomem dla historii, więc powinno być lepiej umotywowane, IMO.

Che mi sento di morir

Zdawało mi się, Paksiku, że o postaciach z opisaną przez Ciebie przypadłością powiedziano już tyle, że trudno byłoby pokazać je w sposób, który nie powielałby stereotypów. A jednak Twoje opowiadanie, oparte na niezłym pomyśle, okazało się tyleż ciekawe, co zaskakujące, a jego lektura mogłaby być przyjemnością. Mogłaby, bo część tej przyjemności odebrało mi wykonanie pozostawiające, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia.

Szkoda, że poprawiając tekst u siebie, opowiadanie zamieszczone tutaj pozostawiłeś z wszystkimi błędami i usterkami, które wskazał BasementKey, skutkiem czego nie mogło być mowy o płynnym czytaniu, bo ciągle się potykałam o jakieś niedoskonałości. Paksiku, popraw tekst, aby kolejni czytelnicy nie mieli już powodów do narzekania.

 

pod sobą mam twar­dą zie­mię ob­ro­śnię­tą trawą. ―> Raczej: …pod sobą mam twar­dą zie­mię po­ro­śnię­tą trawą.

 

Nie­licz­ni pró­bu­ją po­stą­pić parę chwiej­nych kro­ków wprzód. ―> Nie­licz­ni pró­bu­ją po­stą­pić parę chwiej­nych kro­ków w przód/ przed siebie.

Za SJP PWN: wprzód «najpierw, uprzednio»

 

sta­wiam pierw­szy krok, czu­jąc się jak­bym prze­ska­ki­wał ka­nion. Gdy osią­gam pierw­szy suk­ces… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Od­dy­cham z ulgą, gdy czuję, że kon­tro­la nad cia­łem za­czy­na do mnie po­wra­cać. ―> Czy kontrola może powracać, czy raczej: Od­dy­cham z ulgą, gdy czuję, że odzyskuję kon­tro­lę nad cia­łem.

 

– Wszyst­ko jest jak w sepii. – mru­czę… ―> – Wszyst­ko jest jak w sepii – mru­czę

Zbędna kropka po wypowiedzi. Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: – https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

To woj­sko, myślę. ―> A może: To woj­sko – myślę.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

wzru­szam ra­mio­na­mi, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się swo­je­mu ra­mie­niu. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

sia­dam do stołu, za­kła­da­jąc ręce na bla­cie. ―> Czy siadając jednocześnie kładł ręce na stole?

Proponuję: …sia­dam do stołu ­i kła­dę ręce na bla­cie.

 

Jej dłoń au­to­ma­tycz­nie wę­dru­je do szyi i roz­cie­ra je. ―> Piszesz o szyi, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: Jej dłoń au­to­ma­tycz­nie wę­dru­je do szyi i roz­cie­ra .

 

W porę zdą­żam prze­chy­lić się nad łóż­kiem i zwró­cić po­si­łek na zie­mię. ―> W porę zdą­żam prze­chy­lić się nad łóż­kiem i zwró­cić po­si­łek na podłogę.

Chyba nie mieli w mieszkaniu klepiska.

 

po­ło­wa ciała sztyw­no wisi nad zie­mią… ―> Obawiam się, że człowiek rzygający i rzyganiem zmordowany, nie byłby w stanie utrzymać ciała w sztywności i w poziomie.

Proponuję: …po­ło­wa ciała wisi nad podłogą

 

ale minie kilka dni, gdy otrzy­ma­my pomoc. ―> …ale minie kilka dni, nim otrzy­ma­my pomoc.

 

spa­łem może z pół­to­ra go­dzi­ny. ―> Godzina jest rodzaju żeńskiego, więc: …spa­łem może z pół­to­rej go­dzi­ny.

 

scho­dzę po scho­dach na dół. ―> Masło maślane – czy można schodzić na górę?

 

O trze­ciej po­po­łu­dniu… ―> O trze­ciej po ­po­łu­dniu

 

Cię­ża­rów­ka szyb­ko wy­peł­nia się nie­waż­ny­mi już pie­niędz­mi, za­stę­pu­jąc opa­ko­wa­nia Sre­brem. ―> Czy dobrze rozumiem, że ciężarówka zastępuje opakowania ze Srebrem?

A może miało być: Cię­ża­rów­ka szyb­ko wy­peł­nia się nie­waż­ny­mi już pie­niędz­mi, za­stę­pu­jącymi opa­ko­wa­nia ze Sre­brem.

 

Gdy wy­mie­nio­no wszyst­ko, pan Kirk zgod­nie pod­pa­la kupę szma­lu. ―> Zgodnie z czym podpala?

 

– Cho­ler­ne hieny – mru­czę w duchu na ślad pana McCal­la. ―> Pewnie miało być: – Cho­ler­ne hieny – mru­czę w duchu, naśladując pana McCal­la.

 

pa­ku­ję czte­ry to­reb­ki Sre­bra za poły kurt­ki. ―> Pewnie miało być: …pa­ku­ję czte­ry to­reb­ki Sre­bra za pazuchę kurt­ki.

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu» zanadrze daw. «miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi»

 

Od­rzu­ca go w obok i męż­czy­zna upada na boku. ―> Brzmi to fatalnie.

Może wystarczy: Od­rzu­ca go w bok i męż­czy­zna upada.

 

Stoi tam młoda dziew­czy­na… ―> Masło maślane – dziewczyna jest młoda z definicji.

 

Znam ją ze szko­ły za cza­sów nor­mal­no­ści. ―> Znam ją ze szko­ły z cza­sów nor­mal­no­ści.

 

nie z po­wo­du okru­cień­stwa jaka na­sta­ło. ―> …nie z po­wo­du okru­cień­stwa, jakie się stało.

 

Wcho­dzi­my ostroż­nie z Maxem i jesz­cze jed­nym chło­pa­kiem – Aaro­nem to jed­ne­go z opusz­czo­nych domów… ―> Literówka.

 

Pierw­szy z nas wy­chy­la się zza fu­try­nę drzwi… ―> Pierw­szy z nas wy­chy­la się zza fu­try­ny drzwi… Lub: Pierw­szy z nas wy­chy­la się za fu­try­nę drzwi

 

Idę za jgo po­le­ce­niem… ―> Literówka.

 

Za sobą sły­szę krót­kie od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny. ―> Raczej: Za sobą sły­szę od­gło­sy krótkiej sza­mo­ta­ni­ny.

 

Kręcę na sie­bie głową… ―> Co to znaczy: kręcić głową na siebie?

 

… strach. Nie żądzę mordu. ―> strach? Nie, żądzę mordu.

Zbędna spacja po wielokropku.

 

mówi, jak­bym był naj­głup­szym czło­wie­kiem na świ­cie. ―> Literówka.

 

chło­pak mówi, że na­zy­wa się Dylan… ―> …chło­pak mówi, że ma na imię Dylan

 

Sie­dzę z Dy­la­nem na ziemi i przy­glą­dam się… ―> Sie­dzę z Dy­la­nem na podłodze i przy­glą­dam się

 

Ra­czej boję się o o niego. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

czuję pul­su­ją­cy ból w opusz­ku. Spo­glą­dam na niego i staję… ―> Opuszka jest rodzaju żeńskiego, więc: …czuję pul­su­ją­cy ból w opusz­ce. Spo­glą­dam na nią i staję

 

… Sre­bro. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

Wciąż wpa­tru­ję się w ro­sną­cą kro­pel­kę Sre­bra (KRWI) na moim placu. ―> Literówka.

 

wy­łą­cza­ją wszel­kie za­ha­mo­wa­nia, uczu­cia, byle do­stać to czego pra­gnął. ―> Literówka.

 

Nie ucie­kam gdy ręce Maxa obej­mu­ją mnie w ra­mio­nach… ―> Nie ucie­kam gdy ręce Maxa obej­mu­ją mi ramiona

 

a Aaron chwy­ta za moją drugą dłoń. ―> …a Aaron chwy­ta moją drugą dłoń. Lub: …a Aaron chwy­ta mnie za drugą dłoń.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

paksik, radziłabym ci nie poprawiać tylko własnej wersji w wordzie, ale również tę tutaj, żeby następnym czytaczom lepiej się czytało i mogli bardziej skupić się wtedy na fabule ;) Poza tym dzięki temu łatwiej innym wyłapywać błędy. 

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Jest ciekawy pomysł na podanie wampirów, ale został skrzywdzony wykonaniem.

Szkoda, że nie poprawiłeś błędów w tej wersji.

który informuje o niezidentyfikowanym przelocie samolotów nad naszym i trzema sąsiednimi stanami.

Czy mogą być niezidentyfikowane przeloty?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka