- Opowiadanie: BrunoSiak - Olbrzym powieść (11 oraz 12/37)

Olbrzym powieść (11 oraz 12/37)

Powieść Olbrzym jest ukończona i poprawiona. Liczy 37 rozdziałów. Będę publikował po jednym / albo dwa co kilka dni. Chętni mogą ściągnąć całość na www.olbrzym.com.pl, chociaż wolałbym Wasze opinie rozdział po rozdziale.

To postapo militarno-dystopijne.  Pierwsze rozdziały budują w raczej świat i postacie, od połowy jest bardziej militarnie i społecznie. Powieść jest napisana, żeby bawić, głównie akcją, ale kilka pytań ciekawych moim zdaniem zostało zadanych. 

Zależy mi na waszej opinii zarówno w zakresie fabuły jak i logiki świata, który przedstawiłem. Wytykanie błędów gramatycznych, interpunkcyjnych oczywiście mile widziane. 

Oceny

Olbrzym powieść (11 oraz 12/37)

Anna odłożyła płaski, ostry kamień na stół i usiadła na łóżku. Otarła pot z czoła. Grzyb trzymał się skały jak smoła. Trudno było go zeskrobać. Zaczęła rozcierać czerwoną pręgę na prawym śródręczu. W powietrzu unosił się gęsty, pikantny pył, bo nacinany owocnik tryskał sporami jak nadepnięta purchawka.

Na podłodze leżały czarne strużyny. Pomyślała, że przed położeniem się do łóżka będzie musiała wynieść je na obwodowiec albo zostawić w którejś z niezamieszkałych wnęk.

Do niedawna grzyb jej nie przeszkadzał, ale teraz to się zmieniło. Może dlatego, że widziała wnękę Doroty? Tam wszystko było czyste i równe – książki, ubrania, sufit, ściany i podłoga. Ściany były nawet wybielone. Wnęka nie była większa od tej Anny, ale tamtą można było nazwać domem. Czy właśnie o to chodziło? Czy chciała mieć znowu dom?

– Młotek – zamarzyła przenosząc wzrok znowu na ścianę. – Zwykły młotek, by wystarczył. Byłoby lżej. Młotek, dłuto i czas.

Uśmiechnęła się. Praca była ciężka, ale szła do przodu. Szara skała wyglądała lepiej niż grzyb. Tylko ten młotek. Młotka nie było nawet w katalogu.

– A czy więźniom kiedyś też dawali dłuto i młotek, gdy o nie poprosili? – odpowiedziała Dorota, gdy Anna o to zapytała.

Nawet gdyby Anna mogła go kupić i tak by tego nie zrobiła. Cena młotka, jak i ceny wszystkiego w katalogu, były bardzo wysokie, a ona potrzebowała punktów na swoje „małe marzenie”. Tak nazywała to Dorota – „małe marzenie”. Według niej to była celowa polityka Białych: chcieli, by ludzie gonili za ''małymi marzeniami'', nie myśleli o rzeczach naprawdę ważnych i dlatego wszystko w modułach poza jedzeniem było tak potwornie drogie.

Anna zebrała 1040 punktów. Policzyła, że za jeden punkt musiała przenieść ponad tonę skały. Miała coraz więcej z każdym tygodniem, ale to wciąż było za mało. Dorota była u Ruska i dowiedziała się, że odtwarzacze plików kosztują u niego od dwóch do trzech tysięcy w zależności od pojemności i baterii. Słuchawki po trzysta. Naładowanie za 50. Sam sprzęt kosztował więc minimum 2350 punktów, a Anna nie miała nawet połowy. Ale były też dobre wiadomości. Rusek posiadał niewiarygodnie długą listę audiobooków. Niewyczerpalne źródło nowych światów – ponad sto tysięcy tytułów. Większość była czytana automatem, ale i tak lista była zaskakująco długa. Gdy Jemajher zapytała skąd ma tak wiele nagrań Rusek się uśmiechnął.

– Po co ci to wiedzieć? Może sam lubię? – mruknął.

Dorota wzruszyła ramionami, ale i tak jej potem powiedział, że większość miał bezpośrednio z serwerów Bookigla. Jemajher nie wiedziała, co to Bookigl, ale nie chciała go pytać. Po co jej to było? Zresztą nie lubiła tego typa i jego wścibskiego synalka.

Anna spojrzała na ścianę wnęki. Była oskrobana dopiero w połowie. Plan na dzisiaj nie został wykonany. Chwyciła kamień ze stołu, ale po chwili opuściła rękę. Była zmęczona po całodziennej pracy. Nie była w stanie nawet myśleć. Jej umysł często przylepiał się do jakiejś myśli i obracał ją bezproduktywnie jak zepsuta maszyna. Opadła na pryczę.

Czy była głupia? Coraz częściej się nad tym zastanawiała. Czasami nie rozumiała słów, które mówiła Jemajher i potem musiała iść do biblioteki, by znaleźć ich znaczenie w encyklopediach lub słownikach. Wstydziła się zapytać.

Dorota opowiadała najczęściej o Olbrzymie i modułach, ale często zbaczała na tematy związane z historią i naukami technicznymi. Anna nigdy nie zatrzymywała jej nawet pytaniem. Czasami więcej rozumiała poprzez język ciała niż poprzez słowa, ale i tak lubiła słuchać Jemajher.

Z odrętwienia wytrąciło ją pukanie do drzwi. Tylko jedna osoba tak pukała. Anna poderwała się z łóżka, odciągnęła skobel i otworzyła rozklekotane, drewniane drzwi. Dorota wskoczyła do środka jakby podłoga na korytarzu paliła w stopy. Uścisnęły się, a potem Jemajher zasłoniła nos rękawem i zaczęła kaszleć.

– Boże, otwórz te drzwi dziewczyno, bo ci się płuca zagrzybią. Gęsto tu jak w saunie.

– Sauna – powtórzyła Anna w myślach. Kolejne słowo do sprawdzenia w słowniku. Potem pchnęła drzwi i zostawiła je otwarte na oścież.

– Uuu, porządki jakieś – stwierdziła Jemajher zdrapując paznokciem strzępek grzybni ze ściany. – Cały chcesz zerwać? Trzeba było powiedzieć, bym ci pomogła. Dobra, jutro przychodzę i może uda mi się wynieść jakieś narzędzia z roboty. Ty to skrobałaś bidulo tym dziadostwem? – Wskazała na kamień na stole.

Anna wzruszyła ramionami.

– Jak jakiś kurwa jaskiniowiec pięćdziesiąt tysięcy lat temu, co? – Dorota podniosła na chwilę kamień ze stołu. – Dziewczyno. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Mamy noże, dłuta, no takie cuda – powiedziała. – Ale czekaj, tutaj to by najlepiej się sprawdziła taka druciana szczota… Taka wiesz… Taka mrrrhhh! – mruknęła i zacisnęła pięść.

Anna parsknęła śmiechem. Po chwili dołączyła do niej Dorota, która zrozumiała komiczny potencjał swoich słów. Śmiały się razem. Potem Jemajher pchnęła Annę na łóżko. Ta usiadła zaskoczona, ale zaraz chciała wstać. Jemajher powstrzymała ją ruchem dłoni.

– Siedź i słuchaj. Nie po to przyszłam, by o drucianych szczotach gadać. Mam nocną zmianę, więc nie mogę długo u ciebie siedzieć. Właśnie odebrałam to od krawcowej i nie mogłam się doczekać, żeby ci dać. Potem powiem ci gdzie mieszka, bo szyje tanio i dobrze. Tamtaradam! – Dorota wyciągnęła z rękawa okrągły kawałek sztywnego materiału i uroczyście złożyła go na kolanach Anny.

– Co to? – Anna uniosła starannie obszyte kółko do oczu. Na brązowym tle czarną nicią wyszyty był ptak z czerwonymi ślepiami.

– To kruk, umówmy się – powiedziała Dorota nachylając się nad Anną. Mówiłaś, że nie lubisz krzykliwych łat, więc ta jest naprawdę w takim „jestem-ale-mnie-nie-ma" stylu. Elegancka. To naprawdę dobry kawałek łaty. Nadaje się na prawe ramię. Chciałam żebyś już ją miała. Zastanów się przez noc gdzie chcesz ją nosić. Jak przyjdę ze zmiany to ją przyszyjemy. U mnie, dobra?

– No dobra, ale dlaczego? – zapytała Anna.

– Tutaj wszyscy młodzi noszą łaty, nie zauważyłaś? Jak nie masz łaty to jest wtedy dziwne, a ty przecież nie chcesz się wyróżniać co?

– No nie – powiedziała Anna miętoląc czerwonookiego kruka w dłoni.

– A poza tym, to nagroda za pierwsze podciągnięcie. To jest naprawdę coś. Pierwszy poziom siły – Dorota uniosła brwi i zatrzymała je. – Ale pamiętaj o treningach. Whooooa! Noś z dumą – Dorota zaprezentowała zaciśniętą pięść, wyskoczyła na korytarz i trzasnęła drzwiami.

 

*

 

– Około stu pięćdziesięciu tysięcy – odpowiedziała Jemajher. Była trochę zdyszana, bo szły szybkim krokiem już ponad pół godziny. – Plus, minus pięćdziesiąt tysięcy.

-Tak dużo? – Anna pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Na dole w Kompleksie to dokładnie nie wiem, niektórzy mówią, że jest ich tysiąc, inni że tyle co nas, ale ja myślę, że tak teraz z dziesięć tysięcy. Tak. Ich jest dużo.

Szły jednym z bocznych korytarzy modułów. Był oświetlony i wygodniejszy niż obwodowy, ale mniej uczęszczany. Były daleko od Grzybni, w module dwudziestym siódmym i zmierzały w stronę dwudziestego ósmego.

– Wiem na pewno, że na krótko przed epidemią w Kompleksie pracowało jakieś tysiąc naukowców i inżynierów – kontynuowała Dorota. – To oficjalne liczby, więc trzeba je podwoić lub potroić. W końcu to była baza wojskowa, więc raczej jest tutaj wszystkiego więcej niż mówiło się oficjalnie – ludzi, sprzętu, no wszystkiego. Do tego dwa tysiące żołnierzy i mamy pięć tysięcy. Olbrzym to była słynna sprawa swego czasu. Wielu jednak przybyło, wielu zginęło. Myślę jednak, że takie są obecnie liczby. I ta grupa naukowców, inżynierów, techników i wojskowych rządzi. My nazywamy ich Białymi, a oni nas nazywają Czernią. Tak to wygląda.

– Czernią… – powtórzyła Anna na głos i dodała je do listy słów, które musiała sprawdzić w słowniku.

– Dokładnie – pokiwała głową Jemajher. – To słowo dobrze oddaje naszą rolę tutaj.

Minęło je dwóch mężczyzn. Anna nie potrafiła zrozumieć ani słowa z ich rozmowy. W tym module nie rozumiała nikogo z przechodniów. Na początku myślała, że mówią niewyraźnie lub slangiem, ale w końcu uznała, że to musi być jakiś inny język. Zdziwiło ją to, bo ludzie nie wyglądali jakoś inaczej. Nagle odbiła w bok, by przepuścić trzech porządkowych idących szybkim krokiem, ale i tak jeden potrącił ją tak mocno, że niemal upadła.

– Nie schodź im z drogi następnym razem – powiedziała Dorota oglądając się wrogo za mężczyznami i spluwając pod nogi. – I tak mają tu ludzi za nic! – krzyknęła za nimi, ale żaden się nie odwrócił, więc znowu spojrzała na Annę. – Pomiatają nami, bo dano im trochę władzy, piździelce. Dobra, teraz ty idź przy ścianie. Ja będę szła środkiem. Pokaże ci jak tu się chodzi.

Zamieniły się miejscami. Anna miała teraz po prawej pokrytą lepkim brudem skalną ścianę. Przez długą chwilę szły w milczeniu. Dorota miała zaciśnięte usta jakby myślała o czymś nieprzyjemnym.

– Tutaj mówią w jakimś innym języku – zauważyła Anna, gdy minęła ich kolejna grupa rozmawiających mężczyzn. Zapytała głównie po to, by Dorota się rozchmurzyła. Udało się. Oczy Doroty rozbłysły.

– Tak. To niemiecki. Te dwa moduły blisko Browaru wszyscy nazywają Fatherland. Na początku Niemcy byli rozproszeni tu i tam, ale różnymi sposobami udało im się tu zebrać w kupę. Nie stwarzają jednak Białym problemów i są lojalni, więc nikt im nie robi tu trudności. Nie chcą na zewnątrz, chociaż nie mają tutaj wiele lepiej od reszty. Po prostu Niemcy nie sprzeciwiają się władzy. Tak mi mówił często ojciec – Niemcy nie sprzeciwiają się władzy. Alex Hauer, ten który ci pożyczył kombinezon, to jeden z nielicznych, którzy myślą podobnie jak my i chce się stąd wydostać.

Anna spojrzała na szary kombinezon technika, w który była ubrana. Za duży, ale to było normą w modułach. Nikt nie szył kombinezonów na miarę i nie każdy chciał wydawać punkty na przeróbki. Oprócz kombinezonu Hauer oddał jej również swój blaszany identyfikator. Dorota uznała, że to wystarczy, by dostać się do Huty. Najważniejszy był identyfikator. Był bez zdjęcia, a słowo „Alex” było imieniem zarówno męskim i damskim.

– Biali nie chcą żeby tam w Hucie kręcili się zwykli modułowcy – tłumaczyła. – Kontrola jest w miarę dokładna. Tylko pracownicy. To nie chodzi tylko o Hutę. Obok jest przecież kombinat chemiczny, warsztaty szwalnicze i wiele mniejszych zakładów, a do tego wszystkiego prowadzi tylko przesmyk browarny. Myślę, że niedługo te moduły odetną od reszty jak tylko zostaną ukończone hale nowego kombinatu chemicznego. Zbudują kolejny Łącznik i wywalą do innych modułów tych, którzy tam jeszcze mieszkają. Już teraz jest tam większy posterunek porządkowych niż w każdym innym module mieszkalnym. Kilka razy większy. Za dużo zainwestowali w te maszyny, by to zostawić na pastwę Czerni jak zrobi się gorąco.

Skręciły w korytarz krzyżowy. Anna czuła się niepewnie w intensywnym, niebieskawym świetle. Skóra dziwnie swędziała. Mięśnie napinały się przygotowując ciało do ucieczki.

Znów musiały się zatrzymać. Środkiem korytarza, po wciśniętych w skale szynach, toczył się ze zgrzytem pękaty wózek. Jeden z mężczyzn ciągnął go za dyszel, a drugi pchał. Obaj mieli czerwone twarze. Co chwilę zatrzymywali się, kaszleli ciężko i spluwali na ziemię. W modułach nazywano te wózki krowami. Anna widziała je często. To takie wózki dowoziły substrat z latryn do biogazowni, a potem nawóz z biogazowni na farmy.

Przylgnęły plecami do wilgotnej ściany żeby przepuścić szambiarzy. Anna wyczuła, że ściana jest nienaturalnie gładka. Wózek minął je powoli zostawiając za sobą smród fekaliów. Kiedy przejechał odwróciła się i przyjrzała się dokładnie skale. Była gładka jak lustro, ale widać było na niej litery. We wgłębienia wcisnął się tłusty brud zasłaniając całe zadania, więc niewiele mogła odczytać.

– To mojżeszówki – Jemajher pochyliła się na chwilę nad uchem Anny. – Dziwne. Nie sądziłam, że jeszcze gdzieś są. Rozbijanie ich było swego czasu główną zabawą bandziaków. Nieźle. Popatrz. Tutaj można jeszcze odczytać całe zdania. O na przykład to! – wskazała palcem. – "Służba w oddziałach pomocniczych wynagradzana jest trzykrotnością stawki robotniczej… Bla, bla, bla … również dodatkiem kwarantaryjnym… Bla, bla, bla … Posiada możliwość przeniesienia ładunku o kubaturze…" Kto tak pisze?! – krzyknęła. – Jakby wcześniej dwa lata Tołstoja czytał albo jakieś inne średniowiecze. Kto z tych biednych chłopaków to zrozumiał? Brakuje tylko “albowiem” i “zaprawdę powiadam” i takiego tam podobnego gówna – Dorota wodziła palcem po umazanej oleistym brudem ścianie. Mamrotała przy tym pod nosem i parskała krótkimi kichnięciami śmiechu.

– Co to jest mojżeszówka ? – zapytała Anna. Zdecydowała się wyjątkowo zerwać ze zwyczajem nie zadawania pytań. Wydawało się, że to sprawa “specyficzna dla modułów” i o to nie wstydziła się pytać.

Dorota oderwała wzrok od brudnych liter i spojrzała na Annę. – No tak, to sprawa specyficzna dla modułów – powiedziała. – Słuchaj, na początku, zanim zainstalowali szczekaczki komunikacja między modułami, a Kompleksem odbywała się poprzez papiery przyczepiane na ścianach. Modułowcy nazywali je plakatami. Ale plakaty były zdzierane, bo można nimi było wyłożyć buty, napisać coś lub narysować, no wiesz modułowcy znajdowali dla tego papieru lepsze zastosowanie i nie pozwalali mu tak bezsensownie wisieć na skale. Niektórzy dotąd nie przyzwyczaili się do mycia wiesz tego… w szalecie – Dorota wskazała palcem swój tyłek. – Tylko rozmazują to wszystko papierem, ugh – Jemajher wykrzywiła usta i wystawiła język jakby miała zaraz zwymiotować. – A tak przy okazji wiesz, że jak Europejczycy zobaczyli papier toaletowy u Chińczyków to nie zauważyli, że on służył do osuszania umytego już tyłka, a nie rozcierania gówna po skórze. I przywlekli ze sobą ten barbarzyński zwyczaj tutaj. No, ale dobra. Wystarczy tej historii. Zresztą nie wiem czy to prawda, czy może chińska propaganda, kto ich tam wie. Nigdy się nie dowiemy chyba… Ale o mojżeszówce przecież mówiłam, tak… – machnęła ręką przy swojej twarzy jakby odpędzała dokuczliwą muchę. – Powiem ci wszystko, ale chodźmy, bo nie ma czasu – Dorota pociągnęła Annę za rękę. Poszły dalej korytarzem krzyżowym.

– Plakaty zlikwidowano, bo znikały w chwili, gdy spuścili je z oczu porządkowi. Tamci na górze papieru mieli dużo, sami go produkowali, ale nie chcieli, by tutaj znikał. Papier jest niebezpieczny, wiesz, nawet zadrukowany. Na takim papierze też można przecież pisać. Więc potem wymyślili, że będą szlifować ściany i laserem wypalać ogłoszenia. Wyobrażasz to sobie? Ludziom butów odmawiali, butów rozumiesz, mięsa wtedy w porcji wcale nie było, a sami laserem wypalali tu ściany. No i robili to do momentu instalacji krzykaczek. Odtąd wszystko ogłaszają krzykaczkami – wskazała ręką na głośnik zawieszony na ich głowami. Szły znowu przez chwilę w milczeniu. – No a wiesz mojżeszówka to od Mojżesza, takiego Żyda, co mu Bóg niby dał dziesięć zasad dla Żydów wypalonych w kamieniu. Nie wiem czy ty z Biblią zapoznana. Tam o nim piszą.

– Nie, nie czytałam – potwierdziła Anna. – A o co chodziło z tym dodatkiem kwarantanijnym? Tam na mojżeszówce ktoś napisał…

– Tak, tak… To miało zachęcić chłopaków do podpisania kontraktu na mrówę. To takie dodatkowe punkty za to, że musieli siedzieć w odosobnieniu kilka dni po przyjściu. Teraz ciągle to słychać przez krzykaczki tylko teraz mówią o punktach, niepowtarzalnej okazji i kilogramie na własność. Teraz punkty się nie liczą. Teraz to głównie ten kilogram. Zawsze potrzebują mrów.

– Mrówy wszystko tu przynoszą, tak?

– Tak. Biali nazywają to teraz personelem pomocniczym czy może transportowym personelem pomocniczym, no jakoś tak – Dorota przerwała na chwilę, po czym potrząsnęła głową – nie, nie przed miesiącem nazwali to oddziałami wsparcia. Tak żeby dumniej brzmiało, ale to są po prostu tragarze, rozumiesz, tragarze. Te chłopaki podpisują trzyletni kontrakt, który zmusza ich do podjęcia jednej misji zaopatrzeniowej w miesiącu. W praktyce wychodzą każdego miesiąca, czyli razem trzydzieści sześć razy. Cały kontrakt przeżywa połowa mrów – reszta umiera lub zostaje zarażona, co można zrównać ze śmiercią. Z reguły przeżywają ci, co zostali ranni i dzięki temu udało im się wywinąć od kilku misji.

– Aż połowa umiera?

– Tak no i wiesz co? Chętnych nigdy nie brakuje. Wiesz, to w większości młodziaki, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Dają im broń, uczą trochę strzelać i chłopaki myślą, że poradzą sobie na powierzchni. Każdy myśli, że akurat jemu się poszczęści. No i od niedawna puszczają ich z żołnierzem zwiadu i to nieco zwiększyło ich szanse.

Anna pokiwała głową.

– Ale ja tam tym chłopakom się nie dziwię – ciągnęła Dorota – chcą zobaczyć trochę świata, poczuć jak to jest tam na powierzchni, ale wiesz co ich naprawdę kręci?

Anna pokręciła przecząco głową. Zauważyła, że Dorocie zaiskrzyły oczy. Przyspieszyła kroku do tego stopnia, że Anna ledwo za nią nadążała.

– Sakwa ich kręci. Mówiłam ci już sakwa, kilogram, fanty.

– Sakwa?

– Tak, sakwa, to takie stare słowo. Sakwy dostaje każda mrówa. To taki worek. Co do niego wejdzie mrówa może przynieść z misji dla siebie. Wszystko co wejdzie, ale nie więcej niż kilogram. Oczywiście musi też przynieść odpowiednią ilość ładunku w zależności od wzrostu i wagi, ale minimum 40 kilogramów. Mają jednak prawo do wypełnienia sakwy.

-Wszystko mogą zabrać? – zapytała Anna.

– Niby nie ma fantów zakazanych, ale wszyscy wiedzą, co zabrać można, a czego nie można. Z doświadczenia wiedzą. Nikt tego nie mówi, to się okazuje podczas przeszukań na komisji. Nie muszą się tłumaczyć. Broni nie można, narkotyków – nie, dysków z danymi – nie, no bo nigdy nie wiadomo co na nich jest. Zabierają też wszystkie ubrania. Niby dlatego, że w ubraniach mogą być insekty, ale tak naprawdę dlatego, że mamy być tacy sami. Nikt tu nie może sobie paradować w dżinsach i skórzanych kurtkach. Czerń ma być czernią i tyle. Nikt nie ma się wyróżniać poza kolorem kombinezonu. To kwestia doktryny.

– A łaty? Przecież łaty są – zapytała Anna. – Dzięki nim niektórzy się wyróżniają.

– Łaty to wyjątek z dwóch powodów. Po pierwsze to element upuszczania pary, bezpiecznik taki, wytworzenia iluzji pewnej kontroli nad życiem. Tak samo jak wóda, prostytucja, loteria i walki w Wannie. To elementy systemu. Oczywiście łaty sami nie wymyślili, na początku z nimi walczyli, ale potem doszli do wniosku, że się nie opłaca. Reagują tylko jak ktoś przesadzi. W oficjalnym kilogramie mrówy przenoszą tylko pewniaki jak odtwarzacze muzyki albo video, softskriny, sprzęt do gier video, nośniki z muzyką i filmami – komedie i pornografia przechodzą prawie zawsze. Wiesz co to oznacza mieć tutaj muzykę? To jest jak sprzęt z innego świata, jak podróż w czasie. To samo z grami video. Niektórzy tylko o tym marzą i dlatego podpisują kontrakt. Wszyscy wiedzą, że trzeba służyć trzy lata i wyjść na zewnątrz kilkadziesiąt razy, a kary za dezercję to banicja z gołymi rękami, czyli śmierć, ale oni i tak myślą, że się jakoś wywiną. Zdobywają swoją konsolę, idą na kilka misji i wydaje im się, że mogą zniknąć w modułach i nikt ich nie znajdzie. I czasami im się udaje, przez jakiś czas przynajmniej. Ukrywają się miesiąc, dwa, słyszałam że jeden ukrywał się dwa i pół roku, ale w końcu dupa, porządkowi ich znajdują. Kara jest zawsze ta sama: przepadek mienia, ponowny trzyletni kontrakt i dozór. Ci z dozorem już nie mają szansy się wywinąć. Zapinają im na szyi obrożę jak psu. Jest tam nadajnik i bateria, która może boleśnie razić prądem. Zdejmują im ją dopiero przed wyjściem na powierzchnię, a zaraz po wejściu do środka znowu zapinają.

– Nie widziałam nikogo z tym na szyi – powiedziała Anna.

– Bo oni je ukrywają. Obroża nie jest gruba, to ledwie sznurek, Łatwo ją schować , ale one tam są. Wstydzą się tych obroży… ej, ale nie myśl, że mrówy to idioci. Sama bym się zgłosiła na mrówę jakbym mogła. To dzięki nim wiemy więcej, co się dzieje na zewnątrz. To dzięki nim do modułów przenikają rzeczy, których Biali nam odmawiają. Na przykład Paradyzja. To był przypadek, ale zmienił wiele.

– Paradyzja?

– Tak. Przeczytaj to zobaczysz. To stara książka, ale naprawdę nie trzeba więcej by zrozumieć to, co tutaj się dzieje. To jest nasza książka. Człowiek, który to pisał żył sto lat temu, ale wszystko przewidział, a raczej opisał mechanizm, który jest stary jak świat.

– I mrówa ją przyniosła?

– Tak. Dawno temu. Dzięki mrówie Paradyzja znalazła się w Olbrzymie. Mrówy przynoszą też wiele innych rzeczy, które na pewno zostałyby zatrzymane przez porządkowych: książki, muzykę, mapy, podręczniki, papier. Tu, tak jak w Paradyzji zabrania się nam absurdalnych rzeczy. Ta Paradyzja stała się tak popularna, że modułowcy ciągle robią kopie tej książki, ale w mniejszym kieszonkowym formacie po to, by było łatwiej ją ukryć. Ręcznie przepisują. Mogę ci taką dostarczyć. Możemy przeczytać ją razem u mnie. Hehe. Tak jak u Orwella będziemy się spotykać, by przeczytać księgę zakazaną.

Zwolniły, a potem zatrzymały. Stanęły na końcu kilkunastoosobowej kolejki przed przesmykiem. Przed wejściem czekali głównie mężczyźni ubrani w pomarańczowe kombinezony hutnicze. Podwinięte rękawy odsłaniały żylaste przedramiona. Stali niemal bez ruchu. Słuchać było tylko przyciszone basy i głośny kaszel.

– Ten moduł tutaj – powiedziała szeptem Dorota wskazując palcem na podłogę – nazywamy browarnym. Dzieli on wszystkie moduły z grubsza na część przemysłową i całą resztę. Myślę, że w końcu podzielą moduły i przemysłówka będzie dla Białych. Eee, chyba już Ci to mówiłam, ale tak będzie. Widzisz, to wszystko przestaje się trzymać kupy. Na początku moduły miały być samowystarczalne, budowane w taki sam sposób, z takimi samymi pomieszczeniami a różniący się jedynie rodzajem zakładów. I tak je budowano na początku. Obawiali się jeszcze wirusa. Potem jednak moduły zaczęto specjalizować. To zniszczyło poczucie równości między nami. Oni tłumaczą, że moduły się wyspecjalizowały tak jak ewoluujący organizm. Wydaje mi się jednak, że cała ta modułowa specjalizacja ma dać korzyści tylko im na dole. Wszystko kurwa tu jest po to, by dać korzyści tylko tym na dole.

Anna spostrzegła, że kilku mężczyzn obróciło twarze w ich kierunku. Mieli przekrwione oczy i poorane zmarszczkami, wyschnięte policzki, nawet ci, którzy wydawali się młodzi.

– Zauważyłaś, że nic nie mówią o historii? – kontynuowała Dorota. – Ludzie to pamiętają, a w twojej broszurze nic o tym nie ma, prawda? Po prostu Olbrzym zaczął przyjmować ludzi i trach narodziły się moduły. Nie, nie, nie. Tak nie było. Wielu starszych ludzi pamięta jeszcze o Filtraku, o obozie filtracyjnym. Tak go wtedy nazywali, ale to był zwykły obóz pracy. Bali się tej nazwy. Nigdy i nigdzie, stłoczenie wystraszonych ludzi na małej przestrzeni, nie doprowadziło do czegoś dobrego. Tak było i tym razem.

– Nie wiedziałam o tym – odpowiedziała Anna szeptem. Miała wrażenie, że mężczyźni się im przysłuchują. Wychwytywała krótkie, badawcze spojrzenia. Coś przeczuwali. Nie pasowały tutaj.

Kolejka posuwała się do przodu. Gwar był coraz większy. Słyszała już wyraźnie polecenia wykrzykiwane przez porządkowych na posterunku.

– Ja sama znam to z opowieści – mówiła dalej Dorota – ale zaraz po tym jak wszyscy zorientowali się, że hormurii nie da się opanować, kiedy przestały działać telewizje, radio, przestano dostarczać prąd i wodę, niemal wszyscy, których wirus nie wypędził z ciała ruszyli w kierunku Olbrzyma. Przecież przez lata to była chluba Polski. Ludzie myśleli, że jeżeli gdziekolwiek jest jeszcze ratunek, to tylko tam. Większość była zarażona, ale po każdym ataku, jeżeli tylko pozostawali jeszcze ludźmi, to kierowali się tutaj. Przybywali zewsząd, z każdego kierunku, najwięcej Polaków, Niemców, Czechów i Ukraińców, ale tutaj bramy były dla wszystkich zamknięte.

– Ale przecież tutaj są… – szepnęła Anna. Obejrzała się za siebie. Za nimi stało kilkanaście osób. Już nie tylko mężczyźni, ale i kobiety w brązowych kombinezonach. Rozmawiały ze sobą głośno.

– Tak są, ale nie dzięki dobroci Białych. Biali czekali kilka tygodni aż wszyscy wymrą od wirusa hormurii, innych chorób, głodu, wewnętrznych walk, będą rozszarpani przez psy, które tysiącami zmierzały w to miejsce albo zabici przez degeneratów i pewnie by tak było gdyby nie obozy. Niemcy zbudowali pierwszy. Dotąd pamiętają jego projektanta i przekazują o nim pamięć następnym pokoleniom. Nazywał się Hans Eitenstall. Zbudowali obóz, oddzielili chorych od zdrowych, zorganizowali się nie czekając na łaskę tych z Olbrzyma. W ciągu kilku tygodni Niemcy zbudowali fosę, ogrodzenie i mieli schronienie, w którym byli w stanie się oprzeć atakom degeneratów i psowatych. Wkrótce dołączyli do nich Polacy i cała reszta. W Olbrzymie zrozumiano, że pozostawienie tych wszystkich ludzi na zewnątrz przynosiło więcej problemów niż korzyści. Narażało Olbrzyma. Bali się dronów, chociaż one nie działały jeszcze tak jak teraz, nie było ich tak wiele wtedy. Zrozumiano, że ci ludzie mogą tam koczować miesiące, a nawet lata. Niektórzy zaczęli też czopować szyby wentylacyjne. Wrzucali w nie martwe zwierzęta. Sytuacja stawała się nerwowa. Wtedy dopiero Rada Olbrzyma zdecydowała o przekształceniu obozu niemieckiego w obóz filtracyjny. Wysłano inżynierów i dostarczono materiały, żeby wzmocnili wzniesione już budynki. Zdrowych ludzi obiecano zatrudnić pod ziemią do budowy modułów. Wtedy wszyscy strasznie bali się hormurii i w Olbrzymie, i w obozach. Postanowiono, że nikt nie zostanie wprowadzony do Kompleksu, nowo przybyli musieli wybudować sobie moduły mieszkalne pod ziemią wedle dostarczonych planów. Dano im do zrozumienia, że im szybciej je wybudują, razem z infrastrukturą umożliwiającą przeżycie, tym szybciej będą mogli się w nich schronić.

Były coraz bliżej porządkowych. Dorota mówiła coraz ciszej i szybciej.

– Przy pracy nad pierwszym modułem wielu umarło zanim zdrowym pozwolono zejść pod ziemię. Co najmniej setki może tysiące? Nie wiem. Krążą różne plotki. Podobno w pracach wykorzystywano hormuryków i to nie była kwestia, że chcieli tak z Olbrzyma. Im było wszystko jedno. To ludzie z Filtraka zdecydowali, że zarażeni mają pracować jak niewolnicy. Trzymano ich pod ziemią. Pracowali do śmierci lub do momentu, kiedy zaczęli wymykać się kontroli. Pilnowało ich kilkudziesięciu nadzorców. Wmawiano im, że hormurycy to już nie są ludzie, że należy ich wycisnąć do cna na pożytek żyjącym. Tak było, a ci brygadziści, bo tak ich nazywano, niektórzy żyją dotąd w Olbrzymie. Podobno jest ich wielu – Dorota umilkła, bo w kolejce przed nimi stał już tylko jeden robotnik.

– Nazwisko – zapytał porządkowy. Anna podała nazwisko i podsunęła mu identyfikator. Nawet nie spojrzał tylko niedbale ją obszukał i kazał iść dalej. Spieszył się. Poczekała na Dorotę, a potem przeszły przez ciężkie stalowe drzwi i weszły do pierwszego z modułów przemysłowych. Szły na wprost korytarzem krzyżowym.

– To warsztaty – wytłumaczyła Dorota. – Ten moduł to był kilka lat temu zwykły mieszkalniak. Wnęki połączyli i pogłębili, by zrobić miejsce na szwalnie. Cały ten moduł nazywają Szwalnią. Szyją tutaj mundury, uniformy, komże i ubrania dla Kompleksu, a także kombinezony dla Czerni.

Anna pokiwała głową. Za ścianami słyszała turkot maszyn do szycia i kakofonię kobiecych głosów. Kilka razy musiały się przykleić do ściany, by przepuścić pchane po torach wagoniki.

Poszła dalej za Dorotą, która ani przez chwilę nie zwolniła. Na przesmyku z Hutą nie było już kontroli. Przeszły przez szeroko otwarte stalowe wrota i znalazły się w obszernym pomieszczeniu. Zbiegały się tam tory z trzech korytarzy. Przy jednej z nich stał pusty wagon. Nie było tu nikogo. Dorota wybrała środkowy korytarz. Był nieco szerszy niż pozostałe dwa i lepiej oświetlony. Po kilkunastu metrach powietrze stało się cieplejsze i Anna poczuła dym. Z głębi korytarza dobiegał warkot, okrzyki i szczęk stali.

– Zaraz będziemy – krzyknęła Dorota. – To moduł o specjalnym przeznaczeniu. Budowany inaczej. Nazywamy go Hutą.

Za następnym zakrętem korytarz rozszerzał się i prowadził do olbrzymiej pieczary. Skała drżała od uderzeń, było gęsto od pary i dymu. Anna uniosła rękę, by osłonić twarz przed gorącymi podmuchami powietrza.

W głębi pieczary stał piec oblewający strop i stalowe kolumny czerwonym światłem. Od pieca odchodziły tory, po których ze zgrzytem pięły się wyładowane złomem wagony. Tory wiły się między maszynami walcującymi blachę i kadziami z płynnym żelazem. Trójpalczasty manipulator obracał rozżarzone kawałki stali, a potem wpychał w szczęki potężnych pras. Młoty uderzały pozostawiając w uszach pisk. Ludzie w grubych pokrywających całe ciało kombinezonach krzyczeli i próbowali okiełznać drżące od wysiłku i czarne od smaru maszyny.

Anna poczuła szarpnięcie za ramię. Odwróciła się. Dorota coś do niej mówiła, ale słowa tonęły w syku skwierczącej stali i huku pracujących maszyn. Nachyliła głowę. Poczuła, że usta Doroty dotykają jej ucha.

– Nic z tego nie jest dla nas – krzyczała Dorota. – Nic z tego co tu robią. Wszystko wywożą na dół. Nic z tego, co tutaj robią, nie jest używane w modułach.

Anna patrzyła na pracujące maszyny bezmyślnie, jak na coś pięknego i przerażającego jednocześnie. Iskry tryskały pod sufit. Na skalne ściany skakały rozedrgane cienie.

– Co oni tu budują? – krzyknęła w ucho Dorocie. Ta skinęła głową i pociągnęła ją za rękaw. Wycofały się kilkanaście kroków w głąb korytarza by móc swobodniej rozmawiać.

– Trochę części do silników, do wind, blachy, belki i pręty do wzmacniania korytarzy i pomieszczeń, bo ich tunele są inne niż nasze. Tam mają podłogi, elektryczność i kanalizację. Wszystko jest wzmacniane stalą, nawet wybetonowane, a nie goła skała jak u nas. Tam nie boisz się, że od stropu odpadnie kamień i rąbnie cię w łeb… – prychnęła. – No, ale w większości robią tu elementy, których przeznaczenia nikt nie potrafi określić. Niektórzy mówią, że to przypomina wieka trumien inni, że jakiegoś rodzaju drzwi. Robią tego coraz więcej – Dorota przerwała, zmrużyła oczy wypatrując czegoś w głębi hali. – Kurwa. Już nas zauważyli. – Anna poczuła silne palce Doroty na ramieniu. – Widzisz tamtego? Idzie tutaj by nas wylegitymować – wskazała na barczystego mężczyznę schodzącego po stalowych schodach. – Idziemy. Nie biegniemy, tylko idziemy – pociągnęła Annę za sobą.

Szybkim krokiem wróciły do lejkowatego korytarza, którym przyszły, prawie biegnąc minęły przesmyk i zagłębiły się w wąskie tunele Szwalni. W uszach Anny nadal dzwoniły hutnicze młoty. Dorota zwolniła po kilkudziesięciu metrach i szła nieco wolniej jakby już nie obawiała się pościgu. Weszły w korytarz obwodowy. Tonął w mroku tak jak korytarze obwodowe w modułach mieszkalnych.

– Przy okazji jeszcze coś załatwimy – szepnęła. – Żeby był jakiś konkretny pożytek z tej wycieczki.

Poruszały się niemal po omacku. Trzymały się za ręce. Dłoń Doroty była gorąca i śliska od potu. Nagle Jemajher zatrzymała się. W tym miejscu było nieco jaśniej. Anna widziała zarys jej ciała. Dorota wspięła się na palce i włożyła dłoń w szczelinę skalną. Wyjęła szeroką na kilkadziesiąt centymetrów belę brązowego materiału. Wyglądał identycznie jak ten, z którego szyto kombinezony, ale był sztywniejszy i cuchnął chemikaliami.

– Przy okazji przeniesiemy to do nas – powiedziała rozpinając kombinezon. Wysunęła ramiona i górna część jej ubrania opadła na podłogę odsłaniając cienką koszulkę na ramiączkach i majtki. Bielizna była stara i sprana. Anna poczuła się dziwnie widząc nagie ciało Doroty. Zapragnęła dotknąć tego brzucha, szyi, ramion, przytknąć dłoń, nie, wtulić się w nią, odpocząć.

– Pomóż mi, słyszysz? – usłyszała nagle syknięcie Jemajher. Anna ocknęła się i oblizała spierzchnięte usta. Teraz dopiero zobaczyła, że Dorota wyciąga w jej stronę rękę. – Musisz mnie obwiązać tym materiałem w pasie. Jedna bela dla mnie, a druga dla ciebie.

Anna zbliżyła się na odległość kilkunastu centymetrów i wzięła od niej koniec materiału. Poczuła zapach jej włosów. Kiedy pierwszy raz zapytała jej o ten zapach Dorota z zakłopotaniem przyznała, że używa szamponu. Mówiła, że na szampon wydaje wszystkie swoje punkty. Chciała chociaż na chwilę uwolnić się od smrodu biogazowni. Tłumaczyła, że z ciała zmywa się samą wodą z mydłem, jak się długo szoruje, ale z włosów już nie.

– Ściśnij mocno i zacznij tuż nad tyłkiem – Jemajher uniosła ramiona. – Dobrze. Teraz wyżej. Anna poczuła pod palcami jej ciepłą skórę. Materiał był sztywny, źle układał się na ciele. Dorota obróciła się kilka razy, a potem wyjęła końcówkę z rąk Anny i wcisnęła pod brzuch. – Dobra teraz ty – powiedziała, gdy zapięła kombinezon. Anna rozsunęła zamek błyskawiczny. Z pomocą Doroty owinęła sobie materiał wokół pasa. Jemajher zrobiła to sprawnie i szybko.

– Dobra. Idziemy teraz od razu na przesmyk. Spocimy się strasznie w tych belach, dlatego trzeba wyjść jak najszybciej.

Nie odzywały się do siebie aż do posterunku porządkowych. Sztywny materiał boleśnie ocierał się o skórę. Przez posterunek przeszły bez problemów. Porządkowi puścili je bez kontroli. Anna odetchnęła. W kolejnym module Jemajher zaprowadziła ją do wnęki, w której siedział Alex Hauer. Drżały mu ręce, gdy odbierał od niej identyfikator.

– Wszystko bez kłopotu – Dorota starała się go uspokoić.

– Po prostu długo was nie było – odpowiedział Niemiec. Hauer odwrócił się do ściany, gdy zdejmowały z siebie bele materiału.

 

*

 

Półmrok zgasł i zamienił się w lepką ciemność. Anna poczuła chłód. Zewsząd dochodziło sapanie i przekleństwa. Usta i nos wypełnił zapach ludzkiego brudu.

– Trzymaj się mnie – ciepły szept Doroty Jemajher otulił małżowinę prawego ucha. – Zawsze gaszą światło, żeby nie można było rozpoznać zawodników ani publiczności. Taki rytuał bardziej. Niczemu to nie służy. I zawiąż chustę na twarzy. Już blisko. Jakby nas rozdzielili to wal łokciami najmocniej jak umiesz. Pokazywałam ci jak. I krzycz.

Anna zacisnęła dłoń na ramieniu Doroty i podążyła za nią w ciemność. Skręcały kilka razy lawirując między ciałami spoconych robotników. W końcu zwolniły. Tłum stał się gęstszy. Dorota pociągnęła ją w bok. Mrok był tutaj rzadszy. Ściany rozświetla coraz jaśniejsza żółta poświata. To nie były anemiczne promienie lamp rtęciowych tylko ciepłe światło, które mógł dać jedynie ogień.

– Niedługo wyjdziemy na arenę – szepnęła Dorota. – Trzymaj się mnie. Lepiej się nie rozdzielajmy.

Korytarz skończył się po kilkudziesięciu metrach. Anna spojrzała w górę na wznoszący się kilkanaście metrów wyżej strop. W wywiercone w ścianach dziury wetknięto pochodnie. Czuła zapach dymu. Zaczęła drżeć, chociaż wewnątrz pieczary było ciepło. Jeszcze nigdy nie otaczało ją tak wielu ludzi. Było ich setki, może tysiące. Stali blisko siebie, krzyczeli, popychali się. Ciągle napływali nowi. Wielu miało twarze zasłonięte szmatami lub ukryte pod maskami przeciwpyłowymi.

Zacisnęła dłoń na kombinezonie Doroty. Jemajher zrównała się z nią.

– Tu tak zawsze jest – powiedziała. – Nie bój się.

Tłum z tyłu napierał, więc nie mogły się zatrzymać. Zaczęły schodzić w dół. Anna potknęła się o skalny stopień, ale Dorota nie pozwoliła jej się przewrócić.

– Uważaj, bo cię zadepczą – syknęła.

Zaczęły schodzić po wykutych w skale stopniach. Pieczara miała kształt przypominający kurze jajo. Przez dwa korytarze kończące się na linii jego największego obwodu ciągle wchodzili jeszcze ludzie.

Dobrze, że jesteśmy wcześnie – powiedziała Dorota. Inaczej byś nie miała takiego dobrego miejsca. Zatrzymały się niemal na samym dnie, przy stalowych barierkach. Za barierkami ściany opadały stromo w dół, ale potem łagodniały tworząc szeroką nieckę o nieregularnym podłużnym kształcie.

– Nazywają to Wanną – wytłumaczyła Dorota. Musiała krzyczeć, bo w pomieszczeniu było coraz głośniej. – Tam będą walczyć – wskazała na dół palcem. – Widzisz pośrodku kolumnę? Nazywają ją Kciukiem Boga. Nie pytaj mnie dlaczego. Wielu o nią pogruchotało kości. Mówią, że ściany tej wanny są tak gładkie, że nawet karaluchy nie potrafią się po nich wspiąć. Przed walką natłuszczają je olejem. Zresztą zobaczysz sama.

– I Biali pozwalają na te walki? – zapytała Anna. Bała się. Było tu za dużo ludzi. Czuła, że powietrze jest zbyt ciężkie by oddychać.

– Czy pozwalają? – parsknęła Dorota. – Oni to wymyślili. Myślisz, że to pomieszczenie to dla nich tajemnica? Mówiłam ci już, że to część systemu. Tylko naiwniacy myślą, że walki są nielegalne. Całe to gaszenie świateł, zasłanianie twarzy, to całe zadęcie to taki rytuał. A pewnie nikt się nad tym nie zastanawia – machnęła ręką zniecierpliwiona. – Rozumiesz? Tak to już u nas jest. W masie ludzie są tępi. Można ich na rzeź prowadzić, a zauważy dopiero ten, któremu przyjdzie ostatniemu nadstawić gardła. Tamci z dołu popierają te walki. Nic się nie zmieniło od Cesarstwa Rzymskiego. My jesteśmy taką samą czernią jak obywatele Rzymu. A takiej czerni wystarczy mieć co jeść, pić i o czym plotkować. Kobiety plotkują o mężczyznach, a mężczyźni o walkach w Wannie. I jeszcze wódka tania. Tak to wygląda. To jest cel Białych i dzięki temu mają kontrolę.

Ludzie szybko wypełnili pieczarę. Byli to w ogromnej większości mężczyźni. Wszystkie drelichy były brązowe lub szare. Twarze zaczerwienione, gałki oczne przekrwione. Przekrzykiwali się i skandowali imiona ulubionych zapaśników.

– Biali też tu przychodzą! – krzyknęła Dorota. – Przebierają się i przychodzą! A żołnierze nawet walczą w Wannie. Wielu z modułowców też walczy. Dlatego tak ludzie to lubią. Nasi robotnicy przeciwko ich żołnierzom… – Dorota przerwała, tłum ryczał tak głośno, że nie można już było rozmawiać.

Zawodnicy zmierzali do Wanny. Każdy wszedł oddzielnym wejściem. Publiczność zaczęła rytmicznie pohukiwać. Ludzie rozstępowali się przed nimi. Ciało wyższego opinał ciasny, czarny kombinezon, a twarz zasłaniała maska. Drugi, krępy i włochaty, był ubrany tylko w slipy. Na głowie miał czerwony czepek zasłaniający oczy i nos. Wydatna, porośnięta kilkudniową szczeciną szczęka była odsłonięta. Zawodników poklepywano po plecach, pokrzykiwano na nich i niemal każdy wyciągał dłoń, żeby ich dotknąć.

– Bordo, Bordo – skandowali klaszcząc rytmicznie. Sympatia publiczności była po stronie zawodnika w czerwonej masce.

– Wszyscy znają Bordo – wytłumaczyła Dorota. – To jeden z kucharzy. Maska to tylko takie pierdziszewo. Każdy wie kim jest.

– A drugi?

– Pewnie żołnierz. Nie wiem. Nazywają go Zol. Rzadko walczy, ale jest dobry. Chyba jeszcze nie przegrał.

Przyglądały się przez chwilę w milczeniu schodzącym do Wanny zawodnikom.

– No dobra – Anna krzyknęła Dorocie do ucha. – Zobaczyłam już. Możemy już wracać?

Jemajher spojrzała na nią z miną dziecka, któremu odbiera się ulubioną przytulankę, ale przyjrzała się twarzy Anny i parsknęła śmiechem.

– Niedobra! Prawie mnie nabrałaś. Niedobra. Uuuhhh! – wykonała ruch ręką jakby ścierała pot z czoła. No dobra. Przyznaję się. Lubię to trochę … Aaaaa! Lubię to i już! Dobra, chodzę tu zawsze, za każdym razem, kiedy tylko mogę! Oooo, patrz! Już są, już są, już są – zaczęła klaskać.

Zawodnicy pochylili się i przecisnęli pod stalowymi barierkami. Ześlizgnęli się na dno Wanny. Zdjęli buty i podali je sekundantom, po czym zaczęli natłuszczać ciało olejem. Sala nieco ucichła.

– Zasady są proste – Dorota za każdym razem nachylała się do ucha Anny i przerywała, gdy wrzask tłumu zagłuszał jej słowa. – Zaczynają na środku przy kolumnie. Wygrywa ten, który zaciągnie przeciwnika do swojego końca Wanny. Nie wolno gryźć, drapać, ani atakować oczu. Wszystko inne jest dozwolone.

Anna poczuła na plecach czyjś wzrok. Odwróciła się. Mężczyzna za nią miał czerwoną twarz i chwiał się na nogach. Był wysoki i szczupły, a spod szarego drelichu wystawały lśniące buty. Wskazywał w jej stronę i nachylał się do uszu niższego, pryszczatego. Dorota podskakiwała, klaskała i mruczała coś pod nosem. Tłum ryknął radośnie i Anna odwróciła się w stronę Wanny.

Zawodnicy zajęli pozycje naprzeciwko siebie. Złapali się za dłonie obejmując skalną kolumnę wystającą z dna Wanny. Kolumna była na tyle szeroka, że nie widzieli swoich twarzy. Zamarli w bezruchu zapierając się bosymi stopami o Kciuk Boga. Czekali na sygnał, by rozpocząć walkę. Na dnie niecki zalegała gruba warstwa oleju, który wciąż ściekał ze ścian.

Huknął gong. Walka rozpoczęła się. Tłum eksplodował.

Bordo szarpnął, by ogłuszyć przeciwnika uderzeniem o Kciuk Boga. Zol wyrwał jednak dłonie z uścisku, a Bordo odjechał na pośladkach kilka metrów do tyłu. Zol na czworaka ominął kolumnę, odbił się od niej nogami i uderzył głową w podnoszącego się na nogi Bordo. Ciała zakleszczyły się i przesunęły dwa metry w kierunku końca Wanny.

Tłum ryknął ze zgrozy. Dorota pisnęła radośnie.

Zostało jedynie kilka metrów do zwycięstwa Zola, ale Bordo w końcu znalazł oparcie dla nóg i przygniótł przeciwnika całym ciężarem ciała. Próbował go zatrzymać pod sobą, ale ten wypełzł zwinnie spod cielska kucharza i stanął pół metra dalej z szeroko rozstawionymi nogami. Wyglądał jak pająk czający się do skoku z długimi kończynami i wąską talią. Bordo podniósł się do walki w stójce. Zamachnął się potężnymi pięściami kilka razy, ale Zol uniknął wszystkich ciosów pozwalając im się ześlizgnąć po plecach i ramionach.

– Tak się kaszle! – darła się Dorota. – Tak się kaszle! Uh! Uh! Uh! Żryj papę grubasie! -Jemajher machała ramionami i podskakiwała przy każdym ciosie.

Bordo oddychał ciężko i próbował zyskać czas cofając się o krok. Poruszał się ociężale. Był zmęczony. Splunął na bok gęstą plwociną. Zbierał się do ataku, ale Zol go uprzedził. Skoczył do przodu, kopnął w kolano i Bordo runął na ziemię. Szybko się podniósł, bo cios nie był silny, wytrącił go tylko z równowagi, ale zaraz spadły na niego następne dwa uderzenia pięści. Były jak trzaśnięcia bicza, ledwo zauważalne. Trafiły w klatkę piersiową. Bordo znowu się cofnął. Otwartymi ustami łapał powietrze i wyciągnął rękę w obronnym geście. Zol znowu zaatakował jego nogi próbując założyć dźwignię na kolano, ale Bordo uderzył głową, chwycił przeciwnika wpół i błyskawicznie uniósł w powietrze. Zol wierzgnął rozluźniając chwyt, ale i tak Bordo zdołał go cisnąć na Kciuk Boga. Publiczność wrzasnęła radośnie.

Aaaa! – krzyknęła Dorota zasłaniając oczy.

Zol poleciał jak kawał martwego mięsa, zaczepił nogami o kolumnę, co obróciło go niespodziewanie w powietrzu i uderzył głową o ścianę. Ześlizgnął się na dno niecki ogłuszony.

– Bordo, Bordo, Bordo – skandowała publiczność, a ten uniósł kwadratowe pięści w powietrze i ryknął triumfująco. Błąd. To dało sekundę Zolowi, który zdążył podnieść się z podłogi i odzyskać równowagę. Kiedy Bordo zaatakował, Zol był już przygotowany. Zszedł z linii ciosu, obszedł atakującego, zaczepił ręką jego bark i pociągnął silnie. Bordo zachwiał się, a Zol błyskawicznie zaatakował jego nogi, potem wbił kolana w klatkę piersiową i przetoczył się, by założyć dźwignię na łokieć lewej ręki. Bordo ryknął z bólu, ale zdołał wyszarpnąć rękę. Zol odskoczył i stanął nad leżącym przeciwnikiem na szeroko rozstawionych nogach. Pozwolił mu wstać.

Publiczność wrzeszczała co sił w płucach. Twarze pałały czerwienią. Anna poczuła, że jej serce też bije jak oszalałe. Do Wanny posypały się drobne kamienie. Większość z nich wymierzona była w mężczyznę w czarnym kostiumie.

Bordo zaatakował po raz kolejny. Zol uniknął kilku uderzeń, ale poślizgnął się i potężny cios trafił go w bark. Przewrócił się, a przeciwnik przygniótł go do ziemi. Bordo zaczął tłuc zapamiętale pięściami, ale Zol przylgnął do niego jak pijawka zmniejszając siłę ciosów. Znowu wyślizgnął się z rąk rywala i stanął przed nim na rozstawionych nogach. Tym razem nie czekał na atak. Zadał kilka błyskawicznych ciosów pod łokieć, a potem odskoczył pozwalając kucharzowi młócić powietrze.

– Aaaaa! – wrzasnęła Dorota. – Uhh! Uhh! Uhh!

Annie udzieliło się jej podekscytowanie, ale nie mogła wydusić z siebie nawet słowa. Słyszała tylko szum krwi w uszach pompowanej przez bijące szybko serce.

Bordo był bardzo zmęczony. Oddychał ciężko. Ciosy na tułów odbierały mu tlen. Nagle Zol trafił w splot słoneczny. Porażona przepona nie pozwoliła nabrać kucharzowi powietrza. Zol skoczył natychmiast na przeciwnika i uderzył silnie w ucho. Bordo runął na kolana. Patrzył błędnym wzrokiem wokoło. Zol podszedł do niego, oparł mu stopę na piersi i silnie pchnął. Olbrzymie cielsko upadło z plaśnięciem w kałużę oleju, która zebrała się na dnie Wanny. 

Huknął gong przerywając walkę. Publiczność ryknęła zawiedzinona. Dorota krzyknęła ochryple.

Walka trwała ledwie kilka minut. Tłum chciał więcej. Zaczął wyć i pohukiwać, a na Zola posypał się grad drobnych kamieni. Dopiero kiedy z podłogi wstał Bordo i jeszcze na galaretowatych nogach uścisnął dłoń przeciwnikowi, tłuszcza pomału ucichła. Ludzie zaczęli wychodzić tłocząc się u wejścia do dwóch ciasnych korytarzy.

– I co? – Anna usłyszała nagle pytanie Doroty. – Niezły co? Podpatruję jego ruchy.

– Zol?

– No a kto? Chyba nie Bordo. Ten to tylko macha łapami. Silny jak goryl, ale zero techniki.

Dorota pociągnęła Annę za sobą. Zaczęły wspinać się do wyjścia.

– To już koniec?

– No koniec, koniec niestety, kurwa – Jemajher pokiwała smutno głową. – Inaczej ludzie by się tu podusili. Za mało powietrza. Jak walka trwa dłużej niż piętnaście minut to i tak przerywają. Uhh! Nie ma nic gorszego niż taka przerwana walka. Nienawidzę tego.

Anna obejrzała się za siebie.

– Ktoś za nami idzie – szepnęła Dorocie do ucha. – Ten wysoki. Ciągle się na nas patrzy.

– Tak – odpowiedziała Dorota, gdy już dokładnie przyjrzała się mężczyznom. – To królewiątko. Obok jeszcze dwa inne, a więc razem trzech. Królewiątka – tak ich tutaj nazywamy. Synowie Białych. Łatwo ich rozpoznać: rumiane gęby, pulchniutkie ciałka, gładkie twarzyczki, cienkie paluszki. Niby się przebierają w drelichy, ale te buzie pasione ciastkami i mlekiem ich zdradzają. Przychodzą tutaj jak na safari. Chcą oglądać tłuszczę. Patrzą na nas jak na zwierzęta, ale są niegroźni. Napiją się wódki, czasami trochę pokrzyczą i sobie pójdą. Nie zwracaj na nich uwagi.

Pochodnie gasły jedna po drugiej, ale nim na arenie zapadł mrok weszły do jednego z korytarzy prowadzących do modułów mieszkalnych. Było coraz luźniej. Publiczność wyszła z tunelu i zaczęła rozchodzić się do swoich wnęk lub sal socjalnych. Dorota poprowadziła Annę w boczny korytarz, gdzie było zupełnie pusto i całkowicie ciemno.

– Zaraz zapalą światło – szepnęła. – Idź ostrożnie.

Anna po kilkunastu krokach poczuła na ramieniu dłoń Doroty.

– Teraz lepiej poczekajmy. Zaraz będzie widno.

Stały przez chwilę w bezruchu i milczeniu. Anna skierowała wzrok w miejsce gdzie spodziewała się twarzy Doroty. Był tam tylko gęsty mrok, ale poczuła ciepło, gdy wyobraziła sobie, że i Dorota patrzy teraz w jej stronę. Podobała jej się ta myśl. Zrobiła drobny, bezszelestny krok i była już bliżej niej. Dorota była dla niej jak siostra. Przez ostatnie kilka miesięcy poznała ją dobrze. Podziwiała jej wiarę, że życie może być lepsze i to, że dba o los obcych. Ona nie potrafiła tak czuć. Dla Anny wszyscy z wyjątkiem Doroty i Antoniego mogli umrzeć lub żyć, nie robiło jej to różnicy. Wstydziła się tego.

Nagle lampy bzyknęły i słabe światło rozświetliło mrok. Zmrużyła oczy. Przez moment wydawało jej się, że twarz Jemajher była również skierowana w jej stronę, ale nie, patrzyła gdzie indziej. Ruszyły w stronę Grzybni.

– Dlaczego oni tam walczą – zapytała Anna. – Po co im to?

– A dlaczego nie? – Dorota wyglądała jakby miała ochotę splunąć. – Tutaj żyją jak bydło. Jedzą, srają, chlają, pracują i umierają. A człowiekowi trzeba celu, bo bez niego życie przypomina żucie żwiru – niby masz coś w ustach, ale tylko kaleczysz dziąsła… – nagle przerwała. Za ich plecami rozległ się śmiech.

Odwróciły się. Anna poznała ich od razu. To były królewiątka obserwujące je w Wannie. Trzech młodych chłopaków. Mieli czerwone twarze. Byli pijani. Spojrzała na Dorotę. Po twarzy Jemajher przemknął ponury grymas, ale zaraz potem usta rozciągnęły się w uśmiechu. Były w ciasnym tunelu, ale z łatwością mogłyby uciec w mrok korytarza obwodowego. Tam na pewno, by się nie odważyli ich gonić.

Anna chciała uciekać, ale stłumiła strach. Z jakiegoś powodu Dorota została na miejscu. Na pewno wiedziała, co robić. Po chwili Jemajher dotknęła uspokajająco jej dłoni jakby chciała powstrzymać Annę od ucieczki.

– Wiedziałem, że to kobietki – odezwał się wysoki chłopak nieco bełkotliwie. – I jak pięknie sobie dyskutują, no popatrz. O żwirze sobie tutaj prawią i o tym, czego trzeba człowiekowi. Salony, istne Safony na salony! – parsknął i zaraz zawtórowali mu jego kamraci. Starał się szeroko otwierać usta, by być rozumianym. – Mówiłem wam, że za wypukłe tyłeczki jak na facetów. Nawet ładne buźki…

-Tak tylko chudsza nie ma zębów – pisnął mu inny zza pleców.

– Jak nie ma zębów to i lepiej…

Wysoki podszedł do Doroty pewnym krokiem i stanął nad nią krzyżując ramiona. Ślizgał się wzrokiem wypukłościach jej kombinezonu.

– No to co? Pokażecie nam to i owo? – zapytał. – Nie za darmo, bez obawy. Mamy coś dla was.

– A co? – zapytała Dorota i kończąc pytanie zostawiła rozchylone usta. Potem przejechała językiem po górnej wardze. Chłopak wybałuszył oczy i stęknął jakby coś stanęło mu w gardle.

– Mamy czekoladę – sapnął już nieco ciszej. – Jadłyście kiedyś czekoladę? – szepnął jakby nagle opuściły go siły.

Dwóch towarzyszących mu chłopaków – pryszczaty blondyn i grubas z rzadkim wąsem wynurzyło się z mroku za jego plecami.

– Prawdziwą czekoladę? – zapytała Dorota. – Dacie nam czekoladę? – Najpierw rozpromieniła się i sięgnęła do zamka błyskawicznego pod szyją, ale potem zmarszczyła brwi jakby sobie coś przypomniała. Anna była zdezorientowana. Co się tutaj dzieje?

– A co to właściwie czekolada? – zapytała Jemajher niewinnie.

Młodzi mężczyźni parsknęli śmiechem patrząc po sobie triumfująco. Pryszczaty blondyn i oszroniony wąsem grubasek zbliżyli się do Anny zerkając na nią ciekawie. Ten pierwszy wyciągnął rękę i położył ją na jej biodrze. Anna zesztywniała ze strachu. Gwizdnął i mrugnął do towarzysza, który odsłonił w uśmiechu zęby.

– A nie mówiłem? – zapytał wzrokiem przywódca odwracając na chwilę głowę od Doroty. Wydął usta. Nagle drgnął zaskoczony, ale na twarzy pojawił mu się maślany uśmiech. Poczuł dłoń Doroty na swoim udzie. Dłoń wolno sunęła w górę do jego krocza.

– A ile masz tej czekolady? – zapytała Jemajher bawiąc się zapięciem suwaka swojego kombinezonu.

– Duuuużo – powiedział niemal szeptem, bo ręka dziewczyny była coraz wyżej. Nawet więcej niż…

Dorota błyskawicznie uderzyła go kolanem w krocze. Szept chłopaka przeszedł w gwałtowny, ale zaskakująco cichy okrzyk. Upadł na ziemię. Skóra na twarzy wypełniła mu się krwią, żyły nabrzmiały. Przewrócił się na brzuch, uniósł na drżących rękach i zwymiotował.

Pryszczaty chudzielec i grubas z wąsikiem natychmiast odskoczyli od Anny, ale żaden z nich nie uciekł. Stali sparaliżowani. Nie próbowali nawet pomóc powalonemu koledze. Patrzyli jak Dorota kuca i przyciska kolanem szyję leżącego. Herszt bandy z trudem łapał powietrze wijąc się w kałuży wymiocin.

– Odbierz czekoladę – rozkazała Jemajher Annie nie spuszczając wzroku z czerwonej twarzy leżącego mężczyzny. Anna wyciągnęła rękę, a grubas drżącymi rękami podał jej tabliczkę owiniętą ciasno w srebrne opakowanie.

Dorota wstała i obróciła się w stronę pozostałych królewiątek. Cofnęły się niepewne, co mają robić.

– To gdzie ta czekolada? – warknęła. – Przecież nie przyszliście z jedną.

– On – wskazał pryszczaty na leżącego na podłodze towarzysza. – On ma jeszcze dwie.

– Wyjmij mu je z kieszeni i rzuć jej pod nogi – syknęła Dorota do grubasa z wąsem i wskazała na Annę. Grubas klęknął nad wijącym się z bólu kolegą i rozpiął mu kombinezon. Anna wyciągnęła rękę. Zanim grubas wyjął czekoladę jakiś przechodzień zajrzał do tunelu. Potem schował się w mroku, ale Dorota na chwilę zerknęła w tamtą stronę. Tyle starczyło pryszczatemu. Rzucił kamieniem, a Jemajher nie zdążyła się uchylić. Kamień trafił w głowę. Dorota zachwiała się i oparła o ścianę, ale napastnik nie wykorzystał okazji. Był zbyt zaskoczony, że dziewczyna nie leży nieprzytomna na podłodze. Jemajher w dwóch krokach znalazła się przy nim. Zasłonił dłońmi krocze, ale ona uderzyła go w twarz. Strumień gęstej krwi chlusnął na skałę. Grubas uniósł dłonie z czekoladami w górę i zaczął piszczeć.

– Ja nic, ja nic, proszę! Już nie mamy czekolady. Ani nic…

– Rozebrać się – rozkazała Dorota teraz już naprawdę rozzłoszczona. Dotknęła głowy na skroni. Dłoń była czerwona od krwi. – Buty kurwa też! – wrzasnęła tak głośno, że Anna podskoczyła.

Pryszczaty wstał zasłaniając broczący krwią nos. Zdjęli kombinezony. Pod nimi mieli bawełniane bluzy na suwak i dżinsowe spodnie. Wkrótce z podłogi podniósł się również herszt bandy. Oparł się o ścianę i wodził wokoło tępym wzrokiem.

Dorota kazała zdjąć im wszystko, nawet bieliznę. Kiedy spełnili rozkaz kazała im spierdalać w podskokach. Anna patrzyła z niedowierzaniem na królewiątka, które były tak przerażone, że naprawdę uciekały podskakując.

– Dobra. Bierzemy wszystko oprócz tych ich zasranych gaci – powiedziała Jemajher zbierając ubrania z podłogi.

Anna chwyciła to, czego nie wzięła Dorota i poszły obwodowcem w stronę Grzybni.

 

*

 

– To była przysługa – powiedziała Dorota. Na głowie miała zawiązany opatrunek z nogawki kalesonów jednego z mężczyzn.

Siedziały przy stole. Na blacie piętrzył się stos ubrań. Wpatrywały się w niego żując czekoladę, która powoli rozpuszczała im się w ustach. Słodycz je otumaniła. Dorota patrzyła na ścianę niewidzącym wzrokiem.

– W walce nie ma miejsca na wahanie. Uderzasz tak silnie jak tylko możesz. Ci chłopcy dostali nauczkę. Im wcześniej, tym lepiej dla nich. Nie bój się, nie będą nas szukać. Oni się nie przyznają, że byli na górze u Czerni. Im zakazują takich wypraw. Boją się o ich bezpieczeństwo. I słusznie. Nie lubimy tutaj obcych.

– A ubrania? – zapytała Anna. – Mdliło ją od słodyczy w ustach. – Po co im zabrałaś ubrania?

– Przecież wiesz, że to majątek – Jemajher spojrzała na nią zdumiona. Za dużo masz punktów? Myślałam, że zbierasz na to swoje małe marzenie. Ile teraz masz punktów?

– 1370.

– A ile już zbierasz? Prawie rok będzie nie?

– Tak.

– No to ci powiem, że te ich portki, kalesony i kombinezony to będzie jakieś 400 punktów. I ja ci je wszystkie dam.

Anna poczuła falę ciepła płynącą od brzucha do gardła. Uśmiechnęła się, ale zaraz potrząsnęła głową.

– Nie. Muszę sama.

– Przecież my razem ich…

– Nie Dorota – Anna przerwała jej niecierpliwie. – Myślisz, że nie widzę tego, co robisz? To tak jakbyś mi te punkty dała. Ty specjalnie ich tak… – potrząsnęła głową. Zrozumiała już, dlaczego nie uciekały przed tamtymi królewiątkami, chociaż mogły.

Dorota rzuciła ubrania na podłogę i wczepiła dłonie we włosy jakby chciała je sobie wyrwać.

– Nie rozumiem tego. Możesz to już mieć, a wolisz sama tam te skały przerzucać. Co to za logika? – puknęła się w głowę.

– Im bardziej na coś pracujesz tym bardziej to doceniasz – powiedziała Anna. – Czasem oczekiwanie jest najprzyjemniejsze.

– Kurwa, kto ci pierdoli takie farmazony? Deklamujesz to jak dziecko jakiś wierszyk w szkole.

Anna spuściła wzrok.

– Ojciec tak mówił.

Dorota westchnęła i uklękła przy Annie.

– Przepraszam.

Jastrzębska wzruszyła ramionami.

– Nie trzeba. Skąd miałaś wiedzieć?

-Głupio powiedziałam, dlatego przepraszam. To, co mówił twój ojciec ma sens i to jest prawda. Jak coś kosztuje wysiłek to to się docenia. To nie farmazony. Po prostu chcę żebyś w końcu miała ten odtwarzacz i słuchała tych swoich światów. Już był wysiłek. Rok na to harujesz.

– Ja też bym chciała…

– Chciała, ale muszę sama, rozumiem. Okej. Dobra. Ja to nie chcę punktów, więc to oddamy. Przydadzą się dzieciom. Podrzucę je do pokoju, gdzie mieszka pięć rodzin. Razem dwanaścioro dzieci. Jedenastu chłopców i dziewczynka. Jakoś się uchowała i nie wyrwali jej matce. Wszystko to chodzi w łachmanach. Z tych łachów uszyją im spodnie, bluzki i sukienki. Dla kilku starczy na pewno. Resztę czekolady rozdamy bandziakom na korytarzach.

– To dobry pomysł – Anna uśmiechnęła się kwaśno. – Ale tamci nie będą szukać tych ubrań? – zapytała. – Może porządkowi będą szukać?

– Przez porządkowych nic nie zrobią. Nawet, jeżeli poskarżą się, to porządkowi palcem nie ruszą. Boją się nas. Czują napięcie, jakie panuje u nas w tunelach i nie wiedzą jak je rozładować. Boją się, że byle co może doprowadzić do wybuchu. I mają rację. Tylko spodziewają się chaotycznego buntu mas, gwałtownej i nieskoordynowanej eksplozji, ale będzie inaczej, będzie zupełnie inaczej, mówiłam ci już przecież.

 

*

 

– Wchodź – krzyknęła Anna nie wstając z łóżka. Wiedziała kto idzie. Tylko Jemajher pukała w taki sposób.

Drzwi otworzyły się i do środka weszła Dorota. Miała pochmurną twarz. Anna wyczuła od niej jeszcze smród substratu biogazowni. Jemajher musiała przyjść od razu po swojej zmianie. Bez słowa usiadła na stole.

Anna zaczęła się ubierać. Żeby nie spóźnić się na badania musiała za chwilę wyjść.

– Idziesz tam? – zapytała Jemajher patrząc w ścianę i skubiąc zębami wnętrze dolnej wargi.

– Tak.

– Twoja decyzja – mruknęła Jemajher. – Odprowadzę cię tylko. Może po drodze stanie się cud i wróci ci rozum?

Anna westchnęła.

– Proszę bardzo, ale z moim rozumem wszystko w porządku. 

Wyszły z wnęki i skierowały się w stronę Łącznika. Miały do przejścia niemal całą Grzybnię, a potem moduł Przetwórni, a potem jeszcze kilkaset metrów już w Łączniku. Szły korytarzem krzyżowym. Ruch nie był duży.

– Nie obrazisz się, jeśli jeszcze raz powiem co o tym myślę? – zapytała ostrożnie Jemajher. Jastrzębska uśmiechnęła się.

– Mów. Ja się nie obrażę.

– Nie można im wierzyć Anno. Ja ci o tym mówiłam. Teraz mówią, że to jest zwykłe badanie, które ma określić zdrowie modułowców, że to ma być cykliczne, ale to na pewno będzie służyć im a nie nam. Zawsze tak było.

– Za same pojawienie się na badaniu – powiedziała Anna – które ma trwać godzinę dają 100 punktów. Kolejne 100 dają za znalezienie się w 20% najlepszych przy teście sprawnościowym, to razem 200 punktów, czyli miesiąc pracy. Te punkty są mi potrzebne Dorota. Jak je będę miała to będę mogła go kupić, naładować i mieć dwa audiobooki. Mówiłam ci, że już przeglądam listę?

– Nie rozumiem.

– No przecież nie będę wybierać po tytule. To musi być coś, co mnie stąd zabierze. Nowy świat. Rozumiesz chyba?

– No, nie bardzo.

– Byłam u Ruska i okazało się, że większość z tych stu tysięcy audiobooków ma kilkuzdaniowy opis. Na jego podstawie chciałam wybrać pierwszy tytuł i on się zgodził. Pozwolił siedzieć przy swoim komputerze ile chcę.

– Dziwne. No, ale dobrze, że cię polubił. Może dostaniesz zniżkę.

– Też go o to zapytałam.

– I co powiedział?

– Powiedział, że zniżki nie daje nawet synowi.

– Nic dziwnego. To kawał fiuta. I co znalazłaś coś z tych książek?

– Nie, ale on mi zaproponował coś.

– Co?

– Grę Endera.

– Co to jest?

– Mówi, że dobre. Że mi się spodoba.

– A powiedziałaś mu, że chcesz nowych światów?

– Tak. Powiedział, że to fantastyka naukowa, ta książka, ale według niego historia stamtąd jest bliższa niż w zwykłych książkach, które tylko przypominają o świecie, który już nie wróci.

– Patrzcie jaki kurwa myśliciel – parsknęła Dorota.

Szły w milczeniu kilka następnych minut. Jemajher patrzyła przed siebie żując dolną wargę. Zatrzymały się przy przesmyku do Przetwórni. Wartownicy obejrzeli je bez słowa i spisali identyfikatory. Stalowe drzwi otworzyły się i szły jeszcze kilkanaście metrów korytarzem krzyżowym, kiedy Jemajher znowu się odezwała.

– Gdyby troszczyli się o zdrowie modułowców, to by dali nam warzywa i owoce, skrócili zmiany i usprawnili wentylację. Ludzie żyją w norach i jedzą gówno. Wiesz, że obok, na wschód od Przetwórni są farmy? Wiesz ile tam idzie energii z biogazowni? Ogrzewają tam i oświetlają rośliny. Mają świeże jarzyny cały rok, owoce, wszystko mają, a my jemy preparaty, albo i nie jemy. Od tego powinni zacząć, a nie od tych niby badań. Wiesz co to jest te badania? To jest przegląd inwentarza. Tak. Oni nas dzięki temu skatalogują, inwentaryzacja – o to tu chodzi. My tu jesteśmy zasobem utrzymywanym najtańszym możliwym kosztem. Może ktoś tam ważny potrzebuje przeszczepu wątroby, albo szpiku kostnego albo nawet całego ciała. Tak, pewnie dlatego chcą nas badać.

Anna nie odpowiedziała. Dla niej wszystko było jasne. Mogła dostać w jeden dzień punkty za miesięczną pracę. A w szpitalu trzymali ją przecież tak długo, że wiedzieli już o niej wszystko. Nie miała nic do stracenia. Przez następne kilkaset metrów znowu szły w milczeniu. Minęły krzyż i dotarły do przesmyku łączącego Przetwórnię z Łącznikiem. Tutaj kontrola była drobiazgowa. Łącznik był modułem, który łączył się korytarzem z Kompleksem. Znajdowało się tutaj również centrum łączności i bardzo duży posterunek porządkowych. Zostały obszukane, a porządkowi dokładnie przyjrzeli się ich oczom i gardłom w poszukiwaniu oznak choroby.

– Na badania? – zapytał wyższy z czarnymi zrośniętymi brwiami.

Anna skinęła głową. Dorota nie zaprzeczyła. Gardziła porządkowymi, ale nie dała tego po sobie poznać.

 – Może masz rację – powiedziała Anna, kiedy widziały już krzyż, przy którym urządzono punkt zbiórki. – Może to nie badania, a spisywanie inwentarza, ale zrozum, że mi nic nie jest w stanie zaszkodzić. Dwieście punktów to dwieście punktów. Dwieście punktów i kupię odtwarzacz wraz ze słuchawkami, Grą Endera i doładowaniem. I jeszcze mi parę zostanie.

Dorota parsknęła i wymamrotała pod nosem jakieś przekleństwo.

– Twoja decyzja – westchnęła. – Dla mnie to po prostu kwestia zasad. Może przesadzam. Będę tu na ciebie czekała. Idź już.

Anna dołączyła do grupy kilkudziesięciu osób oczekujących przed salą socjalną. Tłum stawał się coraz bardziej niespokojny. Mężczyźni zaczęli przesuwać się powoli w stronę wejścia. Blaszane drzwi uchyliły się i z sali wyszedł mężczyzna w białym fartuchu. Powiedział coś, czego Anna nie usłyszała, a wtedy tłum zafalował. Przekazywano sobie jego słowa dalej i dalej aż dotarły do wszystkich. Kazali im wchodzić.

Anna spojrzała na Dorotę. Jemajher miała skrzyżowane ramiona i szeroko rozstawione nogi. Kręciła głową z politowaniem.

Jastrzębska przekroczyła próg sali socjalnej, jako jedna z ostatnich. Drzwi zamknęły się ze zgrzytem. Z sufitu zwisały na łańcuchach czarne kawałki lśniącej folii dzieląc przestrzeń sali socjalnej na labirynt pokoi i korytarzy. Wspięła się na palce, by zobaczyć co jest przed nią. Ludzie tłoczyli się i przeklinali. Porządkowi dzielili przybyłych na grupy i ustawiali przed wejściem do jednego z trzech tuneli. Jako jedyna, została skierowana do tunelu po prawej. Domyśliła się, że ten musiał być przeznaczony dla kobiet. Porządkowy machnął niecierpliwie ręką, by szła dalej.

Posłuchała go. Wyciągnęła rękę i dotknęła plastikowej folii, która tworzyła ściany korytarza. Była sztywna, śliska i zimna jak skała. Wokół słyszała wiele męskich głosów, okrzyki i śmiech. Czarne kurtyny nie tłumiły dźwięku.

Korytarz załamywał się dwa razy i kończył niewielkim pomieszczeniem z trzema krzesłami. Na jednym z nich siedziała pięćdziesięcioletnia kobieta w białym ubraniu. Spod podwiniętych rękawów wystawały grube, owłosione przedramionami. W uszy miała wciśnięte małe, czarne słuchawki. Gdy zobaczyła Annę wyjęła je, ostrożnie zwinęła kabel i schowała do kieszeni. Wstała bez słowa. Miała beczkowate ciało. Skraj białego kitla oddzielało od łydek, co najmniej dwadzieścia centymetrów.

– Rozbierz się skarbie tam – powiedziała i wskazała na płytką wnękę – a potem wejdź tutaj – wskazała salę za plecami.

Anna weszła do przebieralni, którą oddzielało od korytarza kilka wiszących pasków folii. Rozpięła kombinezon. Zimne powietrze przylgnęło do skóry. Zostawiła na sobie jedynie majtki i skarpety. Wyszła z przebieralni.

– Widzę, że wydobrzałaś – powiedziała kobieta, gdy Anna pojawiła się na korytarzu. – Wybacz, ale nie poznałam cię od razu. Masz już włosy i te blizny nieco zbladły. Wielu sądziło, że z tobą to tylko strata czasu, ale ja wierzyłam, że dasz radę. Kobiety są twarde, mocne jak pierdolony kamień. Ja cię znam, ale ty mnie nie pamiętasz. Może to i lepiej. Czasem brak mi cierpliwości. Opiekowałam się tobą, gdy tylko wrzeszczałaś i robiłaś pod siebie. Może nie pamiętasz… Jestem Mariola.

– Proszę tutaj – powiedziała Mariola wyciągając rękę.

Anna poszła tam gdzie wskazała. Weszły do niewielkiego pomieszczenia. W rogu stał piecyk elektryczny dmuchający ciepłym powietrzem. Na podłodze leżała wykładzina.

– Ciepło tu i miło, nie ma się czego bać. Muszę cię obejrzeć, zważyć i zmierzyć. Chodzi o koordynację, odruchy, pasożyty, objawy chorób i takie różne. W dużym stopniu załatwi to komora i analiza krwi, ale doświadczenie wskazuje, że w pewnych przypadkach ludzkie oko widzi lepiej. Wykonuj po prostu polecenia to pójdzie szybko, dobra?

Anna skinęła głową. Mariola założyła silikonowe rękawiczki oraz wyjęła plansze przedstawiające ludzkie sylwetki w różnych pozycjach ciała. Pokazywała obrazek a Anna robiła skłony, wymachy, przysiady i pompki. Ćwiczenia były coraz trudniejsze i bardziej złożone. Teraz Anna zrozumiała, dlaczego podłogę wyłożono wykładziną. Niektóre z ćwiczeń wykonywała na leżąco, inne z zamkniętymi oczami, czasami Mariola popychała ją i wytrącała z równowagi. Zapisywała wyniki na niewielkim urządzeniu z ekranem.

– Dobra – wszystko mamy – powiedziała Mariola stukając finalnie grubym palcem w tablet. Teraz usiądź to pobiorę krew i założę ci opaskę wysiłkową.

Anna usiadła przy stoliku i podała jej rękę.

– Wbiję ci igłę w żyłę na wewnętrznej stronie łokcia. Nie poczujesz bólu. Jestem pielęgniarką i wkłuwam się w żyły już dwadzieścia lat – Mariola uśmiechnęła się uspokajająco. – Głównie mężczyznom, czyli najbardziej kwękliwym pacjentom – zarechotała.

Przez chwilę Mariola układała ramię Anny. Potem Jastrzębska poczuła chłód i ostrą woń środka dezynfekującego, którym kobieta spryskała jej skórę. Mocne palce zacisnęły na ręce opaskę.

– Podobasz mi się dziewczyno – powiedziała Mariola nasadzając igłę na metalową strzykawkę. – Twoje ciało się zmieniło. Kiedy do nas przyszłaś miałaś jedynie kości i skórę. Teraz jesteś silna. Pracujesz w tunelach. Widać to po twoich dłoniach. Ale radzę ci dobrze. Kobiety nie są po to by siedzieć w ciemności i nosić kamienie. Za kilka lat sama to zrozumiesz. Schowaj dumę i idź do nich do Kompleksu. Szkoda życia. Wiem to z doświadczenia. Pomyśl o tym. Dojdziesz pewnie do tego sama później, ale uroda i młodość miną i będziesz warta mniej. Musisz myśleć o tym, co będzie za dziesięć i piętnaście lat.

Jastrzębska poczuła lekkie ukłucie. Mariola mówiła prawdę. Nie bolało.

– Dzisiaj nie pracuj, bo będą wybroczyny – poradziła pielęgniarka chowając próbkę krwi do lodówki. – A teraz idź za mną. Jeszcze tylko komora i wydolnościówka.

Anna przeszła za nią do następnego pomieszczenia. Stalowa kabina poprzecinana była wąskimi pasmami przezroczystego plastiku biegnącego od podstawy do sufitu. Na zewnętrznym panelu wisiał duży ekran sterujący. Mariola nacisnęła guzik i kabina otworzyła się z sykiem.

– Zdejmij skarpety i wejdź do środka. Ta maszyna zrobi zdjęcia, prześwietli cię, przepuści przez ciebie prąd i Bóg jeden wie co jeszcze, ale nic nie będzie boleć.

Anna zdjęła dwie pary czarnych skarpet i weszła po metalowych stopniach do środka. Drzwi zamknęły się. Gwar głosów, który dotąd dochodził zewsząd, nagle ucichł. Słyszała jedynie ciche buczenie silnika. Podłoga lekko drżała. W środku było o wiele cieplej niż w pokoju.

– Stań w zaznaczonym miejscu – usłyszała zniekształcony głos Marioli z głośnika nad głową. – Są tam wymalowane białe stopy. Stań na nich.

Anna posłuchała i rozsunęła nieco nogi. Spojrzała przez szybę. Mariola marszczyła brwi i uderzyła palcem w ekran ekranu dotykowego.

– Dobra. Teraz ręce – powiedziała pielęgniarka. – Dłonie oprzyj na żółtej obręczy. Dobrze. Na wysokości twarzy. Dobra, tak jak teraz!

– Teraz nie ruszaj się, po prostu tak stój, o właśnie tak. To potrwa minutę. Drzwi otworzą się same i wtedy można wyjść. Ja pójdę po twoje ubrania z przebieralni.

Anna czekała. Zewnętrzną część kabiny zaczęła się obracać i zatrzymywać gwałtownie co sekundę. Słyszała zgrzyt metalu jakby w potężnym silniku zmieniano przekładnię. W kabinie zrobiło się duszno. Czuła pod dłońmi, że stalowe podpory robią się ciepłe. Liczyła zgrzyty silnika. Przy czterdziestym piątym wróciła Mariola.

– Połowa już za tobą! – krzyknęła kobieta patrząc w ekran.

Po siedemdziesiątym drugim zgrzycie drżenie podłogi ustało. Z maszyny znowu dobywał się tylko cichy szum. Drzwi syknęły. Oderwała dłonie od obręczy i wyszła na zewnątrz.

– Możesz się już ubrać – Mariola podała jej kombinezon. Anna wciągnęła skarpety a potem szybko wślizgnęła się w ubranie.

– Teraz idziesz tam – wskazała korytarz. – I pamiętaj, o czym ci mówiłam. Szkoda zdrowia. Zastanów się dobrze nad tym.

Anna ruszyła we wskazanym kierunku, ale przed zakrętem korytarza zatrzymała się i popatrzyła w stronę Marioli. Tamta wyjęła z kieszeni małe urządzenie i zaczęła rozplątywać kabel od słuchawek. Machnęła do Anny, by ta szła dalej.

Foliowy rękaw kończył się po kilku metrach. Prowadził do dużego pomieszczenia Na środku zebrano krzesła i stoły robiąc z nich kilkupiętrową konstrukcję, a wokół rozłożono czarną wykładzinę. Biegło po niej trzech mężczyzn.

– Proszę podwinąć rękaw – Anna drgnęła na dźwięk nieprzyjemnie wysokiego męskiego głosu. Pojawił się przed nią niski mężczyzna w białym kombinezonie. Anna bez słowa przesunęła zamek błyskawiczny przy mankiecie i odsłoniła ramię.

– To opaska z czujnikiem – mężczyzna monotonnie recytował słowa, które mówił tamtego dnia już setki razy – zmierzy czas, w jakim pokonasz dziesięć okrążeń. Uruchomi się automatycznie, kiedy przekroczysz białą linię. Potem możesz odpocząć poza torem albo po prostu wyjść po oddaniu opaski. Zgłoś się do mnie albo do któregoś z porządkowych. Jak poczujesz się źle, to podejdź do lekarza przy tamtym stoliku. Od ósmego decyla dodatkowe sto punktów, więc warto biec jak najszybciej.

Mężczyzna nie upewnił się czy zrozumiała. Po prostu podszedł do kolejnego modułowca, który pojawił się przy jednym z trzech wyjść.

Anna poprawiła opaskę na ramieniu i stanęła przed linią startu. Wciągnęła w płuca zimne powietrze. Chciała zdobyć dodatkowe sto punktów. Chciała je zdobyć, a żeby je zdobyć musiała dać z siebie wszystko. I dała.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Wiem już coraz więcej o miejscu akcji, widzę Olbrzyma oczami modułowców. Bohaterka całkiem przyjemnie się tam odnalazła, ma nawet przyjaciółkę (pewnie z czasem nie tylko przyjaciółkę, ale zobaczymy).

Ciągle zastanawiam się, kiedy wreszcie coś zacznie się dziać, bo póki co zdecydowanie (jak dla mnie) brakuje akcji. Była krótka walka w wannie, był incydent z dziećmi Białych, i tyle. Kontrastując to z ‘Pancerzem egzobiologicznym’ – gdzie akcja była ciągle – to bardzo nieliniowo się to rozwija. Można by to jakoś wyrównać, albo przepleść, tak by to wyrównać. Wrzucić jakieś wtrącenia o tym, co robią żołnierze, albo jakąś akcję z dega, albo opowieść o akcji.

 

Z kwestii edycyjnych:

 

(…) Może nie pamiętasz… Jestem Mariola.

– Proszę tutaj – powiedziała Mariola wyciągając rękę. Tu chyba brakuje kwestii Anny.

 

Słyszała zgrzyt metalu jakby w potężnym silniku zmieniano przekładnię.

Drobnostka jeszcze, ale nie wiem, co chciałeś powiedzieć? Czy chodziło o zmianę przełożenia przekładni, jak w skrzyni biegów, czy o faktyczną zmianę przekładni? I co to ma do zgrzytu?

 

Pozdrawiam

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Dzięki za błedy, tak jak ppprzednio bede musial cos wyciać, z pierwszych 16 rozdzialow trzeba zrobic 6. Potem wydaje mi sie akcji bedzie wystarczająco:) Dzieki ze czytasz

Czytam, i całkiem fajnie mi się to czyta. Nie wiem, czy jest sens coś usuwać, czy nie wystarczy raczej czegoś dodać. Może jakiś akcent z powierzchni, dziejący się równolegle, zwiastujący nadchodzącą burzę. Takie małe coś przeplatające się z losami Anny, która póki co wyrabia normy zbierając na elektronikę.

Z tego co rozumiem, to przeczytałem 12 z 37 rozdziałów póki co, czyli jakieś 30% za mną, dosyć długi wstęp, ale świat przedstawiony trochę tego wymaga.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

No wlasnie o to chodzi . Powiesc ma ponad 1 mln znaków. Srednia w Polsce to powidzmy 350 tys. Jakbym dodawal to, by mi wyszly 4 powiesci. Mysle ze da sie wyciąc sporo bez wielkiej straty dla przedstawiania swiata:)

Albo miał byś materiał na trylogię ;-) W tygodniu postaram się przeczytać kolejne rozdziały.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka