Słabe światło łagodnie przebijało się przez gęsty dym papierosowy, tworząc wszechobecną poświatę w kolorze ciemnego bursztynu. Fetor uryny, która klejącymi kałużami pokrywała podłogę w kątach pomieszczenia, okrutnie drażnił nos i osadzał się w gardle. Niektórzy popijali tu paskudne wino i inne najtańsze badziewia prosto z krążących od rąk do rąk butelek, pokładając się na meblach z poszarpanymi, zamokłymi, śmierdzącymi tapicerkami.
Inni grzali nad niewielkimi własnej roboty palnikami łyżki lub dzielili kawałkami szkła biały sen, marząc o pięknym jutrze. Ono natomiast, mimo ich nieustających, natarczywych prób nie miało ochoty nadejść. Wszyscy czekali na nie długo, ale większości nie udawało się nawet dotrwać świtu.
Daurless stał, opierając się o zagłówek jednej z kanap. W prawej dłoni trzymał dymiącego papierosa, a w lewej na wpół opróżnioną, trochę niedomytą po poprzednim użytkowniku szklankę z burbonem. Przyglądał się tym małym, żałosnym ludziom i wspominał czasy, gdy sam spał w kałuży brejowatej mieszaniny błota, moczu i resztek brudnego śniegu, dokładnie w tym pokoju. Wspominał bezzębną, ale wiecznie wyszczerzoną Łysą, cichego Davona, entuzjastycznego Bouldera i… cholera, tak bardzo brakowało mu Łuski. Jej radosnych, ciemnobrązowych oczu, zadartego noska i drobnych, spękanych ust.
Poprawił krawat i westchnął głęboko. Gdyby tak desperacko nie usiłował pogodzić się z jej stratą, pewnie nigdy nie poznałby Deuter. Zawiesił wzrok na nieskazitelnie czystym mankiecie swojej koszuli, wystającym spod ciemnobrązowego płaszcza.
W tamtych czasach za samo takie spojrzenie na cudze dobro w najlepszym wypadku zostałby zwyzywany i opluty, w najgorszym mógłby dostać kulkę. Z ćpunami, taką bursztynową młodzieżą, do której należał, nikt się nie patyczkował, bo nikomu na nich nie zależało. Byli wyrzutkami, choć jak na wyrzutków było ich bardzo wielu – tak wielu, że równie dobrze tą “podłą” mogłaby być druga strona. Ale kto ma pieniądze, ten rządzi − tego chyba nie trzeba tłumaczyć.
Mimo wszystko wspominał te beztroskie lata spędzone z przyjaciółmi cudownie, z sentymentem i żalem. Pamiętał to wspaniałe uczucie przynależności ogarniającego go za każdym razem, ilekroć wchodził do tego pomieszczenia i widział Bouldera rozwalonego na innej, ale równie zdezelowanej sofie, Davona dłubiącego w jakimś kawałku drewna przy pomocy złamanego gwoździa oraz śmiejące się głośno Łysą i Łuskę.
Pociągnął łyk burbonu, westchnął głośno, otarł zmarznięty nos wierzchem dłoni w rękawiczce i wstał. Ogarnął raz jeszcze wzrokiem to wszystko, co kiedyś zostawił za sobą i zrobił to znów – miał nadzieję, że po raz ostatni.