- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Opowieści Nieopowiedziane - Gigant i Gnom

Opowieści Nieopowiedziane - Gigant i Gnom

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Opowieści Nieopowiedziane - Gigant i Gnom

Pęknięte, zabrudzone tłustymi smugami owalne lustro w swej smutnej tafli ukazało jeszcze smutniejsze oblicze ogromnego mężczyzny. Rozmazany, kolorowy makijaż, przyozdobiony dodatkowo przypadkowymi czerwonymi kropkami, który wynurzał się spod długich, czarnych włosów dodawał jego twarzy zupełnie niezamierzonej upiorności. Klaustrofobiczne wnętrze skromnie umeblowanego pomieszczenia wydawało się jeszcze mniejsze w żółtym świetle ostatnich promieni słońca. Postać ustawiła przed sobą wyszczerbioną misę i spłukała resztki farby, których jaskrawe barwy zmieszały się w wodzie, tworząc zgodną, wyblakłą szarość. Olbrzym potarł kciukiem niedającą się zmyć czarną łzę pod prawym okiem, następnie wydobył z jedynej szuflady malutkiego biurka proste, drewniane pudełko, położył je obok misy i otworzył. Ujął w wielkie palce groteskowo mały pędzelek i zabrał się do dekorowania swojej żywej maski. Najpierw całą, bladą twarz pokrył białym obrusem podkładu, na który następnie zaczął kłaść zastawę kolorów. Niebieską farbą namalował romby wokół ciemnych oczu, aby podkreślić ich kształt i uwydatnić mimikę. Czerwoną rozszerzył wąskie usta i krzywiznę ponurego grymasu przekształcił w piękny uśmiech od ucha do ucha. Tym samym kolorem pociągnął brwi powiększając je i fantazyjnie zakręcając ich końce. Czarną zaznaczył rysy twarzy – szerokie kości policzkowe, dołek w podbródku i zmarszczki w kącikach oczu. Jego oczy mimowolnie powędrowały ku prawej powiece, pod którą ze śnieżnego puchu farby wydobywała się powoli czerń łzy.

Mimo wszystko usatysfakcjonowany efektami artystycznej pracy mężczyzna zamknął pudełko z farbami, chowając do niego uprzednio wyciśnięty pędzelek i odłożył je do szuflady, po czym wstał z zaskakującą jak na jego posturę lekkością, garbiąc się nieco, aby nie uderzyć o sufit i jeszcze raz przejrzał się w lustrze. Poprawił żółte spodnie na szelkach i wygładził zieloną kamizelkę. Wyciągnął nawet z krzywego, glinianego wazonika przywiędłego goździka i umieścił go w kieszonce na piersi. Popatrzył jeszcze na czerwone buty ze śmiesznie szerokimi czubkami i już miał udać się do drzwi, jednak sięgnął jeszcze ogromną dłonią po niewielki przedmiot, nieśmiało rumieniący się za krawędzią miski ze smutną wodą. Na pierwszy rzut oka była to piłeczka wykonana z miękkiej gąbki i barwiona na szkarłatny kolor. Przedmiot pachniał potem i morzem – nieomylnie rozpoznawanym aromatem płynących marzeń. Olbrzym ścisnął piłkę, która zapiszczała radośnie, wcisnął ją na czubek nosa i otworzył drzwi.

Droga do kwatery dyrektora prowadziła przez całe obozowisko, którego wyblakłe barwy wskrzesiło złote, spadające powoli słońce. Mężczyzna szedł ociężale pomiędzy pstrokatymi wozami, pokrytymi spękaną farbą, mijając równie osobliwe jak on sam postaci i niemal równie jak on przygnębione. Marie uśmiechnęła się do niego ukazując równe rzędy białych zębów spod podkręconych na wodę z cukrem bujnych wąsów. Trzech identycznych jak malutkie krople wody niziołków – Pit, Pat i Put, widząc kolegę wskoczyło sobie na barki, zupełnie łamiąc stereotypy dotyczące ich rasy i zaczęło żonglować, płynnie wymieniając się różnobarwnymi piłeczkami, które szybko rozmyły się w fantastyczne spirale. Ors – rogaty wróżbita o czerwonej skórze wyciągnął z przepastnego rękawa pluszowego płaszcza talię dużych, niemal do cna zużytych kart i potasował je, po czym zamknął czarne oczy i wyciągnął jedną. Kiedy spojrzał na kartę w dłoni uniósł kącik ust w delikatnym uśmiechu i skinął głową na przechodzącego wielkoluda. Jacquo wypuścił ze swojej jaszczurzej paszczy kilka płomieni połyskujących w jego czarnych łuskach, a następnie z jego nozdrzy zaczęły wydobywać się smużki dymu, z których subtelnymi ruchami głowy uformował słowo „bochater”. Mężczyzna przestał się rozglądać i przyspieszył kroku, jednak już po chwili drogę zagrodził mu człowiek jeszcze większy od niego. Clarence stał w lekkim rozkroku, podparty pod boki i z marsową miną patrzył z góry na przechodnia. Mężczyzna podniósł wzrok, odchrząknął i zrobił krok w bok, żeby ominąć przeszkodę, ta jednak wyciągnęła swoje monstrualne łapska, przyciągnęła go do piersi i poklepała serdecznie po plecach, nieomal łamiąc mu przy tym łopatki. Przytulony klaun usłyszał wysoki krzyk dobiegający gdzieś z daleka, jakby przez zamknięte drzwi przeszłości. Poczuł, że coś w nim pęka mikroskopijną szczeliną, następnie rozdziera się najeżoną kłami paszczą nieposkromionego głodu, która zaczęła szarpać jego mózg. Gdzieś głęboko w środku rozległ się śmiech, przechodzący z wolna w rechot, a następnie w ogłuszający ryk. W końcu Clarence wypuścił go z uścisku i odszedł, pociągając nosem. Mężczyzna stał przez chwilę w miejscu, dysząc ciężko. Z zamkniętymi oczami próbował zatrzymać pod powiekami to, co usilnie starało się wydostać na wierzch wszelkimi możliwymi sposobami. Jego myśli z trudem wpychały maniakalny chichot z powrotem w czeluść świadomości, zamykając wrota, które nigdy nie powinny się były otworzyć.

Klaun przeciągnął się lekko, uspokoił oddech i kontynuował marsz, mijając ogromny, pasiasty namiot. Starał się nie patrzeć w jego głąb, jednak niesforne oko swoim kątem i tak złowiło leżący na środku piaszczystej areny kształt, przykryty poplamionymi prześcieradłami. Mężczyzna utkwił wzrok w ziemi i westchnął, ponieważ nieubłaganie rósł przed nim kloc ciężkiego wozu dyrektora cyrku.

Wnętrze kwatery Ferdynanda Frutta było ciemne i duszne. Powietrze było ciężkie i lepkie od zapachów topiących się w cieple landrynek oraz parującego alkoholu. Pomieszczenie, choć przestronne, wydawało się przytłaczająco klaustrofobiczne. Z każdej strony szklane zęby szczerzyły obszerne witryny i wiszące szafki, rozpychały się wzmacniane kufry oraz przepastne szafy. Niewielkie przestrzenie między meblami wypełniały gęsto plakaty eksplodujące agresywnymi barwami pióropuszy, cekinów, futer egzotycznych zwierząt i makijaży. Gdzieś na końcu tej zrywającej się ze smyczy entropii, wielki fotel wypełniał po brzegi dyrektor cyrku. W pulchnej dłoni ozdobionej ciasnymi pierścieniami trzymał szklaneczkę, z której upił resztkę brandy, po czym natychmiast wypełnił ją znowu.

– Kilian Jotunn… – zwrócił się do przybysza – chodź, chodź. Nie uciekniemy od tej rozmowy. – Mężczyzna posłusznie podszedł do szerokiego biurka zastanawiając się przelotnie, jak Frutt opuszcza swój wóz, mając na swojej drodze taką przeszkodę.

– Chciał mnie pan widzieć – głos klauna był niski i aksamitny, zdający się wpadać w rezonans z ogromnym ciałem właściciela i jeszcze w ten sposób potęgowany.

– Nie powinno cię to dziwić, biorąc pod uwagę przebieg dzisiejszego spektaklu – dyrektor mówił spokojnie, lub raczej bardzo dobrze ukrywał targające nim emocje, najprawdopodobniej pod woalem brandy.

– Panie dyrektorze, przeprosiłem już pana za zaistniała sytuację – zaczął Kilian, splatając pokornie dłonie – powiedziałem też, że wszelkie poniesione przez pana straty odpracuję.

– Długo będziesz pracował na tygrysa – prychnął Frutt. – Nie wspominając już o tym, że treser Klaudiusza domaga się wyciągnięcia wobec ciebie konsekwencji.

– Alfie powinien wziąć pod uwagę to, że jego podopieczny zaatakował jednego z widzów, w dodatku małe dziecko – bronił się Jotunn. – Gdybym nie zainterweniował…

– Ten chłopiec to żebrząca sierota – odparł Ferdynand. – Wślizgnął się na przedstawienie bez biletu. Gdyby Klaudiusz go zżarł, nikt by po smarkaczu nie płakał. Oczywiście byłoby trochę paniki. Albo i nie – dodał w zamyśleniu. – Słyszałem, że gdzieniegdzie rzucanie ludzi na pożarcie cieszy się wielką popularnością wśród publiki.

– Rozumiem, że ma pan na względzie przede wszystkim dobro cyrku – wycedził najgrzeczniej jak umiał klaun – ale myślę, że błąd popełnił Alfie podczas swojego występu z tygrysem, a nie ja, próbując zaradzić temu, co on narobił.

– Masz rację – skonstatował dyrektor, pakując sobie do ust garść ciągnących się landrynek – Alfie zachował się nieprofesjonalnie i naraził dobre imię Fantastycznych Fenomenów Frutta. Niestety, jest jeszcze coś, co zaniepokoiło nie tylko mnie, ale także twoich współpracowników, a nawet publiczność – Kilian nie odezwał się, pochłonięty analizowaniem czubków swoich butów. – Kilian… Zabiłeś tygrysa. Gołymi rękami. Jak ja mam się do tego odnieść? Jak wytłumaczyć ludziom, że mój najlepszy klaun, oprócz żonglowania, robienia fikołków i zwierzątek z papieru, zupełnie przypadkiem potrafi też skręcić kark dwustukilogramowego kota? – brodata twarz Ferdynanda czerwieniła się coraz bardziej, przybierając powoli wygląd świeżo wyrwanego z ziemi buraka.

– Wszyscy wiedzą, że jestem silny – bąknął Jotunn. – Nawet Clarence to przyznaje.

– Clarence wygina dłońmi żelazne pręty w precle, ale nie morduje zwierząt, chichocząc przy tym jak dziewica w burdelu! – wrzasnął dyrektor.

– Przepraszam, panie dyrektorze – bełkotał klaun. Wydawał się przy tym kurczyć do rozmiarów małego chłopca. – Obiecuję panu, że odpracuję za tego tygrysa. I to się więcej nie powtórzy.

– Nie byłbym tego taki pewien – powiedział nieco spokojniej Frutt.

– Obiecuję to panu – zarzekał się Kilian. – Zawsze byłem wzorowym pracownikiem. Ludzie uwielbiają moje pokazy. Ta praca jest dla mnie bardzo ważna…

– Nie o to chodzi – uciął dyrektor. – Widzisz, porozmawiałem z pewnymi ludźmi, którzy znają się na makijażu… – Błysnął uśmiechem, widząc coraz szerzej otwierające się oczy klauna. – Powiedzieli mi, że ta łza pod twoim okiem, to może być tatuaż. I to nie byle jaki tatuaż.

– Zabiorę swoje rzeczy i jeszcze dziś opuszczę obóz – powiedział zupełnie beznamiętnie Kilian.

– Chciałbym powiedzieć, że możesz zaczekać z tym do rana – głos Ferdynanda ponownie przybrał dobrotliwy, ociekający landrynkami ton – ale oboje wiemy, że tak będzie lepiej. Mam nadzieję, że znajdziesz sobie nową pracę – dodał, schylając się do szuflady biurka. – Mogę ci wystawić referencje… – dyrektor nie dokończył, gdyż przerwał mu trzask zamykanych drzwi.

Kilian wrócił do swojego wozu okrężną drogą, poza granicami obozu, starając się unikać niepotrzebnych spotkań. Po wejściu do skromnej kwaterki otworzył spory kufer i wygrzebał z niego duży, płócienny plecak. Przeglądając swój dobytek, spakował podróżny śpiwór, metalowy garnuszek, długą, solidną linę, kilka identycznych zestawów ubrań i pudełko z zestawem do makijażu. Ze skrytki zmyślnie umieszczonej w wydrążonej desce podłogi wyjął niewielką sakiewkę, brzęczącą żałośnie jak kubek żebraka i dorzucił do ekwipunku. Kładąc się, spod łóżka wyciągnął jeszcze imponujących rozmiarów siekierę, o wyszczerbionym ostrzu. Plecak był zapełniony dopiero do połowy, ale Jotunn, po dokładnym przetrząśnięciu wozu, nie znalazł nic więcej wartego zabrania. Tylko tyle. Pół plecaka zupełnie bezosobowych przedmiotów. Cały jego dobytek. Nie tracąc czasu, zarzucił go na plecy, niemal nie odczuwając ciężaru swojego spakowanego życia i rozejrzał się jeszcze szybko po swoim domu, który stawał się właśnie jedynie schronieniem, chwycił siekierę i wyszedł.

Chciał od razu udać się na północ, byle dalej od cyrku. Postanowił jednak, że wróci do dyrektora i odda mu sakiewkę, jako chociaż część rekompensaty za poniesione szkody. Ponownie poszedł naokoło, starając się nie bujać plecakiem, aby grzechot bibelotów nie zwrócił niczyjej uwagi. Zapadł już zmrok i uśpiony po popołudniowych występach obóz powracał do życia, by swe własne pragnienia beztroski i rozrywki sycić pod osłoną milczącego nieba. Kilian spoglądał spomiędzy wozów na płonące wesoło ogniska, na wędrujące pomiędzy dłońmi bukłaki z młodym winem i słuchał nieśmiałych początków pieśni. Zahipnotyzowany zabawą, której do niedawna był jeszcze częścią, niemal ominął kwaterę Frutta. Okrążając wóz dyrektora cyrku zauważył, że okna zasłonięte są ciemnymi zasłonkami, spomiędzy których w jednym tylko miejscu sączyło się pomarańczowe światło. Jotunn do ciekawskich nie należał, tym bardziej do podglądaczy, jednak do zajrzenia przez szybę skłoniły go dwa fakty: po pierwsze, Ferdynand zawsze chełpił się wystrojem swojego domostwa, a i wstydliwy, mimo swej tuszy, nie był. Po drugie i tak już został wyrzucony z cyrku, więc żadne gorsze konsekwencje spotkać go nie mogły. Podszedł więc do okna i spojrzał pomiędzy zasłonki, uśmiechając się głupkowato. Zobaczył kawałek wielkiego łoża, zapewne w części sypialnej wozu, której nigdy dotąd nie widział. I nigdy nie chciał zobaczyć, ponieważ uśmiech zniknął z jego ust tak szybko, jak się pojawił, jakby wymazany. W środku zaś, gdzieś głęboko, ale niepokojąco blisko, usłyszał wzbierający śmiech. Nie próbował go tłumić.

Ferdynand Frutt dolał brandy do szklaneczki ocalałej z łap Klaudiusza sieroty i położył dłoń chłopca na swoim udzie. Jednocześnie odchylił się na łóżku, opierając się o ścianę wozu i zaczął rozsznurowywać spodnie. W tym samym momencie drewno po jego prawej stronie eksplodowało, siekąc deszczem drzazg i coś chwyciło go za gardło. Sekundę później, po lewej stronie również coś potworną przemocą wdarło się do środka i zacisnęło żelazne palce na jego piersi. Mężczyzna poczuł szarpnięcie i wyleciał na zewnątrz, wśród żałosnego jęku łamanych desek i żeber, lądując na glebie. Wielki ciężar docisnął boleśnie jego zdruzgotany tors do ziemi. Oszołomiony dyrektor spojrzał w górę i byłby krzyknął, gdyby nie bezlitosne imadło palców, nieustępliwie ściskające jego szyję. Kilian Jotunn, który poza występami uśmiechał się tylko malowaną maską, teraz szczerzył zęby w przerażającym grymasie. Z otwartych szeroko ust kapała mu ślina, a źrenice zajmowały całe jego zwykle błękitne tęczówki. Klaun, oparłszy kolano na jego piersi trzymał go jedną ręką, drugą zaś zaczął gorączkowo klepać się po kieszeniach spodni i kamizelki.

– Sól! – ryknął wielkolud – Dobry boże, GDZIE MOJA SÓL?! – Nie znalazłszy przyprawy, mężczyzna zacisnął palce jeszcze mocniej na szyi byłego pracodawcy i z zatrważającą łatwością wyrwał mu krtań.

Pierwsze promienie porannego słońca prześlizgiwały się nieśmiało pomiędzy koronami drzew, zakradając się w dół, by obudzić przykryty rosą snu mech. Kilian Jotunn podpierając się siekierą szedł niespiesznie przez las, wsłuchując się w ptasi recital i układając w myślach plan działania. Na szczęście wieczorny rozgardiasz cyrku zagłuszył jego niezapowiedzianą wizytę u Ferdynanda Frutta i udało mu się oddalić od obozu kompletnie niepostrzeżenie. Co prawda nie zadał sobie trudu, by zatrzeć ślady lub pozbyć się ciała dyrektora, nie poprosił również zdezorientowanej sieroty w wozie o dyskrecję, ale wątpił, żeby byli współpracownicy go szukali. Pozostawione zwłoki powinny być wystarczającą wskazówką, żeby zostawić klauna w spokoju. Początkowo mężczyzna zamierzał udać się do najbliższego miasta na północy, jednak już kilka godzin spędzonych w zielonej głuszy sprawiło, że postanowił pozostać w niej co najmniej kilka dni. Ku swojemu zdumieniu, już po niecałej godzinie poszukiwań miejsca na obóz, natrafił na wartki strumień pełen połyskujących w świetle ryb. Zadowolony, Kilian zawiesił plecak na ułamanym konarze pochylonej nad wodą wierzby, na ziemi koło pnia położył siekierę, po czym kucnął na brzegu i długo pił, rozkoszując się chłodem, oraz obmył kark, z przyzwyczajenia ostrożnie omijając przy tym farby makijażu. Unosząc się znad strumienia, jego wzrok spotkał się z wielkimi, wpatrzonymi w niego oczami dużego zająca. A raczej czegoś w rodzaju zająca, gdyż tuż poniżej wielkich uszu z głowy zwierzęcia wyrastała para rogów, przywodząca na myśl jelenia. Zdumiony mężczyzna zamarł w bezruchu, stworzenie zaś przechyliło łebek i czmychnęło w gąszcz paproci. Klaun instynktownie złapał topór, po czym przeskoczył strumień i powoli ruszył śladem dziwnej istoty. Momentalnie las stał się dużo gęstszy niż dotychczas, jak gdyby chciał chronić lub ukryć swojego małego mieszkańca. Leszczynowe gałęzie straciły swoją giętkość, korzenie wśród mchu zdawały się nagle wyrastać tuż pod stopami i Kilian musiał porządnie się gimnastykować, z trudem pokonując kolejne metry. Przeklinając własną ciekawość chciał zawrócić, jednak szybko zdał sobie sprawę, że kompletnie stracił orientację. Rośliny osaczały go, zagradzając wszystkie możliwe kierunki.

– No dobrze, skoro tak chcecie się bawić – wycedził, unosząc wysoko siekierę. Nim jednak nią uderzył, spomiędzy leśnego runa wypełzły macki mieniącej się złociście mgły, które zaczęły wspinać się po jego ciele. – Kurwa. Mać – zdążył jeszcze zakląć, zanim mgła wdarła się do jego nozdrzy i mężczyzna padł nieprzytomny.

Pozbawiony snów sen zalał apatyczną czernią umysł Jotunna, pozbawiając go poczucia czasu, przestrzeni oraz własnego ciała. Dryfując w oceanie sensorycznej deprywacji, mężczyzna coś poczuł. Coś poczuł! Był to zapach suszonych kwiatów… Nie, kadzidła! Rozmyślając nad możliwym źródłem charakterystycznego aromatu w środku lasu (jeżeli faktycznie nadal był w lesie) zorientował się, że powoli wraca mu władza w kończynach, chociaż w bardzo ograniczonym stopniu. Odzyskując świadomość dotyku po chwili skonstatował, że jest spętany. Klęczał z rękami związanymi za plecami i czołem spoczywającym na zimnym, chropawym kamieniu. Z trudem podnosząc głowę, przed widzącymi już, choć jeszcze nie do końca wyraźnie, oczami ujrzał zarys ołtarza otoczonego płonącymi świecami oraz niewielkimi miseczkami, z których unosiły się kłęby kolorowego dymu. Na kamiennym bloku zaś, z szeroko rozłożonymi udami siedziała naga istota, niewątpliwie płci żeńskiej, jednak nieznanej Kilianowi rasy. Jej skóra miała barwę wiosennej trawy, włosy zaś gotowej do żniw pszenicy, z których bujnej gęstwiny wystawały spiczaste uszy. Bursztynowe oczy nie miały tęczówek ani źrenic, a smukłej twarzy brakowało ust, z kolei stopy zastępowały kopyta. Stworzenie trzymało w lewej dłoni sznur łączący się z więzami klauna. Uśmiechnęło się wzrokiem, widząc więźnia oprzytomniałego i przyciągnęło go bliżej, chwytając kolanami jego głowę.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał mężczyzna siląc się, aby nie zwracać uwagi na wplatające się w jego włosy zielone palce. Jedyną odpowiedzią był skok w zniewalającą głębinę bursztynowego spojrzenia, która starała się pochłonąć Kiliana w całości. – To bardzo… Miłe – bąknął – ale nie mogę. Przepraszam, że wtargnąłem do twojego lasu. Wypuść mnie, proszę, a natychmiast się wyniosę i więcej mnie nie zobaczysz. – Leśna istota ponownie szarpnęła za sznur, zanurzając jego głowę między szmaragdowymi sutkami. – Nie rozumiesz! – zdołał krzyknąć, odrywając się na chwilę od ogromnych piersi. Poczuł dreszcz budzącego się w nim zaskakująco szybko rechotu, który starał się zdusić, nim dotrze mu do gardła. Zielona kusicielka chwyciła klauna, boleśnie ściskając mu policzki i jeszcze raz zajrzała głęboko w oczy. Burzliwa toń jej niesamowitych ślepi nie potrzebowała słów. Ona rozumiała. Rozumiała bardzo dobrze i wszystko robiła z wykalkulowaną dokładnością. Jotunn bez wahania puścił swą smycz.

Zielona oprawczyni mocno trzymała połyskujący sznur, kopytkiem dociskała miotającego się niewolnika do kamienia ołtarza, wolną ręką zaś pieściła jego szalejące w proteście ciało. Cierpliwie badała każdy centymetr skóry, oglądała każdy włos i muskała każdą bliznę. Delektowała się tym nowym rodzajem sprawianego cierpienia, tonęła w wywoływanej wściekłości, aż jej zieloną skórę pokrył pot rozochocenia. Doceniała kwieciste sonety gróźb i niezliczone strofy pełne wysublimowanych obietnic agonii. Odwdzięczała się za nie symfoniami delikatnego dotyku i wyrozumiałych kompozycji niewyobrażalnych oktaw przyjemności. Istota podniosła się znad niestrudzonego w swoim szale kochanka, stanęła nad nim okrakiem i zaczynała kucać, kiedy usłyszała świst i coś łupnęło ją w potylicę. Kobieta zwaliła się na kamień obok ołtarza, a tuż obok niej wylądował spory kamień. Podniosła się błyskawicznie i zaczęła gorączkowo rozglądać. Skanując każdy fragment oświetlonej popołudniowym słońcem polany oraz linii drzew na jej obrzeżach, dostrzegła siedzący w rozwidleniu konarów dużego dębu zarys postaci. W zielonej dłoni mignęła błękitna smuga, która następnie z zawrotną szybkością poleciała w stronę bezczelnego intruza. Lodowy nóż przeleciał przez sylwetkę i wbił się w korę tuż za nim, eksplodując ostrymi odłamkami. Wstrząśnięta kobieta nie zdążyła się odwrócić, żeby uniknąć drugiego kamienia, który trafił ją w sam środek pleców. Ból powalił ją na kolana, z których podnosząc się w furii, zobaczyła przed sobą osobliwą postać. Stał przed nią mierzący niespełna metr wzrostu gnom, ubrany w obszerny, zszyty z różnych kawałków materiału płaszcz, do tego w cylindrze, z papierosem w ustach i w okrągłych okularach przeciwsłonecznych, nałożonych na charakterystyczny, wstrętnie garbaty i wścibsko spiczasty nochal. Kurdupel szczerzył się szyderczo, wypuszczając dym z nozdrzy.

– Przepraszam, że przeszkodziłem – odezwał się zaskakująco niskim głosem – ale jestem za obopólną zgodą. – Kobieta rzuciła się na gnoma, a jej paznokcie momentalnie wydłużyły się, tworząc zakrzywione szpony. Mężczyzna szepnął coś i cały zafalował, rozpływając się w obłoku mgły. – Rozumiem, że jestem niesłychanie przystojny – usłyszała za sobą, gotując się z wściekłości – niestety także zdumiewająco delikatny. Może porecytujemy razem wiersze, zamiast… – Spomiędzy złocistych włosów istoty wyłoniły się trzy, szmaragdowo połyskujące kolce i wirując w pozornie przypadkowych kierunkach, pofrunęły jednocześnie w stronę niewyrośniętego głupca. Odwróciła się dumnie, chcąc obejrzeć krztuszące się krwią zwłoki. Płonąca satysfakcja w jej oczach szybko zgasła na widok przepięknej, półprzezroczystej elfki, która stała tuż za plecami gnoma, z jedną dłonią czule ułożoną na jego ramieniu, w drugiej zaś dzierżąc magiczne pociski, które z figlarną lekkością zmiażdżyła w zaciśniętej pięści. Ułamek sekundy później zjawa zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła, zupełnie jakby w ogóle jej tutaj nie było.

– Wiem! – zawołał mały czarodziej. – Opowiem ci dowcip, chcesz? – Leśne stworzenie dyszało ciężko, tracąc resztki swego odurzającego wdzięku na rzecz iście zwierzęcej furii. – Jak nazywa się rybka detektywa? – Jeszcze raz rzuciła się w stronę intruza, pchana siłą czystej nienawiści. – Śledź! – spuentował gnom. Kobieta stanęła jak wryta. Przez chwilę zdawała się walczyć z jakąś niewidzialną siłą, która najwyraźniej musiała łaskotać ją efemerycznymi palcami, ponieważ wkrótce runęła na ziemię, trzymając się za brzuch i wywijając kopytami, targana konwulsjami bezgłośnego śmiechu. Gnom bez zastanowienia podbiegł do niezmiennie wijącego się Kiliana i zaczął grzebać przy pętającym go sznurze. Zaaferowany nie zauważył, że kobieta zdążyła się podnieść i bezszelestnie podkraść do niego. Malec ani się obejrzał, a już wisiał w powietrzu, trzymany przez zieloną, upazurzoną dłoń. – O, witam! Myślałem, że żart był lepszy – powiedział z rozbrajającym uśmiechem. – Posłuchaj, wiem, że trochę ci dokuczam i pewnie mi nie udasz, ale teraz zupełnie serio, spójrz za siebie. – Stworzenie nie skorzystało z porady gnoma i zdążyło usłyszeć tylko „SAŁATKA Z SUTKÓW!”, zanim zielona głowa, cicho jak jesienny liść, upadła na mech.

Czarodziej podniósł się z ziemi i otrzepał płaszcz, po czym wykonał szybki gest i przejrzysta, kobieca dłoń, nie wiadomo skąd, włożyła mu na głowę cylinder, który zleciał przy upadku.

– Fenomenalna robota, Kilian – powiedział, wyciągając bogato zdobioną papierośnicę. – Dobrze cię widzieć! Co tam u ciebie, opowiadaj! Albo nie, ubierz się najpierw – ciągnął gnom zapalając papierosa, kiedy wyrastał nad nim cień ogromnej sylwetki i unoszonej wysoko siekiery. – Kurwa – skonstatował i rzucił się przed siebie, o włos unikając potężnego ostrza. Nagi klaun z przepaściami obłędu w ślepiach i paskudnym uśmiechem na twarzy zbliżał się do pełznącego czarodzieja. – Kurwa – klął malec gorączkowo przeszukując niezliczone kieszenie płaszcza. – Kurwa – zawył odrzucając kłębki wełny, kawałki miedzianego drutu, garście konfetti i kostkę masła. – Kurwa! – Drżące palce natrafiły w końcu na małą, glinianą rączkę, którą gnom rozgniótł w dłoni i wbił pięść w podłoże w momencie, kiedy Jotunn wyskoczył w powietrze, mierząc siekierą prosto w jego pierś. Tuż pod wielkoludem z ziemi wyłoniła się błotnista ręka, chwytając go w żelaznym uścisku. – No dalej, olbrzymie, mogę tak co najmniej minutę – stęknął czarodziej, koncentrując się na zaklęciu. Kilian wierzgał, ryczał i wył, ale nie dał rady się oswobodzić. – Kilian, to ja! Otrząśnij się, do jasnej cholery, bo nie ręczę za siebie, kiedy kurwica mną targa! – Palce zaklętej dłoni zacisnęły się mocniej i potworne jęki stopniowo zaczęły cichnąć, aż w końcu ustały do reszty.

– Serafim Morgenthau… – zakaszlał klaun. – Zapamiętałem cię jako bardziej sympatycznego.

Płomienie ogniska oświetlały ponurą, umalowaną twarz oraz roześmianą, brodatą. Serafim manipulował w zręcznych palcach dwunastościenną kostką, przemieszczając jej kolorowe, ruchome ścianki zapełnione skomplikowanymi symbolami, linijkami tekstu oraz tajemniczymi schematami. Kilian dziwacznie składał kartkę papieru, która z każdym kolejnym zagięciem przeistaczała się powoli w rogatego zająca.

– To jak? Znowu cię wyrzucili z cyrku? – rzucił w przestrzeń Morgenthau.

– Lepiej powiedz czy już odnalazłeś Totoro? – odpowiedział pytaniem Jotunn. Niewzruszony gnom pstryknął palcami i na jego ramieniu pojawiła się piękna, biała sowa o oczach, jak rozgwieżdżone niebo. – Czyli nie odnalazłeś – prychnął klaun. – Zakładam, że w związku z tym Daratrine też nie.

– Przepraszam, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało – burknął czarodziej, pozbawiony nagle uśmiechu. Uciążliwą ciszę, której ciężki całun ogarnął przyjaciół, przerywał tylko okazjonalny trzask ogniska.

– Masz jakiś nowy trop? – zapytał Kilian, odwracając się w stronę rozmówcy.

– Jest taki jeden czarodziej – zaczął gnom – który zna się na magicznych podróżach, również tych międzywymiarowych i wykraczających poza sferyczny model… No zna się na rzeczy – podsumował, oczami wyobraźni widząc zdezorientowanie na twarzy przyjaciela. – Właśnie do niego zmierzam.

– Potrzebujesz może towarzystwa? – zapytał nieśmiało klaun, wpatrzony w taniec ognia na rozżarzonym drewnie.

– Twojego? – parsknął. – Pytasz czy potrzebuję niereformowalnego ponuraka, który w przerwach między żonglerką, a akrobatyką miewa czasami skłonności do niezrównanego sadyzmu?

– Nieważne… – burknął Kilian.

– Ruszamy jutro, jakoś przed południem, bo muszę odespać dzisiejszą przygodę! – zaśmiał się gnom. – Dobrze cię widzieć, przyjacielu – dodał, dotykając ronda cylindra.

– Ciebie również – powiedział sucho Jotunn, ukrywając uśmiech za ostrzem siekiery. – Powiedz mi jeszcze tylko, jak mnie właściwie znalazłeś?

– Cóż – zaczął Serafim, zaciągając się papierosem – nie sądziłeś chyba, że ten nos to tylko wspaniały prezent i gustowne zwieńczenie twojej charakteryzacji, mój drogi Rudolfie! – Widząc konsternację na twarzy klauna, uśmiechnął się smutno. – Zapominam czasem, że nie znasz tylu bajek – westchnął cicho. – Ale to nic! Ta legenda pochodzi z… – Umalowany wielkolud, pachnący zmęczeniem las, a nawet ruchliwe ognisko – wszyscy wdzięcznie słuchali brodatego gnoma w cylindrze, który snuł swą opowieść, dopóki kolejno nie zasnęli, śniąc o szczodrym grubasie w czerwonym kubraku. Czarodziej zaś, przywoławszy swoją spektralną sowę, gładził delikatnie jej białe pióra i szeptał obietnice oraz prośby, które miała zanieść gdzieś daleko, gdzie być może ktoś skłonny byłby ich wysłuchać.

Koniec

Komentarze

Cześć, kimkolwiek jesteś! Staram się wyłapywać opowiadania z okrąglutkim ZEREM komentarzy, i oto jestem.

 

Pierwsze, co mi się rzuca w oczy podczas czytania tekstu, to ogromna mnogość „słówek określających” (to nie jest fachowy termin) – przymiotników, przysłówków, imiesłowów.

 

Pęknięte, zabrudzone tłustymi smugami owalne lustro w swej smutnej tafli ukazało jeszcze smutniejsze oblicze ogromnego mężczyzny.

 

To zdanie nie jest wcale nadzwyczajnie długie, zawiera tylko 16 słów, ale aż 7 z nich to „słówka określające”. Ujmując to inaczej – mało treści, a mnóstwo formy. Spokojnie można skrócić do:

 

Pęknięte, brudne lustro ukazało w swej tafli smutne oblicze ogromnego mężczyzny.

 

Tak wygląda większość tekstu, więc wszystkich przykładów nie będę tu wypisywał.

Drugie, co rzuca się w oczy, to wielkie bloki tekstu. Warto byłoby podzielić je na mniejsze akapity, by lepiej się czytało.

 

Popatrzył jeszcze na czerwone buty ze śmiesznie szerokimi czubkami i już miał udać się do drzwi, jednak sięgnął jeszcze ogromną dłonią po niewielki przedmiot, nieśmiało rumieniący się za krawędzią miski ze smutną wodą.

 

Dwa razy „jeszcze”. No i ta „smutna woda” to zdecydowanie przesada. Jak woda może być smutna?

 

Ors – rogaty wróżbita o czerwonej skórze wyciągnął z przepastnego rękawa pluszowego płaszcza talię dużych, niemal do cna zużytych kart i potasował je, po czym zamknął czarne oczy i wyciągnął jedną.

 

Drugi przykład „przeokreśleniowania”. Spokojnie można zredukować do:

 

Ors, rogaty wróżbita o czerwonej skórze wyciągnął z rękawa talię niemal do cna zużytych kart i potasował je, po czym zamknął oczy i wyciągnął jedną.

 

z których subtelnymi ruchami głowy uformował słowo „bochater”. – To prawdopodobnie celowa literówka, bo z ortografią nie widzę u Ciebie problemów, ale mimo wszystko się upewniam.

 

Clarence stał w lekkim rozkroku, podparty pod boki i z marsową miną patrzył z góry na przechodnia. – Określenie „przechodzień” nie za bardzo tu pasuje. Dużo prościej byłoby, gdyby bohater główny miał już jakieś imię (albo chociaż ksywkę, pseudonim, cokolwiek).

 

Mężczyzna utkwił wzrok w ziemi i westchnął, ponieważ nieubłaganie rósł przed nim kloc ciężkiego wozu dyrektora cyrku. – Wypadałoby jakoś zaznaczyć, że rósł tylko w oczach, bo wygląda to tak, jakby wóz powiększał swoje fizyczne rozmiary.

 

przeprosiłem już pana za zaistniała sytuację – literówka

 

i z zatrważającą łatwością wyrwał mu krtań. – Jako że po tym zdaniu następuje spora przerwa czasowa, warto byłoby wstawić tu jakiś separator, na przykład gwiazdkę. To samo po zdaniu: Zapamiętałem cię jako bardziej sympatycznego.

 

wspinać się po jego ciele. – Kurwa. Mać – zdążył jeszcze zakląć – kropka w środku przekleństwa wygląda naprawdę dziwnie.

 

Pozbawiony snów sen – suchy ocean u Mickiewicza to jedno, ale pozbawiony snów sen to już przesada. Zresztą w tym samym zdaniu powtarzasz słowo „pozbawić”.

 

Teraz garść dobrych słów (bo są i takie!).

 

Niewątpliwie umiesz pisać. Interpunkcja i ortografia generalnie bez zastrzeżeń, zapis dialogów i tak dalej… to OK. Tu i ówdzie wyłapałem jeszcze dziwne przecinki, ale to rzadkie. Zdarzają Ci się też perełki, na przykład:

 

Gdzieś na końcu tej zrywającej się ze smyczy entropii

W środku zaś, gdzieś głęboko, ale niepokojąco blisko, usłyszał wzbierający śmiech. Nie próbował go tłumić.

Opis gnoma – świetny :)

 

Podsumowując: nie jest bardzo źle, chociaż mogłoby być lepiej. Wstawianie opowiadania jako Anonim mogło odstraszyć niektórych czytelników, określnikoza także, ale ja uważam, że w tekście jest pewien potencjał, a historia na pewno nie jest kompletna.

 

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka