- Opowiadanie: Lancelot - Nieoczywiste

Nieoczywiste

Oceny

Nieoczywiste

 

– Pani sztuka to jakaś cholerna anomalia, a nie arcydzieło! – ryknął z furiackim zapałem krytyk teatralny, Ireneusz Potwarzycki.

Mężczyzna, podkreślając swoje zdecydowanie odnośnie wzmiankowanej wyżej tezy, chwycił rozrzucone na jego biurku kartki zapełnione tekstem owej sztuki, po czym zaczął je drzeć tak, jakby zogniskował na tych kilkudziesięciu kawałkach papieru całą złość z powodu wszystkich ciosów, jakie dotychczas mogło mu zadać życie.

Kornelia Miedlińska, nieopierzona dramatopisarka z głową pełną marzeń o pławieniu się w glorii wielkiej artystki, nie mogła znieść takiej zniewagi. To było ponad jej siły. Jej pyzata fizjonomia w okamgnieniu przybrała karmazynowy odcień, a całym ciałem biedaczki wstrząsnął dreszcz wściekłości. Nie mogła zrozumieć, jak ten wyelegantowany fanfaron może posiadać tak skrajnie niepochlebną opinię o jej dziele. Dziele, nad którym pracowała od kilku ostatnich miesięcy i z którym wiązała nadzieje na uzyskanie szerokiego rozgłosu w artystycznym półświatku.

– Drogi panie, nie przyszłam tu, by wysłuchiwać popisowych tyrad, możesz je pan prezentować małżonce, ale ja oczekuję choć krztyny szacunku oraz dobrych manier– odparła poirytowana.

– Do diabła! Kobieto, czy nie jesteś w stanie pojąć tak banalnej prawdy, że twoje wypociny przenigdy nie powinny zostać ukazane jakiejkolwiek widowni? Widziałem w życiu mnóstwo przykładów grafomanii, ale to, co czytam w twoim dziełku przeszyłoby grozą najtępszego idiotę! Nawet nie chcę myśleć, jak ucierpiałaby kultura, gdyby pisarskie monstra, takie jak to ( w tym miejscu wskazał na podarte przez siebie kartki) w pokaźniejszych ilościach zaczęły być wystawiane na deskach teatrów. Bez wątpienia szare komórki przeciętnego widza uległyby wówczas raptownej degeneracji – odparł z pasją Potwarzycki.

Kornelia bardzo chciała zachować niewzruszone oblicze, jednak okazało się to zadaniem ponad jej nadwątlone już siły. Po policzkach zaczęły płynąć szerokim strumieniem łzy, a świdrujący krytyka literackiego wzrok wyrażał bezsilną rozpacz, która na chwilę stłumiła jego gniew.

Jednakże doświadczenie wyniesione z ostatnich czterech wizyt niedocenianej artystki podpowiadało Ireneuszowi, że nie powinien się łudzić. Łkająca w jego gabinecie kobieta cierpiała na obsesję bycia za wszelką cenę docenianą i najwyraźniej postanowiła tak długo nękać go swymi suplikacjami aż on ugnie się i przyzna, iż jej dramat jest dziełem na miarę “Króla Leara”. Miał już serdecznie dosyć lamentacji Kornelii Miedlińskiej. Jedyne czego teraz pragnął, to wyperswadować rozmówczyni, że jakkolwiek jest mu do pewnego stopnia żal pisarki, tak boleśnie storpedowanej w jego recenzji celnymi zarzutami, to nijak nie mógłby przyznać wyłącznie dla podreperowania jej urażonej dumy, że “ Romantyczne diablice” są wartościowym utworem.

“ Prędzej zesram się przed fasadą Teatru Narodowego niż przyznam rację tej sfiksowanej babie.”

Ireneusz co prawda miał plan bezstresowego wyjścia z opresji zgotowanych mu przez rozgoryczoną artystkę, lecz jego temperament awanturnika nie pozwalał na preferowanie półśrodków. Już to, że tak koszmarna chałtura w ogóle została wystawiona przez jakiś teatr stanowiło dla niego wystarczającą ujmę, a nieustępliwość Miedlinskiej tylko dopełniała goryczy spowodowanej koniecznością obejrzenia “Romantycznych diablic”.

Potwarzycki, miotając wzrokiem gromy, obserwował, jak Kornelia wciąż szlochając najpierw zaczyna miąć w pięściach podartą na strzępy sztukę, a następnie bezwładnie opada na fotel i z wyrzutem spogląda na niego.

“ Chryste, niech ta wariatka da mi święty spokój, niech trafi ją piorun, obali się na nią drzewo, cokolwiek, byleby tylko znikła”

Po dłuższej chwili nerwowego milczenia ciszę przerwał zachrypnięty od płaczu głos Kornelii.

– Nie mam pojęcia dlaczego pan mnie tak krzywdzi, czym zasłużyłam sobie na to okrucieństwo? Miałam jedno, prozaiczne marzenie: zostać darzoną uznaniem pisarką. Niestety pańskie kalumie pod moim adresem obróciły w ruinę całe moje życie. Jak panu nie wstyd? Jak można tak haniebnie okłamywać czytelników pańskiego pisemka, serwować im blagi o moim dziele? Czy naprawdę jest pan tak wyzuty z wszelkich ludzkich odruchów, iż nie potrafi wykrztusić z siebie kilku słów przeprosin? – zaindagowała z przyganą.

To było już zbyt wiele. Podobnej manifestacji naiwności, głupoty oraz bezczelności nie mógłby żadnym sposobem ścierpieć. Wprost nie potrafił uwierzyć, że ta kobieta po tylu próbach nadal żyje swymi fantasmagoriami. Przemknęło mu przez myśl, iż być może stał się ofiarą jakiegoś poronionego dowcipu. Chciał sądzić, że ta farsa została wyreżyserowana przez nie cierpiącego go kolegę z branży. To jednak byłoby zbyt cudowne. Po wysłuchaniu kolejnej dawki labiedzenia nie mógłby dać wiary w tego rodzaju scenariusz.

W czasie, gdy Kornelia lustrowała go tak, jakby znajdowała się sam na sam z najwstrętniejszym oprawcą, Potwarzycki podszedł do niej i stanąwszy niczym belfer nad niedouczonym sztubakiem ryknął stentorowym głosem:

– Nie mam bladego pojęcia, co gnieździ się w tym twoim durnym łbie i szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć! Chcę za to, abyś zakonotowała sobie, że twoja pierdolona sztuka jest najgorszym, co kiedykolwiek napisano i nie zmienią tego żadne zawszone pokazy rozpaczy! Dramat o tym, że trzy rozsadzane przez libido siostry zaczynają wielce kurwa subtelne próby zwabienia do łóżka przystojnego wuja?! Ten pomysł być może przeszedłby, gdyby realizacja stała na wysokim poziomie, jednak tu mamy do czynienia nieomal w każdej scenie z perorami, jak fantastyczny jest ów wuj i jak straszliwe pożądanie miota bohaterkami o mentalności poważnie skrzywdzonej psychicznie czternastolatki!

Ireneusz upajał się uczuciem szalejącego w nim gniewu, który mógł skoncentrować na przerażonej Kornelii.

Ta zaś, prawdopodobnie nawet nie przewidziała, że jej kolejna płaczliwa oracja może wpędzić Potwarzyckiego w takie wzburzenie.

Zdumienie jakie odmalowało się na jej obliczu sprawiło, iż podminowany już dokumentnie krytyk literacki ostatecznie spuścił cugle swej furii. Owo bezmyślne zadziwienie stanowiło katalizator postępowania, które Ireneusz wspominał później z nutą zażenowania, a jednocześnie z dozą satysfakcji.

Wzbudzając głośne protesty artystki, mężczyzna chwycił ją za przeguby dłoni, błyskawicznie poderwał z miejsca, wręcz zawlókł prosto pod drzwi i z całą mocą pchnął autorkę “Romantycznych diablic”. Ta zaś utrzymała równowagę, lecz kosztem bolesnego zderzenia z stojącą na korytarzu etażerką.

– Wsadź sobie swoje wiekopomne dzieło w dupę!!! – Zakrzyknął sardonicznie uśmiechnięty Ireneusz, po czym trzasnął z rozmachem drzwiami.

Kornelia, mimo ćmiącego bólu w udzie oraz skołowania tym zajściem, ruszyła korytarzem, pragnąc jak najrychlej oddalić się od rozsierdzonego gbura. Była tak otumaniona, że nawet nie zwracała promila uwagi na przyglądających się jej z wyrazem lęku w oczach, pracowników redakcji.

Myliła się, kiedy wcześniej mówiła o tym, że przez nieprzychylną recenzję jej życie legło w gruzach. Obróciło się w perzynę dopiero teraz, a Miedlińska uświadomiła to sobie w całej rozciągłości.

 

Wracając z redakcji Potwarzycki roztrząsał wydarzenia chylącego się już ku końcowi dnia. Dywagował, czy może nie był zbyt srogi dla tej w gruncie rzeczy poczciwej kobiety. W jego świadomości tlił się wątły płomyk poczucia winy. Iluż artystów zaczynało swój maraton ku sławie od uraczenia świata totalną chałą? Kornelia prawdopodobnie wcale nie stanowi jakiegoś ewenementu, po prostu tak jak tysiące innych pragnęła zdobyć poklask i laur docenianej dramatopisarki, jednak przy przekuwaniu swych zamierzeń na rzeczywistość wybrała, delikatnie mówiąc, środki nietrafione. Po chwili niewygodnych wątpliwości Ireneusz jął analizować przypadek Miedlińskiej przez pryzmat setek wcześniejszych, mniej lub bardziej pamiętanych, prób wdarcia się do elitarnego grona luminarzy teatru. Przez ponad dwadzieścia lat oglądania spektakli najróżniejszego kalibru reżyserów oraz wysmażania ociekających sarkazmem recenzji można zyskać niemałe doświadczenie. Ireneusz postrzegał sens swojej pracy w nieco bombastyczny sposób. Wedle jego mniemania krytyk literacki winien mieć poczucie misji, mianowicie: misji polegającej na dostrzeganiu w porę każdego beztalencia, które postanowiło zasiać chaos w królestwie Melpomeny, w którym winien panować niezmienny ład.

Ireneusz Potwarzycki od dawna stanowił szarą eminencję krytyki teatralnej. Przez lata sumiennej pracy oraz pozyskiwania sobie atencji środowiska, w jakim się obracał, stał się nie lada figurą. Jego opinię traktowano niczym dogmat. Teoretycznie mogłeś jej nie aprobować, ale to właśnie on dysponował poparciem niemal wszystkich znamienitych pism, traktujących o sztuce. Nawet periodyki toczące swoistą wojnę o czytelników z miesięcznikiem Potwarzyckiego nierzadko cytowały wyimki z artykułów bezlitosnego w punktowaniu uchybień i powściągliwego w komplementach recenzenta. Cięty język, umiejętność formułowania myśli w absolutnie nieszablonowy sposób oraz błyskotliwość, to znaki rozpoznawcze każdego z wywodów Ireneusza, orbitujących wokół ukochanej dyscypliny.

Ten medal posiada jednak dwie strony. Wiecznie skłonny do szermowania ironicznymi uwagami krytyk literacki miał o wiele pokaźniejsze grono zaciekłych wrogów aniżeli adherentów. Nie sposób zliczyć ilu artystów musiało albo zakończyć swoją przygodę z teatrem już na starcie albo udać się na przedwczesną emeryturę, po tym, jak Potwarzycki zlinczował ich w jakimś artykule. Czy wyjątkowa surowość w ocenie danego dzieła była zawsze w pełni uzasadniona? To akurat niełatwo stwierdzić, lecz niewątpliwie Ireneusz nie pozostawiał suchej nitki na kimkolwiek, kto został przez niego uznany za kompletnego safandułę w kwestii obdarowywania szerokiej publiki swymi literackimi płodami tudzież aktorskimi kreacjami. Jeżeli ktoś sądzi, iż Potwarzycki przeżywał ataki dojmującej melancholii z uwagi na nienawiść, jaką darzyli go rozgoryczeni przedstawiciele artystycznego półświatka, to jest w grubym błędzie. Cały ów resentyment ukierunkowany na jego osobę, postrzegał w kategoriach kosztów wkalkulowanych w ryzyko szczególnej misji, której, w swym mniemaniu, był wykonawcą.

Odgoniwszy niepotrzebnie zaburzające myśli refleksje dotyczące swojego zachowania, Ireneusz Potwarzycki postanowił zawitać do swojej ulubionej kawiarenki . Był w wybornym nastroju i chciał wykorzystać go do cna, dodając przy popołudniowej kawie drobne korekty do najnowszej recenzji.

Po niedługim czasie, popijając już ulubioną kawę i uzupełniając swój tekst w skupieniu, mężczyzna zauważył, że coś jest nie tak. Nie zorientował się wprawdzie od razu, ale całkiem szybko zwrócił uwagę na to, że w kawiarni zapanowała całkowita cisza. Żadnych wesołych pogwarek, głosów klientów dokonujących zamówienia czy dźwięku odstawianych filiżanek.

Ireneusz rozejrzał się, nieco zbity z tropu, po pomieszczeniu i ze zdziwieniem spostrzegł, że jest w lokalu sam. Z jednym wyjątkiem. Przy stoliku po lewej siedziało nader osobliwe indywiduum. Przeraźliwie chudy oraz wysoki jak tyczka mężczyzna opatulony był wyraźnie za dużym na niego płaszczem, który leżał na nim w taki sposób, iż wywoływał dość komiczne wrażenie. Płaszcz prezentował się, jakby wyrwano go wprost z muzealnej kolekcji odzieży, będącej w użyciu jakiś wiek temu. Przywodził na myśl stosowane w armii okrycia, tyle, iż z międzywojnia. Mimo owego zgoła ekscentrycznego stroju, Ireneuszowi wcale nie było do śmiechu, bowiem fizys osobnika wyglądało naprawdę upiornie. Twarz, wyposażona w orli nos, pod którym znajdował się zawadiacko podkręcony wąs robiła tak przeszywające dreszczem wrażenie w dużej mierze przez parę bacznie obserwujących Ireneusza oczu. Obydwa były czarne jak onyks, a lustrowany przez nie Potwarzycki czuł się tak, jakby przed ich spojrzeniem nie mógł skryć się żaden jego sekret. Ogólnie, nietuzinkowy jegomość prezentował się niechlujnie. Nie chodzi tu jedynie o zmechacone odzienie, lecz również o samą fizjonomię, przedstawiającą się w zbliżony sposób do oblicz opojów, proszących o datek na tanie wino. Ubarwione karminowo nos oraz policzki, w zestawieniu ze splątanymi, zatłuszczonymi włosami mogłyby rodzić podejrzenia co do trybu życia dziwnej persony. Powierzchowność kloszarda wzbogacała para niezwykłych oczu. Było w nich coś tak napawającego zgrozą, ale i magnetyzującego, że choć Ireneusz bał się jak diabli, to mimo wszystko nie umiał przestać w nie patrzeć.

Ireneusz nie miał bladego pojęcia, jak powinien postąpić. Kusiło go, aby zwyczajnie wyjść z kawiarenki i jak najszybciej puścić w niepamięć, to przedziwne doświadczenie, lecz jakaś niewidzialna siła trzymała go w swych mocarnych kleszczach. Stoicki spokój enigmatycznego osobnika coraz silniej drażnił Potwarzyckiego, a zarazem przepełniał go wzmagającym się nadal strachem.

“ Przyspawali mu zad do krzesła czy co? Co to za pochrzaniona maskarada?”

Wtem, usta mężczyzny wykrzywiły się w uśmiechu, odsłaniając rząd zębów, których nienaturalna wręcz biel kontrastowała z szatą zewnętrzną abnegata. Krytyk literacki wzdrygnął się na ten widok. Miał wrażenie, jakby uśmiech posłał mu żywy trup. Przez zmianę w fizjonomii odzianego w płaszcz mężczyzny Ireneusz znalazł się o krok od wpadnięcia w panikę. Wiedział, że musi prędko przerwać niepokojącą ciszę, bo inaczej widok szczerzącej się do niego maszkary, przypominającej postać wyrwaną wprost z tandetnej powieści grozy, przytłoczy go do tego stopnia, że postrada zmysły na amen.

Przez dłuższą chwilę nie umiał wykrzesać z siebie choćby słówka, ale w końcu, starając się zachować uprzejmy ton, zagaił:

– Wy-wybaczy pan, ale czy my się znamy?

Jedyną odpowiedź stanowiła ta sama cisza. Ireneusz pomyślał najpierw, że facet musi być pod wpływem jakichś środków odurzających lub czegoś w tym guście.

“Może jest zupełnym fiołem. Wciąż gapi się na mnie i promienieje tym kurewskim uśmiechem, jakbym był jego kumplem z tej samej meliny.”

Ekscentryczny jegomość, zamiast udzielić repliki, zerwał się z krzesła tak raptownie, iż Potwarzycki omal nie wyzionął ducha z przestrachu. W jego świadomości zalśniła niczym neon okropna myśl, że lada moment stanie się ofiarą jakiejś w nietypowy sposób sprokurowanej egzekucji. Obyło się jednak bez sceny zasztyletowania bojaźliwego krytyka teatralnego. Mężczyzna trzema długimi krokami pokonał dystans dzielący go od miejsca, gdzie znajdował się Ireneusz, po czym za chwilę siedział już vis-a-vis rozmówcy.

Ireneusz odzyskał odrobinę spokoju ducha, choć fizys dziwacznego osobnika ulokowanego o ledwie pół metra od niego odstręczała go jeszcze bardziej niż, gdy obaj byli w pewnym oddaleniu od siebie. Bez wątpienia szykowała się jakaś pogawędka z wielbicielem staromodnej garderoby, jednak Potwarzycki obawiał się, jaki będzie finał tego spotkania. Huragan pesymistycznych wizji w jego głowie przerwał zadziwiająco dźwięczny i melodyjny głos mężczyzny.

– Drogi panie, uniżenie proszę o wyrozumiałość. Zhańbiłem się poważnym nietaktem, wparowując do tego uroczego lokalu w tak impertynencki sposób. Nie było mym zamysłem wywoływać w panu lęk, wprost przeciwnie, przybyłem, ażeby wręczyć panu zaproszenie na niezwykłe wydarzenie, którego, by tak rzec, będzie pan jedną z głównych gwiazd. – odrzekł całkowicie swobodnie, jakby, to co mówi nie mogło wzbudzać najmniejszych wątpliwości.

Ireneusz czuł się zbity z pantałyku. Roztrząsał w myślach o jakież to wydarzenie mogło chodzić sondującemu go wzrokiem dziwakowi.

– Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka, w moim zawodzie najczęściej z góry wiadomo na jakie to szczególne wydarzenie zostanie się zaproszonym. A tak w ogóle, to cóż to za impreza? – zaindagował, cały czas pragnąc utrzymać spokojny ton, chociaż było to trudne z uwagi na opanowujący go przestrach.

– Powiedzmy, że to raut organizowany przez szalenie panem zaintrygowaną personę, którą stać na zapewnienie rozrywek prawdziwej noblesie.

Szafowanie zagadkami było teraz ostatnim, co uszczęśliwiłoby Potwarzyckiego.

“ O czym on pierdoli? Może garstka osób mnie co najwyżej szanuje, ale z pewnością nie wzbudzam w nikim specjalnego zaintrygowania, prędzej spodziewałbym się awersji manifestowanej groźbami czy stekiem bluzg”

– Proszę o wybaczenie, ale jestem nieco skołowany. Ni stąd ni zowąd zjawia się pan z zaproszeniem od jakiejś nie znanej mi osobistości. Szczerze mówiąc, bardziej niż na pańskim świstku papieru zależy mi na wyjaśnieniach, kim jest pan oraz ta enigmatyczna szycha, która pragnie uczynić mnie kluczem programu podczas swojego spotkanka dla, jak mniemam dzianego towarzystwa. – odrzekł z nutą irytacji Ireneusz.

Uczucie sfrustrowania wzmogło się jeszcze, kiedy zdezorientowany w czambuł krytyk teatralny dostrzegł sardoniczny wyraz oblicza swojego interlokutora. To, jak zbaraniały wydawał się nasz inteligent ewidentnie bawiło mężczyznę, który znowu nie odpowiadając na pytanie, widocznie zdecydował wyciągnąć z komicznej dla niego sytuacji tyle uciechy ile tylko zdoła. Ireneuszowi zdawało się, że słyszy odgłos stłumionego chichotu, który w okamgnieniu przeobraził się w perlisty śmiech. Mężczyznę opanował tak dziki rechot, że jego anemiczne ciało jęło trząść się w konwulsjach.

Ireneuszowi obrzydło zachowanie dziwaka w nietypowym przyodziewku. Najpierw sprawia, że wszyscy klienci kawiarenki czmychają gdzieś niepostrzeżenie, razem z obsługą, następnie wwierca spojrzenie atramentowo czarnych oczu w biednego gryzmołę, jakby wpadł w jakieś niepojęte zadziwienie, a na koniec plecie androny o niezwykłych wydarzeniach i w odpowiedzi na zupełnie normalną chęć dowiedzenia się o co tu do diabła chodzi oferuje jedynie salwy głupkowatego śmiechu. Ireneusz nie znajdował w sobie tylu pokładów cierpliwości,żeby móc choć minutę dłużej znosić ubawienie siedzącego przed nim chudeusza. Miejsce niedawnej konfuzji zajął rankor, który powinien jak najszybciej znaleźć ujście, a ekscentryczne indywiduum igrało z ogniem, w dalszym ciągu uzewnętrzniając swe rozweselenie.

– Dość tych poronionych krotochwil panie zagadka! – rozdarł się Potwarzycki, waląc przy tym kułakiem w stolik. – Niby co cię tak bawi cholerny pokurczu?! Powiedz mi to, o co wcześniej cię uprzejmie pytałem albo wyjdę stąd nie wziąwszy zaproszenia na twój jubel dla bogatych skurczybyków, ale nim postaram się zapomnieć widok twojej szpetnej mordy, tak ją przefasonuję, że kompani od butelczyny za chińskiego boga cię nie rozpoznają!

Ireneusz zbiesił się dokumentnie, a tymczasem ancymon przestał raczyć Potwarzyckiego gromkim śmiechem, lecz, o dziwo, raczej nie z powodu jego wybuchu. Chyba uznał, że poświęcił już na to spotkanie odrobinę więcej czasu niż początkowo planował i należałoby wrócić do opanowanego tonu wypowiedzi oraz pokerowego oblicza. Przyjrzał się Ireneuszowi w taki sam uważny sposób, jak przed rozpoczęciem poprzedniej pogwarki i rzekł:

– Niestety, musi mi pan wybaczyć również ten faux pas. Obiecuję jednak, że kolejny raz już nic podobnie ordynarnego się nie powtórzy. Ustosunkowując się do pańskiej indagacji mogę powiedzieć tylko tyle, iż z polecenia mych mocodawców szczegóły całego, bez cienia wątpliwości, intrygującego dla pana wydarzenia, winny być na razie znane wyłącznie organizatorom. Ależ proszę pana! – uniósł głos, widząc jak wściekłość znowu odmalowuje się na fizjonomii rozmówcy – po cóż rujnować sobie zdrowie tak zbytecznymi napadami szału? Najzwyczajniej w świecie nikt nie chce zniweczyć panu niespodzianki. Och, to byłaby niepowetowana strata dla naszego przedsięwzięcia, a na tę chwilę z przykrością muszę się pożegnać, szkoda, że nie dane nam będzie pokonwersować jeszcze ciut dłużej, lecz czeka mnie dziś kilka innych spotkanek. – wypowiedział te słowa z odcieniem jowialności i po raz kolejny, prezentując Ireneuszowi swe perłowo białe uzębienie, sięgnął do kieszeni płaszcza, najpewniej poszukując wspominanego zaproszenia.

Krytykowi literackiemu przemknęło przez myśl czy może nie obdarować by elokwentnego osobnika sójką w gębę i w ten sposób przynajmniej udowodnić, że w szafowaniu groźbami nie jest gołosłowny, jednak zmitygował się. Wolał odpuścić, gdyż nie miał już najmniejszych złudzeń, że może konferować z człowiekiem w pełni władz umysłowych.

“ Niech po prostu wręczy swoje pieruńskie zaproszenie i skończmy już z tą operetką”

Nasz tajemniczy przybysz szperał w kieszeni tak długo, że Ireneusz zaczynał mieć wątpliwości czy w ogóle mógłby liczyć na jakiekolwiek zaproszenie, jeżeli nawet by mu na tym zależało. Jednak mężczyzna wreszcie odnalazł, to czego szukał i z kompletnie nie pasującym do niego wyrazem rozanielenia na twarzy wręczył Potwarzyckiemu zapieczętowaną kopertę. Ten zaś przyjął ją bez żadnego konwencjonalnego frazesu i od razu zorientował się, że koperta jest wykonana z jakiegoś bardziej eleganckiego oraz zapewne droższego papieru niż to się zwykle spotyka. Skonstatował w myślach, iż nawet jeśli ktoś ukartował tę pokręconą szaradę, to przynajmniej dołożył starań, ażeby każdy szczegół został należycie dopracowany. Kiedy uważniej otaksował napis: Sz. P. Ireneusz Potwarzycki, dostrzegł, że intensywnie czerwony tusz bądź atrament tu wykorzystany zaczął coraz bardziej rozmazywać się i meandrując po kopercie spływał wąziutkimi strumyczkami. Gdy na jego dłoń skapnęło kilka kropel, zorientował się, ganiąc w duchu własne otępienie, że niefortunnie wykorzystana do sporządzenia napisu ciecz łudząco przypomina…

– Krew? Co to ma znaczyć do kurwy nędzy? – odrzekł z nutką przerażenia w głosie.

– Wszystko w porządku proszę pana?

Ireneusz aż podskoczył na krześle w reakcji na pytanie. Gdy podniósł głowę, chcąc sprawdzić, kto tak się nim zainteresował, spostrzegł zatroskane oblicze kelnerki. Serce łomotało mu w piersi, jakby chciało z niej lada moment wyskoczyć. Wszystko powróciło do naturalnego porządku, a ogłupiały krytyk literacki toczył wzrokiem wokół siebie, wzbudzając zarówno u skonsternowanej pracownicy, jak też u pozostałych obecnych w kawiarence, słuszne podejrzenia odnośnie właściwego funkcjonowania jego umysłu .

Co do prawiącego zagadki dziwaka, to nie pozostał po nim żaden ślad. Ulotnił się niczym kamfora.

– Jest pan blady jak ściana. Dobrze się pan czuje? – nie ustępowała dziewczyna, wyraźnie nie mająca pomysłu co zrobić z facetem, który gapi się jak zahipnotyzowany w jakieś skaleczenie na dłoni i poplamioną juchą kopertę, a na dodatek sprawia wrażenie kogoś, kto wpadł tu z innego wymiaru.

Ireneusz znajdował się w stanie totalnego oszołomienia, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że wygląda, jakby był na potężnym głodzie narkotykowym albo w delirium chwilę po zaaplikowaniu sobie jakiegoś świństwa, toteż postanowił nie konfundować nikogo dłużej i dać drapaka z tej tak do niedawna lubianej przez siebie kawiarenki. Musiał na spokojnie przeanalizować to, co zaszło, ale wśród ludzi spoglądających na niego jak na fiksata nijak nie potrafiłby tego dokonać.

– Miałem dziś diabelnie ciężki dzień i po prostu, zamyślony, chwilowo trochę odleciałem – odparł siląc się na przekonujący ton, chociaż wiedział, jak mało wiarygodnie brzmi jego bajeczka.

Za wszelką cenę pragnął nie uczynić już niczego, co zrodziłoby podejrzenia względem jego stanu i wywołałoby dalsze grymasy zdegustowania. Niestety, kiedy Ireneusz spróbował powstać na równe nogi okazało się, że jest jak z krzyża zdjęty, jego siły witalne w toku niecodziennej pogawędki z tajemniczym jegomościem gdzieś wyparowały. Jeszcze minutę wcześniej, prawdopodobnie wskutek szoku po swym doświadczeniu, nie zauważał u siebie symptomów takiego wypompowania. Teraz, czuł się, jakby przed chwilą zakończył bieg w maratonie, podczas którego uczestnikom kazano tarabanić na plecach worki zapełnione cegłami.

Całe szczęście, Ireneusz nie padł jak kłoda pod wpływem uczucia niepojętego wyczerpania. Przez dłuższą chwilę stał zgarbiony, dygocząc na całym ciele i opierając się o stolik gromadził w sobie siły do tego, aby jak najnaturalniej opuścić kawiarnię i wrócić do swojego mieszkania. Wiedział, iż znajduje się pod czujną obserwacją swych niechcianych spektatorów i nie może w nieskończoność tkwić tu niczym sparaliżowany.

Gdy miał już wątłą nadzieję na to, że nie zblamuje się ponownie, obdarował nadal zaniepokojoną kelnerkę niedbałym uśmiechem, po czym skierował się ku wyjściu tak chyżo, jak na to tylko pozwalał skromny rezerwuar dostępnej mu energii.

Po wydostaniu się na uliczny rozgwar jął kroczyć wolniutko, nie skupiając zbytnio uwagi na czymkolwiek, co go otaczało i modląc się w duchu, by nie natknął się na jakiegoś znajomego, który mógłby wciągnąć go w męczącą i tak dla niego teraz niepotrzebną rozmówkę. Chciał zogniskować myśli na nietuzinkowym przeżyciu, ale im usilniej podejmował się prób jakichś rozważań, tym bardziej stawało się dlań jasne, że na razie najlepiej będzie, jeśli skoncentruje się na dotarciu do swego ustronia. Miał nadzieję, że tam, w spokoju uda mu się jakoś z rozsypanki wrażeń, zalęknionych myśli i nieprzejrzystych supozycji zmontować logiczną całość. Zdawał sobie sprawę, iż w przeciwnym wypadku niechybnie wpadnie w matnię szaleństwa.

Był zadowolony z tego, że nie licząc przelotnych oznak zatroskania nie przyciągnął niczyjej uwagi na tyle, żeby musiał odpowiadać na irytujące serie pytań, czy aby na pewno dobrze się czuje. Był przeraźliwie blady i stawiał kroki, jakby jego świadomość tonęła w odmętach maligny, jednak starał się utrzymać równe tempo, co zaowocowało relatywnie bezproblemowym dotarciem do drzwi kamienicy.

Jadące wraz z nim windą młode małżeństwo zerknęło tylko na niego i kiedy upewniło się już najwyraźniej, że Ireneusz raczej nie zafunduje im za moment widoku swojego ostatniego posiłku, na nowo zajęło się pełną sugestywnych spojrzeń pogaduszką.

Krytyk literacki pokonał korytarz wiodący do drzwi mieszkania, które aktualnie jawiło mu się najcudowniejszym azylem.

Parę minut później wylegiwał się już na kanapie i omiatając beznamiętnym wzrokiem wypełnione książkami regały zaczął dywagować nad niezwykłym doświadczeniem mijającego dnia.

Bóg jeden wie, jak straszliwie pragnął móc wierzyć, że to, co przeżył stanowiło wyłącznie owoc zbyt bujnej wyobraźni, optyczne złudzenie bądź cudaczną facecję. Z drugiej jednak strony nie miał żadnych wątpliwości, iż przez cały czas spędzony w kawiarni z jego percepcją było wszystko w porządku, a to, co widział nie wolno mu oceniać jako produkt imaginacji, lecz coś, co faktycznie miało miejsce. Natomiast hipoteza o oryginalnym dowcipie również wydawała się nieprzekonująca, gdyż Ireneusz nie łudził się, że ktokolwiek chciałby robić sobie tyle zachodu dla utarcia mu nosa. Wiele osób go nie cierpiało, ale jest przecież tyle innych prostszych sposobów na to, by uzewnętrznić swoją niechęć. Nie trzeba od razu zatrudniać jakiegoś dziwaka o gębie seryjnego mordercy, ażeby bełkotał koszałki-opałki, siląc się przy tym na językową galanterię.

Gdy tak dywagował, nagle przypomniało mu się o zaproszeniu wręczonym mu przez tajemniczego osobnika. Zbeształ się za to, iż kompletnie wyparowała mu z głowy kwestia inwitacji od nieznanej mu wedety śmietanki towarzyskiej. Liczył na to, że znajdzie w niej odpowiedź na nurtujące go pytanie: co miała znaczyć cała ta jasełka, której mimowolnie stał się uczestnikiem?.

Wyjął z kieszeni marynarki kopertę i ze zdumieniem stwierdził, że z formułką zawierającą jego imię i nazwisko jest wszystko jak należy. Uznał, że widok spływającej po papierze, przypominającej krew cieczy, musiał być jednak efektem rozstrojonych nerwów. Otworzył kopertę, wyjął z niej karteczkę zdobioną frymuśnymi ornamentami, a oto, co z niej wyczytał:

"Sławetny pogromca nieprawości oraz czuły opiekun zbłąkanych dusz, jego wielmożność Demorgorgon, ma przyjemność zaprosić Pana Ireneusza Potwarzyckiego na bankiet połączony ze spektaklem najnowszego dzieła mistrza pióra, Ruperta Crudelitasisa. Przyjęcie odbędzie się niezwłocznie po zaistnieniu najfortunniejszych okoliczności do zainaugurowania zabawy. Obecność obowiązkowa."

Wszelkie nadzieje Ireneusza, co do możności uzyskania z treści zaproszenia jakichkolwiek wskazówek prysły niczym mydlana bańka. Nie dość, że krytyk literacki nie miał pojęcia kim jest sam organizator rautu ani ów “mistrz pióra”, to jeszcze nigdzie nie widniały tak istotne informacje, jak to, kiedy i gdzie konkretnie wydarzenie będzie miało miejsce. Potwarzycki zastanawiał się, co ma znaczyć wzmianka o najlepszych okolicznościach dla rozpoczęcia bankietu, a także po jakie licho umieszczać tą pompatyczną tytulaturę. Do tego nie w smak było mu narzucanie obligatoryjnej obecności na jakimś zbytecznym dla niego mityngu. Słowem, lektura zaproszenia zaowocowała kolejnymi wątpliwościami.

Ireneusz wahał się, jaki wariant wyjaśnienia całej tej poronionej sytuacji winien zaaprobować. Nie miał zamiaru udawać się na żadne prokurowane przez znudzonego krezusa spotkanie. Bił się z myślami, pragnąc znaleźć rozwiązanie aż wreszcie zdecydował, że musiał stać się ofiarą niespotykanie wprost wykolejonego szpasu, który uzna za osobliwe urozmaicenie prozy dnia codziennego, aczkolwiek nie będzie czynił absolutnie nic, aby unaocznić swoją chęć dalszego uczestnictwa w wyszukanej zabawie.

Ireneusz nie miał zamiaru poświęcać już nawet minuty na rozważanie genezy wydarzeń tego dnia. Aktualnie, jego największe pragnienie ograniczało się do wygodnego łóżka oraz snu, więc postanowił, że nie będzie nawet silił się czytać pierdyliarda maili, które zapewne oczekiwały na jego uwagę, natomiast cyzelowanie najnowszej recenzji odłoży na dogodniejszą chwilę.

Przekąsił więc to, co upichcił poprzedniego dnia, wziął szybki prysznic i rzucił się w objęcia Morfeusza, łaknąc natychmiastowego ukojenia. Sen wziął go w swe władanie niemal od razu. Gdy Potwarzycki resztką świadomości utrzymywał jeszcze łączność z rzeczywistością, przemknęło mu przez myśl, że musiał być kompletnym tumanem skoro pozwolił, by jakiś amator kwaśnych jabłek wciągnął go w swoją gierkę.

 

– Pobudka serdeńko, no, już kończymy to wałkonienie. Ileż ci ludzie tracą czasu na nonsensowne bomblowanie w pierzynie. – zabrzmiał poirytowany głos, budząc Ireneusza z drzemki.

Nasz krytyk literacki początkowo sądził, iż ma jakieś omamy słuchowe, jednak jeremiada, która tak brutalnie przerwała jego odpoczynek, wydawała się aż nazbyt realna. Przetarł powieki, ziewając przy tym niepohamowanie, a następnie usiadł na brzegu łóżka. Z wolna, jego wzrok jął rozróżniać kontury poszczególnych mebli i innych przedmiotów, przyzwyczajając się do mroku, który panował w sypialni. Wtem, zauważył coś upiornie niespodziewanego.

– Co jest do ciężkiej cholery?! – wrzasnął z przestrachem Ireneusz.

Przyczyną tej nerwowej reakcji była rozparta w jego fotelu persona, sprawiająca wrażenie zastygłej w bezruchu.

W głowie rozbudzonego już definitywnie krytyka literackiego zaczęła się istna gonitwa myśli. Kim jest ten człowiek? Jak dostał się do jego mieszkania? Po jakiego grzyba wbija w niego wzrok, milcząc tak diabelnie niepokojąco?

“ Jeżeli skurwiel ma przy sobie broń, to jestem wobec niego bezbronny, a o zadzwonieniu na policję nawet nie mam co marzyć, bo bydlak zdołałby mnie ukatrupić pięć razy nim udałoby mi się wykonać telefon. Po prostu tkwię po uszy w gównie”

Strach do szczętu zmroził Ireneuszowi krew w żyłach, gdy ten zrozumiał, dlaczego obserwujące go indywiduum wydaje się dziwnie znajome. Długi, wyraźnie za duży płaszcz zdradził Potwarzyckiemu z kim ma do czynienia. Ekscentryczny jegomość z kawiarenki najwidoczniej postanowił nie dać za wygraną i nie pozwolić na to, aby plany wciągnięcia Ireneusza w niecodzienną rozgrywkę spaliły na panewce.

Zdezorientowany mężczyzna rozważał najróżniejsze opcje wyjścia z tej sytuacji, lecz żadna nie była na tyle dobra, ażeby móc dla niej zaryzykować jakąś nieprzewidywalną reakcję niewątpliwie zbzikowanego osobnika. Miał nadzieję, że plotący androny szajbus dał sobie spokój ze swoimi chorymi zamiarami, jednak teraz Ireneusz pojął w jakich tarapatach się znalazł. Wiedział, iż skoro cudak wykazał na tyle dużo determinacji, by włamać się do jego mieszkania, to raczej nie będzie łatwo odprawić go tam skąd przybył.

Ireneusz nie musiał dłużej roztrząsać tego, jak wykaraskać się cało z opresji, gdyż zalegającą w pomieszczeniu ciszę przerwał znajomy, przymilny głos:

– Wprost fantastycznie, że jest pan znowu na jawie – skonstatował.– Tuszę, iż drzemka była odprężająca, a teraz do rzeczy, nie mamy zbyt wiele czasu na pogaduszki. Czy raczył Pan zaznajomić się z wręczonym przeze mnie zaproszeniem? – zaindagował, wciąż bacznie lustrując Potwarzyckiego swymi onyksowymi oczyma.

Krytyk literacki czuł, iż chwyta go w kleszcze gniew. Nie miał ochoty na współpracowanie czy wypełnianie poleceń nękającego go szajbusa. Błyskawicznie przestał zważać na możliwe niebezpieczeństwo, zagrażające mu ze strony niepożądanego gościa. W głowie kołatała mu kusząca myśl, by zwyczajnie obsobaczyć mężczyznę za bezprawne wtargnięcie do mieszkania i wymierzyć mu rzetelnie fangę w gębę. Powstrzymał się jednak od wprawienia w czyn tego zamiaru, co nie znaczy, że chciał znowu pozwolić dziwakowi na omotanie go eleganckim słowotokiem.

– Tak, zaznajomiłem się z pańskim wszawym zaproszeniem, ale niech lepiej powie mi Pan, jak się tu dostał i czemu w ogóle nie che dać mi świętego spokoju – odparł tonem, świadczącym o poważnym rozsierdzeniu.

Rozparty w fotelu oryginał najpewniej dostrzegł w rozdrażnieniu targającym Ireneuszem jakiś szczególny odcień komizmu, gdyż jego wątłe członki, tak jak wcześniej w kawiarence, zatrzęsły się z powodu ataku sardonicznego rechotu. Ta niezrozumiała reakcja wpędziła naszego krytyka literackiego w chwilowe zdumienie, które jednak błyskawicznie przeobraziło się w początkową wściekłość. Salwy śmiechu okrutnie nadwyrężały nerwy Ireneusza, którego wzrastająca z sekundy na sekundę furia groziła paskudnym wybuchem.

Tymczasem, szampański nastrój znajomka Potwarzyckiego w dalszym ciągu manifestowany był w najbardziej irytujący sposób. Zdawało się, że dziwak usłyszał właśnie witz prima sort, który nie mógłby nie wywołać uśmiechu nawet na obliczu największego zgorzknialca. Miotany paroksyzmami dzikiego rozweselenia, mężczyzna zsunął się z fotela na dywan i z podkurczonymi nogami, prezentując widok parodii pozycji embrionalnej, nadal oddawał się swej uciesze.

Ireneusz miał po dziurki w nosie całej tej tragikomedii. Nie potrzebował już żadnych dowodów, aby móc bez cienia wątpliwości stwierdzić, iż ma do czynienia z człowiekiem obłąkanym. Ani myślał pozostawać biernym, podczas gdy ów fiksat, zupełnie nie odczuwając wagi swego postępku, wił się przed nim w frenetycznej uciesze.

Wstał więc z łóżka i zaczął przemierzać sypialnię, kierując się do komody, na której zostawił telefon, kiedy, rzekomo pozbawiony kontaktu z rzeczywistością wesołek zerwał się z nagła na równe nogi, zastępując mu drogę.

Ireneuszowi zaświtała myśl, że być może czeka go jakaś bójka z opatulonym płaszczem dziwakiem, lecz będąc do tego stopnia rozwścieczonym mógłby rzucić się z pięściami choćby i na tuzin szaleńców.

– Przejdź mi z drogi kretynie! Nie mam zamiaru dalej zawracać sobie głowy tobą i twoim cholernym zaproszeniem! Niech lepiej policja zatroszczy się o to, byś trafił do jakiegoś pierdolnika dla takich oszołomów, jak ty! – zakrzyknął z furiackim błyskiem w oku.

Rozmówca Potwarzyckiego nie sprawiał wrażenia nawet odrobinę skonfundowanego. Jego fizjonomia emanowała życzliwością. Krytyk literacki nie usiłował wyminąć delikwenta. Co gorsze, chociaż wciąż był zaperzony, to odczuwał również niewytłumaczalny respekt przed stojącą vis-a-vis osobliwą figurą. Teraz dopiero w pełni uzmysłowił sobie, jak wysoki oraz anemicznie chudy jest nękający go jegomość. Jednak to nie fakt, iż Ireneusz musiał zadzierać głowę, by spojrzeć w fizys interlokutora ani też widok poły płaszcza układającej sie tak, jakby okrywała ciało więźnia obozu koncentracyjnego wywoływał to dziwne uczucie. To świdrująca go para czarnych oczu implikowała specyficzną odmianę szacunku, ocierającego się o wstręt, z powodu odpychającej powierzchowności mężczyzny.

Gniew Ireneusza topniał z wolna pod wpływem sondującego go wzroku. Uznał, że może wysłuchać tego, co fioł chce mu przekazać, lecz nie znaczy to, iż czynił sobie nadzieje, co do tego, iż gadanina ekscentryka będzie zasadzać się na jakichkolwiek racjonalnych podstawach.

– Serdeńko, po jakie licho wpadać w takie rozgorączkowanie, kiedy można miast tego podelektować się inteligentną rozmową. Człek o niebanalnej osobowości, taki jak Pan, winien zdawać sobie sprawę z rangi subtelnej konwersacji dwóch znakomitości, bo chyba tak można odnieść się do naszego duetu, hę? – zagaił z filuternym błyskiem w oku.

– Do stu diabłów, imbecylu! – zbiesił się powtórnie Ireneusz, walcząc z pragnieniem rozszarpania swego rozmówcy na strzępy. – Zrozumże wreszcie, że kompletnie nie interesują mnie twoje rojenia. Potrzebujesz konwersacji, ale z psychiatrą, który trafnie zdiagnozuje twój stan i zdoła zdzierżyć tą paplaninę!

Z jednej strony chciał za wszelką cenę dostać się do telefonu i po jakiejś pół godzinie wrócić do krainy snu, a z drugiej czuł nadal przedziwny respekt przed oszołomem.

Ten zaś sprawiał wrażenie uradowanego całą sytuacją i ani myślał przejmować się tym, co Potwarzycki sądził o jego zdrowiu psychicznym. Obserwował inteligenta tak, jak cierpliwy i kochający rodzic mógłby patrzeć na tupanie nóżką rozzłoszczonego czterolatka.

– Widzę, iż znowu jestem Panu winien przeprosiny za moje niestosowne zachowanie. To niewybaczalne, że pozwoliłem sobie na taki gwałt na konwenansach, jednak gdyby tylko widział Pan swoją minę… – dziwak w porę stłumił śmiech i familiarnie poklepał Ireneusza po ramieniu.

– Przejdź Pan do sedna, bo…

– Bo zadrynda Pan tym ciekawym urządzonkiem do waszych nieustraszonych służb? – wtrącił drwiącym tonem mężczyzna. – Śmiem twierdzić, że wyszedłbyś na tym mój ty milordzie gorzej niż ja, zważywszy na moją umiejętność ulatniania się, gdy w danym miejscu robi się odrobinę zbyt nerwowo – skonstatował, otaksowując Ireneusza wzrokiem .

– Znalazł się pieprzony Gandalf! Jaką jeszcze bzdurę mi sprzedasz? Może jeszcze za pazuchą masz czarodziejską różdżkę i zrobisz małe hokus pokus?

Ireneusz starał się utrzymać pozór tego, że wciąż znajduje się w stanie, w którym bez wahania mógłby skopać wymoczkowi cztery litery. Najgorsze było to, iż czuł, jak ulatuje z niego cały kontenans.

Jego rozmówca bynajmniej nie wydawał się rozbawiony tym żartem. Rysy nietypowego wagabundy w okamgnieniu stężały, spojrzenie czarnych jak onyks oczu stało się wyjątkowo trudne do zniesienia, a atmosfera w pokoju zaczęła być dla Potwarzyckiego tak niepokojąca, że zakiełkowało w nim pragnienie natychmiastowej rejterady gdziekolwiek, byleby dalej od obłąkańca.

Mężczyzna spokojnym kroczkiem zbliżył się do okna i patrząc na pogrążone we śnie miasto rzekł:

– Raduje mnie, że przeczytałeś już zaproszenie, które ci wręczyłem. Niewątpliwie wydało ci się ono bełkotem szaleńca…cóż, wszyscy tak zawsze myślą, a potem i tak każdy zmienia zdanie. Ba, nawet błaga, żeby nasz bankiet się już skończył, kiedy to zazwyczaj nawet nie zdoła się jeszcze na dobre rozkręcić.

Nasz znękany krytyk literacki wyczuł, iż jego gość nie zamierza już silić się na kordialny ton i prawienie bon motów zorientowanych na wywołanie rozbawienia w gronie starych znajomych. Jeszcze kilka minut wcześniej miał ochotę rzucić się chudeuszowi do gardła, ale teraz, gdy stało się jasne, że etap uprzejmej pogaduszki został zakończony, strach jął go chwytać w swe mocarne kleszcze.

Po dłuższej chwili milczenia mężczyzna obrócił się do niego i pstryknął palcami spomiędzy których wystrzeliło kilka iskier, wpędzając Ireneusza w ogłupienie. Ciekawsze jednak było to, że wskutek triku opatulonego płaszczem ekscentryka okno w sypialni gwałtownie się otworzyło, wpuszczając do pomieszczenia podmuch chłodnego, nocnego powietrza.

Potwarzycki sprawiał wrażenie, jakby lada moment miał pojechać do Rygi, gdyż stał się biały niczym marmur i wyraźnie walczył z zaistniałymi znienacka żołądkowymi turbulencjami. Zachwiał się na nogach, wykonał rękoma kilka cudacznych ewolucji po czym rymnął z hukiem na podłogę.

Co prawda szybko wróciły mu zmysły i doczołgał się do fotela, na którym z ulgą spoczął. Był cały zlany potem i wiedział doskonale, że dopadł go jeden z jego najwstrętniejszych wrogów, czyli atak paniki, występującej u niego przy okazji jakichś niespodziewanych zdarzeń wyłamujących się z kieratu codzienności, a to, co ujrzał, w połączeniu z narastającymi od paru minut obawami stanowiło wybuchową kombinację.

Wytężał wszelkie siły umysłu, aby okiełznać szalejącą w nim panikę i choć zazwyczaj tego rodzaju ataki trwały co najwyżej kilka minut, to Ireneusz miał przeczucie, że to, co widział stanowiło jedynie przedsmak serii nieziemsko pokręconych wydarzeń, które dane mu będzie przeżyć tej nocy.

Tymczasem, stojący przy oknie dryblas zdawał się na coś oczekiwać. O dziwo, gwałtowna reakcja Potwarzyckiego nie spowodowała tym razem homeryckiego śmiechu. Na obliczu mężczyzny rysował się wyraz absolutnego skupienia. Było jasne, że nareszcie mógł na poważnie zająć się sprawą, dla której to zdecydował się nękać Ireneusza.

Wtem, w dalszym ciągu doświadczający katuszy krytyk literacki dostrzegł na co oczekiwał jego oprawca. Chociaż Ireneusz desperacko usiłował podtrzymać w swej świadomości nikły płomyczek nadziei na to, iż ta operetka jest tylko epizodem jakiegoś okropnego koszmaru, to raczej nie mógł się już dalej łudzić.

Do jego uszu doleciał warkot rozgrzewającego się samochodowego silnika, jednak dźwięk był zbyt wyraźny, aby móc sądzić, że to jedynie mknące ulicą auto było źródłem tego odgłosu.

Z sekundy na sekundę hałas stawał się coraz nieznośniejszy. Zestrachany krytyk literacki miał wrażenie, że ktoś centralnie pod jego oknem próbuje rozruszać leciwego fiata. W pewnym momencie musiał zasłonić uszy dłońmi, bo od ryku silnika mogłyby wręcz popękać bębenki słuchowe. Szyby w oknach zaczęły niepokojąco drżeć pod naporem tak potwornego rejwachu.

Potwarzycki musiał zamrugać po kilkakroć, gdy ujrzał co, jak gdyby nigdy nic, wisi w powietrzu. Za oknem bowiem lewitowała sobie limuzyna z przyciemnianymi szybami. Była uderzająco podobna do automobilów wykorzystywanych do wożenia jakichś rządowych szych, lecz przeznaczenie tego cacka znacząco odbiegało od zapewniania komfortowego transportu byle ministrowi.

Ireneusz nawet nie dostrzegł, kiedy persona non grata jego mieszkania zdołał zbliżyć się do niego szparkim krokiem. Warszawski gryzmoła ledwie zaczął protestować, a odziany w płaszcz dziwak już schwycił go za ramiona, poderwał z zadziwiającą mocą na równe nogi, a następnie bez pardonu zawlókł nieszczęśnika do samego okna. Tylne drzwi limuzyny otwarły się błyskawicznie niczym na zawołanie.

Potwarzycki nie miał najmniejszego zamiaru pakować się do latającego auta, ale rozpaczliwe próby wyrwania się ze stalowego uścisku raz za razem kończyły się fiaskiem, toteż w mig pojął on, iż szanse na wywinięcie się z opresji są mizerne. Krzyczał wniebogłosy, lecz bez jakiegokolwiek rezultatu. Tumult zagłuszał wszystkie wołania o pomoc, a poza tym wydawać by się mogło, że nikt oprócz Ireneusza oraz jego parszywego gościa nic nie słyszy. Żadnej nerwowej krzątaniny sąsiadów zza ściany bądź z wyżej położonego mieszkania, żadnego dobijania się do drzwi przez zafrasowanych bliźnich. Bohater naszej opowieści poczuł się przeraźliwie osamotniony i zdany na łaskę lub niełaskę psychopaty.

– Nie wiem jak u ciebie z lękiem wysokości, serdeńko, ale wygląda na to, że musisz wskoczyć do tego uroczego pojazdu! – oznajmił fiksat, przekrzykując ogłuszający hałas.

– O nie, ani mi się śni wskakiwać do twojego jebanego wehikułu!

– Niestety nie masz wyboru! – skonstatował wyraźnie rozbawiony fioł– wtarabanisz się tam złociutki albo sam cię tam ulokuję, wybieraj, albowiem nieubłagany czas goni nas! – spuentował nieszczególnie wyrafinowaną rymowanką, po czym ryknął tak dobrze znanym Potwarzyckiemu sardonicznym śmiechem.

Krytyk literacki odczuł przypływ bojowej energii. Nie zamierzał wcale słuchać prześladowcy.

– Sam sobie tam właź sukinsynu! Wolę grzmotnąć o chodnik niż bawić się w tę chorą grę, ty…

Ireneusz nie zdążył dokończyć, ponieważ drągal podniósł go bez zbędnych ceregieli tak, jak nowożeniec podnosi na ramionach swą bogdankę, a następnie dosłownie cisnął nim z taką siłą, jakby krytyk literacki był lekki niczym puch.

Wylądował na skórzanym siedzeniu, rąbnąwszy przy tym głową o drzwi. Zasyczał z bólu i wyekspediował w kierunku szaleńca kilka nader szpetnych wyzwisk. Natomiast elokwentny grandziarz wskoczył w ślad za nim do auta, siadając obok i nim Ireneusz zdołał wykrzesać z siebie jakiekolwiek słówko protestu, drzwi limuzyny zatrzasnęły się z hukiem, a nietypowy środek lokomocji ruszył z zabójczą prędkością, wznosząc się stopniowo w górę.

– G-gdzie, gdzie ty mnie chcesz zabrać do diabła?!

Mężczyzna zaśmiał się perliście, klepiąc Ireneusza po kolanie, tak jakby byli serdecznymi przyjaciółmi.

– Tyle razy już to słyszałem, a zawsze okrutnie mnie to bawi. Już niedługo się dowiesz słonko, po cóż się tak gorączkować? – odparł z przekąsem.

Potwarzycki usiłował jakoś poukładać sobie w głowie wszystko, czego doświadczył. Co prawda, nie miał ataku paniki, jednak wynikało to z tego, iż znajdował się w stanie kompletnego oszołomienia i nadal po części wierzył w to, że cała ta nienormalna sytuacja nie jest realna. Zgoda, być może bardziej wmawiał sobie, że umysłem bytuje gdzieś daleko w królestwie snu, gdyż widok oddalającego się miasta, ryk silnika i ćmiący ból głowy wydawały się upiornie rzeczywiste.

Przez skołowanie i galopadę myśli nawet nie zauważył, że w aucie oprócz niego oraz milczącego, jak na razie obłąkańca jest również ktoś trzeci. Naprzeciwko siedziała apetyczna kobieta w średnim wieku, ubrana w śliczną suknię balową z dekoltem pozwalającym szczodrze uraczyć obserwatora widokiem obfitego biustu. Kobieta miała ładne, regularne rysy twarzy i spływające kaskadą na odsłonięte ramiona miedziano-rude włosy. Sondowała Ireneusza wzrokiem kobaltowych oczu, w których tańczyły ogniki jakiejś dziwnej fascynacji. W innych okolicznościach nasz bohater zapewne nie mógłby oderwać wzroku od tak zjawiskowej osóbki, jednakże teraz był zaabsorbowany przede wszystkim kwestią odpowiedzi na pytanie: co tu się do licha wyprawia? Wiercił się więc w fotelu, na przemian łapiąc się za głowę oraz nerwowo bębniąc palcami o udo.

Narastało w nim zwariowane pragnienie, aby najzwyczajniej w świecie otworzyć drzwi i rzucić się w dół nim fioł w płaszczu zdołałby ponownie dostać go w swe nienaturalnie silne ręce. Jeżeli ostatnie zdarzenia były jedynie figlem wyobraźni, to przecież na pewno wybudziłby się z koszmaru. Tak przynajmniej roił sobie Ireneusz, który już zaczął tęsknie spoglądać przez szybę, już kierował dłoń w stronę uchwytu drzwi, gdy ze swoistego letargu wyrwał go kobiecy dyszkant:

– Reginaldzie, zdaje się, że twój kolejny nieborak właśnie przemyśliwuje o czymś nieroztropnym. Czy oni za każdym razem muszą być tak straszliwie spięci? – zaindagowała z wyraźnym niesmakiem.

Reginald, którego do tej pory nazywano tu bezczelnie obłąkańcem w płaszczu, oprawcą i rozmaitymi pochodnymi owych określeń, ziewnął potężnie i omiótł Potwarzyckiego wzrokiem człowieka, którego właśnie dopadła koszmarna nuda.

– Moja droga, dla mnie to już rutyna. Już dawno zrozumiałem, że wszelkie próby wytłumaczenia im ich położenia są bezcelowe. Wiecznie tylko utyskiwania i lamenty, czasem mam tego serdecznie dosyć. Chyba trzeba się przekwalifikować, bo w tej branży nic więcej mnie już nie czeka. – stwierdził zrezygnowanym tonem, po czym dodał, zwracając się do Potwarzyckiego :

– Jeżeli w dalszym ciągu nie potrafisz ogarnąć swym miałkim umysłem, że to nie jest żadna nędzna, senna imaginacja, to oznajmię to tylko raz – drzwi są zamknięte kochanieńki, a nawet, gdyby jakimś cudownym trafem udało ci się dać drapaka na zewnątrz, możesz być pewien, iż wcale nie obudziłbyś się w swoim wygodnym łóżku. Wybacz bratku, ale wygląda na to, że tkwisz w naszej zabawie na dobre – skonstatował, mrugając do Ireneusza porozumiewawczo.

Poinformowany, z jednej strony z całych sił pragnął wierzyć, że to co mówi ów Reginald jest totalną bzdurą, a z drugiej czuł, jak obezwładniający strach chwyta go w swoje macki.

Z kolei wyfiokowana dama kiwała głową ze zrozumieniem, wciąż łypiąc delikatnie poirytowana na Ireneusza.

– A tak w ogóle, to wiesz może co przygotowali tym razem? – zapytała z szelmowskim uśmiechem. – Ponoć Rupercik jest zaangażowany w całe przedsięwzięcie, a to oznacza, że szykuje się najpyszniejsza zabawa od czasu, jak ucapiłeś tego bankiera, jak mu tam było..a zresztą nieistotne(zaśmiała się niczym z wybornego dowcipu). Na wszystkie dziewięć kręgów, po najbliższej zabawie będzie anegdot na na następne sto lat – skonkludowała radośnie, zupełnie nie bacząc na osobę Potwarzyckiego. Nie przejmowała się zbytnio jego obecnością. W zasadzie, to sprawiała wrażenie, jakby zwrócenie się bezpośrednio do nieszczęsnego krytyka literackiego mogłoby splamić jej dobre imię na na resztę życia.

– Najmilsza, wiesz dobrze, że powinno to na razie pozostać tajemnicą, przecież nikt nie chce zniweczyć temu oto kochasiowi niespodzianki – odparł nieco pobłażliwie Reginald, odwdzięczając uśmiech ślicznej damy.

– Ach jak zwykle jesteś przesadnie ostrożny – uznała z rozbawieniem kobieta. – Gdybym była na miejscu twoich “wybrańców” wolałabym wiedzieć co mnie czeka, a jak doskonale wiesz, kiedy wszystko ruszy z kopyta może się zrobić naprawdę nieprzewidywalnie.

– Nie martw się moja droga, zapewniam, że cały bankiet jest zawsze przygotowywany niezwykle skrupulatnie, tak, iż wszelkie perturbacje i tak są złagodzone do akceptowalnego wymiaru.

Reginald, nie przejmując się zanadto tym, że popełnia faux pass, podniósł kołnierz płaszcza, zsunął się do pozycji półleżącej, a następnie zapadł w drzemkę. Zarówno to bezceremonialne zachowanie, jak również wcześniejsza dyplomatyczna maniera porywacza Ireneusza najpewniej zniechęciła sylfidę do kolejnych prób uzyskania jakichś interesujących nowin odnośnie wzmiankowanego bankietu. Wobec tego zwróciła uwagę na wciąż zdezorientowanego krytyka literackiego. Nie należy dopatrywać się w tym jakiegoś szczególnego zaintrygowania osobą Potwarzyckiego. Nie miała lepszego pomysłu na zabicie nudy, toteż jęła lustrować Ireneusza tak, jakby pierwszy raz zauważyła absolutnie niszowe zjawisko, którego zaistnienia się nie spodziewała. Słynna hardość tuza dziennikarstwa kulturalnego w efekcie ostatnich wypadków w mig wyparowała i nie było nawet mizernych szans na to, aby mogła rozbłysnąć z dawną mocą. Zwłaszcza teraz, gdy owa dama przyglądała się naszemu bohaterowi w sposób, od którego ścinała się mu krew w żyłach. W jej wzroku oraz wyrazie oblicza dawało się bowiem zauważyć pogardę zmieszaną z przelotnym zaciekawieniem. Ireneusz starał się nie baczyć na ten mało zachęcający do uprzejmej konwersacji fakt i spoglądał na widok za szybą, udając, iż nie dostrzega tego, jaki drwiący stosunek ma do niego wyelegantowana krasawica.

– No, to czym tak zawiniłeś, że imć Reginald uznał cię za idealnego kandydata na nasze przyjęcie, hmmm? – spytała z filuternym błyskiem w oku.

– N – nie wiem o co tu w ogóle chodzi, musiała zajść jakaś potworna pomyłka, proszę mi wierzyć, że cała ta afera to dla mnie zupełne surrealistyczne bagno, a ten szaleniec wybrał mnie na ofiarę swych poronionych fantazji i…

– I radzę ci zręczniej operować słowami, bo ten “szaleniec” jest godzien atencji milion razy bardziej aniżeli ty, marny zgniłku– przerwała zaperzona dama.

Ireneusz zmełł kilka bluzg, którymi chciał storpedować zarówno pięknotkę, jak i drzemiącego obłąkańca. Czuł jednak, że igrałby z ogniem, testując cierpliwość siedzącej przed nim damy. Z całą pewnością, ostatnim czego teraz pragnął, było rozjuszanie zwolenniczki Reginalda, której zacietrzewienie w dziedzinie stania na straży dobrego imienia jej idola właśnie się uaktywniło.

Kobieta jeszcze przez chwilę wbijała w Potwarzyckiego miotający gromy wzrok. Prawdopodobnie oczekiwała na to, czy impertynent, skłonny do tak buńczucznego operowania słowem w stosunku do Reginalda, ośmieli się na kolejną uwagę, obfitującą w karczemne określenia wspomnianej osoby nie byle jakiego kalibru. Gdy zaś doszła do wniosku, iż ordynus raczej nie ma zapału do dalszego eksponowania swojego niezadowolenia, przywołała na lico szyderczy uśmiech, a cała jej postać zaczęła wręcz emanować wielkopańskim napuszeniem.

Choć Ireneusz pokornie niczym skarcony uczniak spuścił wzrok i oddał się niemej kontemplacji pantofli damulki, nie chcąc jej w żadnym razie prowokować, to miedziano-rude bóstwo wcale nie zamierzało dać zbyt prędko za wygraną.

– O ile pamięć mnie nie zawodzi, to nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie po części spowodowane chęcią zmuszenia cię wreszcie, nieboraku, do normalnej konwersacji. Chyba nie będziesz tak milczał, jak cielę? No, mówże coś przeskrobał, że Reginald musiał się do ciebie fatygować – zaordynowała autorytarnym tonem.

Nasz znękany paskudnymi doświadczeniami bohater zdawał sobie sprawę, że winien ostrożnie ważyć słowa, bo inaczej może wpędzić się w niezłą kabałę i nie wyjść bez szwanku z opresji.

– Zapewniam, że naprawdę chciałbym móc wszystko wyjaśnić…to znaczy…ekhem… powiedzieć pani, czym rzekomo miałem zawinić, ale nawet, jeśli w przeszłości dopuściłem się jakiegoś afrontu wobec pani znajomego(w tym miejscu skinął na wciąż pochrapującego Reginalda), to nie jestem teraz w stanie stwierdzić, o co dokładnie mogłoby chodzić.

– Racja, mogłam się tego spodziewać – uznała z nutką drwiny krasawica. – Jesteś takim samym niedomyślnym kapcanem, jak cała horda żółtodziobów, którzy wcześniej mknęli tym zacnym wehikułem.

– Że co? To przede mną byli jeszcze inni ?! Jesteście jakąś organizacją przestępczą? Handlujecie żywym towarem? Czy może mnie ktoś w końcu oświecić o co tu do cholery chodzi nim do szczętu postradam zmysły?! – indagował nieustępliwie Ireneusz, aż podskakując na fotelu z przejęcia.

Anielica wydała z siebie pełne dezaprobaty westchnienie, po czym rzekła:

– Kochaneczku, sprezentuj mi na obronę swego intelektu jakiś błyskotliwy wywód, gdyż inaczej za moment uwolnię to auto od zbędnego balastu.

Ściągnięte rysy fizjonomii damy były zapowiedzią potężniejącego z chwili na chwilę rozsierdzenia.

– Proszę się nie irytować – interpelował lękliwie Potwarzycki, czując, że stąpa po diabelnie cienkim lodzie. – Należą się pani przeprosiny za mój następny, godny pożałowania wybuch. Ostatnie wydarzenia spowodowały, że jestem aktualnie kompletnie ogłupiały i z radością przyjąłbym jakieś drobne choćby wyjaśnienia całego stanu rzeczy.

Krytyk literacki pragnął brzmieć jak najbardziej taktownie, lecz całkowicie zdekonspirował się poprzednią nerwową reakcją na słowa damy. Dyplomatyczne gadki oraz finezyjne korzystanie z własnego wokabularza nie miały więc już głębszego sensu.

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć!

Póki co tylko na szybko przeskanowałem tekst. Po co przed i po jest tyle pustych linii?

I napisz proszę czy to jest zamknięta całość czy fragment, jak sugeruje ostatnie zdanie.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Ciąg dalszy opowiadania nastąpi już wkrótce.

Anonimie, skoro to nie jest skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przed oraz po jest tyle pustego miejsca z powodu mojej nieuwagi i pośpiechu, sorki:) A co do wątpliwości odnośnie tego czy to cały utwór czy jedynie fragment, to już zmieniłem oznaczenie na: fragment.

Cześć! Przeczytałem.

Dodaj proszę tag wylgaryzmy, bo jest ich trochę w tekście.

Zacznę od pomysłu. Wszechwładny pan krytyk wpierw miażdży sztukę młodej dramatopisarki, a następnie wpada w sidła Reginald. A potem odlatują jego bryką na balet i role się zamieniają, rudowłosa piękność uciera nosa Ireneuszowi Potwarzyckiemu, który stopniowo coraz bardziej traci rezon. I wraz z nim, elokwencję, która pozwoliła mu sięgnąć szczytów w doczesnym tego słowa znaczeniu. W miarę jak czytałem coraz bardziej przypominała mi się książka „Mistrz i Małgorzata”. Choć tutaj wszystko dzieje się zdecydowanie wolniej i dużo dowiadujemy się o tym, co się dziej w głowie bohatera. Domyślam się, że w taką stronę to podąży (ale to tylko mój bet). Mnie osobiście ten fragment nie porwał przesadnie, po pierwszych 54k słowach nie jestem mocno ciekaw, co będzie dalej (ale to tylko moja skromna opinia), nie wkręcił mnie to.

Słownictwo: używasz mocno wyszukanego słownictwa, co tworzy pewien klimat, jednak te słowa dosyć często się powtarzają. Jak najbardziej pasuje mi to w wypowiedziach postaci, natomiast trochę to nie pasuje do narratora. Często pojawia się przykładowo słowo „sardoniczny”, rzadko obecnie używane, można by czasem zastąpić je jakimś synonimem. Lepiej by się to czytało.

Wykonanie: do słowa „Demorgorgon” nie zapisywałem błędów, a trochę ich widziałem, później dopiero zacząłem, i tak:

Demorgorgon

Czy tu nie miało być Demogorgon?

(-)Jeżeli skurwiel ma przy sobie broń

Nadmiarowa spacja (tam gdzie -)

Przejdź mi z drogi kretynie!

Może zejdź zamiast przejdź.

(…) osobliwą figurą.

Może „osobliwą postacią” brzmiało by lepiej

(…) pojechać do Rygi, gdyż stał się biały niczym marmur (…)

Co ma Ryga do tego?

– Niestety nie masz wyboru! – skonstatował wyraźnie rozbawiony fioł(+)Wtarabanisz się tam złociutki

Brak spacji (tam gdzie +) i „Wtarabanisz” z dużej litery chyba… ?

bo w tej branży nic więcej mnie już nie czeka. – stwierdził zrezygnowanym tonem

Albo „.” I wielka litera, albo brak kropki… chyba.

jak mu tam było..a zresztą nieistotne(zaśmiała się niczym z wybornego dowcipu).

Tu brakuje spacji i kropek.

splamić jej dobre imię na na resztę życia.

Powtórzenie

– N – nie wiem o co tu w ogóle chodzi, (…)

Nie rozumiem, co chciałeś to przekazać

(…) marny zgniłku(+)– przerwała zaperzona dama.

Brak spacji

(…) afrontu wobec pani znajomego(+)(w tym miejscu skinął na wciąż

Brak spacji

 

Ja jestem ciągle jeszcze dosyć nieuważny i póki co wiele błędów mi umyka. Jeżeli ja wyłapałem tyle, to z pewnością obszarów do poprawy jest więcej

To chyba tyle, pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

“Pojechać do Rygi”, to inaczej zwymiotować. Błędnie zinterpretowałeś moje opowiadanie, a do tego wystrzeliłeś ze swoją wizją, choć zaznaczyłem, że to fragment i wypadałoby interpretować na podstawie całości( choć i tak teraz raczej kontynuacji nie będzie). “Osobliwa figura” pasuje tak samo dobrze, jak “osobliwa postać”. Słowo “figura” jest też używane na określenie osoby zagadkowej, dziwnej, a taki jest Reginald.

A do tego nagle wstawiasz porównanie z dziełem Bułhakowa i oceniasz opowiadanie na jego tle. Nonsens.

 

Lancelot, wszystko, co piszę to tylko moja skromna opinia. Przepraszam, że nie napisałem tego na początku poprzedniego postu, powinienem to jasno zaznaczyć. W związku z tym, możesz wziąć z mojej opinii coś dla siebie, albo możesz pominąć, twój wybór, jesteś autorem.

Ja nie porównuję ani nie oceniam twojego tekstu w odniesieniu do Bułhakowa. Oceniam wg. własnego widzimisię, jak większość. Napisałem, owszem, że w miarę jak czytałem twój tekst to pojawiły mi się skojarzenia, tak, ale napisałem też o różnicach. Niczego nie interpretuję… chyba.

Moje domyślanie się jest spowodowane zwykłą ludzką ciekawością “co będzie dalej”. Urok fragmentów. Podzieliłem się z tobą swoimi odczuciami, i tyle.

Jak przescrollujesz co ludzie wrzucają i co czytają to można zauważyć, że fragmenty (zwłaszcza długie) nie cieszą się dużym zainteresowaniem, bo użytkownicy chcą czytać całą historię. A fragmenty zazwyczaj pozostają fragmentami, i jak tekst wciągnie, to trzeba obejść się smakiem.

Pozdrawiam, dobranoc!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka