- Opowiadanie: RogerRedeye - Wizje

Wizje

Mamy dzisiaj piękną rocznicę, wcześniej zatem pomyślałem, czy nie napisać czegoś o stuletnich już dziejach Bitwy Warszawskiej. Naturalnie z elementem fantastyki, w tym tekście bardzo wyraźnym.  

Poniżej efekt pracy. 

Miłej lektury o wizjach kilku osób...

PS. Bardzo nieznacznie poszerzyłem przedostatni i ostatni rozdział, bo nie została dostatecznie wyeksponowana myśl, że nic jeszcze nie zostało rozstrzygnięte. Teraz chyba jest to jasne, przynajmniej tak sądzi Trocki.  

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy II, NoWhereMan

Oceny

Wizje

 

Major Wincenty Jałoszyński, herbu Topór, przesunął językiem po krawędzi bibułki i starannie skleił papierosa. Jak zwykle, czekał go pracowity dzień, więc pragnął mieć odpowiednią ilość dobrze nabitych tytoniowych skrętów. W Warszawie ostatnio pojawiły się kartonowe paczuszki zawierające nieraz i trzydzieści gotowych sztuk, ale Jałoszyńskiemu one nie odpowiadały. Były za słabe.

Jałoszyński cenił turecki tytoń, bardzo mocny i wonny, chociaż gustował też w rosyjskim, teraz jednak nieosiągalnym. Robienia papierosów nauczył się w carskim więzieniu i tam polubił nikotynowy opar. Palenie dawało odprężenie od nudy pobytu w celi, a przygotowywanie kolejnych „dymków” okazało się zajęciem całkiem zyskownym, bo z dwudziestu skręconych strażnikom „cygaretek”, jak je nazywali, dwie otrzymywał jako gratyfikację. Można było wtedy pogawędzić z Moskalami, uważali bowiem, że młody więzień polityczny, członek PPS-u, pragnie wkraść się w ich łaski, więc nie stanowi zagrożenia, i mimochodem uzyskać od nich naprawdę wartościowe informacje. Planowano ucieczkę, która niebawem doszła do skutku, ale ceną okazał się nałóg, z którego Jałoszyński już się nie wyzwolił.

Wincenty przedostał się do Krakowa, zmienił tam nazwisko i dzięki staraniom miejscowej organizacji socjaldemokratycznej podjął pracę jako prywatny nauczyciel rosyjskiego, którym biegle władał. Zbieg z carskiego więzienia sądził, że jego uczniami są oficerowie austriackiego wywiadu, którzy otrzymali zadanie poznania języka wrogów. W grodzie Kraka poznał też Zofię, przyszłą żonę, która teraz krzątała się w kuchni, szykując śniadanie.

Jałoszyński włożył kolejną sztukę do prawie już wypełnionej srebrnej papierośnicy. Uważał, że jest naprawdę ładna, wygodna, a zarazem patriotyczna. Na wieczku pysznił się medalion w kształcie orła w koronie, dzierżący w jednym ze szponów miecz. Ptaka obwiedziono wytłoczonym napisem „Polonia Restituta”. Żółte pazury, dziób, głownię oręża, zwieńczenie głowy i obramowanie wykonano ze złota wysokiej próby. Takich papierośnic pojawiło się dużo. Ciągle znajdowały nabywców, mimo tego, że były naprawdę drogie.

Pozostawały jeszcze do zrobienia dwie rzeczy – zjeść z małżonką śniadanie i przejrzeć dzisiejszą listę spraw do załatwienia. Zapali sobie po posiłku, racząc się kawą.

Jałoszyński dobrze pamiętał, jakie zadania dzisiaj czekają na niego. Były trzy. Przypomnienie sobie szczegółów miało jednak duże znaczenie, bo nigdy nie robił dodatkowych zapisków.

Czekały go rozmowy w sprawie transportu amunicji przez Węgry, potem wyjazd do szpitala dla chorych psychicznie, na koniec spotkanie z kilkoma wywiadowcami, śledzącymi dwie osoby, podejrzane o współpracę z bolszewikami. Pierwsza sprawa była niezwykle istotna, ale szła dobrze, wagony były w drodze, należało jednak stale baczyć, czy wszystko jest w porządku. I czy ktoś nie będzie chciał wysadzić torów albo po prostu nasypać piachu w piasty stalowych kół i unieruchomić składy. Naczelnik Państwa, dla Jałoszyńskiego, nadal zakamieniałego socjalisty, po prostu towarzysz Wiktor, w obliczu przewidywanej wojny z bolszewikami przywiązywał do tej dostawy wielką wagę.

Druga, niby prosta, była trudniejsza, bo Jałoszyński nie znał się na bardziej skomplikowanej technice. Posiadana przez niego dobra umiejętność prowadzenia automobilu i wiedza o tym, czym jest karburator albo dyferencjał i jak działają, to było o wiele za mało na wyrobienie sobie samodzielnej opinii. Pocieszał się myślą, że inni dokładnie potrafią ocenić to, co wymyślił inżynier Jędrzej Abramowicz, teraz kuracjusz zakładu dla obłąkanych, a lekarze stwierdzić, jaki jest jego stan zdrowia.

Na myśl o trzeciej czuł, że ogarnia go wściekłość. Sądził, że ci dwaj ludzie, dobrze wykształceni potomkowie znanych rodów, pracujący w jednym z ministerstw, po prostu nie wierzą w trwałość państwa polskiego, niespodziewanie powstałego niczym Feniks z popiołów. Pewnie uważali, że wróci władztwo rosyjskie, teraz w nowej, proletariackiej formie, i pragnęli zaskarbić sobie jego względy. Oczywiście nie zaniedbywali ciągnąć ze swojej szpiegowskiej działalności wielkich profitów w złotych rublach, które bolszewicy odziedziczyli po carskim reżimie. A wartość tych monet niebotycznie rosła.

To była skomplikowana robota, zebrać niezbite dowody, przedstawić zdrajcom i zaproponować im prostą alternatywę – albo staną przed plutonem egzekucyjnym, albo zaczną wprowadzać Rosjan w błąd i przekazywać im spreparowane, nieprawdziwe wiadomości. Muszą zdradzić też nazwiska i adresy pomagierów. Powierzenie tej misji Jałoszyński odbierał jako dowód wielkiego zaufania, chociaż najchętniej osobiście palnąłby obu tym łotrom w łeb, tak jak dawniej, gdy wykonywał wyroki na szpiclach Ochrany.

Major zgniótł kartkę z wypisanymi uwagami do dzisiejszych spraw, wrzucił do popielniczki i podpalił. Dawno temu nauczył się, że zbytnia ilość papierów jest niebezpieczna. Nielegalną bibułę, taką jak kiedyś „Robotnika”, należało wytwarzać w jak największej ilości, ulotki i odezwy także, ale zapiski dotyczące partii w jak najmniejszej, po prostu polegając na pamięci.

Teraz, gdy objął stanowisko naczelnika jednego z wydziałów świeżo utworzonego polskiego wywiadu, ta wiedza bardzo się przydawała.

Dzisiejszy dzień ciężko się zapowiadał, tak jak wszystkie poprzednie. Prawie zawsze wracał do domu późno w nocy i w następnych dniach będzie tak samo. 

Chyba jedyną rozrywką, chwilą odprężenia będzie rozmowa w szpitalu. Oczywiście zachowa powagę, ale szczerze roześmieje się w duchu, słuchając wygłaszanych z niezachwianą pewnością siebie opowieści Abramowicza o jego genialnym wynalazku, projekcie kroczących machin bojowych, miażdżących wszystko, co napotkają po drodze. 

Zakonotował sobie w pamięci, że trzeba jednak koniecznie wyjaśnić, czemu bolszewicy tak bardzo zabiegają o poznanie szczegółów tego pomysłu. Musiał w tej sprawie sporządzić późnym wieczorem notatkę.

To jednak było dziwne… Jak zwykle, coś knuli w zaciszu swoich gabinetów, odziedziczonych po carskich dygnitarzach, a Wincenty dobrze wiedział, że są ludźmi zdolnymi do wszystkiego.

I na pewno ci, których często określano teraz jako wierchuszka, czasami naczalstwo, nie byli głupcami. Wcześniej wykorzystywali każdą okazję do wywoływania buntów i przejęcia  władzy, a teraz konsekwentnie, za cenę stosów trupów i hektolitrów ludzkiej krwi, umacniali ją i poszerzali, naturalnie myśląc też o własnym interesie.

Może w tajemnicy szykowali coś, co pozwoli im władać nie tylko Rosją, ale i całą Europą…  

 

***

 

Siedem miesięcy wcześniej Lew Dawidowicz Trocki, ludowy komisarz odpowiedzialny za armię, marynarkę i sprawy wojenne, jak zwykle wstał bardzo wcześnie, prawie o brzasku. Dobrze wiedział, że czeka na niego mnóstwo ważnych dokumentów do zapoznania się. I sporo decyzji do podjęcia.

Zaczynał od meldunków z frontu walk z Armią Ochotniczą Denikina, potem studiował wiadomości z pozostałych, mniej ważnych starć, związanych z buntami chłopstwa. Obsługa telegrafu bez drutu pracowała bez przerwy, a nocą ilość informacji wzrastała, bo wieczorem sumowano przebieg dnia.

Od ponad dwóch tygodni wieści były bardzo pomyślne. Białogwardziści wszędzie się cofali, miażdżeni koncentrycznymi uderzeniami, i praktycznie w ich rękach pozostał jedynie Krym. Kwestią czasu było dobicie wrogów do końca, odzyskanie półwyspu, stłumienie powstań ciemnych włościan i ostateczny tryumf rewolucji.

Potem przychodził czas na zapoznanie się i zatwierdzenie wyroków śmierci na wrogów proletariatu, szkodników i zwykłych obiboków, którzy nieopatrznie przyjęli, że jeżeli pochodzą z dołów społecznych, nie muszą już przykładać się do ciężkiej roboty, tylko nadal wiecować. Takich orzeczeń zawsze było sporo, a teraz ich ilość sukcesywnie wzrastała.

Pociąg pancerny „Duma Rewolucji”, w salonce którego przebywał Lew Dawidowicz, niedawno zajmował jeszcze Mikołaj II. Został zresztą wykonany w zakładach putiłowskich na jego życzenie – władca Rosji zapragnął przejąć bezpośrednie dowodzenie wojskami imperium Romanowych, łudząc się, że będąc blisko frontu, przemieszczając w zagrożone miejsca i szybko wydając dyspozycje, odwróci pasmo porażek, od dwóch lat nękających jego armię. Właśnie z tego powodu polecił w osobnym wagonie ulokować radiostację Morse’a o dalekim zasięgu, wykonaną we Francji. Nadal działała bez zarzutu.

Niewiele się zmieniło w dawnym punkcie dowodzenia cara. Osłonięto wagony i parowóz stalowymi płytami, dobudowano kilka wież artyleryjskich, wygospodarowano miejsca na stanowiska karabinów maszynowych. Kaplicę przerobiono na pomieszczenie sztabowe, w którym przebywali sekretarze Trockiego, zaś ołtarz i ikony porąbano na opał, który prędko zużyto w luksusowo urządzonej kuchni.

Te same, co dawniej, stoły, krzesła, fotele i pufy, kotary, zasłony, łóżka, adamaszkowe kołdry i kryształowe lustra służyły teraz nowym właścicielom. Wprowadzono jednak istotną zmianę – wszędzie dumnie pyszniły się czerwone gwiazdy albo znak tryumfującego rosyjskiego proletariatu, młot skrzyżowany z sierpem.

Od tygodnia „Duma Rewolucji” stała na bocznicy dworca w Tule, strzeżona przez dwie sotnie czerwonoarmiejców.

Lew Dawidowicz z uwagą czytał położone przed nim na palisandrowym biurku rozstrzygnięcia trybunałów rewolucyjnych, a potem najczęściej je akceptował, czyniąc stosowny zapis. Wszystkie odnosiły się do inżynierów, majstrów i zwykłych robociarzy tulskich fabryk broni, obecnie pracujących pełną parą dla potrzeb robotniczo-chłopskiej armii czerwonej.

Trocki solennie przykładał się do obowiązków, a wytwórnie broni w mieście położonym nieopodal Moskwy, nad rzeką Upą, były jego oczkiem w głowie. Nowa władza ciągle potrzebowała broni i amunicji, coraz więcej broni i amunicji, a rysujący się w umyśle Trockiego zamysł przeniesienia robotniczego buntu na całą Europę, permanentnej rewolucji, na pewno skokowo zwiększy potrzeby. Właśnie z tego powodu zażądał przedstawiania mu wyroków, bo nie chciał stracić kogoś, niezbędnego do produkcji uzbrojenia. Podkreślał, że zwycięstwo mas robotniczo-chłopskich jest ważniejsze od profilaktycznego wysłania do piachu dobrze wykształconego inżyniera o mieszczańskich korzeniach.

Czasami Lew Dawidowicz rzucał uwagę, że konieczność częstego zatwierdzania przeróżnych dokumentów powoduje, że psuje mu się jego piękny podpis.

– Cóż począć, burżujsko się trywializuje – stwierdzał z nikłym uśmiechem. – Ale czegóż to się nie robi dla zwycięstwa rewolucji…

Dodawał, że gdy odbierze defiladę zwycięskiego ludu Paryża pod Łukiem Tryumfalnym, będzie miał wreszcie trochę czasu nad nim popracować.

Coś w kolejnym wyroku śmierci przyciągnęło jego uwagę, poprawił bowiem binokle i przetarł je kawałkiem irchy. Jego bliscy współpracownicy dobrze wiedzieli, że ten instynktowny gest oznacza zaintrygowanie sprawą. 

– Inżynier Jacek Abramowicz… – stwierdził wolno. – Znajome nazwisko, chyba słyszałem o nim. Pokażcie akta sprawy. Albo nie, czas nas goni. Zreferujcie!

– Biały Polak, szkodnik – krótko odpowiedział jeden z sekretarzy. Najwidoczniej dobrze znał zarzuty. – Wielki twórca… Ubzdurał sobie, że powinniśmy stworzyć nowe machiny bojowe. Kroczące, żeby było lepiej. Twierdził, że wtedy nasze zwycięstwo będzie pewne. Zażądał drogich surowców, stali, wanadu, chromu, robotników do wytworzenia próbnych konstrukcji, udostępnienia jednej z linii produkcyjnych. Szaleniec, ale nie wiadomo, czy nie działał celowo, żeby osłabić potencjał rewolucji. Sporo jest takich ukrytych dywersantów…

– Już wiem, pracował przy tworzeniu dla nas samochodowych pancerek, z dobrymi efektami. Lepsze od taczanek, ale znacznie droższe. Stąd pamiętam jego nazwisko. Hm… – mruknął Trocki. Widać było, że się zastanawia. – Pomysł wydaje się idiotyczny, ale…

Wstał i przeszedł kilka kroków.

– Ale prawie wszystkie wielkie wynalazki często rodzą się w głowach ludzi, wcześniej uważanych za wariatów – stwierdził po paru sekundach namysłu. – Chciałbym mieć teraz z pięćset tych francuskich tanków. Nieźle je wymyślili. Jednakże…

Trocki upił łyk herbaty. Wcześniej włożył do ust kawałek cukru. 

– Jednak, towarzysze, nie zapominajmy o dialektyce – stwierdził zdecydowanym tonem. – Jeżeli jego zamiar jest realny, zyskamy wielką przewagę nad zachodnimi burżujami. Olbrzymią… Warto dla sprawdzenia wizji tego Abramowicza poświęcić trochę deficytowych dóbr. Jeżeli okaże się, że w głowie ma groch z kapustą, zawsze zdążymy go rozstrzelać. Jednakże, jeżeli sprawdzi się jako konstruktor, nasz tryumf stanie się pewny. Dialektyka!

Zdecydowanym ruchem odsunął kartkę papieru z wyrokiem na bok.

– Doprowadźcie Abramowicza do porządku, przenieście go do pojedynczej celi. Absolutnie go nie ruszać. Zapewnijcie dobre wyżywienie, wyślijcie do łaźni, żeby nie śmierdział – zakomenderował. – Potem pogawędzimy sobie… Osobiście sprawdzę, co to za ptaszek.

 

***

 

– Jak czuje się nasz drogi inżynier? – Jałoszyński starannie ugniatał w palcach papierosa. Trochę za mocno go nabił. – Nadal jego umysł bez reszty absorbują wizje tych mechanicznych dziwadeł?

– Bez zmian… Ale nie wiem, czy to naprawdę czysta  utopia. Jest taki rzeczowy i pewny siebie…

Ordynator szpitala psychiatrycznego, doktor Linde, lekko westchnął.

– Wytrwale pracuje nad ich urzeczywistnieniem – ciągnął po chwili. – Bez przerwy robi jakieś obliczenia, opracowuje rysunki techniczne. Załatwiłem mu papier kreślarski, trudno go teraz dostać. Wścieka się, jeżeli ktoś wspomni nawet słówkiem, że to bzdura. Coraz bardziej go to pochłania…

Jałoszyński pstryknął zapalniczką.

– Niech pan pamięta, doktorze – stwierdził z naciskiem w głosie – że wszystkie, nawet najbardziej dziwaczne, pomysły Abramowicza są nadal tajne. Sąsiednie państwo bardzo się nimi interesuje. Szkoda, że jego umysł opanowała ta idiotyczna… mania. Ale to nie zmienia faktu, że jest bardzo zdolnym konstruktorem. Może i szalonym, ale właśnie tacy ludzie często dokonują wielkich wynalazków. A one będą nam potrzebne.  

Ordynator uprzejmie podsunął fajansową popielniczkę.

– Nie za bardzo rozumiem, majorze, czemu zwrócił się pan do mnie o odseparowanie Abramowicza i poddanie ścisłemu nadzorowi. – Linde wzruszył ramionami. – Prowadziliśmy pilną obserwację pacjenta. Cóż, śmiem twierdzić, że to łagodny przypadek czegoś, co trafnie określił pan jako manię. Ta jest niegroźna.

Jałoszyński chrząknął.

– Panie doktorze, pan był w Pierwszej Brygadzie, prawda? Nie mylę się?  

– Tak. – Linde uśmiechnął się szeroko. – Piękne czasy… Mimo, że już wtedy byłem młodym psychiatrą, służyłem jako sanitariusz. Ale ustrzeliłem paru kacapów, kiedy było trzeba. Atakowali nasz lazaret…

– Więc powiem panu, doktorze, o co nam chodzi – zdecydował się major.

Linde został wcześniej kilkakrotnie sprawdzony, a wynik rozpoznania był bardzo korzystny – patriota, potrafiący trzymać język za zębami.

– W ten sposób chronimy Abramowicza. – kontynuował wolno.  – Wiemy, że interesują się nim nasi nieprzyjaciele. Nie można wykluczyć porwania i wywiezienia, dla wszelkiej pewności daleko za Wołgę…

Głęboko się zaciągnął.

– Ponadto, co szczerze przyznaję – dodał po chwili milczenia – w ten właśnie sposób dezawuujemy jego pomysły jako najzwyklejszą w świecie głupotę. Problem polega na tym, że nie stać naszego państwa na realizowanie jego wizji, nawet, jeżeli jest trafna. My nawet jeszcze nie wytwarzamy tanków, nie mówiąc o zwykłych hełmach, a Abramowicz chce się porwać na kroczące machiny bojowe!

Milczeli przez chwilę.

– Ciekawe, czy jego brat, Jacek, wpadł na taki sam pomysł – niespodziewanie rzucił ordynator szpitala. – Niedawno nasz pacjent wspomniał, że stale ścigali się, który z nich jest lepszy. Wśród braci to często się zdarza… Obaj są absolwentami szkół realnych, a potem kolegiów technicznych. Renomowanych…

– Brat? – stwierdził zaskoczony Jałoszyński. Zasępił się.

Znowu sięgnął po żarzącego się w popielniczce papierosa. Po paru sekundach zapalił następnego. 

– To bardzo ważna informacja. Dziękuję – stwierdził.

– Nic o nim nie wiemy. Niedobrze… – kontynuował wolno. – Pana podopieczny żyje samotnie, rodzice dawno temu umarli, nie ma żony ani kochanki, o bracie nigdy nie wspominał, przyjęliśmy więc, że bliskich już nie ma. Błąd…

– Młodszy o dwa lata. Abramowicz sporo opowiadał o nim. – Linde pokiwał głową. – Może atmosfera tego miejsca skłoniła go do zwierzeń. Wojna, ale u nas cisza i spokój… Inżynier twierdzi, że jest od niego zdolniejszy i też pasjonowała go mechanika. Podobno on rzucił pomysł tej machiny, którą Jędrzej teraz tworzy.

Major znowu instynktownie sięgnął po papierosa.

– Gdzie teraz ten Jacek przebywa? – zadał oczywiste pytanie. – Czyżby w Rosji?

– Tak, prawdopodobnie w Tule, bo tam ostatnio pracował – spokojnie potwierdził Linde. – Nie wrócił do Polski, a kontakt z nim urwał się po wybuchu tej nieszczęsnej rewolucji. Ciekawe, co teraz porabia, jeżeli tylko żyje…

 

***

 

Niekiedy Trocki nie dyktował bezpośrednio informacji obsłudze telegrafu bez drutu. Sporządzał ją na piśmie, sprawdzał, niektóre zdania i wyrazy skreślał albo dopisywał nowe. Ten tryb postępowania zależał od wagi sprawy.

Tak było właśnie teraz. Po kwadransie pracy Lew Dawidowicz był zadowolony z efektu.

Jeszcze raz uważnie przeczytał zapisek na kartce papieru i złożył podpis.

 – Proszę zaszyfrować i nadać! – zakomenderował. – Pilna depesza, jasne?

Telegrafiście zakodowanie tekstu zajęło kilka minut. Natychmiast zaczął wystukiwać treść:

Do towarzysza Lenina.

Włodzimierzu Iljiczu!

Na moje polecenie w Tule podjęto ściśle tajne prace nad jak najszybszym skonstruowaniem i wprowadzeniem do produkcji kroczących machin bojowych. Urządzenia te odwzorowują budowę ciała ludzkiego, uzbrojenie stanowić będą dwie armaty i kilka kulomiotów, wnętrze osłonią pancerze ze stali. Napęd zapewni para silników benzynowych, może nawet trzy. Przewidywana załoga to minimum 8 ludzi.

Prace idą sprawnie, niebawem pierwsze prototypy. Autorem jest Polak, pochodzący z drobnej szlachty, ale całkowicie przekonany do naszej idei.

Podjąłem też pilne kroki celem kompletowania i szkolenia załóg.

Posiadanie tych machin bardzo ułatwi ostateczne zwycięstwa proletariatu Polski, Niemiec i Francji, gdy zrzucą z naszą bratnią pomocą burżujskie jarzmo.  

Z rewolucyjnym pozdrowieniem.

Trocki L.D, ludowy komisarz spraw wojennych.

 

***

 

Jacek Onufry Abramowicz pociągnął łyk kawy i radośnie zatarł dłonie. Na stole czekało wspaniałe śniadanie z wielką obecnie rzadkością, świeżo wypieczonym pszennym chlebem. Cudownie pachniał. Do tego świeżuteńkie masło, pół pęta salami, kawior, a na deser jeszcze obsypany cukrem gruby kołacz.

Na obecne czasy była to prawdziwa uczta, w fabrycznej stołówce ciągle królował coraz bardziej lurowaty kapuśniak, ale dla Jacka wcale nie miała znaczenia. Liczyło się tylko to, że  od kilkunastu dni ogarnęła go istna euforia tworzenia i ten stan nie mijał.

Z rajzbretu po kolei schodziły wykreślane przez Jacka rysunki techniczne poszczególnych elementów machiny. Jeżeli miał wątpliwości do poprawności zastosowanych rozwiązań, zmieniał je albo tworzył nowe. Według obliczeń, zakończenia dolnych kończyn byłyby zbyt małe, nie zapewniające stabilności – natychmiast opracował nowe. Kłopoty ze zwiększeniem pola rażenia armaty rozwiązał nowy typ jarzma kulistego, w zmniejszonej wersji zastosowanego do osadzenia kulomiotów. Nowe typy cięgien, popychaczy, przekładni…

Młodszy z braci Abramowiczów czuł się wspaniale. Wszystko się udawało, wymagało tylko drobnych poprawek. W fabryce stworzona specjalną strefę, speczonę, jak ją określano, dla realizowania jego idei.

Jacek nie działał sam. Wiele spraw – odlewanie i kształtowanie płyt pancerza, ich łączenie, usytuowania pojemników amunicyjnych i inne, drobne, ale ważne, rozwiązywało kilkunastu doświadczonych majstrów i techników. Chwalili sobie tę robotę, bo tak jak niedawny skazaniec, otrzymywali dodatkowe racje żywnościowe i pieniężne gratyfikacje. I byli coraz bardziej cenieni.

Nad wszystkim czuwał Trocki. Co tydzień otrzymywał telegraficzne sprawozdania z postępów prac. Stawały się coraz bardziej sążniste…

Jackowi nie przeszkadzało, że teraz Rosją władają bolszewicy. Chcieli go postawić pod ścianą, bo uznali za wroga, ale wybaczył im to. Rewolucja wybuchła wcale nie tak dawno, jeszcze trwały walki, musieli zachować ostrożność, a biali też nie patyczkowali się z przeciwnikami. Dla Jacka ważniejsze było zupełnie coś innego – to zwolennicy Lenina wyrazili zgodę na realizowanie jego pomysłu, dali robotników, materiały i halę produkcyjną do dyspozycji.

Młodszy Abramowicz upił kolejny łyk kawy i pokiwał głową.

Do tej pory pracował nad konstrukcjami automobilowymi, a jego rolą było opracowywanie resorów. Jedynym wyjątkiem okazał się nowy typ samochodu pancernego, tworzony już na zlecenie bolszewików, ale wykonano zaledwie parę egzemplarzy i produkcja stanęła. Znowu wrócił do tych idiotycznych zawieszeń…  

Niespodziewanie dla siebie samego wybuchnął śmiechem.

Do resorów! On, człowiek, który stworzył pomysł prostej i niezwykle efektywnej machiny bojowej!

Teraz już nie zajmował się projektem jakiegoś tam automobilu. Teraz wszyscy go uważnie słuchali i przyjmowali kolejne rysunki techniczne niczym karty nowej Ewangelii, zwiastującej zwycięstwo.  

Niekiedy męczyła go tylko jedna niepokojąca myśl – co robi teraz starszy brat i nad czym pracuje? Być może, sądził Jacek, także nad kroczącymi machinami bojowymi, bo jeszcze w czasie Wojny Światowej nieopatrznie ujawnił mu swój pomysł.

Ale o tym nikomu tutaj nie wspomniał, tylko Trockiemu. To on, Jacek, stanie się pierwszym twórcą nowego rodzaju broni i to on zapisze się złotymi zgłoskami w historii techniki wojskowej. I to on będzie w nowej Europie czczony jako jedna z osób, które walnie przyczyniły się do zwycięstwa sprawiedliwego, rewolucyjnego ładu. 

I, być może, jego podobiznę, podobnie jak portrety wielkich ludzi socjalizmu, których nazwiska Jackowi nic nie mówiły, będą nosić w pochodach. Te uroczyste manifestacje stawały się powszedniością, nowym obyczajem… Może nie w pierwszym rzędzie, tylko w drugim, a nawet w trzecim albo czwartym, ale będą.

Przez chwilę Jacek Abramowicz wyobrażał sobie, jak będzie to wyglądać podczas uroczystego święta pierwszomajowego w Tule. Wspaniale!

Poczuł, że tej nowej idei jest oddany całym sercem i duszą. Przecież właśnie dzięki niej mógł wreszcie zrealizować swoją wielką wizję…

 

***

 

Jedna z sióstr szarytek, zakonnic, pracujących w szpitalu, postawiła na stoliku dwie filiżanki świeżo parzonej kawy i sporą cukiernicę.

O kawę poprosił Jałoszyński.

Zapowiadała się długa rozmowa. Musiał wyjaśnić Abramowiczowi kilka spraw, a także uzyskać sporo informacji o jego bracie, należało więc cały czas utrzymywać natężoną uwagę. Każde zdanie pacjenta szpitala mogło mieć znaczenie.

Pokój, obszerny i dobrze urządzony, zmienił się tylko w jednym szczególe. Jedną ze ścian przesłaniała płócienna zasłona, zawieszona na kółeczkach, obejmujących pręt, którego końce osadzono w sąsiednich murach. Konstrukcja przypominała dziwną kurtynę.  

– Twierdzi pan, że brat jest pomysłodawcą tej machiny? I czemu nic pan o nim nie mówił?

– Majorze, bo pan o to nigdy nie pytał. Mogę powiedzieć, że brat jest chyba zdolniejszy ode mnie.

Inżynier wsypał trzy łyżeczki cukru i zmieszał smolisty płyn.

– I zawsze pragnął błyszczeć – ciągnął po chwili milczenia. – Być na ustach wszystkich, nie tylko tych, którzy interesują się techniką. Stać się tak znanym jak Edison, jak Diesel… Nie to, żeby, tak jak tamci, osiągnąć ze swoich projektów wielkie profity. Zakończyć życie jako bardzo znany i bardzo poważany wynalazca… Rozumie pan?

– Doskonale – skwitował major. – Dobra cecha, chociaż niekiedy, jeżeli ktoś się uprze przy jakimś idiotyzmie, przynosi żałosne efekty. Tak jak teraz.

– Doprawdy? – W głosie Jędrzeja zabrzmiała wyraźna nuta kpiny. – Niechże pan uważnie popatrzy.

Pociągnął za małą manetkę, przymocowaną do okiennej ramy. Biegły od niej kable. Coś zaszumiało i stora posłusznie przesunęła się na bok.

– Silniczek elektryczny niewielkiej mocy w zupełności wystarcza, żeby odkryć to, nad czym tutaj trudziłem się przez wiele tygodni od rana do wieczora. Z nudów, ale bardzo dziękuję za umożliwienie mi spokojnej pracy. Chyba o to panu chodziło?

Nuta rozbawienia w głosie Jędrzeja pogłębiła się.

Jałoszyński właśnie zapalił kolejnego skręta i nagle zakrztusił się. Z trudem opanował napad kaszlu.

Całą powierzchnię ściany starannie wyklejono papierem, na którym widniał perspektywiczny rzut kroczącej machiny bojowej. Boki ściany wypełniały mniejsze rysunki poszczególnych części, niekiedy też detali.

Widok machiny robił wrażenie.

Nogi kończyły spore platformy, ze środka korpusu sterczała armatnia lufa i dwie mniejsze, pewnie karabinów maszynowych, para których znajdowała się też w zakończeniach czegoś, co przypominało ręce. Całość wieńczyła niewielka kopuła, podobna do głowy.

Jałoszyński nadal oszołomiony studiował rysunek, a właściwie projekt z podaniem  dokładnych wymiarów.  

– Korpus obraca się okrężnie na łożysku tocznym, razem, powiedzmy, z rękoma. W zakresie trzystu sześćdziesięciu stopni. – Wincentego dobiegł głos stojącego za jego plecami Jędrzeja. – Element górny to wieżyczka obserwacyjna, też obracająca się wraz z korpusem, ale możliwe jest jej odrębne przesuwanie przez dowódcę. Te ręce – Abramowicz delikatnie stuknął palcem we właściwy fragment – są ruchome w płaszczyźnie pionowej. Nie istnieją więc martwe pola ostrzału i oglądu terenu… Potrzebne będą trzy silniki, jeden do napędu części głównej, powiedzmy, bojowej, dwa do obsługi mechanicznych nóg.

– Nazwałem go Magnus, sam nie wiem, dlaczego… – Głos Jędrzeja brzmiał teraz poważnie. – Dziękuję panu, majorze. Dzięki pobytowi w tym ustronnym zakątku skończyłem pracę nad projektem swojego życia.

Major pokiwał głową.

– Cieszę się – stwierdził poważnym tonem. – Jednego nie rozumiem, więc niech pan mi to wyjaśni, jeżeli chce i potrafi. Dlaczego ten projekt jest tak przełomowy? Taki… rewolucyjny?

Z pewnym wahaniem użył ostatniego wyrazu.

– Bo likwiduje opory toczenia, pojmuje pan, majorze? – Abramowicz zatarł ręce. – Nie ma tarcia przy przemieszczaniu się! Mechaniczna noga podnosi się, przenosi do przodu albo tyłu, zależnie od potrzeb, dołącza do niej druga. Po prostu pomysł odzwierciedla to, co mają istoty dwunożne albo i czworonożne… Zgodzę się, że technicznie „Magnus” nie jest prosty w wykonaniu i w kierowaniu – kontynuował – ale niebawem tanki na gąsienicach staną się muzealnym przeżytkiem.

Jałoszyński pomyślał, że będzie to zależeć od kosztów wytwarzania i trudności w produkcji, ale zmilczał. Nie miał zamiaru podejmować dyskusji z Jędrzejem Abramowiczem.

Nie widział takiej potrzeby, bo dobrze wiedział, że bolszewicy nie liczą się z kosztami i trudnościami. Jeżeli podjęli prace przy projektowaniu, a może nawet już wytwarzaniu podobnych machin, niezależnie od wysokości nakładów staną na głowie, żeby dopiąć swego.

 

***

 

Trocki nagle zbudził się w nocy, zlany potem. Z sypialni, usytuowanej w jednym z wagonów „Dumy Rewolucji”, niedawno korzystał car, a teraz zajął ją Lew Dawidowicz.

Miał bardzo dziwny sen. I pamiętał go dokładnie.

W tym nocnym majaku znajdował się w jakimś  zupełnie mu nieznanym miejscu. W porządnie urządzonym salonie, na pewno, ale za oknem było widać kilka rozrośniętych kaktusów. Panował upał.

Z kimś rozmawiał, na pewno nie z Rosjaninem, bo obaj używali obcego języka. Chyba angielskiego, ale on przecież dobrze go nie znał i nie lubił. Może się jednak w końcu nauczył? Kto wie… Może znalazł się na innym kontynencie, żeby tam przenieść płomień permanentnej rewolucji? To było niewykluczone, a on podjąłby się takiego zadania. Zostałby wtedy wodzem światowego proletariatu. Ale na pewno nie wykonałby tej misji…

Człowiek, z którym przyjacielsko gawędził, nagle porwał ze ściany wiszący tam przedmiot. Wyglądał jak spory toporek, może też był to czekan. I zadał cios.

Uderzył z całej siły w głowę właśnie jego, Lwa Dawidowicza Trockiego.

Potem nastała nieprzenikniona ciemność. I chyba właśnie wtedy zerwał się z pościeli, trzęsąc się z przerażenia.

– Sen mara, Bóg wiara… – mruknął Trocki pod nosem. – Idiotyczna wizja. Muszę trochę więcej czasu poświęcać na odpoczynek.

Rozejrzał się niespokojnie. Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, że jest sam. Najwidoczniej nie krzyczał i nie zbudził ochrony.

Samo w sobie było to cenne, bo komisarz spraw wojennych doskonale wiedział, że jest powszechnie uważany za następcę Lenina. Byłoby niedobrze, gdyby nagle zbudził się, wrzeszcząc ze strachu. Ale to nie byłoby jeszcze najgorsze.

Trocki sam nie wiedział, dlaczego bez zastanowienia użył starego powiedzenia, albo wziętego z prawosławia, może też po prostu z katolicyzmu. Pewnie zapamiętał je w dzieciństwie.

Od młodości był agnostykiem, podobnie jak jego rodzice. I wszyscy o tym wiedzieli.

On, przyszły gensek rewolucji, cytuje ludową, ale na pewno też religijną maksymę… To nie mieściło się w głowie. Wielu towarzyszy z przyjemnością zaczęło by przypinać mu łatki hipokryty i ukrytego klerykała. To byłoby bardzo niebezpieczne, bo jednym z dogmatów komunizmu, forsowanym i przez niego, było stwierdzenie, że każda religia jest opium dla prostaków.  

Na szczęście nikt nie słyszał nieopatrznie wypowiedzianych słów.

Przez chwilę Trocki zastanawiał się nad snem. Nagle odetchnął z ulgą. Wytłumaczenie było proste.

Po prostu przewidział przyszłość… Działał w odległym kraju, a to znaczyło, że w Europie ukochana idea zwyciężyła, a on pracował celem przygotowania kolejnej rewolucji. Konwersował ze zdrajcą, może jakimś ukrytym burżujskim agentem. Takich było wielu. I  doskonale potrafili zamaskować swoje prawdziwe oblicza.

Ale ta sytuacja nigdy nie zaistnieje, bo przecież jego prorocza wizja ostrzegła go przed zamachem.

– Powiadomiony, przygotowany… – mruknął Trocki pod nosem. – A jednak moja zdolność przewidywania jest wspaniała! Jak zwykle…

 Lew Dawidowicz uśmiechnął się i zapalił lampę naftową. Obmył twarz, ubrał się w mundur i żwawo przystąpił do czytania sterty dokumentów, ułożonych na nocnym stoliku. Należało wykorzystać maksymalnie czas, zawsze to powtarzał i sam dawał przykład. Tym bardziej, że na froncie polskim sytuacja radykalnie zmieniła się na niekorzyść sprawy rewolucji. Ale on, przyszły wódz światowego proletariatu, trzymał przecież w zanadrzu coś, co zapewni tryumf. I czego zdrajca socjalizmu, ten chłystek Piłsudski, na pewno nie posiadał.

Już nie zastanawiał się nad tym, że w tym dziwnym śnie, chwilę przed uderzeniem, niewyraźnie zobaczył uśmiechniętą twarz ze śladami po ospie, ozdobioną sumiastym, szpakowatym wąsem. Z nikim jej nie skojarzył.

Wzruszył ramionami i przystąpił do pisania ważnego telegramu.

 

***

 

Komandarm Tuchaczewski M.N.

Towarzyszu!

Porażka nie oznacza jeszcze klęski, musimy ją przekuć w zwycięstwo. Biali Polacy tymczasem tryumfują, ponieśli jednak spore straty ludzkie i materiałowe. Są wyczerpani.

Informowałem wcześniej towarzysza Lenina, że w Tule pracujemy nad machinami bojowymi, nowym typem zaczepnej broni pancernej, konstrukcji inżyniera Abramowicza. Pierwsza seria jest gotowa, została wysłana do Armii Konnej towarzysza Budionnego. Następne w produkcji, po ukończeniu pilnie je prześlemy do Waszej dyspozycji.

Wykorzystajcie je do odwrócenia losów wojny, mającej na celu wyzwolenie proletariatu polskiego. Oczekuję meldunków o ponownym podjęciu naszej ofensywy i ostatecznym dobiciu białych Polaków.  

Z bolszewickim pozdrowieniem.

Trocki L.D, ludowy komisarz spraw wojennych.

 

***

 

Konie przednich szeregów szwadronu nagle zaczęły parskać.

Poranek był niezwykle mglisty, widoczność ograniczała się do kilkunastu kroków. Żeby niepotrzebnie nie męczyć wierzchowców, kawalerzyści stali na polu, trzymając je za uzdy.

W taką pogodę nie groziła niespodziewana szarża Kozaków ani wypad taczanek. Dopiero wtedy, gdy mleczny opar zniknie, bolszewicy mogli myśleć o ataku, osłaniającym ich rozpaczliwy odwrót. 

– Zdrów, zdrów! – odpowiadały radosne głosy ułanów. – Dobry konik, dobry! Naści kostkę cukru!

Dawano w podzięce cukier albo kromkę chleba, albo też sowitą garść kłosów, co kto miał w torbie przy siodle. Końskie parskanie zawsze odbierano jako dobrą wróżbę, znak zwycięstwa, i wszyscy pragnęli jakoś im się odwdzięczyć.

– Pod Ossowem czerwoni po raz pierwszy dostali w dupsko, zaraz potem nad Wieprzem, i tutaj też wezmą cięgi – mruknął rotmistrz Dołęga. – Te łotry dobrze zapamiętają Komarowo, niech tylko bardziej się rozjaśni. Rozpierdzielimy ich na drobne kawałki. Niebawem, chłopcy, niebawem…

Rumaki rżały coraz głośniej. Niespodziewanie umilkły, pewnie dlatego, że niedaleko, za brzozowym zagajem, nasilił się warkot wielu silników.

Mleczny opar zaczął się rozwiewać i w rozświetlającym się słonecznym blaskiem poranku widać było rozciągniętą w tyralierę grupę wysokich maszyn, przypominających sylwetki ludzi albo może golemów, prących przed siebie, w stronę zgrupowania polskiej kawalerii. Za nimi posuwały się pancerki i taczanki, a dopiero w trzecim rzędzie szeregi piechoty w budionnówkach na głowach, nieomylnie zdradzających, kto atakuje.

 

***

 

Wierzchowce leżały pokotem na ziemi wraz ze jeźdźcami w rogatywkach. Trzy szwadrony zostały zmasakrowane i wybite prawie do szczętu uderzeniem nowych konstrukcji bolszewików.

Machiny bojowe z czerwonymi gwiazdami na pancerzach nadal parły naprzód. Za nimi posuwały się kompanie czerwonoarmiejców, przeciągle wrzeszczące swoje „uraa!,, „uraa!”. Radośnie, z nieudawanym zapałem, bo od poranka Konarmia odzyskała szmat terenu, ścieląc go trupami polskich żołnierzy.

Żołnierze z czerwonymi gwiazdami na czapkach pamiętali o tym, żeby dobijać polskich rannych.

Wielkie zgrupowanie pod dowództwem Budionnego dalej skutecznie kontynuowało kontrnatarcie i błyskawicznie posuwało się naprzód.

 

***

 

Jałoszyński ugniótł papierosa w palcach. Wincenty zakonotował w pamięci, że musi wkładać do bibułki mniej tytoniu – znowu były zbytnio nabite. 

Jeżeli tylko przeżyję – pomyślał. – A to może okazać się trudne…

Siedział w okopie wraz z inżynierem Jędrzejem Abramowiczem. Ten, na wieść o niespodziewanym przeciwuderzeniu bolszewików, nie zgodził się na pozostanie w Warszawie. I nie dał sobie wytłumaczyć, że i tak w niczym nie pomoże.

– Dobry architekt ustawia się pod mostem podczas jego prób wytrzymałościowych, w razie czego stanie się ofiarą własnych błędów – rzucił z lekkim uśmiechem. – Muszę sprawdzić, czy „Magnusy” dotrzymają pola tym potworkom, stworzonym przez Jacka. Podjąłem decyzję, koniec. Do końca życia, majorze, miałbym wyrzuty sumienia, że stchórzyłem w chwili próby. Poproszę o skręta, jak pan określa swoje znakomite wyroby,  jeżeli to nie sprawi kłopotu.

Wincenty uśmiechnął się skąpo. Kierowały nim takie same powody. Nie mógł znieść myśli, że będzie daleko od pola próby nowej broni.

– Przecież pan nie pali… Ale oczywiście służę.

W głosie majora zabrzmiało zdziwienie. Oglądał teraz teren przez wizjer lornety nożycowej.

– Kiedyś trzeba zacząć – stwierdził Abramowicz poważnym tonem.

– Zdaje się, że chwila jest odpowiednia – dodał po chwili z dziwnym uśmiechem. – Ale nie tak, jak przed egzekucją, bo damy radę. Po prostu chcę się zająć czymś innym…

– Nadciągają, psiekrwie! – rzucił Jałoszyński.

Narastał huk silników zbliżających się bolszewickich machin. Jeszcze nie rozbrzmiały armatnie strzały.

 Teraz tuzin „Magnusów” wyłonił się niespodziewanie z boku, z obłoku mgły. Po prostu wraz z coraz silniejszym blaskiem rannego słońca mleczny opar i tutaj rozwiewał się, aż zniknął. Wyglądało, że  jednak nagle zmaterializowały się z nicości, że zostały przywołane wspólnym pragnieniem umysłów, oczekujących ich pojawienia.

„Magnusów” było zaledwie siedem. W stosunku do zbliżającego się długiego szeregu mechanicznych golemów wroga znajdowały się na jego lewej flance.

Wincenty nieświadomie przełknął ślinę.

Takie usytuowanie było zamiarem świadomym i wynikało z opinii Jędrzeja Abramowicza, zaakceptowanej przez Dołęgę. Inżynier z niezachwianą pewnością siebie twierdził, że równomierne opancerzenie korpusu machiny spowoduje, że stanie się ona zbyt ciężka i tym samym powolna.

– Musi mieć gdzieś bardziej cienkie blachy, a jedynymi takimi miejscami są tył i boki. Tył to oczywistość, boki konieczność – twierdził. – Więc… Z dystansu stu, góra dwustu metrów możemy je załatwić.

Dołęga wraz ze swoimi ułanami zajmował dalsze stanowiska w okopie. Konie odprowadzono na tyły. Wiedziano już, że szarża na rosyjskie golemy jest samobójstwem. Cały odcinek frontu ogołocono z dział, gromadząc je w jednym miejscu.  

Niespokojny nastrój oczekiwania zakończył huk wystrzałów z siedmiu armat. Kłęby dymu zaczęły przesłaniać widoczność, ale pociski trafiały.

Bolszewiccy kierowcy próbowali przeformować szyk, ale było już za późno na udany manewr. Z kilku machin buchały płomienie. Pod dwoma złamały się mechaniczne nogi. Wykończyła je celna salwa haubic, strzelających na wprost.

Zaczynały płonąć następne pancerne wielkoludy.

– Wystrzelić żółtą racę, żeby koniowodni przyprowadzili wierzchowce! – okrzyk rotmistrza przebił się przez jednostajne dudnienie armatnich wystrzałów. – Pójdziemy za Magnusami! Rozprawić się z piechotą! Mówiłem, że ich rozpierdzielimy, i tak będzie!

Niespodziewanie za pierwszą linią piechocińców z czerwonym gwiazdkami na czapkach pojawił się może tuzin kroczących machin. Poruszały się prędko, a czerwonoarmiejcy bez komendy ścieśniali się, robiąc luki w szyku, żeby mogły swobodnie iść do przodu i strzelać bez przeszkód.

Dołęga patrzył w milczeniu na nieoczekiwane wsparcie ataku Rosjan.  

– Czegoś się jednak nauczyli i mieli silny odwód… – wyszeptał. – Będzie ciężko… Chryste Panie, miej nas w swojej opiece.

Starannie się przeżegnał.

 

***

 

Na biurku Trockiego leżało tylko kilka dokumentów, w tym jeden zapisany atramentem, na dole opatrzony trzema podpisami – wyrok śmierci na Jacka Abramowicza, wydany dawno temu przez Tulski Komitet Rewolucyjny. Nie został zniszczony. Na polecenie Lwa Dawidowicza wyjęto go z niezbyt grubych akt sprawy. Towarzyszyło im kilka szkiców i napisany starannym charakterem pisma list.

Obok małego pliku papierów leżał świeżo zatemperowany ołówek.

Abramowicz w nocy został zatrzymany i osadzony w areszcie tulskiej Czeriezwyczajki. Trocki wydał polecenie, żeby na razie go nie ruszać, dobrze karmić i czekać na dalsze polecenia.

Teraz Lew Dawidowicz od kilkunastu minut zastanawiał się nad decyzją. Sądził, że ten polski inżynier jeszcze może się przydać. Nie odniesiono pod Komarowem druzgocącego zwycięstwa, Polacy odparli atak, ale czerwonoarmiejcy dzięki wsparciu kilku rezerwowych kroczycieli, jak je teraz nazywano, wytrzymali szarżę ułanów i mocno ich zdziesiątkowali. Unicestwiono też kilka polskich konstrukcji.

Losy wojny nadal się ważyły, więc machiny jednak zrobiły swoje… Na pewno potrzebne były zmiany w konstrukcji, bo zbyt łatwo zniszczono nową broń. Jednak mogła ona z pewnością przynieść  decydujący sukces, a w Tule już trwały przygotowania do podjęcia produkcji seryjnej.

Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak chcę, Konarmia zmieni nazwę na Armia Pancerna –pomyślał Trocki. – Dopiero ten tępak Budionny się zdziwi…

Lew Dawidowicz powrócił do studiowania dokumentów.

Abramowicz nie znał jeszcze wyników tego starcia, ale jakby je przeczuwał. Sporządził szkice projektu zmian konstrukcyjnych i pogrubienia pancerza. Żeby utrzymać prędkość przemieszczania się, konieczne było wzmocnienie mocy silników. 

W liście polski inżynier zapewniał o swoim oddaniu sprawie zwycięstwa proletariatu i wyraźnie sugerował, że jego machiny bardzo się do niego przyczynią. Staną się kluczową bronią wszecheuropejskiej proletariackiej rewolucji.

Lew Dawidowicz pokiwał głową. To była słuszna teza, tym bardziej że on nadal pieścił w myślach i dopracowywał tę ideę. Jej zwycięstwo oznaczało, że sukcesja po Leninie byłaby pewna.

Coraz bardziej pochłaniała go ta wizja wspaniałej przyszłości. 

Abramowicz przyznawał się też do popełnienia pewnych błędów.

„…upajała mnie ta konstrukcja, jednakże nie wziąłem nie wziąłem pod uwagę prostych uwarunkowań pola walki. Moja machina nie tylko winna miażdżąco atakować, ale i skutecznie się bronić. O tym nie pomyślałem… Udoskonalony typ, nad którym intensywnie pracuję, nazwałem „Ilja Muromiec”. To miano wydaje się odpowiednie…”

Trocki pokręcił głową, ale doszedł do wniosku, że nadal trzeba wykorzystywać pomysły Abramowicza. Z wyjątkiem wymyślonej przez niego nazwy – Muromiec dawno już stał się świętym cerkwi prawosławnej. Ale o tym konstruktor mógł przecież nie wiedzieć.

Na piśmie inżyniera napisał: ”Zwolnić i skierować z powrotem do pracy. Dokładnie kontrolować. Poinformować, że nazwy jego wynalazku nie zatwierdzam”. 

– Dialektyka… – mruknął pod nosem Trocki. – Dialektyka… Będziesz nam potrzebny, polski szlachetko, to będziesz żył. Przecież zawsze zdążymy cię rozstrzelać… Albo też zapomnimy o pochodzeniu i wystawimy twój portret podczas najbliższego pierwszomajowego święta w Paryżu, następnego roku może i w Londynie… Wtedy staniesz na trybunie za mną, wodzem europejskiego proletariatu… Cóż za wspaniała wizja!

Nic nie zostało jeszcze rozstrzygnięte – kontynuował myśl Trocki. – Im więcej zostanie wyprodukowanych tych kroczących machin, tym szybciej osiągniemy zwycięstwo nad białymi Polakami. Oni nie nadążą z ich wytwarzaniem, nie ma o tym mowy. Spełnienie moich marzeń stanie się bardzo realne, a Jacek Abramowicz zapewni ich ziszczenie.

Trocki uśmiechnął się.

Dobrze wiedział, że gdy wreszcie zostanie wodzem  komunistycznego ruchu całej Europy, na pewno należycie doceni historyczne zasługi Jacka Abramowicza dla stworzenia sprawiedliwego dla wszystkich ładu. 

 

12 sierpnia 2020 r. Roger Redeye

 

Jako ilustrację wykorzystałem jeden z obrazów Jakuba Rożalskiego, wykonany techniką grafiki komputerowej. 

Źródło ilustracji → http://polishdigitalart.com/shop/warlord-68

Koniec

Komentarze

Tekst napisany w Twoim stylu, bardzo różnym od mojego – dużo przymiotników, opisów nieistotnych dla fabuły czynności (jak skręcanie papierosów). Dla Ciebie to budowanie nastroju, dla mnie – wata słowna. Ale to kwestia gustu, nie ma co dyskutować.

Jak na historię alternatywną – niewiele się zmienia. Dajesz obu stronom nową broń, ale wynik walki pozostaje taki sam. Pewnie nie wypada go zmieniać.

pół pęta salami

Czy salami jest w pętach? Zawsze widziałam proste laski, stosunkowo grube, więc nawet trudno byłoby wygiąć je w pęto.

Na biurku Trockiego leżało tylko kilka dokumentów, w tym jeden zapisany atramentem, na dole opatrzony trzema podpisami – wyrok śmierci na Jędrzeja Abramowicza,

Jędrzeja czy Jacka?

Babska logika rządzi!

Major Wincenty Jałoszyński, herbu Topór, przesunął zwilżonym palcem po krawędzi bibułki i starannie skleił papierosa.

Raczej dziwny sposób skręcania. Ja po prostu używam do tego języka (jakby to nie zabrzmiało heh), podobnie jak wszyscy palacze, których znam. Przecież to mordęga, skręcać w ten sposób, ale jak kto lubi.

 

Na wieczku pysznił się medalion w kształcie orła w koronie, dzierżący w łapie miecz.

Orły (ptaki generalnie) nie mają łap. Pazury, szpony itd.

 

– Cóż począć, burżujsko się trywializuje.

A nie chodziło Ci o burżujstwo?

 

Opowiadanie ładnie i obrazowo napisane. Pisząc z takim rozmachem, powinieneś pomysleć o powieści. Mam natomiast szereg wątpliwości co do krótszej formy, bo tak naprawdę niewiele z tekstu wynika. Opisujesz szereg zdarzeń i czynnosci, które prawie nic do historii nie wnoszą, a sedno sprawy jest banalnie proste. Zakończenie też pozostawia spory niedosyt. To nie jest pierwszy tekst Twojego autorstwa, który przeczytałem i mam wrażenie, że Ty gonisz swój ogon. Wiele z nich jest niemal kalką poprzednich. 

 

Pozdrawiam

Mastiff

Fin­klo  – oczywiście chodziło o Jacka, sorry. Poprawiłem. Przy okazji minimalnie poszerzyłem ostatni rozdział. Z niego wynikało, że Trocki sądzi, że nic nie jest jeszcze rozstrzygnięte, ale ta myśl chyba nie przebiła się do czytelnika. A teraz jest to podane dobitniej.

W moim opisie sytuacji końcówki wojny 1920 r. zmieniło się tylko to, że wkraczają kroczące machiny bojowe. I jest teraz uwydatniony znak zapytania – no dobrze, ale kto wygra? Ano, Lew Dawidowicz sądzi, że czerwoni…

Najwidoczniej w czasach leninowskich salami dla wybrańców było w pętach. Jacek Abramowcz do takich należał. Czemu nie?

Ano, ja tak piszę… Przypomniało mi się, jak to “Silmaris” rozwodził się bezpłodnie nad “Redutą”, chociaż wasze uwagi techniczne były cenne. Ale “Creatio Fantastica” wzięła opowiadanie od ręki, i jakoś ten styl im absolutnie nie przeszkadzał. 

Link dla ewentualnych czytelników, bo tekst jest i tutaj, a komentarze mile widziane → https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/18763

Bez zaskoczeń – tradycyjnie już rzecz została napisana z ogromną dbałością o szczegóły i dobór słów, ale też, również tradycyjnie, odniosłam wrażenie pewnego słów tych nadmiaru, czyli przegadania.

Ponadto nie przepadam na opowiadaniami pisanymi „z okazji” czy „dla uczczenia”, tu akurat zdarzenia, które miało miejsce sto lat temu.

I gdybyż jeszcze dzieła braci Abramowiczów miały wpływ na zmianę losów bitwy…

 

Przy­po­mnie­nie sobie szcze­gó­łów miało jed­nak duże zna­cze­nie, bo nigdy nie robił szcze­gó­ło­wych za­pi­sków. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

To było skom­pli­ko­wa­na ro­bo­ta… ―> Literówka.

 

Do­da­wał, że gdy od­bie­rze de­fi­la­dę zwy­cię­skie­go ludu Pa­ry­ża pod Łu­kiem Try­um­fal­nym, będę miał wresz­cie tro­chę czasu nad nim po­pra­co­wać. ―> Czy tu nie miało być: Do­da­wał, że gdy od­bie­rze de­fi­la­dę zwy­cię­skie­go ludu Pa­ry­ża pod Łu­kiem Try­um­fal­nym, będzie miał wresz­cie tro­chę czasu nad nim po­pra­co­wać.

 

Ubz­drał sobie, że po­win­ni­śmy stwo­rzyć… ―> Ubz­durał sobie, że po­win­ni­śmy stwo­rzyć… Albo: Ubrdał sobie, że po­win­ni­śmy stwo­rzyć

 

– Nie­daw­no nas pa­cjent wspo­mniał… ―> Literówka.

 

In­ży­nier wsy­pał trzy ły­żecz­ki cukru i zmie­szał smo­li­sty płyn ―> Brak kropki na końcu zdania.

 

Nogi koń­czy­ły spore plat­for­my, z środ­ka kor­pu­su… ―> A może: Nogi koń­czy­ły spore plat­for­my, ze środ­ka kor­pu­su

 

prze­cią­gle wrzesz­czą­ce swoje „uraa!, „uraa!”. ―> Pierwszy cudzysłów nie został zamknięty. Po wykrzykniku nie stawia się przecinka.

 

–Ale nie tak, jak przed eg­ze­ku­cją… ―> Brak spacji po półpauzie.

 

wy­ło­nił się nie­spo­dzie­wa­nie z boku, z tu­ma­nu mgły. ―> Masło maślane – mgła to tuman.

Za SJP PWN: tuman 3. «obłok gęstej mgły lub oparów»

 

i na­pi­sa­ny sta­ran­nym cha­rak­ter pisma list. ―> …i na­pi­sa­ny sta­ran­nym cha­rak­terem pisma list.

 

Abra­mo­wicz w nocy zo­stał aresz­to­wa­ny i osa­dzo­ny w aresz­cie tul­skiej Cze­rie­zwy­czaj­ki. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na piśmie inżyniera napisał ”Zwolnić i skierować z powrotem do pracy. ―> Nie brzmi to najlepiej. Po napisał, postawiłabym dwukropek.

 

Poinformować, że nazwy jego wynalazku nie zatwierdzam.”. ―> Kropka przed zamknięciem cudzysłowu jest zbędna.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Boh­daniedzięki za cenne uwagi. Z tym pierwszym zdaniem chyba coś zmieniałem i i nie zapisałem. Teraz jest w porządku. Pewnie, że polizanie bibułki jest najlepszym i najprostszym sposobem jej sklejenia. Podobnie – zmieniłem łapę na szpon i trochę dodałem złota do papierośnicy. No i poszerzyłem ostatni rozdział.

Ale burżujsko zostanie, bo istnieje i jest stosowany taki przymiotnik, podaje go też Doroszewski, więc może istnieć też przysłówek. No i istnieje.

Cóż, po prostu mam wiele pomysłów, a każdy inny jest. A że piszę obrazowo, to wcale nie znaczy, że gonię sam siebie. Po prostu mam taki styl, bo lubię. 

Jeżeli idzie o powieści, na pewno dawno temu napisałem co najmniej dwie mikropowieści, obie zresztą tutaj zamieszczone. Jakoś mi się nie chce teraz…

Chyba najbardziej dopracowane są “Listy Kochanków”, tyle tylko, że w tej opowieści z czasów napoleońskich nie ma nawet cienia fantastyki. Ale w szczegółach oczywiście dopracowana jest prima sort. Bo inaczej być nie może, jeżeli coś się bierze na warsztat.

Link dla zainteresowanych czytelników, a komentarze nadal mile widziane → https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/14454

Pozdrówka. 

Pocieszał się myślą, że inni dokładnie potrafią ocenić to, co wymyślił inżynier Jędrzej Abramowicz, teraz kuracjusz zakładu dla obłąkanych, a lekarze stwierdzić, jaki jest jego stan zdrowia.

W tym zdaniu coś zgrzyta, zacięłam się na nim podczas czytania na moment.

Tak poza tym jednak, opowiadanie jest dobre. Tematyka niezbyt “moja”, niemniej tekst jest zgrabnie napisany. Mam jedynie wrażenie, że fabuła urywa się zaraz po tym, jak na dobre się zacznie.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Dzięki za komentarz. A mi w tym zdaniu nic nie zgrzyta…

Ciekawe, że prawie wszyscy czytelnicy moich tekstów chcieliby ich uzupełnienia. Bywa…

Tekst został nieco, jednakże minimalnie, poszerzony, bo doszedłem do wniosku, że nie jest jeszcze dopracowany. Interesujące, że pierwsza, jeszcze bez uzupełnień, wersja tekstu spotkała się generalnie na innym portalu z więcej niż dobrym przyjęciem recenzentów. Też tak bywa, bo wiele zależy od preferencji czytelniczych. Ale tam bardzo trafnie odczytano oś narracji opowiadania.

A to samo opowiadanie tutaj → https://portal.herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=5670

Pozdrówka.

Wiadomo, ile osób, tyle opinii. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Ale tak nie jest. W przypadku “HuH” opinie recenzenckie, oprócz jednej, były dość zgodne. Zresztą, zamieściłem tam “Wizje” specjalnie, żeby poznać recenzje osób, które widzą tekst, ale nie znają autora. A jeden znał, ale on udziela się i tu, i tam.

No i wyszło tak, jak przewidywałem. Tyle, że ten portal nie specjalizuje się tylko w fantastyce.

Bardzo niewiele takich portali zostało, wykończyły się “Szortal” i “GFant”, a inne, np “Histeria”, nastawiają się wyłącznie na produkcję e-zinów.

Wszystko się zmienia wraz z upowszechnieniem telefonów dotykowych…

Tutaj zupełnie inny rodzaj fantastyki, powiedziałbym, klasyczny, ale potraktowany chyba nieschematycznie –> https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/22167

Komentarze mile widziane.

Pozdrówka.

Siedzę głównie na tym portalu, więc niezbyt mam porównanie do innych. ;) A telefony dotykowe to już chyba są dość powszechne. Dorzuciłam sobie podlinkowane opowiadanie do kolejki, zajrzę w wolnej chwili. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Zapraszam i pozdrawiam. Komentarz będzie ciekawy.

Rzecz napisana w Twoim stylu, który albo się lubi, albo nie. Ja akurat lubię tak rozciągniętą akcję polaną sowitym sosem opisów, tak więc przez tekst przeszedłem bezproblemowo.

Trochę gorzej odbieram tekst jako całość, bo zabrakło mi większego sztormu w momencie starcia maszyn obu braci. To wydarzenie, do którego prowadzisz przez cały tekst, spodziewałem się wręcz iście apokaliptycznego pojedynku. Dostałem niezły opis, ale nie przyćmił tego, co o czym potem myśli choćby Trocki.

Trochę też dziwi mnie wstawka z wizją zamachu. To zapowiedź alternatywnej rzeczywistości? Jeśli tak, to powiem szczerze, nie chwyciłem do końca.

Technicznie jest, jak to u Ciebie, dobrze.

Podsumowując: specyficzny koncert fajerwerków, którego rodzaj trzeba lubić. Ładne wyszedł, choć niedociągnięcia też są.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za komentarz. Nie wydaje mi się, żeby zachodziła potrzeba dodatkowego opisu starcia Magnusów z bolszewickimi kroczycielami. Wtedy byłaby już to prawie mikropowieść. I pewnie miałbym uwagi, że – za dużo szczegółów i opisu. I tak sytuacja jest jasna – nic jeszcze w tej wojnie nie zostało do końca rozstrzygnięte, a to dzięki realizacji wizji dwóch braci.

Głównie chodziło mi przy konstruowaniu osi narracji właśnie o opis wizji kilku osób i pokazanie, jak one kształtują rzeczywistość. Zmieniają ją, i to radykalnie. Ale pewnie wtedy, gdy rozwinąłbym to opowiadanie, taki rozdział dopisałbym. 

Przy śnie Trockiego chciałem pokazać jego pychę i przeświadczenie o swojej wielkości. Historycznie jest faktem, Ze Trockiego zamordowano w Meksyku na rozkaz Stalina, gdy już wyemigrował. Jakby nie wyemigrował, dostałby pewnie czapę, zresztą zasłużenie. Wielki wizjoner Trocki zapomniał o znanym stwierdzeniu, że rewolucja pożera własne dzieci… Też pewnie ten wątek zostałby rozwinięty, i to alternatywnie, oczywiście. 

Może kiedyś…

Ciekawe, że jednak prawie każdy czytelnik chciałby rozwinięcia moich tekstów…

Pozdrawiam.  

Nowa Fantastyka