Gdzieś w Bieszczadach
Widar siedział w wygodnym fotelu i uśmiechał się błogo. Nie słyszał żadnych ludzi, ani hałasu ich urządzeń. Za to szumiał deszcz, szemrały mokre liście drzew, pluskały krople, wpadające do kałuży, chlupotała woda, spadająca do stojącej pod rynną balii. Dla harmonii zakrakała wrona, zahuczał wiatr, a pod jego naporem zatrzeszczały drewniane okiennice, trzasnęły płonące polana w kominku. Ta symfonia sprawiała prawdziwą przyjemność.
Plum, coś mokrego spadło mu na nos. Spojrzał w górę. Z hipnotyzującą powolnością od sufitu odrywała się kolejna kropla.
„A niech to! Znowu przecieka dach” – pomyślał, kiedy wylądowała mu na twarzy.
Westchnął i stwierdził, że lepiej zajmie się tym od razu, zanim uporczywe kapanie doprowadzi go do szału. Chwilę później stał na drabinie, opartej o okap, a do odgłosów przyrody dołączyły postukiwania młotka i szelest nieprzemakalnej kurtki (a co, w końcu żył w dwudziestym pierwszym wieku!) i nawet zgrabnie wkomponowały się w koncert natury. Może dlatego, że pochodziły od niego. Jakoś tak najbardziej irytował go hałas czyniony przez innych.
Czułe ucho Widara wychwyciło jednak pewien dysonans. Plask, plask, plask – taki dźwięk mogły wydawać tylko gumowce na nogach biegnącego.
„Człowiek” – pomyślał zirytowany.
I rzeczywiście, na polankę wpadł zziajany mężczyzna. Rozejrzał się, dostrzegł go, przebiegł ostatnią prostą i rymnął na kolana u stóp drabiny. Irytacja Widara sięgnęła zenitu. Czuł się uwięziony. Cenił sobie swoją przestrzeń osobistą i potrzebował jej dużo, tymczasem przybysz klęczał tak blisko drabiny, że schodząc, Widar otarłby się o niego. Tkwił więc na piątym szczeblu, wsłuchując się w odgłosy ni to sapania, ni to jęczenia, jakie wydawał z siebie człowiek:
– Uch, chu, uch, chu… Jee…
W ciągu ostatnich stu lat świat zmienił się diametralnie i nie akceptował już wybuchów słusznego gniewu, dlatego Widar odkrył techniki, które pozwalały mu utrzymywać wściekłość pod jako taką kontrolą. Przynajmniej z reguły. I przez niezbyt długi czas. Rozważania o niuansach liściasto-szeleszczącej mowy kraju, w którym zamieszkał były dość przyjemnym i skutecznym remedium. Gdy poziom irytacji niebezpiecznie zbliżał się do czerwonej linii z napisem: Wybuch, mózg niemal automatycznie przestawiał się na tryb deliberacji językowych. Tym razem pożywki dostarczyły mu odgłosy, wydawane przez przybysza.
„Dziwny ten język – rozmyślał Widar. – Z jednej strony taka kurwa. Mocne słowo, świetnie się sprawdza jako wezwanie bojowe. A przecie kobieta! A z drugiej to słówko takie mięciutkie, a przecież…”
Energicznie potrząsnął głową, bo rozważania o języku zaprowadziły go w rejony, których stanowczo nie zamierzał penetrować. Lingwistyczne myśli odpłynęły, ale poziom wściekłości Widara natychmiast podskoczył o parę kresek i bóg już był gotowy wysłać tego… natręta w jakąś ciemną, głęboką dziurę, gdy:
– Boże, ratuj! – wycharczał przybysz.
Czegoś takiego Widar nie słyszał od stuleci. W jego umyśle z jakiegoś ciemnego, zapomnianego kąta wyskoczyło zaskoczenie, w jednej sekundzie opanowało całą przestrzeń i kopnęło wściekłość w tyłek, wyprawiając ją daleko. Bóg zastygł na drabinie z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Tymczasem człowiek powoli odzyskiwał oddech, a wraz z nim zdolność mówienia.
– Chu… Uciekły! – wyjąkał na wydechu.
– Kto, chuje?! – zapytał zdezorientowany Widar.
Przybysz spojrzał na niego z niesmakiem.
– Upiory! – wrzasnął dramatycznie.
Zaskoczenie w umyśle Widara opanowało kolejny przyczółek. Bóg pomyślał, że dobrze byłoby wprowadzić trochę ładu do świata, który nagle zrobił się dziwny.
– A skąd właściwie wiesz, kim jestem? – zapytał.
– Na początku myśleliśmy, że wyście zwykły zakapior, ale potem… – Mężczyzna zaczął kreślić dłońmi kółka.
Widar pokiwał głową. No tak, ktoś coś usłyszał, ktoś zobaczył coś, czego nie powinien. Ktoś przeczytał cholernego Gaimana i wyciągnął wnioski. A resztę załatwiła zwyczajna ludzka plotka. Ech, za długo siedział na jednym miejscu, ale wygodnie mu się tu żyło.
– A wierzysz ty, człowieku, we mnie? Bo myślałem, że wy teraz macie Boga? – Mocno podkreślił dużą literę w ostatnim słowie.
– No, mamy, ale proboszcz nowoczesny, nie wierzy w upiory, a wy… – Tym razem przybysz zaczął kreślić w powietrzu poziome ósemki.
Widar westchnął. Wszystko jasne, skoro nie wierzy, nic nie zrobi, a bez pośrednictwa księdza Bóg był jakoś tak dla ludzi daleko. Przynajmniej w sprawach praktycznych. Za to on był pod ręką.
Westchnął jeszcze raz. Nie miał ochoty angażować się w ludzkie problemy, ale skoro ten tu błagał, i to na kolanach, to jakoś tak głupio było odmówić. I musiał przyznać, że z miejscowymi nigdy nie miał problemów. Utrapieniem byli jedynie turyści. Poza tym dobrze mu się rozmawiało z przybyszem, który respektował regułę: minimum słów, maksimum treści.
– No dobrze, wysłucham cię – rzekł łaskawie. – A teraz odsuń się, bo chcę zejść – rozkazał.
Mężczyzna odpełzł nieco, wciąż jednak był zbyt blisko drabiny. Przewaga zaskoczenia w umyśle Widara zdążyła już nieco przyblaknąć, a wściekłość ostrożnie wracała z wygnania.
– Wstańże, człowieku, odsuń się i zrób mi trochę miejsca!
Na szczęście przybysz miał nieco zdrowego rozsądku i silny instynkt przetrwania. Chwilę później obaj siedzieli w chacie Widara, a mężczyzna wyjaśniał z czym przybył.
***
Stach Kmita był przedsiębiorcą pogrzebowym, podobnie jak jego ojciec i dziadek, a i wcześniejsi antenaci też podobno pracowali w branży. Jego firma była niewielka, ceny miał wysokie, ale i tak wszyscy przychodzili do niego, bo potrafił naprawdę zadbać o zmarłych. A dokładniej o to, aby pozostali zmarłymi.
Bieszczady zawsze wlokły się w ogonie postępu, w ostatnim atomie ogona. Oznaczało to nie tylko brak kanalizacji czy niedostatek wychodków ze spłuczką, ale przede wszystkim pamięć i wiarę. Ludzie tu nigdy nie zwątpili w istnienie upiorów i innych demonicznych stworzeń. A ponieważ anioły w ogóle nie zaglądały w Bieszczady, a na czady nie można było liczyć, mieszkańcy gór sami nauczyli się radzić sobie z tą szatańską hordą.
Stach był ich pierwszą, a prawdę powiedziawszy także ostatnią linią obrony. Znał wszystkie rodziny, które miały wcześniej problemy z teoretycznie nieżyjącymi przodkami, wiedział, jakie pytania zadawać podczas wywiadu z pogrążonymi w żalu bliskimi. Umiał rozpoznać objawy, świadczące, że nieboszczyk nie jest całkiem martwy. I – co najważniejsze – wiedział, co zrobić, aby nie plątał się po świecie jako demon. A na dodatek robił to tak dyskretnie, że trumna podczas pogrzebu mogła być otwarta.
Cement w ustach nie tylko skutecznie uniemożliwiał delikwentowi gryzienie, ale też pozwalał nadać policzkom i podbródkowi optymalny kształt. Niewielkich osikowych kołków nie było widać spod odzienia, podobnie jak gwoździa wbitego w czaszkę. Ubranie skrywało również posrebrzane kajdanki na rękach i nogach denata. Mak rozsypany w trumnie i kilka zręcznie ukrytych główek czosnku dopełniało reszty. A ponieważ nikt nie chce po śmierci zmienić się w jakieś monstrum, ludzie godzili się na te środki ostrożności. Do czasu.
– Myśli pan, że nie wiem, co pan tu wyprawia! – krzyczał starszy brat nieboszczyka. – Nie zrobi pan tego z Romkiem! Nie pozwolę na bezczeszczenie jego zwłok! Zresztą sam mnie o to nieraz prosił przed śmiercią.
„Wystarczy, że wyślą takiego do stolicy i zrobią z niego papugę, a zaraz robi się ślepy” – myślał Stach. Znał stojącego przed nim mężczyznę z czasów podstawówki. Potem obaj bracia wyjechali do dużych miast, by studiować i robić kariery. Młodszy wrócił jakiś czas temu i już został.
– Wacek, spójrz na jego kark! On się zmieni – próbował jeszcze tłumaczyć.
Dwaj rośli pracownicy konkurencyjnej firmy z Rzeszowa przysłuchiwali się rozmowie z trudem powstrzymując śmiech. No tak, następni durni miastowi.
– Bzdury! Wyda pan natychmiast zwłoki brata, albo wrócę tu z policją. A prokuratora też na pewno zainteresują pańskie praktyki – groził wyuczony na prawnika braciszek.
Stach nie miał wyboru. Patrzył gniewnie, jak rozbawieni konkurenci wynoszą doczesne szczątki Romka Motka. Pod wzbierającą w nim złością pulsował strach. W tej rodzinie bywały już upiory, a Romek zmarł nagłą śmiercią – zaczadził się, biedaczysko – a to zwiększa prawdopodobieństwo przemiany. A już ostatnie wątpliwości rozwiewał fakt, że kark nieboszczyka czerwieniał coraz bardziej i Kmita był pewien, że lada chwila zacznie bić jego drugie serce, a wtedy młodszy Motek obudzi się jako upiór. A potem mieszkańcy wioski będą oczywiście oczekiwać, że Stach załatwi problem. Wiedział, jak radzić sobie z upiorami, ale była to wiedza czysto teoretyczna, dotychczas nie musiał sprawdzać jej w praktyce. Perspektywa stanięcia twarzą w twarz z demonem, którym niewątpliwie stanie się Romek, napełniała go grozą. Mieszanina lęku i wściekłości jest bardziej wybuchowa niż nitrogliceryna i Stach musiał zrzucić trochę pary. Popatrzył na mięśniaków, niosących trumnę i zacisnął dłonie w pięści.
– Lepiej załóżcie pampersy – pożegnał konkurentów, a jego głos ociekał jadem. Ulgi mu to nie przyniosło, ale niewiele poza tym mógł zrobić.
– Bardzo zabawne – odpowiedział grobowym głosem jeden z dźwigających trumnę.
Gdy tylko karawan zniknął z pola widzenia, Stach odetchnął głęboko, starając się uspokoić.
– Szefie, co teraz będzie? – zapytał pracownik, który do tej pory w milczeniu obserwował rozwój sytuacji.
– Teraz idziemy pić – odparł drżącym głosem.
Zabrał żonę, która tym razem nawet nie próbowała protestować, dwóch synów i pracownika do knajpy U Otka.
W każdej wsi jest taka gospoda, gdzie demokratycznie spotykają się lokalni pijaczkowie, zwykli mieszkańcy, a także sołtys, lekarz, pracownicy ośrodka kultury, kościelny i inne miejscowe szychy. Ludzie przychodzą całymi rodzinami. Podczas gdy dorośli popijają piwo, dzieci dokazują na domowej roboty placu zabaw, albo z uciechą obserwują poczynania tych, którym upojenie alkoholowe zabrało resztki rozsądku.
To miejsce, gdzie mieszkańcy wymieniają się plotkami, narzekają na władzę lokalną i centralną, komentują wydarzenia ze świata i regionu, a czasem wygłaszają długie metafizyczne monologi. Wybuchają kłótnie, które na dekady dzielą ludzi, albo pijacka żałość jednoczy dawno skłóconych. Zwykle w kącie stoi bilard, albo można porzucać strzałkami do tarczy, choć to akurat bywa niebezpieczne. Przede wszystkim jednak jest tam zawsze pełno ludzi, bo gospodzki nie wyrzuca nikogo, przynajmniej dopóki gość ma czym płacić i nie demoluje lokalu. I takiego miejsca potrzebował w tym momencie Stach.
Cztery godziny później, gdy do knajpy wkroczyli policjanci, szukający Kmity, ten kołysał się miarowo na drewnianej ławie i śpiewał. A ściślej mówiąc utknął na refrenie i od dobrych piętnastu minut powtarzał tę samą frazę:
Mój koń, mój koń, mój koń
Polubił siana woń.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy funkcjonariusze przerwali ten koncert standardowym:
– Pan pójdzie z nami.
– A-ale sso się sształo, panie fładzo – bełkotał Stach. I udawał tylko troszeczkę.
– Co powiesz na kradzież zwłok? – zapytał jeden z gliniarzy; miejscowy, któremu też zdarzało się pić U Otka.
– Że sso?!
– Roman Motek. Zabrała go od ciebie firma z Rzeszowa. Po kłótni, jak słyszeliśmy. A godzinę później ktoś napadł na karawan i zwłoki zniknęły.
– A zrobił to tak brutalnie, że z pracownikami wciąż nie można się porozumieć, bo są w głębokim szoku – dodał drugi policjant.
– A dajcie mu spokój, siedzi tu od południa – bronił Stacha wójt, który U Otka spędzał urlop.
– Przecież on własnego rozporka nie znajdzie, a wy go tu o napad podejrzewacie – ironizował gospodzki.
Inni goście przyłączyli się do obrony Kmity, aż w końcu policjanci dali za wygraną i odeszli, zapowiadając, że wezwą go na przesłuchanie.
– A co się właściwie stało? – zapytał wójt, gdy już skończyła się dyskusja na temat policji, brutalności jej funkcjonariuszy i ograniczania wolności przyzwoitych ludzi.
– Przemienił się – odparł krótko Stach.
Goście zmienili się nagle w najtrzeźwiejszych ludzi na świecie.
– Chcesz powiedzieć, że gdzieś tam grasuje upiór?! – zapytał nauczyciel.
– Noo…
– A-ale zrobisz z tym coś? – wyjąkał wójt.
– Na pewno nie dzisiaj. Teraz to on idzie spać – oświadczyła energicznie żona Stacha i zaczęła zgarniać rodzinę jak kwoka kurczaki.
– Zamknijcie się w domach i nie wyściubiajcie z nich nosa – rzucił na pożegnanie przedsiębiorca pogrzebowy i wyszedł w październikowy zmierzch. Z otwartych drzwi gospody doleciał go jeszcze strzęp rozmowy:
– Otek, masz może czosnek? – pytał ktoś.
– Dziesięć złotych.
– Za główkę! Zgłupiałeś?!
– Nie. Za ząbek.
Stach obudził się z potwornym bólem głowy. Podniósł się z jękiem i opadł z powrotem na posłanie, gdy wydarzenia poprzedniego dnia przeleciały mu przed oczami jak pokaz slajdów.
– Nie! – zakwilił i ukrył twarz w dłoniach.
Myśl o polowaniu na upiora przytłaczała go. A tu jeszcze kac. W końcu zrezygnowany powlókł się do łazienki. Doprowadzenie się do stanu używalności zajęło mu dobre cztery godziny. Kiedy żołądek zakończył skoczny taniec, w głowie umilkły dzwony, a ręce przestały się trząść, poszedł do kostnicy, żeby zająć się drugim trupem, o którym wczoraj zupełnie zapomniał. Otworzył drzwiczki chłodni i poczuł, jak jeżą mu się wszystkie włoski na ciele, a po plecach biegnie lodowaty dreszcz. Nieboszczyka nie było.
Myśli wirowały jak szalone. Przypominał sobie detale: rude włosy, nagły zgon, tym razem po użądleniu pszczoły. Powinien był to przewidzieć i przynajmniej kołki powbijać.
– Idiota, idiota – powtarzał sobie. – A zaraz potem: – Nie poradzę sobie, nie poradzę.
Wybiegł z kostnicy, wpadł do domu, założył gumiaki i płaszcz przeciwdeszczowy, a na koniec porwał mały plecaczek, który zawsze stał obok stojaka na parasole. W przedpokoju pojawiła się żona.
– Co ty…? – zaczęła, ale przerwała i cofnęła się, widząc spojrzenie Stacha, wyrażające zgrozę w najczystszej postaci. A gdy mąż wybiegł w deszcz, przeżegnała się i zaczęła szeptać zdrowaśki.
***
Stach umilkł, wpatrując się z natarczywym błaganiem w twarz Widara. Bóg też milczał, zastanawiając się, co powinien zrobić. Mógłby odesłać przybysza do Ministerstwa Magii, Religii i Innych Spraw Nadprzyrodzonych, ale nie był w najlepszych stosunkach z jego urzędnikami. Mógłby pomóc, ale… zaraz…
– Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? – zapytał.
– O-oni są śmiertelnie niebezpieczni. Wiem, co zrobić. – Drżącymi rękami Stach zaczął wyjmować z plecaka osikowe kołki, woreczki z ziołami, srebrne łańcuszki i główki czosnku. – Tylko, no, gdybyś mógł ich, tego, tylko przytrzymać – dokończył niemal szeptem.
Widar znów popadł w zadumę. Jeśli zrobi to raz, już nie będzie miał spokoju, ludzie będą go stale nachodzili, prosząc o jakieś duperele. Z drugiej strony, zawsze lepiej żyć z miejscowymi w zgodzie. I od czasu do czasu nawet on potrzebował kontaktu z istotami myślącymi. Bez tego ogarniała go nuda, stawał się marudny i wszystko irytowało go bardziej niż zwykle. Poza tym, pod wpływem błagalnego spojrzenia i nadziei w oczach Stacha, ego Widara urosło, stanęło na baczność i bardzo chciało pokazać wszystkim, kto tu rządzi. Podjął decyzję.
– Zaczekaj tu – powiedział i wyszedł. – Tylko niczego nie ruszaj – ostrzegł, zaglądając jeszcze raz do pokoju.
Stanął na ganku i rozejrzał się. W zasięgu wzroku nie znalazł żadnego użytecznego stworzenia.
– Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebne – burczał pod nosem.
Jako bóstwo mógł rozmawiać ze zwierzętami, a nawet prosić, aby coś dla niego zrobiły. Nigdy nie odmawiały. Rzadko z korzystał z tej możliwości, ale teraz potrzebował kogoś, kto zlokalizuje dla niego upiory. W końcu dojrzał wtulonego w konar wróbla, który bardzo starał się wtopić w tło. Najwyraźniej nie miał ochoty latać w deszczu. Widar jednak nie chciał czekać, aż przestanie padać. Przywołał ptaka i wyjaśnił mu, o co chodzi, a potem wrócił do domu.
– Co teraz? – zapytał Stach.
– Czekamy – odparł krótko Widar.
Minuty mijały powoli, Stach wiercił się w fotelu, co rusz zerkał na boga, a ten irytował się coraz bardziej, bo czuł się obserwowany i oceniany. Nie był przyzwyczajony do rozmów o niczym, nigdy ich nie lubił i nie wiedział, co począć z nieproszonym gościem.
– Przydaj się na coś i pomóż mi dokończyć naprawę dachu – powiedział w końcu.
Napięcie opadło, gdy obaj zaczęli zgodnie postukiwać młotkami, a Widar zadbał, żeby deszcz ich omijał. Czas ruszył z kopyta i wydawało się, że minęło ledwie parę chwil, gdy na dachu przysiadł wróbel. Widar słuchał w milczeniu, a ptak, najwyraźniej mocno przejęty, ćwierkał, świergolił, podskakiwał, poruszał skrzydełkami.
– Ciu, ciu, ciu. Ciu! – zakończył opowieść i z przekrzywioną główką wpatrywał się w Widara. Bóg poczęstował go ziarnami, wyjętymi z woreczka, który nosił w kieszeni na takie właśnie okazje.
– Idziemy. Są niedaleko – powiedział, gdy wróbel odleciał.
– Eee, on… Wyście rozmawiali z ptakiem – wykrztusił Stach, ale bóg już schodził z drabiny i nie zwracał na niego uwagi.
Widar parł przed siebie, nie przejmując się próbującym dotrzymać mu kroku mężczyzną. Po rozmowie z wróblem pożałował, że zgodził się pomóc, ale słowo się rzekło, a Asowie dotrzymują obietnic. Jak zwykle, gdy coś szło nie po jego myśli, był poirytowany i dał temu wyraz, rezygnując z wygodnej ścieżki i prowadząc Stacha przez najgęstsze chaszcze. Odgarniał mokre od deszczu krzaki z taką energią, że powracając, raz po raz smagały idącego za nim mężczyznę. Oczywiście nie było już mowy o ochronie przed deszczem, a padało coraz mocniej.
– Uch, chu, uch, auć! Chu… Je… Uch. Ała! Niech to szlag trafi! – jęczał Stach, a Widar przysłuchiwał się temu z satysfakcją.
Po ponad godzinie marszu Widar zatrzymał się na niewielkiej polanie. Za nim, sapiąc i postękując, wytoczył się z krzaków Stach. Mężczyzna zgiął się wpół, oparł dłonie na kolanach i starał się uspokoić oddech. Widar, wciąż zły jak osa, nie zamierzał dać mu odsapnąć.
– No, masz swoje upiory – oznajmił.
Chwilę później musiał walnąć Stacha w plecy, bo ten był już bliski zawału. Zastygł na wdechu wpatrzony w przeciwległy kraniec polany, gdzie w miłosnym uścisku kotłowały się dwa upiory i nie przeszkadzał im padający deszcz. Widar pociągnął Stacha w stronę demonów. Para była tak zajęta sobą, że nawet nie usłyszała przybyszy. W końcu zauważyła ich kobieta.
– Iiiiiii – wrzasnęła i zgarnęła z ziemi sukienkę, usiłując się nią zasłonić.
Widar skrzywił się, wtulił głowę w ramiona i rozmasował skronie.
„Dlaczego to zawsze musi być sopran” – pomyślał, machnięciem dłoni uciszając wrzeszczące babsko.
Nagi mężczyzna zerwał się i zasłonił upiorzycę. Dostrzegł znajomą twarz Stacha i na niego skierował całą swoją złość.
– Ty! Ty…! Nie mogłeś sobie odpuścić, co?! Choć raz dać spokój! – krzyczał. – Zabij mnie, jeśli chcesz, ale wara od niej – dodał i wyprężył się dumnie cały.
– Romuś, bez ciebie nie chcę żyć! – zawodziła kobieta. Zdołała już założyć kieckę i szlochała, uczepiona ramienia kochanka.
Bóg miał już dość całego tego harmidru. Chwycił upiory za ramiona.
– Dobra, wyciągaj te kołki i załatw sprawę – huknął na Stacha.
– A-ale… – wyjąkał przedsiębiorca pogrzebowy, nie ruszając się z miejsca.
Widar spojrzał na niego. Przemoczony i podrapany Kmita, z liśćmi w zmierzwionych włosach, w porwanym płaszczu i z paniką w oczach bardziej przypominał upiora, niż dwójka, którą bóg trzymał. A że z natury był mściwy, nie poczuł litości, przeciwnie, postanowił jeszcze bardziej utrudnić łowcy demonów sprawę.
– Albo nie – powiedział ze złośliwym uśmieszkiem, puszczając kochanków. – Najpierw chcę się dowiedzieć, o co w tym chodzi.
– A-ale… jąkał się Stach.
Widar pchnął go na zwalony pień drzewa tak mocno, że mężczyzna klapnął tyłkiem w nierówną powierzchnię i jęknął z bólu.
– Ty opowiadasz. I nie życzę sobie żadnych wrzasków. – Bóg dźgnął palcem Romka, popatrzył srogo na resztę ludzi i usadowił się na pniu. – Tylko może najpierw załóż spodnie. Jeśli zdołasz – dodał, wpatrując się z pewną fascynacją w część ciała upiora, która nagle znalazła się na linii jego wzroku.
Upiór wzruszył ramionami i zrobił, co mu kazano.
***
Romek omal nie wypuścił z ręki kufla z piwem, kiedy przechodząca obok dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Coś zakłuło go w sercu. Wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił przyporządkować jej do żadnej z miejscowych rodzin. Pilnie obserwował dokąd idzie. A i ona raz po raz odwracała się i zerkała na niego. Orkiestra na podium stroiła już instrumenty, jeszcze chwila i zacznie grać, a wtedy zaprosi ją do tańca. Nagle po raz drugi omal nie upuścił kufla, bo dziewczyna skierowała się do stolika zajmowanego przez Kapustów.
„Jezu, to Julka! – Przypomniał sobie nieśmiałe stworzenie z rudą czupryną, przemykające lękliwie po korytarzach podstawówki. Szybko odwrócił wzrok, ciesząc się, że ich rodzice nie zauważyli tej wymiany spojrzeń. – Ależ ona się zmieniła”.
Wyrosła na prawdziwą piękność. Ogarnął go ogromny żal, bo ta śliczna dziewczyna była poza jego zasięgiem. Ze spuszczoną głową powlókł się do swojego stolika.
Ojciec też zauważył Kapustów.
– A ci tu czego?! Zrobić coś, do pożaru jechać, ludziom dobytek ratować to nie, ale na festyn strażacki przyjść i piwo chlać to pierwsi – mruczał pod nosem, co rusz dotykając srebrnego medalu Za Zasługi dla Pożarnictwa, który dopiero co dostał.
Już i adwersarz zauważył Motków rozdarł się na całe gardło:
– Przy tych przeklętych Rusinach to i piwo wietrzeje. Że też cię na wschód nie odesłali, upowcu cholerny!
Romek zerknął w stronę stołu Kapustów i napotkał spojrzenie Julki. Miała w tych cudnych zielonych oczach taką samą żałość, jaką i on czuł. Pierwsza odwróciła wzrok i mógłby przysiąc, że widział łzy w jej oczętach. Zagapił się na kufel i przestał słuchać kłótni starych, zajadłych wrogów. Znał na pamięć jej dzieje, sięgające końca szesnastego wieku, kiedy to jakiś Kapusta, pachołek Stanisława „Diabła” Stadnickiego podpalił dom jakiegoś zagrodowego szlachciury nazwiskiem Motek. Wszyscy znali. Niejeden uczeń uratował się przed repetowaniem klasy, bo z ciekawości sprawdził, o co tym dwom właściwie chodzi.
Romek nienawidził historii. Jakby się tak zastanowić, to historia, zarówno ta prywatna jak i powszechna, to tylko ułożony chronologicznie ciąg wzajemnych uraz, pretensji i wynikających z nich cyklicznych mordobić, po których przeciwnicy liżą rany, zbierają siły i uzupełniają katalog żalów o nowe pozycje. By po krótkiej chwili względnego spokoju zacząć cały cykl na nowo. Nawet jeśli się sprzymierzą przeciwko jakiejś trzeciej sile, to i tak po jakimś czasie, jak furmanka wracają w stare utarte koleiny. Historia jeszcze nikomu niczego dobrego nie przyniosła.
„A teraz – dumał Romek – zabrała mi dziewczynę, zanim jeszcze zdołałem ją lepiej poznać”.
Nawet nie zauważył, kiedy opróżnił kufel. Wstał, by przynieść sobie następny i stwierdził, że wcale nie ma ochoty tutaj siedzieć. Zamiast do zaimprowizowanego baru powlókł się więc do domu. Padł na tapczan i wpatrując się w sufit przypominał sobie, jak pięknie lśniły oczy Julki Kapusty.
Starał się o niej nie myśleć, ale strzała Amora tak głęboko utkwiła w jego sercu, że wytrzymał tylko dwa dni. Trzeciego dnia podkradł się wieczorem do gospodarstwa Kapustów. Dostrzegł ją, siedzącą w okienku na piętrze stodoły i, ostrożnie rozglądając się na boki, podszedł bliżej.
– Ach! – szepnęła, gdy znalazł się obok sterty siana, czekającej na uprzątnięcie.
– Wiesz, kim jestem? – zapytał. Nie odpowiedziała. – Mam odejść?
– Zostań – wyszeptała. – Nie! Uciekaj! Zabiją cię, gdy cię tu zobaczą.
– Tylko się do mnie uśmiechnij, a mam gdzieś ich gniew – odparł, a ona obdarzyła go niepewnym, bojaźliwym uśmiechem.
Poczuł się tak mocny, że mógłby stawić czoła każdemu.
– Uczyli mnie nienawidzić twojego nazwiska, ale czymże jest nazwa? Róża pod innym imieniem tak samo by pachniała – mówiła zamyślona do siebie, a Romkowi wydawała się w tym momencie nie tylko piękna, ale i inteligentna.
Rozmawiali jeszcze chwilę, a potem musiał czmychać, bo wracał stary Kapusta, by dokończyć ładowanie siana.
Spotykali się często, choć potajemnie i zakochiwali w sobie coraz bardziej. Wiedzieli, że rodziny nigdy nie zgodzą się na ich małżeństwo. A co gorsza, rodzice Julki stawali się coraz bardziej podejrzliwi, zadawali stanowczo za dużo pytań i próbowali ją kontrolować. Pozostała im tylko jedna droga: ucieczka i potajemny ślub.
Pierwsza część planu okazała się łatwa. Którejś nocy, gdy Kapusta porządnie się spił, Julka zapakowała mały plecak i wymknęła się z domu. Romkowi poszło jeszcze prościej. Rzeczy miał już wcześniej spakowane i ukryte w lesie, a rodzicom powiedział po prostu, że idzie z kumplem na piwo. Kilka dni później byli już w Krakowie. Niestety druga część projektu była nie do zrealizowania. Żaden ksiądz nie chciał udzielić im sakramentu bez zaświadczenia z urzędu stanu cywilnego, że są małżeństwem. Urzędnicy z kolei pytali o metryki, dowody osobiste (a takowego Julka jeszcze nie posiadała, bo do osiemnastki brakowało jej pół roku) i miejsce stałego zameldowania, a potem rozkładali bezradnie ręce.
Julka kilka razy, jeszcze podczas ich potajemnych spotkań, dawała Romkowi do zrozumienia, że chce mieć noc poślubną, a nie przedślubną. A chłopak, który był gotów sypać płatki róż pod jej stopy, nawet nie próbował naciskać. W końcu dziewczyna sama doszła do wniosku, że to nie ma sensu. Romek zrobił wszystko, by ten pamiętny wieczór uczynić jak najbardziej romantycznym. Były świece i kwiaty, a nawet nieco lepsze niż zwykle jedzenie.
Oboje nie przewidzieli jednak, że ich rodziny się sprzymierzą i uruchomią wszystkie kontakty, by dopaść uciekinierów. Milicja wpadła do sutereny, którą zajmowali nie do końca legalnie i rozdzieliła kochanków zanim jeszcze praktycznie się nimi stali. Zostali odstawieni do swoich rodzin, a krótki, choć dramatyczny rozdział ich życia przykryto zasłoną milczenia, jak to się często dzieje ze wszystkimi niewygodnymi i wstydliwymi epizodami historii. Wszelkie zaś plotki na ten temat były natychmiast brutalnie wyrywane. Z korzeniami.
Rodzina wysłała Romka na studia do Wrocławia. Nigdy się nie ożenił. Żadna spotkana kobieta nie miała tak lśniących zielonych oczu, jak jego pierwsza miłość. Julkę zaraz po osiemnastce wydano za mąż za syna kumpla starego Kapusty. Nie mieli dzieci. A pewnego grudniowego wieczora jej ślubny utknął w rowie, wracając z gospody U Otka i obudził się dopiero na tamtym świecie. Od tej pory żyła samotnie w odziedziczonym po mężu domu.
Ponad trzydzieści lat później Romek wrócił do wsi na pogrzeb ojca. I okazało się, że stara miłość nie rdzewieje. Postanowili zostać na zawsze razem, w życiu po życiu.
***
Stach słuchał opowieści Romka i z każdym słowem czuł się coraz bardziej nieswojo. Nie tak to sobie wyobrażał. Upiory powinny być no… upiorne. A ci tu wyglądali zupełnie zwyczajnie i na dodatek mieli chwytającą za serce historię. Nie był mordercą i czuł, że pozbycie się upiorów nie będzie dla niego proste, ale trzeba to zrobić. Musi stanąć na wysokości zadania. Spojrzał na Widara, bóstwo przysłuchiwało się opowieści, jak zaczarowane. Nie było wątpliwości po czyjej stronie stoi. A, i miał rację, to wcale nie były wypadki, od początku podejrzewał coś takiego.
– A nie mogliście jakoś tak po bożemu, niekoniecznie od razu ślub, ale żywi? – spytał zjadliwie, gdy Romek skończył opowiadać.
Romek zarumienił się i nagle stracił rezon.
– A bo ja… A bo mi… – przerwał. – Nie wychodziło mi – wypalił w końcu zaczerwieniony, aż mu koniuszki uszu płonęły.
Zdumiony Stach spojrzał na spodnie Romka, wciąż jeszcze mocno wybrzuszone w okolicach rozporka, potem zerknął na Widara, ale bóg tylko potrząsał głową mamrocząc:
– Cholerna lingwistyka.
– A teraz, kiedy wszystko działa, pojawiłeś się ty i chcesz nas pozabijać – powiedziała z goryczą Julka.
– Nie rozumiecie! Będziecie mordować, bo taka wasza natura. W którymś momencie poczujecie głód krwi i nie będziecie w stanie nad nim zapanować! Wszystkie upiory tak mają! – krzyczał Stach.
– A skąd wiesz? Spotkałeś kiedyś jakiegoś? – zapytał Widar tak spokojnie, że Kmicie ciarki przeleciały po plecach. Był jednak zbyt nabuzowany i pewien swoich racji, by się zatrzymać.
– Nie, ale wszystkie znane księgi tak twierdzą. Setki lat doświadczenia. Zaprzeczysz, że upiory napadały na ludzi? – zaatakował boga.
– Samoobrona – wyjaśnił Widar, wciąż tym samym spokojnym tonem. – Skoro wszyscy twierdzą, że jesteś złem wcielonym i polują na ciebie, to będziesz się bronił. A upiory są faktycznie silniejsze niż zwykli ludzie, więc… – Wzruszył ramionami.
– Potrzebują krwi! – upierał się Stach.
– Nie potrzebują. Mogą jeść wszystko, albo nie jeść wcale.
– Ale wysysają krew, najpierw z krewnych, a potem jak popadnie.
– Wszystko zależy od powodu, dla którego zostają na tym świecie. Jeśli to zemsta, to faktycznie wysysają. Ale to najwyraźniej nie ten przypadek.
– A ty niby skąd to wszystko wiesz?
– Setki lat doświadczenia – odparł Widar z krzywym uśmiechem. – Osobistego.
Stach był sfrustrowany, a na dodatek przemoczony i przemarznięty. Brakowało mu już argumentów, więc miotał się po polance, kopiąc co rusz w zwalony pień, albo leżący w trawie kamień. Miał poczucie, że bóg go zawiódł. Popatrywał na tulące się upiory i wciąż nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Widar może mieć rację, bo wtedy wszystko, co do tej pory robił, straciłoby sens. Upiory są złe i tyle. Wszyscy to wiedzą.
– Obiecałeś! – użył ostatniego argumentu.
Widar podniósł się i nagle wydawał się dwa razy potężniejszy. Stach skulił się pod jego przeszywającym spojrzeniem.
– Obiecałem – rzekł. – I dotrzymam słowa.
Chwycił Romka i unieruchomił go.
– Nie! – krzyknęła Julka i rzuciła się na niego, ale odepchnął ją samym tylko machnięciem ręki.
– Tak, jak się umawialiśmy. Wiesz, co robić, ja je przytrzymam.
Stach niepewnie otworzył plecak i wyjął kołek. Ręce mu drżały i drewno spadło w trawę. Szukał go przez chwilę na kolanach, a potem podszedł do upiora. Spojrzenie ześlizgnęło mu się na Julkę, która siedziała w mokrej trawie, obejmując rękami kolana i szlochała. Odwrócił wzrok. Romek stał w milczeniu, z zaciętą miną patrząc mu prosto w oczy. Stach zawahał się, ręce mu opadły.
– Nie mogę – wyszeptał ze spuszczoną głową. – Zawiodłem – powiedział i rozbeczał się.
Widar puścił Romka, który natychmiast znalazł się przy Julce i podszedł do płaczącego Stacha. Niezgrabnie poklepał go po plecach.
– Z upiorami jest jak z ludźmi, jedne bywają krwiożercze, a inne zupełnie zwyczajne – tłumaczył.
– Ale co ja teraz powiem ludziom we wsi? Liczyli na mnie – chlipał Kmita, rękawem wycierając cieknący nos.
– Załatwiłeś sprawę, upiory są nieszkodliwe.
– A jeśli jednak… – Stach spojrzał lękliwie na bóstwo. Wciąż trudno było mu pogodzić się z tym, że to, w co przez lata wierzył, okazało się błędem.
– Wtedy sam się nimi zajmę – obiecał Widar. Odwrócił się do dwójki całujących się upiorów. – Jeśli kiedykolwiek zobaczę was w pobliżu ludzi, albo jeśli komuś zrobicie krzywdę, to osikowy kołek okaże się najmniejszym waszym problemem. Zrozumiano! – ryknął, a jego głos przetoczył się przez połoniny jak grom, aż zdezorientowane błyskawice zaczęły walić gdzie popadnie.
Upiory skuliły się ze strachu i posłusznie pokiwały głowami. Stach odetchnął.
– Czy teraz możemy już na wieki być razem? – odważyła się zapytać Julka.
– Tylko do Ragnaröku – odparł. – Choć pewnie prędzej się sobą znudzicie – mruknął pod nosem.
Widar odprowadził przedsiębiorcę pogrzebowego do drogi, wiodącej w stronę wsi i odszedł, pogwizdując, najwyraźniej wielce z siebie zadowolony. Stach powlókł się do domu, zastanawiając się, co właściwie ma teraz zrobić ze swoim życiem. Jakoś nie widział się już w dawnym zawodzie.
„I tak to jest – dumał smętnie. – Bóg się pojawia, robi zamęt, a potem zostawia człowieka samego”.