- Opowiadanie: GaborS - Brama

Brama

Zapraszam serdecznie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Brama

Rose Blackwood wbiegła do izby; dysząc porwała rapier oparty o komodę. Lśniąca głownia zawyła w powietrzu, pochwa poleciała w kąt. Czarnowłosa obróciła się wartko, wbiła spojrzenie w otwarte drzwi, te zionęły mrokiem. Rose rzęziła; krew z rozbitego czoła lepiła rzęsy, kolana drżały, obdarcia na pięściach utrudniały mocny chwyt na rękojeści. Kobieta czekała.

Ciężki stukot rozległ się po schodach. Napastnik stąpał powoli, ale równym tempem. Dobył miecza; ostry, stalowy zgrzyt wleciał do izby na piętrze dworu. Blackwood ścisnęła rękojeść mocniej. Mężczyzna wyłonił się z mroku, wskazał sztychem na czarnowłosą. Stukot ustał.

Lampa rzucała blade światło na twarz napastnika; postawny mężczyzna warczał; jego żółte tęczówki biły z ciemnych oczodołów, a szerokie rogi ledwo przedostały się przez framugę. Strażnik Un Urgoth prychnął mocno, krew z rozbitego nosa ciężko plusnęła na podłogę. Nie zwlekając, stwór zerwał się do ataku.

Rose sparowała cięcie, jednak klinga zwarła się z jelcem. Czarnowłosa klęknęła pod naporem ostrza. Teraz cała drżała. Strażnik zabełkotał w piekielnym języku, a następnie kopnął czarnowłosą. Impet uderzenia wyrwał rapier z uścisku, a Rose przesunął do komody, szuflady zgrzytnęły, zaś lampa trzasnęła o podłogę. Izba zajęła się ogniem. Stwór ryknął przeciągle.

Strażnik cofnął się dwa kroki, obserwując rozprzestrzeniający się ogień, płomienie, które błyskawicznie pochłaniały zasłony, porozrzucane książki, zapiski. Czarnowłosa zyskała chwilę; obolała wczołgała się pod łóżko. Strażnik znów zaryczał i w kilku susach znalazł się przy niej. Prawym rogiem zaczepił o rzeźbioną ramę łóżka, a następnie oderwał mebel od podłogi i przerzucił na przeciwną stronę izby. Stwór odwrócił się, ujrzał Rose na plecach, a obok skórzaną torbę. Torbę, z której czarnowłosa dobyła rewolwer. Wykończona odciągnęła kurek dwoma kciukami; wycelowała drżącą lufę i pociągnęła za spust. Kula kalibru .44 cala rozłupała czaszkę strażnika na pół. Druzgocący skowyt przebił się przez trzask płonącej izby, a ciężkie ciało huknęło o podłogę.

Kamienne schody wiły się w dół, do bramy Un Urgoth. Wykute w skale, łączyły ziemski padół z piekłem. Przejście skrzętnie skryte pod starym dworzyszczem.

Rose wartko schodziła po stęchłych stopniach. Trzymając się za lewe ramię, czarnowłosa szurała prawym bokiem o zawilgoconą ścianę. Nagle Blackwood upadła; skuliła się i zawyła boleśnie. Żałosny jęk odbił się echem, roztrzęsiona, sięgnęła do drobnego mieszka przytroczonego do pasa. Zabrudzone palce z trudem wyrwały mały korek ze szklanej fifki. Rose odchrząknęła mocno, splunęła siarczyście, a następnie wciągnęła nosem biały proszek. Po chwili ból w mięśniach ustał, za to tępy, skrzeczący pisk wypełnił umysł.

Zamglony obraz nabrał ostrości, a rozbite czoło przestało przeszkadzać. Kobieta zerwała się na równe nogi, po czym zbiegła na dół. Pokonując ostatni stopień, Rose stanęła przed skalną grotą, zimne powietrze ścisnęło kark, kobieta wartko odgarnęła włosy i przestąpiła ciemność.

Brama Un Urgoth wznosiła się aż po samo sklepienie jaskini; stęchły mrok oraz swąd siarki sączyły się przez stalową konstrukcję. Osadzona w kamiennych filarach o strzelistych pinaklach prężyła cierniste pręty. Tylko strażnik dzierżył klucz do złotej kłódki. Strażnik, którego truchło właśnie płonęło.

Rozpalone świece otaczały zwartym pierścieniem legowisko stróża Un Urgoth. Spiczaste płomienie kołysały się, targane szeptami dochodzącymi z mroku jaskini. To tutaj czarnowłosa spotkała wartownika Un Urgoth po raz pierwszy i tutaj straciła torbę.

Nie zwlekając Rose porwała skórzany worek i biegiem wróciła do groty, gdzie wysypała laski dynamitu. Na dnie torby znajdował się kołowrotek, z którego kobieta w mig wysupłała kawał lontu.

Rose pokonując ostatni stopień, potknęła się i wyrżnęła twarzą w podłogę. Obraz się zakołysał. Wykończona spostrzegła wirujące płomienie, które zdążyły ogarnąć piętro dworu. Siły uciekały, mięśnie drżały, a kolana zmiękły. Mieszek przytroczony do pasa był pusty.

Otwarte drzwi dworu przepuszczały blask księżyca. Srebrny słup wdzierał się do środka, niewzruszony, kontrastował z rozbujanymi płomieniami. Blackwood ociężale wstała; resztkami sił próbowała biec, ale brakowało jej oddechu. Potykając się o własne nogi, czuła, że zaraz wybuchnie jej serce. Nagle usłyszała wołanie; to ludzie burmistrza otworzyli drzwi, ale nie odważyli się zejść do piwnic, do schodów, do Un Urgoth.

Wyczerpana, pobita, brudna, Rose Blackwood przewaliła się przez próg, lądując w błocie przed dworem. Ludzie burmistrza zerwali się i podbiegli do kobiety. Podnieśli ją za ramiona, kobieta tylko jęknęła rozpaczliwie.

Gromki wybuch w podziemiach zatrząsł płonącym budynkiem. Zgrzyt więźb przeszedł w huk walącego się dachu, a grzmot walących się ścian rozniósł się po okolicznym lesie. Dwór runął, a zgliszcza zasypały Un Urgoth wraz z jego strażnikiem.

Rose leżąc na wozie, widziała, że księżyc się oddala, ginie wśród odległych gwiazd, rozpływa się na bezkresnym niebie, tak jak ona. Tylko parskające konie zdawały się prawdziwe, ale i one po chwili umilkły.

 

Zapach kąpieli przywodził na myśl beztroskie nastoletnie lata. Uspokajał. Woń różanych olejków odtwarzała w pamięci semestry w szkole dla czarownic; pierwsze eksperymenty na podstawie wykradzionych wykładowcom ksiąg. Nocne zgromadzenia z dziewczynami w internacie. Śmiech, alkohol, przyjaźń. Miłe wspomnienia, mimo wydalenia z placówki.

– Dobrze, żeś pani ubiła tego potwora. – Ciepły głos żony karczmarza przywrócił Rose do rzeczywistości. – Miejscowe zachodziły w głowę co robić z poczwarą, ale że pani go utłukła, to już spokój nastanie w mieścinie. – Gospodyni dolała wody do bali, para buchnęła gęstym obłokiem.

– Gorzałki – czarnowłosa rzuciła leniwie.

– A może by co zjadła?

– Później, wpierw wódka.– Blackwood odgarnęła zlepione włosy. – Zaraz mam spotkanie.

– Tak, tak, burmistrz Fowley dopytuje o panią od powrotu z dworu. To on posłał chłopów, co na wozie przywieźli. Dobre ludzie, tylko bojaźliwe. – Żona karczmarza ustawiła stołek obok bali, a na nim karafkę z kieliszkiem na wysokiej stópce. – Taka jaka miała być – dumna oznajmiła.

– Do izby nikt nie wchodził?

– Nikt – gospodyni żachnęła się. – Młody pilnował, na krok nie odchodził.

– To dobrze. – Blackwood wskazała na kieliszek, gospodyni nalała od serca. – Straciłam dużo rynsztunku podczas akcji, a w izbie resztka cennego ekwipunku.

Zimna wódka przeleciała gęstą strugą przez przełyk, aby po chwili zagrzać żołądek, a co najważniejsze, stępić bystry umysł, zagłuszyć natłok myśli i wreszcie uspokoić.

– Pomóżcie – Rose poprosiła widocznie spokojniejsza.

Żona karczmarza pewnie pochwyciła Rose za ramiona i poderwała czarnowłosą. Blackwood z trudem powstała, ukazując sińce i obdarcia.

– Kolejnego polejcie. – Oczy Rose zobojętniały.

– Dobra pani – żona karczmarza tępo wpatrywała się w obolałe ciało – jeśli pozwolicie, to też się napiję.

Bawełna białej koszuli delikatnie głaskała nabalsamowane ciało kobiety, a ciepła woń bzu i wanilii koiła jej zmęczone zmysły. Czarnowłosa upięła hebanowy kok srebrną spinką wysadzaną gładkim onyksem, następnie wciągnęła wygodne, zamszowe spodnie na obolałe nogi. Rose przechyliła kolejny kieliszek, lekki uśmiech zarysował się na zmęczonej twarzy. Wiercący zapach alkoholu wbił się w nozdrza zaś błogi ocean obojętności wdzierał się do umysłu, topiąc wszystkie demony.

Abraham Fowley zapukał delikatnie; w oczekiwaniu na zaproszenie do izby, zaciskał i luzował pięści. Krępy burmistrz Spring Creek nasłuchiwał uważnie.

– Wlazł! – Abraham wzdrygnął się, potknął o próg i ukłonił tak nisko, jak tylko chory kręgosłup pozwalał.

– Droga Rose – podjął błądząc wzrokiem po izbie – Nie potrafię wyrazić…

– Wdzięczność dobra rzecz, ale zapłata jeszcze lepsza – Blackwood poprawiła się w fotelu.

– Racja – Fowley odpiął ciężki mieszek i postawił obok karafki. – Wynikły pewne komplikacje – ciągnął drapiąc się po udzie – Strażnik Un Urgoth nie jest jedynym problemem.

Rose wyprostowała się jak struna, chlusnęła wódką do kieliszka, a karafką huknęła o taboret.

– Widzisz droga Rose – Fowley zaciskał klamrę od pasa z całych sił – Problem w tym, że strażnik nie działał sam, ktoś go przywoływał. Pozbyłaś się marionetki, ale lalkarz żyje.

– Nie moje zmartwienie – zagrzmiała – umowa była na strażnika i bramę. Reszta to wasz problem. W dodatku niezły z ciebie numer, skoro zmieniasz zasady w trakcie gry, Fowley, ty knypie jarmarczny – Blackwood zerwała się, chwyciła mieszek i cisnęła nim do plecaka. Burmistrz nie odrywał wzroku od własnych butów.

– Nie jego wina – Jonathan Dafter rzucił pogardliwe spojrzenie, wchodząc bezpardonowo do izby – śledztwo Watykanu zakładało działanie w totalnej tajemnicy do samego jego rozwiązania – fuknął zamykając ostrożnie drzwi – Dopiero wczoraj ustaliliśmy gdzie znajduje się kryjówka, jak to powiedział Fowley, lalkarza.

– Proboszcz Dafter – Rose wycedziła przez zęby – Jak miło.

– Mimo tego, że nie jestem zwolennikiem takich jak ty, Blackwood, to muszę przyznać, że twoja pomoc jest nam niezbędna.

– Niby czemu mam wam pomóc?

– Bo jesteś najemnikiem – Proboszcz sięgnął po sakiewkę, ciężki brzdęk monet przebił się przez ocean obojętności. – Ze skarbów Watykanu, nigdzie ich nie dostaniesz.

– Muszę odpocząć – głos kobiety zadrżał – mocno oberwałam.

– Później pokaż się zakonnicom, one już wiedzą jak cię postawić na nogi. Po kilku dniach będziesz w pełni sprawna, uwierz mi.

– Kolejna kryjówka, kolejna bijatyka – Rose podrapała się po czole.

– Przejście zawalone, strażnik nie żyje. Ubij jeszcze lalkarza i będzie po sprawie. A po wszystkim może znajdzie się jakaś premia – Fowley zacierał ręce, oczy mu błysnęły.

– Fowley, ty jarmarczny knypie.

Tej nocy wilki podeszły bliżej niż zwykle. Zaciekłe wycie zwiastowało bezsenną noc. Srebrny blask księżyca wdzierał się do domostw, piekielne oko nieustannie szukało najemników drugiej strony. Jak zawsze, znajdowało.

Nad obszernymi moczarami zalegała mgła. Drzewa obdarte z listowia, prężyły pokrzywione gałęzie, a skrzek licznie zgromadzonych wron mącił w głowie. Ptaki łypały na czarnowłosą bez ustanku. Rose wiedziała, że się zbliża. Odór był silniejszy z każdym krokiem.

Blackwood nasłuchiwała; muskając głowicę miecza, wyłapywała trzaski, szmery, drapanie pazurów o korę. Kobieta prawą dłoń trzymała na rewolwerze mocno osadzonym w kaburze, kciuk nieustannie gładził chropowaty kurek.

Na drobnej wysepce wśród bagien stała chatka o szpiczastym dachu, pokrytym czerwoną dachówką, zaś przed kolistym wejściem do kryjówki lalkarza, stał ogromny kocioł. Ogień paleniska głaskał gigantyczny sagan, a bulgot kołysał ciałami. Spuchnięte szczątki przepychały się od brzegu do brzegu natomiast ich odór wdzierał się do żołądka Rose oleistym strumieniem.

Blackwood dobyła miecza, ostrożnie przedarła się przez błotnistą płyciznę do wysepki. Czarnowłosa przykucnęła przy brzegu, zdjęła ćwiekowaną rękawicę, a następnie przyłożyła dłoń do ziemi. Kobieta wzniosła głowę ku niebu, jej oczy zaszły bielmem. Nagle Rose cisnęła garścią piachu, niewidzialna fala rozeszła się raptownie. Półkolisty strumień powietrza wzburzył ogniem pod kotłem, załopotał okiennicami. Chatka była pusta.

– Jednak watykańskie złoto ma dar przekonywania – ktoś rzucił zza pleców Rose.

– To ty? – Czarnowłosa obróciła się na pięcie.

– Tak – drobna postać w żółtym płaszczyku nawet nie drgnęła.

– Zdejmij kaptur.

Starcze dłonie o brudnych szponach zsunęły okrycie. Żółte tęczówki biły furią.

– Żona karczmarza – Blackwood opuściła miecz. – Dlaczego akurat ty?

– Powiedzmy po prostu, że złe rzeczy trafiają się dobrym ludziom.

– Zawsze jest inne wyjście.

– Twoim jest wódka i podejrzane specyfiki. Ja musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.

– I zbratać się z diabłem?

– A dlaczego nie? Un Urgoth to tylko początek, będą kolejne miejsca i kolejni strażnicy.

– A ja będę tam, aby ich powybijać.

Miecz zawył w powietrzu, Rose zerwała się do biegu, zamaszyste uderzenie napotkało na niewidzialną barierę, która odbiła Czarnowłosą niczym piłkę, miecz odleciał w stronę kotła. Blackwood wstała pojękując, następnie sięgnęła do meszka. Przeźroczysty flakonik błysnął w oczach karczmarki. Rose wyrwała zębami korek i rzuciła w stronę przeciwnika, jednocześnie wyrwała rewolwer z kabury i wystrzeliła pięć razy. Kula trafiła buteleczkę, święcona woda oblała żonę karczmarza, ta zawyła okrutnie, drobny podarunek od sióstr zakonnych zdał egzamin. Osłona pękła, a ranna kobieta rzuciła się na czarnowłosą. Ostre pazury wczepiły się w skórzany gorset Blackwood. Rose biła łokciem z całych sił, aż nic nie zostało z nosa oprócz czerwonej mazi.

Żona karczmarza czołgała się w stronę chatki. Każde jej zaklęcie zostało przerwane silnym kopniakiem w bok. Rose złapała kobietę za kark i zataszczyła w pobliże kotła. Zdyszana Blackwood podniosła miecz, silne uderzenie rozcięło łańcuch, na którym wisiał kocioł. Ten zwalił się z hukiem na palenisko, iskry buchnęły, wrzątek chlupnął, a następnie sagan przewalił się wylewając zawartość na karczmarkę. Ta ryknęła, resztkami sił odpychając szczątki swoich ofiar, próbowała wyrzucić z siebie ostatnie zaklęcie. Nadaremnie.

Rose skierowała czubek miecza do dołu po czym złapała oburącz za trzon i przebiła rozgotowaną twarz karczmarki.

Piekielny ryk rozniósł się po bagnach. Wrony uciekły. Blackwood wytarła ostrze o koszulę, a następnie miecz syknął w pochwie.

– Fowley, idę po premię.

Młody syn karczmarzy błąkał się po lesie, nawet nie zorientował się kiedy wyszedł na ruiny dworu Sanistera. Pogrążony w żałobie po matce większość dnia spędzał wśród drzew. Nie miał lekko.

Zasmucony zaczął grzebać w zgliszczach dla zabicia czasu. Nagle coś błysnęło wśród popiołów. Zaintrygowany rozrzucił zwęglone deski wokół siebie. Zanurzył ramię, chwycił pewnie znalezisko.

Złoty klucz błyszczał w jego dłoniach, zdawało się, że płomienie ominęły przedmiot.

Chłopak poczuł ciepło w sercu, moc w ramionach, przez chwilę czuł, że świat ma sens. Syn karczmarzy schował klucz do kieszeni. Zaśmiał się szyderczo, bowiem wiedział, że tej nocy nie wróci do domu.

Koniec

Komentarze

Impet uderzenia wyrwał rapier z uścisku, a Rose przesunął do komody,(tu podzieliłbym zdanie) szuflady zgrzytnęły, zaś lampa trzasnęła o podłogę. Izba zajęła się ogniem. Stwór ryknął przeciągle.

Dwa ostatnie zdania są krótkie i sugerują szybką akcję, ale słowa “zajęła” i “przeciągle” są powolne i zaburzało mi to jakość odbioru.

Strażnik cofnął się dwa kroki, obserwując rozprzestrzeniający się ogień, płomienie, które błyskawicznie pochłaniały zasłony, porozrzucane książki, zapiski.

Trochę dziwne, że piekielny strażnik cofnął się przed ogniem ;)

Rose wartko schodziła po stęchłych stopniach. Trzymając się za lewe ramię, czarnowłosa z szurała prawym bokiem o zawilgoconą ścianę. Nagle Blackwood upadła; skuliła się i zawyła boleśnie. Żałosny jęk odbił się echem, roztrzęsiona, sięgnęła do drobnego mieszka przytroczonego do pasa. Zabrudzone palce z trudem wyrwały mały korek ze szklanej fifki. Rose odchrząknęła mocno, splunęła siarczyście, a następnie wciągnęła nosem biały proszek. Po chwili ból w mięśniach ustał, za to tępy, skrzeczący pisk wypełnił umysł.

Od tego akapitu przesadzasz z określeniami bohaterki. Jeśli nikt inny się nie pojawia, nie trzeba w każdym zdaniu podkreślać, o kogo chodzi. Problem dotycz reszty tekstu, aż do końca.

Pod koniec robi się chaotycznie. Od miejsca kolejnego polowania. Wygląda jakby z pierwotnego tekstu usunięto co drugi akapit. Wydarzenia pędzą za szybko. Syna karczmarki na koniec też pojawia się znikąd.

 

Ogólnie postać głównej bohaterki wykreowana fajnie. Trochę trzeba popracować nad dialogami no i od połowy się trochę historia sypie moim zdaniem. 

Co do stylu to przypomina mi nieoszlifowany diament. Piszesz barwnie, niektóre zdania są wręcz piękne. Zostaje tylko to dopracować, choćby o te sprawy, o których pisałem powyżej.

 

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka