- Opowiadanie: Ostafi - Cyganka z cytrynami

Cyganka z cytrynami

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Cyganka z cytrynami

Kolumbia, czerwiec 2019 roku

 

Inżynier Pierre Montoniér zaklął pod nosem i zrobił w myślach szybki rachunek sumienia. Naprawdę nie rozumiał, dlaczego los go tak ciężko doświadcza, więc zaklął po raz kolejny, tym razem na głos. Wiedział wprawdzie, że będzie ciężko i przygotował się psychicznie na większość niedogodności, które spotykały go tutaj każdego dnia, ale dżungla zaskoczyła go po raz kolejny.

Wiedział, że projektowanie drogi w tym najbardziej nieprzyjaznym zakątku obu Ameryk nie będzie łatwe, bo obszar Darien leżący na pograniczu Kolumbii i Panamy zdążył obrosnąć legendami i dotąd skutecznie obronił się przed próbami penetracji ze strony przedstawicieli zachodnich cywilizacji i piewców nowoczesnych technologii. Najlepszym tego dowodem był fakt, że te dwa sąsiadujące ze sobą kraje nie dorobiły się dotąd lądowego połączenia. Nieprzyjazne piekło zabijające ludzi, wilgoć demolująca wszystkie maszyny i bujna roślinność, pochłaniająca błyskawicznie dopiero co przetarte szlaki, wygrały już trzykrotnie z próbami przebicia drogi przez ten dziki region. Tym samym Transamericana, która mając kilka tysięcy kilometrów przebiega płynnie przez obie Ameryki od Alaski po Ziemię Ognistą, w tym miejscu przerwana jest kilkusetkilometrową plamą zieleni, tak na mapach, jak i w rzeczywistości.

Montoniér wiedział o tym wszystkim już wcześniej, jednak nie był przygotowany na życie codzienne w dżungli. Wiecznie spocony, z koszulą przylepioną do pleców, gryziony nocą i dniem przez wszechobecne insekty, złamany bólem w plecach od spania na niewygodnym łóżku polowym, musiał do tego wykłócać się niemal o wszystko z tym obrzydliwie skąpym Neumannem, pomiotem europejskiej biurokracji i niemieckiego porządku, który jako dyrektor organizacyjny inwestycji utrudniał mu pracę, odmawiając delegowania asystentów, ograniczając ilość lokalnych tragarzy czy limitując paliwo do samochodów. W dumnym Francuzie budziło to chęć walki, podsycaną atawistyczną niechęcią do pruskiej mentalności, jednak wyższe wykształcenie, wdrukowany w elitarnej szkole savoir-vivre oraz obecność świadków powstrzymały go przed dokonaniem cichego zabójstwa, czy chociaż głośnym zbluzganiem, które dałoby mu ulotną chwilę satysfakcji.

I jakby tego wszystkiego było mało, teraz jeszcze spotkało go to! Porośnięta bluszczem i lianami niespodzianka, która mogła mu sprowadzić na głowę policję, a prace wstrzymać na wiele dni. Zaklął raz jeszcze i pomyślał z nienawiścią o zwłokach znalezionych przed godziną na trasie planowanej drogi. W zasadzie nawet nie zwłokach, tylko szkielecie, na którym wisiały resztki ubrania, niewidoczne niemal pod zielonym całunem liści. Przynajmniej taki obraz wyłonił się z chaotycznych opowieści robotników, którzy go znaleźli. Zamyślił się i zaczął rozważać wszystkie możliwe scenariusze rozwiązania tego problemu. W końcu zdecydował się sam obejrzeć miejsce odkrycia ludzkich resztek, uznając że telefon do skorumpowanej i niewydolnej kolumbijskiej policji może poczekać, a szkieletowi już nic nie pomoże, więc nie ma się co spieszyć. Zaklął po raz kolejny i wyszedł z baraku.

 

Łódź, październik 1967 roku

 

Tania, czynszowa kamienica była brzydka już w czasie, gdy ją w pośpiechu i jak najtaniej odbudowywano po wojnie, a do tego upływający czas oszpecił ją jeszcze bardziej. Nigdy jej nie otynkowano, więc elewacji nie upstrzyły wprawdzie dziury w tynku i liszaje zacieków, jednak źle wypalona cegła pokruszyła się, roztopiona smoła ściekając z dachu utworzyła wzdłuż gzymsu mroczne sople, a drewniane, wypaczone okna skrzypiały na wietrze.

Z bramy wiodącej na podwórze wymknęła się drobna postać, która tak wiekiem, jak i posturą oraz kolorystyką ubioru doskonale dopasowała się do budynku. Staruszka, skręcona artretyzmem, ubrana w szarą sukienkę i owinięta burą, wełnianą chustą, skradała się wzdłuż ściany, gdzie cień skrywał ją przed wzrokiem niepowołanych. Podeszła do sąsiadującego z kamienicą parterowego budynku gospodarczego i zamarła. Omiotła uważnym wzrokiem rząd drewnianych drzwiczek, prowadzących prosto z dziedzińca do wąskich komórek i chroniących skromny dobytek lokatorów. Nie zobaczyła niczego podejrzanego, zwłaszcza żadnych sąsiadów, czy choćby dzieci bawiących się w błocie podwórka. Wybrała drugie drzwi od lewej, podeszła do nich, pośliniła opuszek kciuka u lewej ręki i narysowała śliną na drzwiach niewyraźny, a skomplikowany symbol. Dopiero po tym przekręciła klucz w zamku i wślizgnęła się do komórki.

Minęło dobre pół godziny nim wyszła, ale kiedy się znów pojawiła, trzymała w rękach spore, nieforemne zawiniątko. Odwróciła się by zamknąć drzwi i przy tej okazji prosto w błoto dziedzińca wypadła jej mała cytryna. Staruszka podniosła ją szybko, rozglądając się nerwowo dookoła, ale nikogo nie zauważyła. Rozwinęła tobołek i dorzuciła zabłocony owoc do pozostałych cytryn, których zawiniątko było pełne, po czym ponownie narysowała śliną na drzwiach tajemniczy znak. Skradając się ostrożnie wróciła do kamienicy. Pomimo wszystkich podjętych środków nie zobaczyła jednak na wpół wychylonej głowy w okienku na poddaszu i wpijających się w nią oczu sąsiada, bowiem skrył go cień padający od wystającego gzymsu i oberwanej rynny.

 

Kolumbia, czerwiec 2019 roku

 

Pierre Montoniér doprowadzony na miejsce przez kolumbijskiego brygadzistę, wciąż klnąc cicho pod nosem, pochylił się nad nieforemnym wzgórkiem w poszyciu dżungli, który według relacji pracowników budowy miał kryć szkielet. I rzeczywiście, pomiędzy soczystą zielenią liści i burą plątaniną stwardniałych lian prześwitywała blada szarość półkuli, która musiała być czaszką, bo wystawała spomiędzy klap zetlałej marynarki, której niemodny krój i wzór w kratę były nadal wyraźnie widoczne. Inżynier rozgarnął roślinność podniesionym kijem i zobaczył resztę korpusu oraz nogi. Przy odrobinie wyobraźni można było poznać, że  okrywały je spodnie, jednak te, wykonane z taniego i słabego materiału, wyglądały teraz jak skręcona szmata w kolorze brudnej ziemi. Spojrzał ponownie na marynarkę i zobaczył wcześniej pominięty detal – lekkie wybrzuszenie na lewej piersi. Coś twardego i grubego, co znajdowało się w wewnętrznej kieszeni, oparło się na żebrach. Broń? Piersiówka? Portfel? Niepewnie dźgnął szkielet kijem i prawie stracił równowagę, bowiem ten zagłębił się w sparciałą marynarkę z chrzęstem łamanych żeber, które jak się okazało były zaskakująco kruche i łamliwe. Utrzymał z trudem równowagę, klnąc tym razem całkiem głośno. Spłoszony brygadzista odskoczył z cichym krzykiem, po czym zaczął się pod nosem modlić. Blady i trzęsący się, stanął kilka kroków z tyłu, a Montoniér już wiedział, że na jego pomoc nie może liczyć. Z lekkim zaskoczeniem stwierdził jednak, że pomoc może wcale nie być mu potrzebna, bo spomiędzy rozdartej marynarki wystawał gruby, skórzany portfel. Inżynier wyjął ze swojej kieszeni chusteczkę, której używał do ocierania potu i najostrożniej jak umiał wyjął ciężki pakiet spomiędzy resztek garderoby. Odetchnął z ulgą. Solidny, skórzany portfel, schowany w kieszeni gabardynowej marynarki, uchronił bezpiecznie swoją zawartość i skrywał zapewne paszport lub inne dokumenty, a co najmniej materiały, które pozwolą policji zidentyfikować zwłoki. Budowa nie była zatem zagrożona, więc w zdecydowanie weselszym nastroju wrócił do baraku biurowego, ściskając ostrożnie przez chustkę gruby portfel. 

 

Łódź, październik 1967 roku

 

– A co tam Kwiekowa niesie? Co Kwiekowa tak do piersi tuli, jakby to dziecię było? – Staruszkę dobiegło pytanie z półpiętra, kiedy już prawie docierała do lokalu zajmowanego przez jej rodzinę na trzeciej kondygnacji starej kamienicy.

– Pochwalony, sąsiedzie! Węgiel z komórki niesę. – Odwzajemniła fałszywy uśmiech Malinowskiego spod dwójki. 

– To ja pomogę, sąsiadeczko. Toż ja bym frajerem był, gdybym starej sąsiadeczce nie pomógł. – Słodycz mieszała się w jego głosie z nietajoną złośliwością.

– Nie trza, panie Malinowski, nie trza! – Cofnęła się pół kroku i jeszcze mocniej ścisnęła zawiniątko.

– Trza, trza, sąsiadeczko! Trza się dzielić tym, co w komórce schowane. Trza sąsiadom pokazać żółty węgiel, bo to rzadkość wielka! Ja na przykład takiego w życiu nie widziałem. Pewnie nikt z całej kamienicy takiego też jeszcze nie widział. Może zawołam wszystkich? Może zapytamy razem? Pokażemy im te dziwy, jakie cygany w kantorku chowają… – Ostatnie zdanie niemal wysyczał jej w twarz. Wiedział, że ją ma i poznawał po jej minie, że się podzieli. Nie liczył na wiele. Złoto i waluty pewnie też mieli, ale raczej nie ona, tylko młodzi, z którymi nie chciał zadzierać. Starucha miała za to coś skitrane w komórce i jeśli wzrok go wcześniej nie mylił, były to cytryny. A w peerelowskiej Polsce pod rządami Gomułki był to nie lada rarytas.

– Nie trza, panie Malinowski, nie trza! – Powtórzyła staruszka, tym razem jakby zrezygnowana. – Po co wszystkich wołać? – Zapytała już całkiem retorycznie.

– No to wrócim się na podwórko, sąsiadeczko, i sąsiadeczka mi tylko te dziwy pokaże. Dobrze? – Maślany uśmiech zagościł na jego twarzy.

Stara cyganka zrezygnowana wzruszyła ramionami, zawróciła i zaczęła schodzić schodami, którymi jeszcze przed chwilą, w zupełnie innym nastroju, wchodziła na górę. Po chwili oboje wyszli na podwórko i równo ostrożnie, choć każde z innej motywacji, podeszli do rzędu murowanych komórek. Staruszka ponownie zbliżyła się do drugich drzwi od lewej i wyjęła klucze z kieszeni. Nie zdążyła jednak nic z nimi zrobić, bowiem Malinowski wyszarpnął je z jej rąk i największy z nich próbował niecierpliwie włożyć do zamka. Staruszka nie protestowała, próbując w tym czasie uporządkować zawiniątko tulone pod piersią, bo czuła już niemal jak zduszone cytryny próbują wydostać się spod jej uścisku.

– O, kurwa! – Wyrwało się Malinowskiemu z ust, gdy wreszcie uporał się z zamkiem i otworzył komórkę. Jego zdziwienie było uzasadnione, bo pomieszczenie było całkowicie puste. Nie było w nim absolutnie nic. Nie tylko żadnych cytryn, ani węgla, ale też żadnych nawet narzędzi, starego wiadra, używanych kaloszy w kącie, półek na ścianie, starych słoików, nawet śmieci na podłodze. Pomieszczenie było zupełnie puste i wysprzątane. – Co ty tu chachmęcisz, stara? W sznupę chcesz? – Agresywnie zwrócił się do staruszki.

– Nie trza, panie Malinowski, nie trza! – Po raz trzeci już tego popołudnia powiedziała to samo staruszka i wykorzystując jego zaskoczenie delikatnie zamknęła drzwi. Uśmiechnęła się do niego przeciągle, po czym jak wcześniej tego dnia pośliniła opuszek kciuka lewej ręki i narysowała na zamkniętych drzwiach paluchem wygiętym od artretyzmu niewyraźny, a skomplikowany symbol. Dopiero po tym przekręciła klucz w zamku i uchyliła je przed sąsiadem.

– O, kurwa! – Ponownie wyrwało się Malinowskiemu, bo zanim zobaczył co znajduje się w komórce owiało go zaskakująco wilgotne gorąco, które skojarzyło mu się z węzłem ciepłowniczym spółdzielni mieszkaniowej Łódź Bałuty, w którym pracował kiedyś przez pół roku, póki go nie wyrzucono za podkradanie węgla. Wtedy też czuł takie parne i wilgotne ciepło, które potrafiło oblepić go i zmoczyć mu nawet bieliznę, kiedy pił bimber z palaczem w pomieszczeniu pełnym nieszczelnych zaworów. Wilgoć bijąca z komórki była jednak inna, bo poza uczuciem ciepła dawała jeszcze nieznane mu doznania zapachowe. Intrygująca słodycz mieszała się tu z nutą zgnilizny, dając porażający i oszałamiający efekt. Zahipnotyzowany zapachem patrzył niemo jak sąsiadka uchyla drzwi jeszcze bardziej. Wówczas zobaczył też, że za nimi nie ma już pustej komórki. Ujrzał cienistą zieleń przechodzącą w mroczną ciemność i dojrzał rośliny, których kształty wydały mu się znajome, bo raz w życiu odwiedził łódzką palmiarnię na Źródliskach. Usłyszał też nieznane mu wcześniej dźwięki, klekot dzikiego ptaka, ryk ukrytego w ciemności drapieżnika, szepty dżungli. Stojąc na wybrukowanym kocimi łbami dziedzińcu pochylał się coraz bardziej w stronę tropikalnego lasu przed sobą i nie poczuł nawet, kiedy staruszka nagłym ciosem łokcia pchnęła go do przodu. Machał jeszcze w locie rękoma, lecąc prosto w kępę paproci, kiedy stara cyganka zamykała już drzwi do komórki. Szybko też przekręciła klucz w zamku i ponownie nakreśliła śliną na drzwiach ciąg skomplikowanych symboli.

– Nie trza było, panie Malinowski, naprawdę nie trza było…! – Powiedziała cicho i z westchnieniem zawróciła w stronę kamienicy, ściskając ostrożnie pod pachą zawiniątko z cytrynami. Tym razem nikt jej nie widział. Nikt też nie walił od środka w zamknięte drzwi komórki.

 

Kolumbia, czerwiec 2019 roku

 

Schylony przy swoim biurku Pierre Montoniér ołówkiem i pęsętą rozchylił znaleziony portfel. W przegródce na banknoty zobaczył tylko rozmiękłą pulpę papieru, tworzącą zupełnie nieczytelny zlepek. Zaskoczył go brak kart kredytowych i innych plastikowych dokumentów, jak choćby prawa jazdy. W bocznej kieszonce zobaczył za to ściśniętą zieloną książeczkę. Wyjął ją ostrożnie i z trudem przeliterował napis na jej froncie – Polska Rzeczpospolita Ludowa. Pod nim znajdował się starty już niemal orzeł, a pod nim kolejny napis – Dowód Osobisty. Cholera! Co to jest? – Pomyślał i otworzył książeczkę. Z czarno-białego, zatartego niemal zdjęcia na pierwszej stronie patrzył na niego mężczyzna w niemodnej od lat fryzurze. Pod spodem można było odczytać wykaligrafowane ręcznie imię i nazwisko – Władysław Malinowski. Polak? – Pomyślał ze zdziwieniem inżynier i wzruszył ramionami. To już nie był jego problem. Włożył portfel i dokumenty do koperty i zakleił ją z myślą, że przekaże je kolumbijskiej policji, gdy tylko ta się pojawi, a na razie musi nadrobić pół dnia zaległości na budowie. Transamericana nie może czekać.

 

Koniec

Komentarze

Ostafio, tu także zapis dialogów powinien zostać poprawiony.

Ponadto tekst liczący blisko czternaście tysięcy znaków to już nie szort – bądź uprzejmy zmienić oznaczenia na OPOWIADANIE.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest tu jakiś pomysł, jest nawet kawałek twistu, ale wykonanie dość mocno kuleje: powtórzenia, kulawa interpunkcja, zły zapis dialogów. Choć ogólnie stylistycznie tragedii nie ma. Fabuła dość sprawnie poprowadzona, rozwiązanie całkiem całkiem.

 

Drobiazgi na szybko (ktoś pewnie zrobi porządną łapankę):

 

Montoniér

Taki zapis nazwiska nie ma sensu, ani po francusku, na co wskazywałoby imię Pierre, ani po hiszpańsku, na co wskazywałaby Kolumbia. Po francusku akcentu aigu nie możesz mieć przed “r”, a w tej pozycji w ogóle nie będzie żadnego akcentu. Byłby, gdyby na końcu było jeszcze nieme “e”, ale inny, grave: Montonière. Z kolei po hiszpańsku akcent oznacza jedynie nacisk, nie wymowę, i przed “r” (i większością innych spółgłosek) go nie ma, bo wyrazy zakończone na wszystkie spółgłoski za wyjątkiem s i n są akcentowane na ostatnią sylabę, chyba że jest akcent na innej. Dlatego mogą być różne formy zbliżonych nazwisk na -es/-ez: Suárez i Suares (akcent na przedostatniej), Suarés i Suarez (akcent na ostatniej).

 

cyganka

→ Cyganka (dużą literą)

które skojarzyło mu się z węzłem ciepłowniczym spółdzielni mieszkaniowej Łódź Bałuty, w którym

Uważaj na takie babole.

 

Opowiadanie (nie szort!) uważam za warte klika do biblioteki, ale spróbuj poprawić najpierw interpunkcję, zapis dialogów (poradniki są tu na portalu albo np. na stronie SJP PWN czy Fantazmatów), to nieszczęsne nazwisko, powtórzenia.

 

http://altronapoleone.home.blog

Fajna historyjka. Już wiem skąd pochodziły banany na święta w PRL-u. Cyganka z komórki wyjmowała:) Na końcu masz błąd "pęsętą"– jedno "ę" za dużo. A tak nawiasem mówiąc, w końcu się dowiedziałem, jak się piszę "pęseta", jakoś byłem przekonany, że przez "en"

Całkiem przyjemny tekst. Połączenie swojskiej piwnicy z południowoamerykańską dżunglą jest tak odjechane, że przypadło mi do gustu. Wątpię, by ktoś kiedyś wymyślił coś podobnego.

Nowa Fantastyka