- Opowiadanie: Ewelina - Noc Krystiana

Noc Krystiana

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Noc Krystiana

 

Przez cały ranek Andrzej uwijał się w palącym słońcu. Miał dwadzieścia lat, dwa metry wzrostu i plecy szerokie jak autostrada. Lepki pot spływał mu strużkami po karku i wsiąkał w materiał koszuli. Przyciasne ubranie trzeszczało w szwach przy każdym ruchu, gotowe rozedrzeć się na strzępy; w miasteczku Brzezie nie było sklepu dla nietypowych.

Duży Andrzej. Andrzej Wielkolud.

Miał w pierony innych problemów, ale starał się o nich nie myśleć. Nie było to przesadnie trudne – prawdę mówiąc, od kiedy skończył sześć lat, myślenie nie przychodziło mu łatwo.

Siedział cicho i robił swoje.

Zaczął od razu po śniadaniu, usuwając z trawnika wszystkie sprzęty, które mógłby zmieść wiatr. Gromadził je najpierw przed małą szopą za domem, a potem usiłował jakimś sposobem pomieścić je w środku. Nikt specjalnie nie dbał o schludność posesji i kiedy wreszcie praca dobiegała końca, szopa była zawalona po dach. Najwięcej trudności sprawił olbrzymi stół, przy którym od lat nikt nie siedział – był zgniły i cuchnął. Andrzej nie był pewien, czy mógłby go unieść wiatr, ale jego także zawlókł do szopy, tak na wszelki wypadek. Zatrzasnął rozklekotane drzwi i prawie natychmiast o nim zapomniał. O wielu sprawach zapominał.

Poczłapał ze szklanką wody pod daszek werandy i opadł na schodki, ledwie się mieszcząc między barierkami.

Dochodziła dwunasta.

Po wypalonym słońcem trawniku naprzeciw bliźniaczki Wilczyków ganiały z ogrodowym wężem, chlapiąc wodą na prawo i lewo. Gdzieś w domu dziewczynek głośno grało radio. Andrzej wysłuchał piosenki Bajmu i Wilków. Chyba się zdrzemnął, ale nie był pewien.

Czyniący spustoszenia u sąsiadów huragan Krystian słabnie i prawdopodobnie oszczędzi nasz kraj – zadudnił nagle głos spikera i Andrzej rozchylił powieki. – Meteorolodzy ostrzegają jednak przed bardzo silnym wiatrem, który uderzy nocą. Apelujemy o sprawdzenie budynków pod kątem wrażliwości na wichurę, a także zaopatrzenie apteczek w lekarstwa i podstawowe środki opatrunkowe. Porywy wiatru mogą uszkodzić linie wysokiego napięcia, dlatego radzimy zabezpieczyć się na ewentualną możliwość braku prądu. Powtarzam…

Andrzej spojrzał w lewy narożnik podwórka. Na trawniku pod drzewem stała lotnia, wyciągając ku niebu potężne skrzydło i odbijając promienie sobotniego słońca. Zdawała się tylko czekać, aż ktoś ją uwolni.

Już niedługo, pomyślał i uśmiechnął się.

Kiedy pan Marek, ze sklepu żelaznego po drugiej stronie miasteczka, zaproponował mu wywiezienie uszkodzonej konstrukcji na złom (o mało mnie to cholerstwo nie zabiło!, powiedział mu w sekrecie), Andrzej zgodził się natychmiast. Nie wiedział nic o lotniach, oprócz tego, że potrafią unieść człowieka w powietrze, i nawet to nie było mu potrzebne, by wynieść ją na śmietnisko, ale z jakiegoś powodu pan Marek dorzucił mu także fachową książkę – jak obiecał, było w niej wiele kolorowych obrazków.

Przez następne dni Andrzej studiował je w pokoiku na piętrze, ze skupieniem godnym naukowca, często powracając na strony, które sumiennie zaznaczał kawałkami tekturki, a czasem dorysowując coś ołówkiem. Nigdy dotąd nie czuł takiego podekscytowania. Rozszyfrowanie ilustracji graniczyło z cudem, dobrze wiedział, jednak tym razem postanowił nie dać za wygraną.

O mało mnie to nie zabiło! Wierz mi, Duży, to cholerstwo to gwarantowana śmierć!

Andrzej wierzył.

Wkrótce potem zatęchłą piwnicę domu wypełniły potworne stukoty młotka, ogłuszające trzaski spawarki i zgrzyt piłowanego metalu. Nie milkły przez wiele kolejnych dni i kiedy nadeszły pierwsze komunikaty o huraganie, Andrzej był gotowy. Od rana słuchał…

– Długo jeszcze będziesz się obijał? – Głos, który dobiegł go zza pleców, był ostry i brzydki, przypominał chrobot szczura pomykającego kanałem ściekowym.

Andrzej zacisnął dłoń na szklance, omal jej nie miażdżąc. Mało brakowało, aby się odwrócił. Od kilku lat matka niczym w niego nie rzuciła, ale miał głęboko w pamięci poprzedzony bezdusznym świstem łomot mosiężnej popielnicy odbijającej się od czoła – akurat ją zapamiętał.

Popielnica śmigała w jego stronę; czerwone litery wokół przewijały się szybko z prawa na lewo niczym napisy w świetlnym neonie, coraz większe i większe, aż wreszcie zobaczył je zupełnie wyraźnie i mógłby je odczytać, ale nie potrafił. Miał sześć lat i naukę alfabetu dopiero przed sobą. Nigdy już nie miał nauczyć się czytać.

– Tak, mamo.

– Tak, mamo. Tak, mamo. – Kilka kropel śliny opadło mu na kark. – Może byś wreszcie ruszył dupę.

– Tak, mamo. – Odłożył szklankę na schodek.

– Najpierw nabierzesz wody ze studni – powiedziała. – Napełnisz nią wszystkie wiaderka, po kolei. A kiedy skończysz, naprawisz furtkę i zamocujesz okiennice.

Nie odwracając się, ze sztywnymi ramionami, bez słowa ruszył po schodkach.

– W rękach zamierzasz wodę nosić? Wiadra są w kuchni, matole!

Wykonał błyskawiczne w tył zwrot. Stefania Kukułka stała w drzwiach, z rękami podpierającymi boki i wyrazem twarzy ławnika na procesie Teda Bundy'ego. Wchodząc po schodach, Andrzej patrzył pod nogi, ale i tak widział jej oczy, nieruchome i zimne jak u ryby. Kiedy ją mijał, odniósł wrażenie, że kobieta zamierza trzepnąć go w kark. Wcisnął głowę w ramiona, ale matka go nie dotknęła. Przestała go bić mniej więcej wtedy, kiedy przestała rzucać ciężkimi przedmiotami, a może nawet stało się to równocześnie. Andrzej nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego.

Czuł, jak odprowadza go wzrokiem do kuchni i z powrotem. Schodząc z wiaderkami po schodkach, zdał sobie nagle sprawę, że wokół zapanowała dziwna cisza, ale obrócił się dopiero, kiedy na powrót dzieliła ich bezpieczna przestrzeń podwórka. Chociaż stał na ziemi, wcale nie musiał specjalnie unosić wzroku, żeby spojrzeć jej w oczy.

– Wystraszyłaś dzieci – powiedział z wyrzutem.

Popatrzyła ponad nim na drugą stronę ulicy, skąd dziewczynki sąsiadów obserwowały ich pełnymi niepewności oczami.

– Głupie bachory – splunęła na schodki. – Nic, tylko się wydzierają od samego rana. Powinny być, smarki, w szkole.

– Są wakacje.

– Co tam znowu pyskujesz?

– Nic – szepnął Andrzej. – Powiedziałem, że są wakacje.

Jej oczy zwęziły się w szparki. Wyglądały jak dwie poziome kreski nabazgrane przez fatalnie sypiającego trzylatka; miały w sobie dokładnie tyle dobroci i ciepła, co potwór czyhający w kurzu pod łóżkiem.

– No proszę, proszę! – wyszczerzyła zęby. – Jaki mądrala!

Andrzej oblał się rumieńcem. Popatrzył na swoje buty, ubabrane ziemią. Prawy miał dziurę w miejscu największego palca; niedużą, ale paskudnie wystrzępioną. Kiedy uniósł palec, zobaczył kawałek brudnej skarpetki.

Stefania zarechotała. Przez chwilę patrzyła na niego z wyrazem złośliwego rozbawienia na twarzy, a potem uśmiech nagle spełzł jej z ust, pozostawiając tylko zjadliwy grymas.

– W życiu to coś nie poleci – syknęła.

Andrzej poderwał głowę.

– Poleci!

– Pierdoły! I dokąd się tym wybierzesz?

– Nie wiem. Daleko. – Ściągnął brwi w wyrazie najwyższej koncentracji. Kiedy wreszcie znalazł właściwe słowo, twarz pojaśniała mu nagle, a na usta wystąpił uśmiech. – Bardzo daleko – powiedział głośno.

I naraz uśmiech zgasł, niczym płomień świeczki włożony do wody. Wyraźniej niż przez powiększające szkło zobaczył, jak jej dłonie powoli zamykają się w pięści, wargi układają w idealnie poziomą kreskę, a broda pod nią z lekka zaczyna drżeć. Pamiętał bardzo dobrze te pięści i dobrze pamiętał te usta. Pamiętał też popielnicę z czerwonym napisem, który rósł i rósł, aż wreszcie Andrzej mógł go zobaczyć zupełnie wyraźnie. A potem stało się coś bardzo złego i lekarz musiał powiedzieć matce, że jej syn nigdy nie będzie czytać.

– Rób, co ci każę! – wrzasnęła i szarpnęła drzwiami, które huknęły potwornie, zostawiając Andrzeja z wiadrami na środku podwórka, z głową wciśniętą w ramiona i zwieszoną tak nisko, że brodą niemal dotykał klatki.

 

 

 

Przez całe popołudnie nosił wodę ze studni, naprawiał obluzowane okiennice i mocował z furtką, która nigdy nie chciała się dobrze zamknąć. Słońce powoli zachodziło, oblewając niebo rumieńcem i kiedy wreszcie zgasło, Andrzej wczołgał się na werandę i legł w fotelu, który zatrzeszczał pod nim i prychnął obłoczkiem zalegającego kurzu.

Przyszło mu do głowy, że zapomniał wynieść stary mebel do szopy. Powinien zdobyć się jeszcze na ten jeden wysiłek – i z tą myślą zasnął.

Obudził go pierwszy ciepły podmuch. Wiatr przeczesał włosy, pomknął dalej i uderzył w drewnianą ścianę domu, która zatrzeszczała groźnie i donośnie.

Rozchylił powieki i natychmiast zamknął je z powrotem. Zaschło mu w gardle. Bolał go kark, zdrętwiały ramiona i plecy, mimo to chciał nadal spać, nie miał ochoty powracać z tego snu, w którym były lotnie i…

I nagle sobie przypomniał i raptownie otworzył oczy.

Lotnia pod drzewem płonęła. Ogień był wysoki, bezgłośny. Chybotał, raz w jedną, raz w drugą stronę, gwałtownie uderzany wiatrem. Czasem wiatr cofał się nagle, jakby próbując nabrać siły i ogień natychmiast wędrował słupem w powietrze.

Andrzej wstawał powoli. Palce wpijały się w fotel, krusząc starą tapicerkę i wyszarpując podgniłą gąbkę. Przez chwilę patrzył w ogień z wyrazem bezgranicznego oszołomienia na twarzy, czując koszmarny, palący ból, który zaczynał się pośrodku klatki piersiowej, a kończył gdzieś w okolicach lędźwi. Poruszył ustami, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

O mało mnie to nie zabiło! Wierz mi, to cholerstwo to gwarantowana śmierć! Lepiej się tym nie baw, Duży. Jeden podmuch silnego wiatru i będą cię zeskrobywać z pnia pierwszego napotkanego drzewa.

Świat pociemniał wokół – wcale nie bezgłośnie – Andrzej wyraźnie usłyszał w głowie martwe, głuche „pok”, wraz z którym wszystkie kolory zgasły nagle.

Wiatr zahuczał od wschodu; wpadł pomiędzy bezbarwne liście drzewa, wywołując dziki szum, zaklekotał obluzowanymi słupkami barierki i pomknął dalej.

Gdzieś u góry, coś zachichotało złośliwie.

Niczym w transie najpierw powoli odwrócił głowę, a potem uniósł ją wysoko, aż zatrzeszczały mu ścięgna szyi. Wpatrzył się w sufit ganku. Nad gankiem było okno. Może było zamknięte, a może nie. Już nie pamiętał czy zabijał w nim okiennice. Przez chwilę znowu nie słyszał nic, tylko żałosne pogwizdywanie wiatru.

Ale nagle wiatr umilkł i potem znów ten chichot, brzydki i ostry, przypominający chrobot szczura w kanale ściekowym.

Andrzej ściągnął brwi. Świat pociemniał jeszcze bardziej i pojawił się inny dźwięk, cichutkie, jednostajne brzęczenie, bardzo przypominające brzęczenie transformatora. Z początku nie wiedział, skąd dobiega, musiało upłynąć jeszcze dobre kilkanaście sekund, nim wreszcie zdołał pojąć, że odzywa się w jego własnej głowie, tuż pod podstawą czaszki.

Rozbrzmiało kolejne, martwe „pok” i zgasły wszystkie myśli.

Przeszedł sztywno po deskach werandy, pociągnął za klamkę. Drzwi otworzyły się przy wtórze smętnego skrzypnięcia i zamknęły za nim z cichym trzaskiem.

Skrzyp-trach.

W środku było ciemno i duszno. Ciężko stąpając, minął hol. Kroki nagle przycichły na starym, miejscami wytartym dywaniku, by po chwili zadudnić znowu. Zatrzeszczał pierwszy stopień schodów, przeciągle, rozpaczliwie. Potem rozbrzmiało jeszcze sześć, powolnych, przeciągłych skrzypnięć, zakończonych odgłosem dostawianych na podeście stóp.

Szust-szust.

Andrzej stał przed uchylonymi drzwiami do sypialni matki, czując gorąco, rosnące gdzieś w okolicach żołądka i pulsujące rytmicznie. Z cichym świstem wolno wciągał powietrze w płuca; potężna klatka unosiła się, opadała, unosiła, opadała…

I znowu cichutkie, jakby stłumione dłonią chichotanie.

Wyciągnął rękę i popchnął drzwi. Poczęły otwierać się przed nim wolno i bezgłośnie, ukazując ciemność niewielkiego pokoju. W twarz uderzyło go paskudne ciepło zatęchłego powietrza. Zdawało mu się, że drzwi otwierają się niemal przez wieczność, wreszcie z głuchym stukotem dobiły do ściany.

Siedziała na łóżku, z kolanami pod brodą i chudymi dłońmi na ustach. Biała plama jej twarzy majaczyła w ciemności. Kościste ramiona drżały, raz po raz wstrząsane napadami złośliwego śmiechu; podrygiwała wisząca na nich koszula nocna.

– Mówiłam ci, że nie poleci – syknęła postać zjadliwym głosem, który wypłynął spomiędzy palców. – Mówiłam, że to gówno nie da rady!

I raptem dziki, ochrypły śmiech wypełnił pokój po sufit. Rozbrzmiewał i rozbrzmiewał, zagłuszając jednostajne buczenie transformatora i głośny świst wciąganego w płuca powietrza. Zagłuszał huk wiatru za oknem i brzęk metalowych rynien na dachu.

Wszystko zagłuszał.

Ledwie zdając sobie sprawę co robi, Andrzej wolnym krokiem ruszył w stronę łóżka i w tej samej chwili rechot umilkł jak nożem uciął.

– Andrzej? – wychrypiała niepewnie biała plama na łóżku, cofając się pod ścianę. – Andrzej… co robisz? Nie zbliżaj się do mnie… Ani mi się waż!

Stał już przed łóżkiem i spoglądał w dół. W dłoniach trzymał poduszkę, mieląc delikatnie jej róg i głaszcząc czule palcami. Nie pamiętał, kiedy brał ją do ręki. Ciągle o czymś zapominał.

– A… Andrzej?

Obrzucił ją bezmyślnym wzrokiem, przekrzywiając lekko głowę

– Zniszczyłaś moją lotnię – powiedział spokojnym głosem. – Nie poleciałem. Wiesz, że chciałem lecieć.

– To nie byłam ja – powiedziała szybko i oblizała usta. –To był piorun. Uderzył zupełnie nagle, nic nie mogłam zrobić. Wierzysz mi, prawda? Chyba wierzysz matce?

Andrzej zmarszczył brwi i zastanawiał przez chwilę. Coś było nie w porządku w tym, co mówiła, jednak nie miał pomysłu co. Z jakiegoś powodu czuł, że piorun tej nocy nie mógł uderzyć, ale dlaczego? Spróbował sięgnąć myślą za mgławą, popielatą barierę, która od dziecka wypełniała mu czaszkę i wyłowić stamtąd odpowiedź, ale i tym razem okazało się to zbyt trudne. Kropelka potu spłynęła mu po czole.

– Nieważne – powiedział w końcu. – Nie poleciałem.

Wyciągnął wolno dłonie.

– To nie…

– Ciii… – szepnął spokojnie. – Wybierzesz się w podróż za mnie.

Wrzasnęła i wyciągnęła ręce, usiłując odeprzeć poduszkę. Oczy wychodziły jej z orbit, dwie czarne plamy na bladym, okrągłym tle.

– Nigdy się ode mnie nie uwolnisz! – krzyknęła, młócąc dłońmi na oślep. – Nigdy! Nic ci to nie da! Słyszysz?! Nic!

Popchnął ją mocno i rozbrzmiał tępy odgłos głowy grzmocącej o barierkę łóżka. Biała plama zawyła, z potwornym rzężeniem usiłując wciągnąć powietrze.

Pochylił się i zakrył ją poduszką. Przycisnął z całej siły, ledwie czując uderzenia kościstych dłoni na klatce, niemal nie słysząc głuchych uderzeń bosych stóp o ścianę. Tylko to paskudne, jednostajne buczenie pod czaszką. Buuuuuuu… Trzymał mocno.

Trzymał… trzymał… i trzymał…

Wiatr zawodził za oknem. Raz po raz uderzał w dom, szarpiąc okiennicami i hucząc w kominie na dachu. Łamał gałęzie drzew, trzaskał na nowo urwaną furtką. Coś z przeraźliwym łomotem wyrżnęło w ścianę i pomknęło dalej, gnane niecichnącą wichurą.

 

 

 

Andrzej siedział na schodkach ganku w dusznym powietrzu wczesnego poranka. Trawnik usłany był ułamanymi gałęźmi, poszarpanymi liśćmi i dywanem przeróżnych śmieci. Pod trzymającą się tylko na jednym zawiasie furtką, leżał fragment komina.

Po drugiej stronie ulicy bliźniaczki Wilczyków snuły się po trawniku, zbierając co mniejsze gałęzie. Andrzej pomachał do jednej z nich. Dziewczynka zawahała się, odmachała i wzruszyła ramionami rozbrajająco.

– Długo jeszcze będziesz się obijał? – głos, który dobiegł go zza pleców był ochrypły i brzydki. Kojarzył się ze szczurem pomykającym kanałem ściekowym. – Ruszyłbyś wreszcie dupę!

Andrzej wcisnął głowę w ramiona, jednak się nie odwrócił.

– Tak, mamo.

– Tak, mamo, tak, mamo – prychnęła i kilka kropel śliny opadło mu na kark. – Wiecznie to samo – westchnęła. – Trzeba zebrać wszystkie gałęzie i wynieść je za szopę. Wieczorem zrobisz ognisko. Śmieci zapakuj do worków. Później pomyślę, co z nimi zrobisz.

– Tak, mamo.

Andrzej zaczął od trawnika na froncie. Skrupulatnie zbierał gałęzie i zanosił je za dom, układając na stercie, która koło południa sięgała mu niemal po brodę.

– Proszę pana? – Jedna z bliźniaczek stała przed wyłamaną furtką, trzymając coś w dłoniach.

Kiedy Andrzej podszedł, ledwie rozpoznał w tej rzeczy kawałek spalonej lotni.

– To chyba należy do pana? – Podała mu osmolony fragment nad bramką. – To była piękna lotnia – powiedziała. – Szkoda, że zniszczył ją wiatr.

Andrzej zwiesił głowę.

– To był piorun – powiedział cicho. – Uderzył zupełnie nagle. Nic nie można było zrobić.

– Piorun? – Dziewczynka zmarszczyła brwi. – Wczoraj nie było piorunów.

Popatrzył na nią spokojnie.

– To musiał być piorun – wyjaśnił. – Mama mi mówiła.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Aaaandrzeeej!

Podskoczył, obejrzał się i zobaczył Stefanię w drzwiach, z rękami pod boki i zaciśniętymi szczękami. Jej koścista twarz była bledsza niż zwykle. Pod oczami widniały paskudne sińce.

– Muszę już iść – powiedział do dziewczynki szybko. – Mam mnóstwo pracy.

Pokiwała głową.

– Aaaandrzej!

Andrzej zawahał się.

– Nie musicie się jej bać – szepnął. – Ona nie zrobi wam krzywdy.

– Pańska mama?

Przytaknął.

– Ma dzisiaj gorszy humor niż zwykle. Oboje mieliśmy ciężką noc, bo… – zamyślił się i podrapał po głowie. – Zapomniałem.

Dziewczynka uniosła wzrok i przez chwilę patrzyła na dom.

– Ale dobrze się czuje? – zapytała. – Pańska mama. Nie widziałam jej dzisiaj.

Andrzej obejrzał się na werandę. Kobieta w drzwiach trzęsła się ze złości.

– Nie widziałaś jej?

Bliźniaczka przyjrzała się mu niepewnie, a potem znowu przeniosła spojrzenie na dom.

– Nie – powiedziała i pokręciła głową. – Nie widziałam.

Miał wrażenie, że obrót zajął mu całą wieczność. Obracał się i obracał, a na jego twarzy rosło przerażenie.

W dusznym, ciężkim powietrzu twarz matki stojącej w cieniu werandowego daszku, była koszmarnie blada… zbyt blada…

I naraz jej usta rozciągnęły się w paskudnym, pełnym szyderstwa uśmiechu.

Koniec

Komentarze

Fajnie napisane i dobrze się czyta. Co prawda byłem pewien, że jej "łeb urwie" prędzej, czy później:), choć cholera wróciła.

Za dużo wypełniaczy mających stworzyć odpowiedni nastrój. Te wszystkie szmery, ślina na karku, skrzypy, ból głowy - to tylko wata , treści mało i mało ciekawa.

A zakończenie przewidywalne.

Dziękuję ślicznie za przeczytanie i za komentarze! :)

Bardzo dobry tekst. Nie zgadzam się z Bigosem w temacie ilości tak zwanych wypełniaczy. Jak dla mnie było ok. Czegoś takiego już od dawna nie czytałem, wciągnęło mnie, a z tego cudownego wyrwał mnie dopiero krzyk mamy... :)

"Jej oczy zwęziły się w szparki." - jego matka była wiedźminką? Oprócz tego błędu nie znalazłem niczego innego, a czytało si znośnie.

Mniej paplania, więcej akcji. Zanotowane! Cieszę się, że czytało się bez większych skrętów żołądka :) Jeszcze raz dzięki.

Gdy protagonistą jest osoba taka, jak Andrzej --- upośledzona, ciężko i powoli kojarząca, skupiona jedynie na "tu i teraz", ze zanikami pamięci itd. --- to, co wytknięto Ci jako "wypełniacze" wcale wypełnianiaczami być nie musi, bo bierze udział w tworzeniu specyficznej atmosfery utworu.

Bardzo mi się podobało. Świetnie się czytało. Zrobiło wrażenie. No, zwyczajnie, piątka.

Dwie małe uwagi:
1) "Najwięcej trudności sprawił olbrzymi stół, przy którym od lat nikt nie siedział - był zgniły i cuchnął." - drewno nie gnije, lecz murszeje, nie śmierdząc przy tym (inaczej do lasu nie dałoby się wejść).

2) Matka, która spowodowałaby tak ciężkie uszkodzenie własnego dziecka, wylądowałaby w pudle, a nawet gdyby jakimś cudem adwokat ą wybronił (że pomroczność jasna czy coś), to na pewno straciłaby prawa rodzicielskie.

Poza tym niezły tekst. Zgrabnie dawkujesz dramatyzm i budujesz klimat, do języka też nie mam zastrzeżeń.

Dziękuję, Achika, słuszne uwagi, ze stołem to już w ogóle.

Co do praw rodzicielskich, zastanawiałam się nad tym, klecąc opko, i postanowiłam nie ruszać tego tematu. Śmiem twierdzić, że nie wszyscy rodzice płacą za swoje bestialstwo. Kobieta się wyłgała, niekoniecznie się przyznała, że pobiła dziecko, lekarz i policja mogli przełknąć jej kłamstwa, a całość uznać za nieszczęśliwy wypadek. A dlaczego nie wspomniałam? Bo dzieciak miał sześć lat, dostał w głowę i niewiele pamięta, skąd też może wiedzieć, jakim sposobem matce się udało, i że w ogóle nie powinno jej to ujść na sucho - facet ciężko kojarzy, a narrator nie może wiedzieć więcej od bohatera, inaczej jest wszechwiedzący.

Twoja uwaga jest jednak jak najbardziej słuszna, skora ta kwestia się nie wybroniła - trzeba było tę jej bezkarność uzasadnić. Będę miała nauczkę na przyszłość, żeby zwracać na takie rzeczy uwagę i nie zostawiać domysłom czytelnika - ostatecznie wszystko powinno mieć obie ręce i obie nogi :) Dzięki śliczne za lekcję i pozdrawiam!

Wow! Zarąbiste :) Fajny klimat, trzyma w napięciu.

Ja bym nie wyjaśniał niczego z tą matką. Skoro jej nie przymkneli, to się sam domyśliłem, że się jej upiekło :)

Gratuluję poziomu, tak trzymaj. Solidna piątka. No, z plusem :)

Nowa Fantastyka