(…)
nie była to wcale idea niezmienności kamień
był różny leniwy w blasku słońca brał światło jak księżyc
gdy zbliżała się burza ciemniał sino jak chmura
potem pił deszcz łapczywie i te zapasy z wodą
słodkie unicestwienie zmaganie żywiołów spięcia elementów
zatracenie natury własnej pijana stateczność
były zarazem piękne i upokarzające
(…)
Zbigniew Herbert, „poczucie tożsamości”
_____
Nawet jeśli komuś przyszłoby do głowy spytać: „skąd się wzięli?”, nie byłoby tam nikogo, kto znałby odpowiedź. Tam rzadko pytano, więc i kwestia samych odpowiedzi wyglądała na raczej zaniedbaną.
Tam rzadko też myślano. Tam… tam po prostu istniano.
Aż do wtedy, gdy nadeszli. Oni.
Nieznający TEGO świata, ich świata, najlepszego przecież ze wszystkich światów. Burzący to, co dotychczas było tam odczuwane i myślane i robione zgodnie z tym, co każdy przecież wie, że trzeba i należy.
______
Kiedy przed tygodniem rodziła to Dziecko, gdy była mu mamą, kochała je całą sobą. Dokładnie tak, jak należało.
Jednak jej rola się skończyła. Jej „ja” znów się zatraciło, jak wiele razy wcześniej. Wraz z jej „ja” zmieniła się jej rodzina, otoczenie, mieszkanie, myśli i słowa – te wypowiadane i te milczane.
Dlatego i teraz żadne z jej ust nie padło. Zobaczyła to Dziecko – to samo, które przed niespełna tygodniem opuściło jej ciało, o czym ciągle przypominał jej tętniący w kroku ból, nabrzmiałe od mleka piersi i krwawe plamy zostające na majtkach.
I poza tym bólem, tłumionym samokarcącą świadomością, że on nie powinien być już J E J bólem, nie poczuła nic.
Podobnie jak to Dziecko, którego martwe oczy wpatrywało się niewidzącymi oczami w popękany sufit, a zimne rączki zastygłe w pół ruchu, jakby obejmujące niewidzialny palec Anioła przybyłego po jego duszyczkę… ono też już nic nigdy nie poczuje.
Ona jednak nie zjawiła się tam, po to Dziecko, by być mu matką. Tę rolę przejął już ktoś inny. Tak, jak należało.
To ktoś inny teraz cierpi w spazmatycznym szlochu, wyrzuca światu niesprawiedliwość, której nie sposób zrozumieć. Tak, jak nakazuje mu obowiązek.
Tymczasem jej obowiązek to po prostu zabrać ciałko. I zrobiła to, bez chwili zawahania, bez kropli łez, bez echa smutku. Tak, jak od niej oczekiwano.
A oni… oni tam byli. Patrzyli.
I nie rozumieli.
Jeszcze.
__________
Pamiętała, że jej matka miała wiele twarzy. Zmieniały się z niezmienną regularnością. Co tydzień patrzyły na nią inne oczy: wiercący dziurę w duszy błękit, głęboka niby studnia za domem zieleń, chłodna szarość. Inne były też włosy jej matki. Raz gęste, kruczoczarne i kręcone, a dzień później rzadkie i płowe. Zmieniał się też głos, który czasem śpiewał jej kołysanki i opowiadał bajki na dobranoc, a czasem karcił.
Później odkryła, że ona sama też się zmienia. I choć jej oczy, jej włosy i jej głos pozostawał wciąż taki sam, to zmieniały się słowa, które na nią wskazywały, które ją określały. Inne było jej “ja”, o którym przestała myśleć, nim w ogóle zdążyła pojąć jego znaczenie. Inne imię, inne obowiązki, inne oczekiwania, pragnienia i marzenia. Inny dom, do którego po prostu szła, gdy nadchodził właściwy czas. Inni ludzie o zmieniających się twarzach, których kochała i których czasem nienawidziła.
Dokładnie tak, jak należało.
__________
Wszystko działało tak, jak powinno. Każdy miał swoją rolę. Wypełniał ją najlepiej, jak potrafił. Dziś lekarz, jutro grabarz. Dziś prawnik, jutro linoskoczek w cyrku. Dziś przykładny mąż i ojciec, jutro zboczeniec odsiadujący wyrok. Za zbrodnię, którą popełnił ktoś z inną twarzą. Bo musiał. Bo tego od niego oczekiwano.
Czas nie płynął, on zataczał koła. Jutro nie mogło zdarzyć się nic, co nie miało miejsca wczoraj.
Myśli znane. Działania zaplanowane. Emocje z góry przypisane.
Dzięki temu trwali. Tak, jak należało. Nie mniej i nie więcej.
__________
„Każda jedna machina, która ma dobrze spełniać swoje zadanie…” – grzmiał z ambony ksiądz, którego twarz jeszcze przed dwoma dniami należała do pijaczka mieszkającego pod sklepem przy rynku – „… musi być tak stworzona, jakoby wszystkie jej części stanowiły jedność. Wymień jedną zębatkę na taką, którą z innej machiny weźmiesz, a cały mechanizm wkrótce się zatnie” – oznajmiał rzecz oczywistą, zwłaszcza dla samych kół zębatych, do których słowa były przecież kierowane.
(Jednak tym razem nie wszyscy przytakiwali).
Dlatego, bracia i siostry, spośród których są i tacy, co wczoraj gotowi byli rozszarpać sobie nawzajem gardło za byle przewinę, bo tego od nich wtedy oczekiwano… dlatego właśnie należy robić to, co należy. Nie mniej i nie więcej.
(„Do czego służyć ma ta machina?” – nie spytał nikt).
__________
O tym, że nie byli stąd, świadczyło kilka barbarzyńskich zwyczajów.
Po pierwsze: niczego nie robili tak, jak należy. Nie przyjmowali swoich ról. Nie wiedzieli nawet, jaką rolę powinni przyjąć, choć to przecież wiedział każdy. Używali cały czas jednego imienia. Gdy mówili, czasem mówili o sobie. Zwracali się do siebie używając słowa „ja”. Obrzydliwość.
Po drugie: zadawali pytania. Naprawdę dziwne. Nie takie, które dotyczyłyby jak najlepszego wypełniania ich roli, spełniania swojego obowiązku. Oni się zastanawiali, P O C O mają to robić. Dlaczego mają robić to, co jest „N I E W Ł A Ś C I W E” dla ich “JA”.
Jakby samo używanie „JA” nie byłoby niewystarczająco niewłaściwe!
Nic nie rozumieli.
__________
Kiedy niosła zimne ciałko Dziecka, które przed paroma dniami było jej Dzieckiem, a które teraz nie powinno być dla niej niczym więcej niż workiem mięsa, w jej głowie pojawiła się… dziwna myśl.
Taka, która nie powinna być jej myślą. Nie teraz. Nie w obliczu roli, którą dostała przed paroma dniami, a którą wypełniała najlepiej, jak potrafiła.
Tak, jak należy, odpędziła ją. Robiła to już parokrotnie w przeciągu jej-niejej życia. Choć tym razem przyszło jej to jakby nieco trudniej.
Ale oni patrzyli. I rozumieli coraz więcej.
Choć już wcale rozumieć nie chcieli.
Bo ze zrozumieniem przychodziło ukłucie zazdrości.
Zaczynali zazdrościć tego, że inni nie potrzebują rozumieć.
__________