Pan Wołodyjowski nie śpieszył się i nie wydobywając jeszcze szabli, przebiegł wzrokiem naokoło po niebie.
„Mało czasu” – pomyślał.
Było już dobrze po zmierzchu. Księżyc wschodził późno, niemniej lada moment wychynie zza lasu, a wtedy… Wołodyjowski sprawdził szablę i rusznicę, rozważając słowa chłopa, który przyniósł do Pacuneli wieści o porwaniu panny Billewiczówny i oderwał pana Michała od wielce obiecującej konwersacji z prześlicznymi córkami gospodarza.
Teraz, skryty w cieniu ostatnich drzew, pułkownik przyglądał się z oddali dworowi. Wszystkie okna były oświetlone, jasność biła aż na podwórze, na którym pełno było zbrojnych ludzi i koni. Nigdzie żadnych straży. Przeklęty Kmicic musiał czuć się pewnie na własnym terenie.
„Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić”. Tak powiedział posłaniec, Wołodyjowski jednak wiedział swoje. W Wołmontowiczach nie ostał się przecież nikt, kto by marszowi kompanii przeszkodził. Poczuł złość, wspominając wieści, które dostawał z tej wioski. Wieści, które ostatecznie przywiodły go tutaj wraz ze skrzykniętą gromadą szlachty i pachołków.
Dla innych powodów Kmicic przez bagna chodził. I dlatego teraz nie wystawił nawet czujki.
Wołodyjowski zerknął na stojącego obok Beznogiego Józwę Butryma. Wokół moczarów rozstawili pięćdziesiątkę ludzi z rusznicami i siekierami, ale to tu miała się rozegrać główna bitwa.
– Józwa – szepnął pan Michał, zachowując kamienną twarz i ledwie poruszając ustami. – Niech twoi zabezpieczą tylne wyjście.
Wiedział, że za dworem stawy, a dalej te bagna, przez które przekradł się tu Kmicic z porwaną panną. Nie powiedział jednak Butrymowi: po co się ludzie mają strachać. Najważniejsze, żeby się nikt z dworu nie wymknął.
Ponury olbrzym potaknął i gestami pokazał, co robić. Garstka młodszych zaczęła okrążać ostrokół.
„Co dzień też obce dziady zachodziły do Wodoktów, niby po jałmużnę” – Wołodyjowski przypomniał sobie wcześniejsze opowieści zasłyszane od ludzi z Wołmontowicz. Plan został dobrze obmyślany, bez dwóch zdań. „Obce dziady”. Pokręcił głową.
– Jakie tam dziady – prychnął pod nosem.
Józwa rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
Wołodyjowski raz jeszcze zerknął na czarne czubki drzew, jakby już widział wschodzącą nad nimi poświatę.
– Z koni – rzekł cicho, kątem oka obserwując krzątających się za ostrokołem Kozaków. – Czekać komendy. Nie strzelać przed rozkazem!
Podchodzili cicho, ale jeden z Kmicicowych musiał wyczuć ich węchem czy innym zmysłem, bo odwrócił się i zastygł nieruchomo, wpatrzony w ciemność. Wołodyjowski czuł na sobie płomienny wzrok żołnierza.
W tej samej chwili od strony zabudowań rozległy się strzały. W oknach pojawiły się lufy muszkietów.
– Pod dwór! Do drzwi! – zawołał pan Wołodyjowski, czując, że krew w nim gra.
Ledwie widział, jak po drodze padali swoi i obcy. Doskoczył do drewnianej ściany i przylgnął do niej. Usłyszał dźwięki przypominające mlaskanie, gryzienie, szarpanie – jakby we wnętrzu ucztowało stado wygłodniałych psów. Potrząsnął głową – to tylko wyobraźnia, z sieni dobiegały odgłosy zwykłej krzątaniny. Księżyc jeszcze nie wzeszedł.
Butrym, który mimo drewnianej nogi zdołał dobiec pod sam dwór, tnąc po drodze szablą tłum przeciwników, sprawdził rusznicę. Jego ludzie właśnie rozbroili ostatnich broniących się na podwórcu Kozaków i patrzyli wyczekująco na pułkownika. Wołodyjowski wskazał gruby pień leżący nieopodal studni, po czym skinął znacząco głową.
Taran uderzył z głuchym hukiem w ciężkie drewniane drzwi, aż dwór zatrząsł się w posadach. I drugi raz, i trzeci, i kolejny. Odgłosy krzątaniny za ścianą przybrały na sile, po czym ucichły, a zamiast nich dało się słyszeć szuranie, brzęk, odgłos ładowania broni.
Nad ciemną linią drzew ukazała się pierwsza zapowiedź księżycowej poświaty. Wołodyjowski zaklął szpetnie. Butrymowie rąbnęli taranem jeszcze mocniej w drzwi, które dały odpór tak mocno, że atakujący polecieli twarzami w śniegowe błoto. Zza okna tuż nad głową pana Michała rozległ się donośny głos.
– Stój tam! Nie rąb! Słuchaj… Stój, do stu diabłów! Rozmówmy się!
Wołodyjowski gestem nakazał przerwać rozbijanie drzwi, które okazały się znacznie mocniejsze, niż można się było spodziewać po podupadającym dworze. „Tak mocne, jak powinienem był się spodziewać po jego mieszkańcu” – zbeształ sam siebie w myślach. Oczywiście, w całej Rzeczypospolitej nie miał sobie równych na szable, niemniej w jego fachu najmniejsza nieostrożność albo zbytnie zadufanie może się skończyć wyjątkowo nieprzyjemną śmiercią. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko tyle, że długo nie wierzył w pogłoski dochodzące z Wołmontowicz i innych okolicznych wiosek.
– Kto mówi?
– Chorąży orszański, Kmicic! A z kim mówi?
– Pułkownik Michał Jerzy Wołodyjowski.
Nastała chwila milczenia. Głos, który odezwał się tym razem tuż zza drzwi, jakby były jedynie papierowym parawanem a nie solidnymi dębowymi deskami, brzmiał spokojniej.
– Słuchaj waść dobrze. Jeśli nas nie poniechacie, mam tu baryłkę prochu i loncik już tlejący. Dom wysadzę, wszystkich, co tu są i siebie…
Towarzysze Wołodyjowskiego poczęli spoglądać po sobie w przerażeniu. Tyle było dzikiej energii w słowach Kmicica, że w groźbę uwierzyli wszyscy.
– Na Boga! – mruknął jeden z Butrymów. – To szalony człek! On to gotów uczynić.
Nagle panu Wołodyjowskiemu przyszła szczęśliwa, jak mu się zdawało, myśl do głowy.
– Jest inny sposób! – zakrzyknął. – Wychodź ze mną na szable! Położysz mnie, to odjedziesz wolno!
***
Józwa Butrym uznał, że pułkownik szaleju się opił. Pewnie, że to najlepsza szabla Rzeczypospolitej, niemniej porywać się na coś takiego i jeszcze odejście wolno obiecywać? Wcześniej, jeszcze w Pacunelach, Józwa podsłuchał był rozmowę Wołodyjowskiego z chłopem, ale swój rozum miał i swoje na bagnach widział, pana Michała zaś znał nie od dziś. Czuł, że tu rozchodzi się o coś więcej niż rozprawa ze szlachciurami z Wołmontowicz czy nawet raptus puellae.
Chłop mówił o nadludzkiej sile, o płonących oczach, duchach przemykających po wsi, psach wyjących jakby sam diabeł się po okolicy plątał. „Pannę wykradł tak, że nikt nie obaczył, juści siła nieczysta” – mówił posłaniec.
„Przeszli bagnami”. Józwę oblał zimny pot. Bagna, przez które żaden zwykły człowiek nie dałby rady się przedostać, podchodziły pod sam Lubicz, zaczynały się za dworem, za stawami. Tam, gdzie dopiero co na rozkaz pułkownika posłał ludzi, by zabezpieczali tyły. Nie miał jednak czasu zastanawiać się, czy krewniacy poszli na zatracenie, bo po krótkiej wymianie zdań między Wołodyjowskim a zabarykadowanym w dworze Kmicicem sztaby żelazne, trzymające drzwi od wewnątrz, poczęły szczękać i w smudze światła pojawiła się potężna sylwetka watażki.
Józwa ujrzał płonące ogniem oczy, czuł emanującą z pana Kmicica nadludzką siłę.
Wołodyjowski stał niewzruszony, tylko jego wzrok na ułamek chwili powędrował w górę, ku koronom drzew, zza których wciąż jeszcze nie wyjrzała tarcza księżyca, choć coraz jaśniejsza poświata zwiastowała jego rychłe pojawienie się.
Także wzrok tego drugiego utkwiony był w nocnym niebie i migoczących gwiazdach.
– Piękna noc – zagadnął Kmicic niespodziewanie, wspierając się niedbale na szabli. – Słońce nieprędko wzejdzie. Może waść życzysz, żeby nam poświecili? – Skinął nieznacznie na Kozaków, tłoczących się za plecami ludzi Wołodyjowskiego.
Wkrótce podwórze zalało złote światło pochodni. Józwa zauważył, że pułkownik skrzywił się nieznacznie.
– Patrz waść, istny kondukt! – zawołał z wymuszonym uśmiechem.
– Pułkownika chować będziem, to i pompa być musi! – Twarz watażki wykrzywił szyderczy grymas.
– Srogi smok z waści! – odciął się Wołodyjowski i niby od niechcenia machnął szablą, która zamigotała zimnym, srebrnym, księżycowym światłem.
Kmicic odskoczył jak oparzony i ledwie zdążył sparować uderzenie dobytą w pośpiechu bronią.
To, co nastąpiło potem, Beznogi Józwa widział jak przez mgłę. Postacie walczących migały w świetle pochodni, jakby obaj byli obdarzeni nieludzką prędkością. Wysoki, postawny Kmicic młócił ostrzem jak zawzięty, usiłując dopaść zwinnego, wymykającego mu się wciąż Wołodyjowskiego. Wtem ciężka szabla watażki wylądowała w błocie, a pułkownik od niechcenia, niczym kot bawiący się z zamęczoną już niemal na śmierć myszą, kazał mu ją podnieść. A kiedy przeciwnik pochylił się, dotknął jego ręki czubkiem własnej głowni.
Kmicic cofnął się z krzykiem, blady, wodząc wokół obłąkanymi oczami.
Józwa Butrym kątem oka dostrzegł rąbek księżyca w pełni wychylającego się znad drzew. W głowie kłębiły się myśli, powinien wiedzieć, co to oznacza i dlaczego obaj walczący przed pojedynkiem wypatrywali tego znaku.
Przez chwilę zdawało się, że Kmicic rzuci się na Wołodyjowskiego z gołymi rękami. Już, już był gotów do skoku, kiedy pierwszy promień światła musnął ziemię. W oddali, za dworem albo na bagnach, rozległo się przeciągłe wycie, a Kmicic jednym susem dopadł leżącej w błocie broni i na oślep uderzył przeciwnika.
Zimne światło odbiło się w głowni Wołodyjowskiego. Dał się słyszeć świst krótki, straszny, potem stłumiony krzyk. Kmicic rozłożył ręce i runął twarzą do nóg pułkownika. Błoto rozbryzgnęło się na wszystkie strony, szabla brzęknęła o kamienie, jakiś ciemny przedmiot poleciał daleko w śnieg.
Wołodyjowski przeskoczył nad leżącym.
– Dobić go! – warknął do stojącego jak skamieniały Józwy, po czym puścił się pędem ku wejściu do dworu.
– Mościa panno… wolna jesteś! – krzyknął w głąb sieni.
Józwa pochylił się nad pokonanym Kmicicem i zamarł.
***
Pan Wołodyjowski znalazł Oleńkę Billewiczównę w małej komnatce o grubo kratowanych oknach i potężnych murach, do której prowadziły ciężkie, okute drzwi. Przez myśl przemknęło mu, że Kmicic chciał ją chronić przed samym sobą, a choćby i wysadził dom prochem, ta izba byłaby ocalała. To dało mu lepsze o Kmicicu mniemanie, a na dnie serca zapaliła się iskierka współczucia dla pokonanego potwora.
Billewiczówna siedziała nieruchomo na skrzyni, z głową spuszczoną, a kiedy pułkownik wpadł do skarbczyka, spojrzała nań błędnie.
– Wolna jesteś, mościa panno – powtórzył Wołodyjowski. – Nic już waćpannie nie grozi…
– Słyszałam bitwę, strzały? – szepnęła.
W tej samej chwili przez zakratowane okno do skarbczyka wpadło światło księżyca, rozświetlając bladą twarz panny Aleksandry. Jej nieprzytomne dotychczas oczy rozbłysły nagłym ogniem.
– Mów waćpan… – Szept przeszedł w chrapliwy syk pobrzmiewający przerażeniem. – Co z nim?
Wołodyjowski cofnął się. Nie takiej reakcji się spodziewał, uznał jednak, że wzięła go, nieznajomego przecież, za któregoś ze sługusów Kmicica.
– Z Kmicicem? Nie bój się waćpanna: leży bez duszy na podwórzu. I jam to, nie chwaląc się, spra…
Słowa ugrzęzły mu w gardle, kiedy wokół szyi zacisnęły się szponiaste dłonie. Skarbczykiem wstrząsnęło upiorne wycie, któremu zawtórowało drugie, dobiegające zza okien. Wołodyjowski poniewczasie uzmysłowił sobie, że po raz pierwszy i być może ostatni w życiu popełnił błąd.
***
Uderzenie odrzuciło Józwę Beznogiego prawie pod ostrokół.
Kiedy przestał widzieć jedynie gwiazdy, jego oczom ukazał się przerażający widok. Wszędzie leżały zmasakrowane ciała, a Kmicic, teraz zdający się nieledwie olbrzymem, miotał się po podwórcu, kopiąc szablą i rękami w śniegu, jakby czegoś szukał. Nagle wyprostował się, unosząc nad głowę taran, ten sam, którym wcześniej Butrymowi ludzie usiłowali wyważyć drzwi dworu.
Po czym upuścił go, kiedy w świetle bijącym od drzwi ukazały się dwie postacie. Józwa jęknął na widok pułkownika, zakrwawionego, ledwie się słaniającego na nogach. Nad nim górowała postać o bladej niczym płótno twarzy okolonej jasnymi włosami, o oczach płonących żywym ogniem.
– Oleńka… – Wielkolud jęknął, skoczył ku dworowi i padł na kolana z upiornym warkotem, od którego Józwę przeszedł dreszcz. – Oleńka, nie!
Krzyk zamarł mu na ustach. Panna Billewiczówna cisnęła Wołodyjowskim na próg, prosto pod nogi Kmicica.
W tej samej chwili ręka Józwy wymacała coś w marznącym błocie. Światło księżyca odbiło się od ryngrafu, na którym widniała głowa wilka. Kmicic ryknął, jego twarz ściągnęła się w grymas bólu, między wargami błysnęły białe kły. Jednym susem watażka podskoczył ku Butrymowi i wyrwał mu medalion z ręki. Zacisnął dłoń tak mocno na wysrebrzonym przez księżyc metalu, że między palcami pociekła krew. A jednocześnie rysy Kmicica wygładziły się powoli, ze złotych oczu, które tak wcześniej wystraszyły starego Butryma, znikł wyraz dzikości i szaleństwa.
Józwa podniósł się i zrobił chwiejny krok w tył, usiłując wymacać przy boku szablę.
Kmicic był szybszy. Chwycił starego za kark i Butrym zaczął już zdrowaśki odmawiać, pewny, że oto przyszło mu pożegnać się z życiem. Olbrzym jednak zaskakująco ostrożnie obrócił go w kierunku dworu, na którego progu panna pochylała się nad ledwie dychającym pułkownikiem.
– To wasza robota – warknął Kmicic, potrząsając jeńcem. – Chciałem ją tak jak siebie przed zarazą ochronić… – Głos mu się załamał. – Jedna noc, by klątwę wziąć w ryzy, a potem byleby drugi ryngraf dostać. – Zacisnął znów palce na metalu. – Stary Billewicz… wiedział… Ja… – Wcisnął Józwę w zaspę. – Jam od Kozaków sposobu się dowiedział, ale ona…
Oleńka uniosła głowę do księżyca i zawyła rozpaczliwie.
– Najpierw żem siebie musiał ratować – warknął, wieszając ryngraf na szyi – by i ją ocalić.
Butrymowi kręciło się w głowie.
– Co…? – zapytał. – Jak?
Kmicic jednak nie słuchał go, tylko doskoczył do panny, która i na niego rzuciła się z kłami i pazurami. Jej ciało wygięło się i Billewiczówna upadła na ziemię, na cztery łapy.
– Oleńka…! – ryknął Kmicic, po czym jego głos przeszedł w żałośliwe zawodzenie. – To ja, twój Jędruś, Oleńka…
Od tego szlochu w twarde serce Józwy wdarła się litość, lecz w tej samej chwili jego wzrok padł na usiłującego się podnieść pułkownika. Wołodyjowski miał twarz pooraną pazurami i paskudną, krwawiącą ranę na szyi.
Butrym wygrzebał się z zaspy i ruszył, utykając, ku pobojowisku, depcząc jednako po ciałach poległych swoich ludzi i Kozaków.
Oszalała panna, na pół już przemieniona w wilczycę, skoczyła ku niemu i rozdarła mu skórę na twarzy. Kmicic chwycił ją i przyciągnął do siebie, nie zważając na kły i pazury.
W tej samej chwili pułkownik zdołał podnieść się na nogi i podnieść jedną z leżących na ziemi szabel.
– Dobić zdrajcę! – warknął, spoglądając błędnym wzrokiem na Butryma. – Rozsiekać! – ryknął i chwiejąc się na nogach, ruszył na Kmicica.
Oleńka była szybsza – tym razem pazury rozorały pierś Wołodyjowskiego, z której trysnęła czerwona krew prosto w twarz starego Józwy.
***
Ostatnim wysiłkiem pan Michał zamachnął się jeszcze szablą, choć przed oczami miał już głównie ciemność. Ostrze trafiło w zwieszający się z szyi Kmicica łańcuch, na którym połyskiwał medalion z wilczym łbem. Metal uderzył o lód i kamienie. Przez mgłę pan Wołodyjowski widział jeszcze, że Józwa Butrym podnosi ryngraf, a potem ujrzał nad sobą gorejące złote oczy panny Billewiczówny.
– Wybacz, waćpanna – wycharczał – żem cię nie zdołał ocalić.
Krew trysnęła mu z ust, życie jednak nie chciało opuścić ciała. „Kły, pazury” – pomyślał. Był tak ufny w swoją przewagę nad potworami, że nie zabezpieczył się dodatkowo. Zaczął w myślach odmawiać litanię do wszystkich świętych, w nadziei, że któryś ulituje się nad nim i zabierze duszę do niebieskiej chwały.
Zamiast zastępu aniołów ujrzał jednak w świetle księżyca wykrzywione grymasem, szarpane przemianą oblicze Kmicica. Watażka trzymał w silnym uścisku pannę-wilczycę.
– Głupcze… – Słowa brzmiały niewyraźnie, bo i w myśli pana Michała wdzierała się mgła śmierci, i jego przeciwnik powoli zamieniał się z człowieka w bestię. – Jam ją chciał ocalić… Ona… wyzwoliłem klątwę… – Po wydłużającym się w wilczy pysk obliczu spływały łzy. – Mogłem zatrzymać… Moi ludzie… pilnowali… – Ostatnie słowo przeszło w wycie. – Wołmontowicze… – Mówił z coraz większą trudnością. – Usiec chcieli, tom w szał wpadł…
„Kłamiesz, czarcie” – chciał zakrzyknąć Wołodyjowski, ale krew zalewała mu usta i gardło.
– Kończ waść… – wycharczał zamiast tego, plując krwią. – Wstydu oszczędź.
Kmicic jednak tylko zawył i uskoczył. W tej samej chwili padł strzał, a pan Michał przez jedno bicie serca obserwował ze zdumieniem, jak srebrny pocisk, połyskujący w świetle księżyca, robi się coraz większy. Kula z jego własnej rusznicy roztrzaskała mu czaszkę, a pułkownik w ostatnim przebłysku świadomości dostrzegł przez dym wystrzału posępne oblicze Józwy Butryma.
***
Tak zginął Wołodyjowski, szermierz nad szermierze i pierwszy łowca Rzeczypospolitej. Beznogi Józwa Butrym otarł zakrwawioną twarz i pochylił się nad ciałem pułkownika. Kątem oka dostrzegł dwa przemykające obok niego cienie.
– Nie lepiej było iść bić Szwedów? – zapytał, dźwigając trupa i przerzucając go przez siodło.
Kiedy mijał ostrokół, z lasu spoglądały na niego dwie pary złotych oczu. Józwa sięgnął do sakwy i wyjął z niej ryngraf z łbem wilka. Przez chwilę wpatrywał się w niego, by w końcu cisnąć go między drzewa.