- Opowiadanie: Cornelius - Przewidzenie?

Przewidzenie?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy IV, Finkla

Oceny

Przewidzenie?

 

Kiedy po raz pierwszy człowiek przekonuje się, że spotykające go zdarzenia są zaskakujące, dziwne i niewytłumaczalne? W szkole? Może w przedszkolu. Pośród wielości zadziwień ma się wrażenie przebywania w gabinecie krzywych luster. Nie wiadomo, co jest rzeczywistością, a co wymysłem, co prawdą, a co złudzeniem. Lecz kiedy zaczyna się dorosłość, cudaczne zdarzenia czmychają gdzieś, wszystko staje się czerstwe, przewidywalne i typowe. No tak, dorosłość jest przereklamowana.

 

Janek obejrzał się raz jeszcze, zanim cicho zamknął za sobą drzwi. Justyna spała, naciągnąwszy nierówno kołdrę. Prawą nogę miała niezakrytą, kusząco zgięta w kolanie zachęcała, by jeszcze wrócił.

Uśmiechnął się i bezwiednie oblizał wargi. Niemal słyszał swoje bijące mocno serce. Zacisnął oczy, byle tylko oderwać się od rozbudzonych pragnień. Nie zadał sobie trudu zawiązania butów, tylko czym prędzej opuścił mieszkanie Justyny.

Zapach klatki schodowej w każdym bloku jest taki sam. Przykry i bezosobowy. Intuicja podpowiadała mu, żeby poczekał na windę. Piąte piętro po nieprzespanej nocy staje się piętrem dziesiątym. Wybrał jednak schody.

Siódma rano: dzień dopiero nabiera swojego tempa. Janek wsłuchał się w dobiegające odgłosy. Poranne krzątanie i gderanie matek przygotowujących pociechy do wyjścia do szkoły. W ten bezosobowy szum wnikały jednak jakieś inne, głośniejsze i obce dźwięki. W miarę jak schodził, coraz wyraźniej słyszał krzyki, szuranie mebli, potem znów urywane wrzaski, które swym ostrym, drażniącym dysonansem kroiły ciszę poranka.

Janek przyspieszył, byle wyjść z bloku. Nerwowe krzyki przybierały na sile. Niewyraźne, złe, agresywne. Przeciągły pisk. Bulgoczące „ty kurwooo” i płaczliwe „ty chuujuu”. Sąsiedzi uchylali drzwi, broń Boże na oścież, na tyle tylko, by lepiej wszystko słyszeć, samemu nie będąc widzianym. Spokój poranka czmychnął. Domowa awantura przybierała na sile. I kolejne dźwięki: rozbijany talerz, potem skowyt jak przy skaleczeniu. Jeszcze jeden rozbijany talerz… Janek zatrzymał się przed drzwiami z numerem osiem. „Powinienem pomóc? – zapytał sam siebie. – Pomóc, nie pomóc, pomóc…”. „Chyba nie. Są sąsiedzi” – dopowiedział sobie w myślach, on się przecież spieszy. Za pół godziny rozpoczynają się ćwiczenia z marketingu. „Niech sąsiedzi zareagują”. Zrobił kolejnych parę kroków, gdy usłyszał odgłos przewracającego się krzesła. Potem głośne plask, plask. Czyjaś ręka uderzała o czyjąś twarz. Krzyk. Wycie właściwie. Rozedrgane “auuuua” łączyło się z nisko brzmiącym “suuuko”.

Janek stawiał już stopę na stopniu prowadzącym na pierwsze piętro, gdy drzwi od ósemki otworzyły się.

– Pomocy – zaskomlała kobieta. Nieatrakcyjna, w żadnym wieku, ale raczej po czterdziestce. Niechlujna, w szlafroku nie dość że brudnym, to jeszcze z oderwanym rękawem. Na jej zapłakanym czerwonym policzku odbijały się palce domowego prześladowcy.

Janek wiedział, że nie ma wyjścia. Cokolwiek zrobi, będzie żałował, ale najgorsze, to odwrócić się teraz plecami i wyjść, wtedy nabrałby obrzydzenia do samego siebie.

Są takie chwile, gdy wszystko jest z góry zdeterminowane i doskonale wiadomo, co musi się wydarzyć.

Zaraz za kobietą pojawił się mężczyzna. Bokserki ledwo trzymały się pod otyłym brzuchem. Spocony, pijany. Ponad uchem z rany pozostałej po wyrwanej resztce włosów sączyła się krew, podrapany policzek dowodził bojowego charakteru kobiety.

– Wracaj suuuko – zabulgotał. Chwycił kobietę za kołnierz szlafroka i pociągnął do wnętrza mieszkania.

– Ratuunku – wyszeptała spłakana i błagalnie spojrzała w kierunku Janka.

Grubas już miał na powrót zatrzasnąć się w mieszkaniu i dokończyć wymierzania sprawiedliwości, lecz nie zdążył. Janek nastąpił na próg i uderzając ramieniem w zamykające się drzwi wparował do środka.

Zapach piwa mieszał się z papierosowym dymem, na patelni skwierczała przypalająca się jajecznica. „To mógłby być całkiem miły dom i przytulny poranek” – pomyślał. A następnie z całej siły uderzył pięścią w nos domowego tyrana, wykonując równocześnie unik na wypadek, gdyby tamten próbował się odwinąć. Niepotrzebnie. W ułamku sekundy uświadomił sobie, że dziwne uczucie, które jako pierwsze rozeszło mu się po kościach śródręcza, oznaczało całkowite zdemolowanie cudzego nosa, a ból, który pojawił się zaraz potem, że chyba wybił sobie palce.

Facet z twarzą zalaną krwią zsunął się po gierkowskiej meblościance. Nie był już groźny. Odpłynął. Z oczami w słup i odgiętą do tyłu głową puszczał różowe bańki w miejscu, gdzie powinien mieć nos. Śmiesznie wyglądał w brudnobiałych skarpetkach stopkach. Kobieta przez parę sekund stała w bezruchu. Ani drgnęła, dla niej także widok musiał być niezwykły. W końcu nabrała powietrza i zaczęła krzyczeć.

– Zaaabiiiłeeeś, zaabiłeeśś miii mężaaa.. żaa!

Podskoczyła do Janka. Zacisnęła dłonie w małe piąstki i uderzała nimi w pierś człowieka, który myślał, że przynosi ocalenie.

– A masz, a masz… Zabiłeś takiego dobrego człowiekaaaa! Ałł, ałł – załkała.

Pasek szlafroka poluzował się, Janek zauważył wówczas, jak jej wydłużone, dyndające piersi ożyły i poruszały się nierówno w takt kolejnych uderzeń. Wyglądały jak dwie różowe reklamówki obciążone kalarepą.

Z każdą chwilą poły szlafroka rozchylały się coraz szerzej, ujawniając smutną prawdę o upływającym czasie. Powód do zazdrości stawał się z każdą chwilą coraz mniej zrozumiały.

Janek już wiedział, że nie zdąży na ćwiczenia z marketingu. Ręka bolała coraz bardziej, ani chybi, musi nauczyć się trzymać łyżkę w lewej.

Jednak nie to miało być jego największym zmartwieniem.

 

***

Sędzia w niczym nie przypominała Anny Marii Wesołowskiej. Otyła, w niemodnej szarej garsonce i okularach identycznych jak te kupowane od ruskich na targu. Do tego fryzura, jak od garnka, w kolorze spłowiały blond. Nie miała obrączki, czyżby nie lubiła mężczyzn?

Nie odrywając wzroku od kartki, matowym głosem wyliczała popełnione przez Janka przestępstwa.

– Wtargnięcie do cudzego mieszkania, złamanie nosa Józefowi Howańcowi.

Janek spojrzał w stronę ławy dla świadków. Kobieta, którą obronił, siedziała, wtuliwszy się w ramię swojego prześladowcy sprzed miesiąca. Oboje dźgali go nienawistnymi spojrzeniami.

– Pobyt podsądnego w kamienicy, w której doszło do zajścia, też daje do myślenia. Oskarżony przecież nie nocował u siebie w domu, czyż nie? – Pytanie sędzi oskarżycielsko zawisło w powietrzu.

Widać było, że najchętniej dorzuciłaby mu jeszcze oskarżenie o niemoralne prowadzenie.

Po paru sekundach ciszy sędzia odgarnęła grzywkę i z nieukrywanym trudem wymieniła okoliczności łagodzące: młody wiek, dotychczasową niekaralność, no i agresja samego poszkodowanego, co zgodnie poświadczyli sąsiedzi.

Sędzia poprawiła się na swoim rzeźbionym krześle.

– Lecz ja – sędzia wzdychała i chrząkała raz po raz – otóż ja, mając dwadzieścia dwa lata, siedziałam w domu nad książkami i przygotowywałam się do ćwiczeń.

Ponownie westchnęła. Nie było wiadomo, czy z powodu astmy, a może nagłego żalu nad zmarnowanym czasem studiów, który na pewno dałoby się lepiej wykorzystać.

– Oskarżony Jan Zawilec karę odbędzie w domu opieki w Zawrotyczach Górnych. – Głos miała twardy i władczy. – Tam nauczy się szacunku dla drugiej osoby.

Grube okulary pani sędzi zaszły mgłą, a piersi uniosły się, bez wątpienia nakładanie kary musiało ją podniecać.

 

***

– Gdzie? W Zawrotyczach? – Babcia Stasia zastukała nerwowo palcami o drzwi od kredensu. Głośne puk, puk wywoływało gęsią skórkę, mieszając się z dźwiękiem przesuwanych po politurze paznokci.

To miejsce od zawsze owiane było złą sławę. Za nieboszczki Austrii przetrzymywano tam wiedźmy. Sądy kierowały do Zawrotycz kobiety podejrzewane o czary, o spędzanie płodów i o przygotowywanie tajemnych mikstur, po których krowy traciły mleko, mężowie popęd, a żony stawały się rozwiązłe. Mówiono, że cesarscy żołdacy nie upilnowali uwięzionych kobiet. Uciekły na miotłach, część z nich uwolnił podobno sam diabeł, mącąc umysł strażników i wprowadzając ich w stan odrętwienia. Jednak bardziej prawdopodobna wydaje się inna historia, wedle której więzienni strażnicy gwałcili przetrzymywane niewiasty, a potem je mordowali i zakopywali w ogrodzie. Nieraz zdarzało się, że psy biegały po mieście, trzymając w pyskach kawałki kości, od których odpadało nadgniłe mięso i skrawki fatałaszków. Ale chyba i temu nie należy dawać wiary. Zresztą to stare dzieje. Kiedy w pięćdziesiątym ósmym w Zawrotyczach utworzono w dawnym więzieniu dom opieki, rodziny niechętnie zostawiały tam swoich bliskich. Nawet personel bał się tam podejmować pracę. Podobno pierwszy pielęgniarz powiesił się na strychu po niecałych dwóch latach. Gdy dokładnie przeliczono przepracowane przez niego dni, okazało się, że było ich sześćset sześćdziesiąt sześć.

Palce babci Stasi ponownie zastukały o drzwi kredensu, jakby z zamiarem odpukania.

– Nic ci nie będzie. To wszystko strachy na lachy, niewarte gadania.

 

***

Genowefa Pieróg całe swoje życie uciekała od czasów dzieciństwa, od wspomnień i od tego, kim jest. Dużo wysiłku poświęciła na pozbycie się wiejskich przyzwyczajeń, tych prostych sposobów myślenia, dopatrywania się wszędzie duchów, zjaw, odprawiania guseł i ciężkiej pracy. Wciąż miała przed oczami ciotkę Cecylię, u której spędzała wakacje. Ciotkę, która wodę do końca życia nabierała ze studni, zakładając wiadra na koromysło i potem szła z nimi jak ukrzyżowana. Zawsze tą samą ścieżką, zabłoconą przez wodę, która wylewała się z wiader, rozmiękczając glinę. Błoto wciskało się między palce, chlapało aż na kostki. Brudne stopy ciotki nie dały się domyć nawet po jej śmierci. Tak głęboko wszedł brud, wyrysowując na piętach skomplikowaną mapę trudu, biedy i beznadziei.

Genowefa od zawsze wiedziała, że chce się wyrwać z tej wioski, z tego dziadostwa, Najpierw było technikum rolnicze. O, Boże! Jak bardzo nienawidziła tych przedmiotów o sadzeniu, zbieraniu, nawożeniu. Po maturze poszła na studia. Przysługiwało jej stypendium, punkty za pochodzenie, akademik. Wybrała ekonomię, nie udało się. Jakby chodziło za nią jakieś fatum, jakieś niedające się przemóc ograniczenie, coś jak wały rzeczne zmuszające niespokojną naturę wód do pozostawania w wyznaczonym korycie. Zrezygnowała. W kolejnym roku dostała się na etnografię. Siedziała na zajęciach i nawet nie musiała notować, tak dobrze znała niuanse życia wyznaczonego przez tajemne siły. Pracę magisterską napisała o pustelnicy Jezaliwecie.

Chciała być takim Indianą Jonesem w spódnicy. Wyjazdy zagraniczne, afrykańskie zwyczaje, inkaskie obrzędy. Tymczasem trafiła do muzeum etnograficznego wsi polskiej. Chętnie by zapomniała o tym miejscu. Eksponaty wygrzebane ze stodół i obór śmierdziały i straszyły wyglądem; czasem miała wrażenie, że gadają do niej: – „Jesteś jedną z nas. Nie uciekniesz” – szeptały. Nie mogła tam dłużej pracować. Jeszcze parokrotnie zmieniała pracę. A to skansen, to znów organizowanie festiwali folklorystycznych. Teraz miała pięćdziesiąt pięć lat, była starą kobietą, do emerytury brakowało jej jeszcze… przeliczyła na palcach i wyszło jej, tak… pięć długich lat, o ile nie podniosą wieku emerytalnego. Pięć lat, zapewne nie mniej kulawych niż te wszystkie dotąd.

Dochodzące z sekretariatu skrawki rozmowy przykuły jej uwagę. Zdawała sobie sprawę, że za moment ktoś znów będzie czegoś od niej chciał. Nie myliła się.

„Już łączę” – usłyszała matowy głos sekretarki, która sekundę później zajrzała przez na wpół otwarte drzwi i wyszeptała:

– Pani dyrektor… – Przyciskała słuchawkę telefonu do bujnych piersi – Dzwonią z Kłobucka!

Odebrać, nie odebrać… zawahała się. W końcu sięgnęła po telefon.

– Magister Genowefa Pieróg. Dyrektor domu opieki w Zawrotyczach – przedstawiła się, modulując głoś w taki sposób, by ukryć zjadliwą niechęć do całego świata.

Nie zaskoczyła jej propozycja zorganizowania wystawy sprzętów funeralnych wykorzystywanych na polskich wsiach. Słuchała nagabywań i uświadamiała sobie, że jest zbyt mało asertywna. Już za pierwszym razem miała odmówić. Powiedzieć, że nie, nie zajmuje się już wsią, ma teraz inne sprawy na głowie. Wizja, że znów będzie musiała zanurzyć się w wiejskiej obyczajowości wywoływała u niej suchość w ustach, czuła narastającą gulę w żołądku.

Nerwowo chwyciła ołówek i zacisnęła palce, zastrugany ostry koniec wbił się jej boleśnie w dłoń.

‒ Ssss… – stłumiła okrzyk, ołówek wypadł na podłogę i potoczył się gdzieś pod biurko.

– Proszę pamiętać – należący do starszego mężczyzny głos w słuchawce był przekonujący – gdy pani przejdzie na emeryturę, oczekujemy tu pani, trzymamy miejsce w zarządzie naszego ośrodka folkloru i etnografii ziemi kłobuckiej.

Genowefa Pieróg rozmasowywała skaleczenie i zastanawiała się, jak grzecznie odmówić.

– Dobrze, pomyślę. Chyba uda mi się przygotować tę wystawę. Znam parę ośrodków, gdzie mają ciekawe eksponaty.

„Kurwa” – pomyślała. Znów wtopiłam. Z przegryzionej wargi sączyła się krew, wypełniając usta stalowym posmakiem.

Po skończonej rozmowie szumiało jej w uszach. Czuła narastające ciśnienie i wzbierający gniew. Na siebie. Z tym najtrudniej sobie poradzić.

– Czy pan Zawilec ma jeszcze czekać, czy przyjmie go pani dyrektor. – Sekretarka ponownie zakołysała blond włosami, ukazując się w szparze po uchylonych drzwiach.

– Niech wejdzie – zrezygnowanym tonem odpowiedziała Genowefa Piróg i schyliła się po leżący na podłodze ołówek, który odturlał się daleko pod biurko.

***

Janek wszedł do gabinetu Genowefy Pieróg. Nikogo nie zauważył.

– Dzień dobry – powiedział cicho.

Cisza.

– Dzień dobry – powtórzył głośniej.

Rozejrzał się. Cisza.

Nagle rozległ się huk. Biurko podskoczyło.

– Ałła, ja pierdoleee!

Pani dyrektor w jednej ręce trzymała ołówek, drugą pocierała głowę. Uderzenie musiało być naprawdę bolesne. Okulary przekrzywiły się, łącząc oko z kącikiem ust.

Drzwi ponownie uchyliły się. Sekretarka najpewniej chciała sprawdzić, czy przybysz nie pobił również pani dyrektor. W końcu czego dobrego można się spodziewać po osobniku przysłanym tu przez sąd w ramach kary.

– Już przyniosę lodu – powiedziała szybko, widząc przełożoną zdemolowaną przez własne biurko.

– …szę u… ść – wyszeptała dyrektorka domu opieki.

Janek przetłumaczył to sobie na „proszę usiąść” i zajął miejsce na metalowym krześle.

Całkowita cisza trwała dobra minutę.

– Przysłał mnie tu sąd – chłopak postanowił przerwać milczenie.

– Ććć… ććć – uciszyła go dyrektorka, przykładając sobie kostki lodu do miejsca, w którym głowa zetknęła się z blatem.

Kolejna minuta ciszy.

– Jutro o ósmej. O ósmej zaczyna – powiedziała, oglądając okulary.

– Mam wziąć z sobą jakieś dodatkowe ubranie na przebranie czy coś?

– Tak. Tak. Dupę w troki, bo nie lubię spóźnień – westchnęła i zaraz potem dodała: – I jeszcze aktualne badania lekarskie. Kurs BHP załatwi w sekretariacie.

 

Janek wyszedł. Nie widział już, jak oczy pani dyrektor wypełniają łzy. Znów przegrała dzień. Fizyczny ból głowy łączył się z niezadowoleniem, że kolejny raz dała się wkręcić w przygotowanie jakiejś głupiej wystawy. I jeszcze ten młody przestępca.

Nabrała powietrza w płuca i spojrzała na leżące przed nią dokumenty. „Ależ ja nie lubię tych wszystkich nadętych miastowych ziomków przysyłanych tu przez sąd” – pomyślała i zazgrzytała zębami. Tępy ból w trójce lewej dolnej przypominał o wczorajszej wizycie u dentysty. Czyżby przy uderzeniu głową w biurko naruszyła plombę? Wszystko możliwe. „Kurwa, kolejne dwie stówki stracone”.

 

***

Jeżeli można zniechęcić się do pracy jeszcze przed jej podjęciem, to taki stan wystąpił właśnie u Janka. Nie wyobrażał sobie kolejnych tygodni, ba, godzin nawet w tym domu zarządzanym przez przypominającą wampira dyrektorkę. Każdą częścią swego ciała wyczuwał, że może być tylko gorzej.

Justyna czekała na niego przed wejściem do kebabowni. Nieświeży tłuszcz kapał na gorący ruszt wydzielając zapach, na który kolejni klienci łapali się jak muchy na lep.

– Moja ciotka wyjechała do Łodzi. – Dziewczyna uśmiechnęła się filuternie i dodała: – Do końca tygodnia opiekuję się jej mieszkaniem.

– Prowadź – niemal krzyknął Janek. I nawet nie zadał oczywistego pytania, po co ktoś miałby jechać do Łodzi. Przecież z tego miasta głównie się wyjeżdża. Logiczne dylematy nie były jednak w stanie uformować się w jego głowie. Czuł narastające podniecenie.

Po tym jak pobił sąsiada Justyny, spotykali się wyłącznie na mieście. Jej ciotka mieszkała w starej, zapleśniałej kamienicy usytuowanej u zbiegu ulic Wisłockiej i Starowicza. Wbiegli po schodach na drugie piętro, nie zważając na wywoływany tym hałas, niepasujący do statecznej budowli zamieszkanej – jak można byłoby sądzić – głównie przez emerytów.

Wpadli do mieszkania i obejmując się wzajemnie stanęli na środku pokoju.

Stęchlizna, ulubiona córka wilgoci i starości, aż drapała po gardle.

Janek przywarł ustami do mięsistych warg Justyny i delikatnie wysunął język. W jednej chwili ten beznadziejnie zapowiadający się dzień zmieniał się w dzień tryumfu i radości. Namacał suwak od spódnicy i pociągnął w dół. Długie palce dziewczyny rozpinały guziki od jego koszuli. Janek objął dziewczynę i zaczął się delikatnie cofać, ciągnąc ją z sobą. Poczuł na łydkach krawędź łóżka i odwrócił Justynę w taki sposób, że upadła na plecy. Janek nachylił się nad nią. Pocałował jej pępek.

– Pragnę cię. – Usłyszał niewyraźny szept.

Przesunął język w dół. Drgnęła. Nie wiedział czy z nadchodzącej rozkoszy, a może połaskotał ją włosami. Zatrzymał się między udami. Rozchylił je. I nagle energia powstała z połączenia dwóch ciał rozproszyła zatęchłą starość miejsca. Po zszarzałej sztukaterii przemknęły niebieskie iskierki elektrycznych wyładowań.

Mieszkająca piętro niżej babcia Balbina zauważyła te błyskające drobinki i machinalnie spojrzała na wiszące nad łóżkiem monidło. Wyblakłe, w ramach podziurawionych przez korniki skrywało przeszłość: młodość, która przeminęła, miłość, która się skończyła. Ponad siedemdziesiąt lat temu była tak samo szczęśliwa. Podkręciła aparat słuchowy i uśmiechnęła się. Na sztucznych zębach, niepasujących już do obkurczającej się z wiekiem szczęki, błysnęła żółtawa ślina. Przymknęła oczy. Oprócz miarowego zgrzytu sprężyn dochodziło do niej stłumione aaa, aach, aaach.

Balbina wiedziała, że za przywilejami młodości ukrywa się siła miłości. Mury tej kamienicy zapomniały już, czym są odgłosy kochania i płacz noworodków. Miłość i pożądanie ukrywają się za trudnym wzorem Tajemnicy, z którym nie radzi sobie ani nauka, ani teologia. Wtuliła się w fotel. Prawie stuletnią Balbinę niewiele rzeczy mogło zaskoczyć, jeszcze mniej zgorszyć. Sprężyny skrzypiały coraz wolniej. Przelatujące iskierki traciły na wyrazistości. Było ich też mniej. „A jednak świat będzie istniał” – pomyślała. Póki istnieje miłość, życie będzie się odradzać. Po prostu źle zinterpretowała nachodzące ją złe sny. Czarne anioły wybierające z ogromnych kałuż krwi obolałe dusze. Koniec świata musi poczekać.

 

***

Świeciło blade słońce, gdy Janek rozpoczynał pierwszy dzień pracy w domu opieki. Szedł długim korytarzem pośród nieznanych dźwięków, obcych zapachów i spraw, o których nie miał zielonego pojęcia. Był jak ciało obce w nieznanym świecie zależności. Przyglądał się, lecz bez ciekawości, raczej z lękiem i przenikającym chłodem niepewności.

– O, jesteś. – Jego nowa przełożona miała na imię Krystyna i odpowiednią do imienia przebojowość. – Przebierz się, pokażę ci oddział i twoją pracę.

Ani słowa o sądzie, o pobiciu i karze, jaką musi tu odbyć. Uff. Potraktowała go jak nowego pracownika.

– Przyzwyczaisz się – mruknęła, patrząc na jego pobladłą twarz.

Skinął głową.

– Co będę robił?

Mówił cicho, nie chciał, by drżenie w jego głosie stało się słyszalne.

Jasnokremowe ściany, które być może miały być przytulne, zyskały absurdalnie bezosobowy charakter. Długi korytarz stawał się niekończącym tunelem prowadzącym do świata, w którym Jan nigdy nie chciałby się znaleźć. Słyszał o takich miejscach. Lecz zawsze uważał je za obce, dalekie i egzotyczne.

– Wszystko. Wszystko będziesz robił. Przekonasz się, co znaczy być pożytecznym. – Głos Krystyny był niemal beztroski. – Mył, golił, czesał, zmieniał pampersy… Nasi pacjenci tylko wyglądają na dorosłych, lecz są to dzieci. Nawet bardziej niż dzieci. Nie możesz się spodziewać, że z każdym dniem uczyć się będą nowych umiejętności i staną się mądrzejsi. Raczej osuną się w jeszcze większy niebyt. Bo widzisz, tu wszystko jest na odwrót.

Nie myliła się. Od pierwszych chwil przekonywał się, jak bardzo oddzielny jest to świat.

Był golibrodą i fryzjerem. Nastawiał długość strzyżenia na dwanaście milimetrów, potem na dziewięć, a boki i tył głowy podgalał szóstką. Zmieniał pampersy.

– To ludzie, tacy jak ty. – Pouczały go pielęgniarki. Zachowuj się tak, jak chciałbyś, aby ktoś za kilkadziesiąt lat zachowywał się przy tobie.

Nie mógł przywyknąć do zapachów, paraliżowały go odgłosy: krzyki, dziwny śmiech, płacz, a przede wszystkim rytmiczne uderzenia głową o ścianę siwiuteńkiego dziadzia Anzelma, o którym wszyscy wiedzieli, że ma pląsawicę.

‒ Kim chcesz być, jak już będziesz duży – pytał go często Anzelm, traktując może jak wnuka, może jak dawnego ucznia.

Janek nieodmiennie odpowiadał, że dżentelmenem. Nie zastanawiając się nawet, ile w tym odczepnego, a ile prawdziwego pragnienia.

Najlepiej jednak zapamiętał ten dzień, gdy goląc dziadzia, poczuł nagle chłody uścisk jego kościstej dłoni na swoim przegubie. Pod cienką pergaminową skórą widoczna była niebieska sieć żyłek przypominających popękany werniks na starym obrazie.

– Ale powiedz. – Dziadzio Anzelm wpatrywał się w Janka swymi wodnistoniebieskimi oczyma – że mnie stąd nigdzie nie zabiorą, nigdzie nie przeniosą. Obiecaj mi… proszę. Bo ja tego nie przeżyję.

– Oczywiście, że nie przeniosą – odpowiedział automatycznie.

A gdy wspomniał w pokoju pielęgniarek o nietypowym pytaniu i złożonej obietnicy, usłyszał, że Anzelm przebywa tu już od dziesięciu lat i na pewno nigdzie stąd nie pójdzie. Bo niby gdzie? Na cmentarz jedynie.

Dom opieki przesiąknięty był nietypowymi zachowaniami i pytaniami, na które nie było odpowiedzi.

Babcia spod szóstki zwracała zawsze uwagę na nie do końca zasunięte story. Kazała poprawiać. Lubiła, gdy Janek siadał przy jej łóżku. Nie musiał nic robić, nic mówić. Zwracała się wtedy do niego jak do syna.

– …gdy padał deszcz, musiałeś wejść do każdej napotkanej kałuży. Miałeś całkiem przemoczone buty. W domu nalewałam gorącej wody i moczyłeś nogi, żeby się nie zaziębić. – Nagły błysk w oczach i kilka łez potoczyło się po pobrużdżonej przez czas i trud twarzy. – Pamiętasz? Musisz pamiętać. – Głos miała słaby.

– Oczywiście, że pamiętam – odpowiadał wolno Janek, rozwiązując etyczno-logiczną łamigłówkę, kiedy kłamstwo jest aktem łaski, a kiedy pójściem na łatwiznę.

Lubił tę starszą panią o mlecznosiwych zadbanych włosach. Dobry los wynagrodził jej ciężkie życie tym, że przebywała w swoim dobrym kosmosie. W otoczeniu złudzeń i zjaw, z którymi mogła rozmawiać, wspominając dawne czasy.

Janek codziennie poznawał nowe odmiany kłamstw. Jedne były fałszywymi komplementami, inne zdrowotnymi oszustwami. Większość polegała na niewyprowadzaniu z błędu. Dla jednych był więc od dawna niewidzianym synem, dla innych kolegą z pracy lub dalekim członkiem rodziny. Wszystkim, byle tylko podtrzymać złudzenie międzyludzkich więzi, które jedynie w książkach potrafią przetrwać do ostatniej strony. Wielkie uczucia, przyrzeczenia, rodzinne miłości i zobowiązania dozgonnej przyjaźni zatrzymują się przed drzwiami domu opieki, będącymi przejściem do innej rzeczywistości. 

Kończył się luty. Babcia odeszła przed świtem. Jakżeby inaczej, to ulubiona pora umierania, niezrozumiałe prawidło natury, nakazujące śmierci zdążyć przed wschodem słońca. Jasiek mył łóżko, resztki jedzenia wrzucił do plastykowego pojemnika, do reklamówki z Tesco wpakował papcie, prawie niechodzone, grzebień, napoczętą ledwie pastę do zębów. Była jeszcze książeczka do nabożeństwa pełna świętych obrazków. I fotografie. Uśmiechnięte dzieci, kot na podwórku. Świat zapamiętany i zapomniany zarazem. Wiedział, co z tym zrobić. Już na początku powiedziano mu, że rodzina nie chce tych rzeczy. Zszedł więc do piwnicy, włożył do pieca i patrzył jak języki ognia wywabiają ostatnie materialne pozostałości po długim życiu. Była babcia, nie ma babci. Czuł żal, bardziej przeczuwał niż wiedział, że świat bardzo szybko zabliźnia miejsce po odejściu kolejnych osób. Miał dwadzieścia dwa lata i rodzaj doświadczeń, które raczej będą mu ciążyć niż pomagać w życiu. Z włączonego w piwnicy radia dochodziły niemrawe dźwięki muzyki, przetykane informacjami o nowym wirusie.

***

Genowefa Pieróg, dyrektorka domu opieki, wpatrywała się w wydruk z komputera. Koronawirus. Tak nazywała się nowa odmiana grypy. Zagrożony był także jej dom opieki. Szkoły, przedszkola, żłobki łatwo było pozamykać. Dzieci cieszyła myśl o wakacjach rozpoczynających się w połowie marca. Lecz pacjentów nie było gdzie wywieźć. Ponownie przebiegła wzrokiem zalecenia inspektora sanepidu. Mydło, płyny dezynfekcyjne, rękawiczki. Ograniczenie odwiedzin. Kontrola temperatury, konieczność zawiadamiania o każdym niepokojącym przypadku. Wyznawała zasadę, żeby nie przejmować się rzeczami, na które nie ma wpływu. Od czasu dyrektorowania zakres władzy i odpowiedzialności niepokojąco się jednak zwiększyły. Czasem nie zdawała sobie sprawy, jak dalece sięgają jej możliwości podbudowane wiedzą i doświadczeniem. Bała się, że przeoczy coś, co potem ciążyć będzie na jej życiu. Swoją karierą jakoś się nie przejmowała.

– Proszę wejść – odpowiedziała głośniej niż zwykle, cichutkim puk, puk wyrwana z zamyślenia.

– Przepraszam, że przeszkadzam.

Krystyna wyglądała jakoś inaczej. W jej rozszerzonych ciemnych oczach kryła się obawa, może nawet strach.

– Chyba mamy przypadek koronawirusa…

Dyrektorka milcząco wpatrywała się w przełożoną pielęgniarek.

– Dziadzio Anzelm… – Uzupełniła pielęgniarka. – Zeszłej niedzieli była u niego rodzina, możliwe, że przynieśli to z sobą.

– Proszę wrócić do swoich obowiązków. Aha, od dzisiaj żadnych odwiedzin. Trzeba będzie wywiesić kartkę na drzwiach i powiadomić rodziny pacjentów.

Po paru godzinach przyjechała karetka.

Janek widział, jak pakują dziadzia Anzelma na specjalne nosze. Krzyknął nawet: „Do zobaczenia za parę dni” i szeroko uśmiechnął się, niby uspokajająco, lecz nie był pewien, czy uśmiech pasuje do sytuacji.

Jeszcze tego samego dnia wszystkim pracownikom zrobiono wymazy, zdezynfekowano pomieszczenia. Pracownicy w czerwonych strojach zapakowali wszystko z sali dziadzia Anzelma. Jakiś inny piec spopieli te okruchy niechcianego życia. Zbierali wszystko metodycznie. Pod łóżkiem Janek zauważył skrawek papieru. Odruchowo schylił się i podniósł. Drżąca starcza ręka napisała zdanie, które teraz brzmiało jak przesłanie: „Być dżentelmenem znaczy nikomu niepotrzebnie nie sprawiać przykrości”. Zawijasy i niespotykana już identyczna wysokość literek wskazywały na zamiłowania do kaligrafii. Janek wiedział, że powinien czym prędzej spalić tę kartkę i zdezynfekować ręce. Postanowił jednak zachować zapisaną myśl. Kartkę umieścił w podręczniku do marketingu. Po paru tygodniach nie będzie na niej niebezpiecznego bakcyla. Ręce mył długo, a piana antybakteryjnego mydła spływała mu aż poza łokieć.

Miał ochotę spotkać się z Justyną. Potrzebował seksu, odreagowania. Mieszkanie w starej kamienicy wciąż było wolne.

Gdy skończył myć ręce, napisał na telefonie wiadomość: „Justyś, jednak nie możemy się zobaczyć. To nie jest dobry czas”. Wahał się przez chwilę, po czym dotknął ikonki „Wyślij”.

***

Zaraza przychodzi po cichu i wybucha tam, gdzie nie powinna się pojawić, bo miejsce, do którego przychodzi dość ma już swoich trosk. Po kilku dniach przyszła wiadomość. Dziadzio Anzelm umarł.

W naradzie zwołanej przez Genowefę Pieróg wzięło udział jedynie paru pracowników. Z boku siedział Janek, wyglądał przez okno, sprawiając wrażenie, jakby mało go to wszystko interesowało. Od paru dni przemieszkiwał już w ośrodku. W ten sposób szybciej odbębni nałożoną karę. Przede wszystkim jednak nie chciał zarazić mamy i babci.

– Została jedna czwarta naszego personelu – głosem pewnym i spokojnym mówiła dyrektorka. – Każdego dnia odchodzą kolejni pracownicy. Załatwiają sobie zwolnienia, uciekają, zasłaniają się wymówkami. Nie mamy kim pracować.

Krystyna pokiwała głową.

– Prosiłam lekarzy i jeszcze inne osoby, którym kiedyś daliśmy u nas zatrudnienie. Chciałam, żeby nas wsparli.

Wczesnowiosenna mucha miotała się pomiędzy listewkami żaluzji.

– Wszyscy odmówili – dokończyła przełożona pielęgniarek.

Zmieniła się przez ostatnie dwa tygodnie. Podkrążone oczy, opuchnięta twarz. Zmęczenie wychodziło każdym porem jej ciała.

– Tym bardziej dziękuję tym, którzy zostali. – Dyrektorka rozejrzała się, zawieszając chwilę wzrok na Janku.

– Janie, podziękuj babci, że dostarcza nam produkowane przez siebie słodkości.

Janek pokiwał głową. Rzeczywiście od tygodnia babcia i mama piekły ciasta i dostarczały je do domu opieki. Myślały oczywiście przede wszystkim o wnuku i synu, jednak bez sensu byłoby gdyby tylko jego dokarmiały.

Dyrektorka nabrała ciężko powietrza w płuca, tak jak człowiek zmęczony długotrwałym wysiłkiem.

– Jestem tu dyrektorem… – Jej wzrok wybiegł gdzieś poza pokój narad. – Coś wymyślę.

***

Niczego nie była w stanie wymyślić. Ubywało personelu, przybywało pracy. Nie dawali już rady. Pacjenci zżymali się na samotność, na brak odwiedzin, na opóźnione posiłki. Ileż razy słyszała od swoich pracowników, że mają już dosyć, bo to ponad siły. Że lepiej zachorować i mieć święty spokój.

Dyrektorka siedziała przy biurku, kreśląc esy floresy na kartce, na której miały znaleźć się wymyślone przez nią rozwiązania.

Wpisała parę nazwisk. Nie będzie dzwonić, pojedzie, przekona. Przecież dawała tym ludziom pracę, gdy byli w kłopotach i potrzebowali dodatkowego zarobku. Najchętniej pojechałaby z Krystyną, lecz ta potrzebna jest w ośrodku. Zostaje ten nowy.

Wstała od biurka i w zamyśleniu wyszła na korytarz.

Było ciszej niż zwykle. Ubyło chorych, część opuściła to miejsce na zawsze, inni zamilkli w przestrachu przed nieznanym i nieprzyjaznym. Jeśli nawet nie wszystko rozumieli, przecież przeczuwali. Niebezpieczeństwo, zaraza, wirus, choroba, ten umarł, tamten umarł, jeszcze innego wywieźli do specjalnego szpitala – takie słowa, często powtarzane, robią wrażenie.

Janka nie było w pokoju. Natomiast z umywalni dochodził szum wody. Możliwe, że się goli. Nacisnęła klamkę i znalazła się w zaparowanej łazience. Na środku stał Janek.

Odskoczył jak oparzony, gdy zobaczył dyrektorkę w drzwiach. Był nagi, zupełnie nagi. Żel pod prysznic wypadł mu z rąk.

– O, kurwa! Czemu do cholery nie pukasz? – krzyknął. – Och, ech… – Motał się. – Przepraszam. Nie myślałem, że ktoś tu teraz wejdzie. – Zdawał sobie sprawę, że użył zbyt ostrych słów w stosunku do dyrektorki. – Rozejrzał się w poszukiwaniu ręcznika, lecz wszystko robił tak nieporadnie, że Genowefa Piróg aż niechcący się uśmiechnęła.

– Spokojnie, spokojnie – powiedziała, zastanawiając się, co powinna teraz zrobić. Ucieczka i przepraszanie nie leżały w jej naturze. – Nie obawiaj się. – Nie masz niczego, czego bym wcześniej nie widziała. – Zamilkła na dwie sekundy, po czym dokończyła: – Jak się już ogarniesz i uspokoisz, przyjdź do mnie, czeka nas mały rekonesans. Musimy znaleźć ludzi chętnych do pracy tutaj w czasach zarazy.

Odwróciła się na pięcie. Słyszał jeszcze, jak mówiła do siebie: „kto to widział kąpać się o tej porze? W godzinach pracy jest się przy łóżkach pacjentów”.

***

„Nic nie masz, czego bym już wcześniej nie widziała” – szumiało mu w głowie. Bezczelna. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Mimo osiadłej na lustrze pary widoczny był słabo zarysowujący się sześciopak, jeszcze nie głęboko wyrzeźbiony, lecz wystarczająco, by mógł być dumny. Było to jedno z jego postanowień noworocznych, a także efekt godzin ćwiczeń. Justyna lubiła umięśnionych facetów.

 

***

– Jestem – zameldował się u dyrektorki. Głos miał nieco zmieniony, ktoś o absolutnym słuchu wychwyciłby kotłujące się nuty wstydu, złości, arogancji. Nie patrzył na przełożoną.

Ta jednak nic sobie nie robiła z nagiego wypadku.

– Jedziemy. Tu są adresy.

Podała mu kartkę papieru.

– Mam nadzieję, że jesteś dobrym kierowcą.

 Łatwo się jeździ po niemal wyludnionym mieście. Obywatele pozamykani w domach drżą przed zakażeniem. Mimo to parę razy pomylił ulice, a parkując omal nie otarł starej toyoty corolli.

‒ Co się dzieje? – spytała niby od niechcenia.

Nie mógł jej powiedzieć, że od momentu krępującej sytuacji w łazience postrzega Genowefę jako kobietę. Taaak, sam nie mógł w to uwierzyć. Była w wieku jego matki, nigdy nie interesowały go laski starsze więcej niż pięć lat, a jednak coś się zmieniło. Czuł wzbierające napięcie, myśli błądziły gdzieś i uciekały. Wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby znaleźli się razem w pokoju w starej kamienicy.

– O, to tutaj – stwierdziła dyrektorka, gdy wjechali na jedno z zaniedbanych osiedli.

Zadzwonili na domofon. Gdy tylko przedstawili się, że są z domu opieki, usłyszeli głośne „nieee!”.

– W żaden sposób nie zaciągniecie mnie teraz do tego ośrodka. Choćbym miała suchy chleb jeść.

Genowefa chciała jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Domofon zamilkł. Za to parę okien uchyliło się szerzej. Dało się słyszeć pojedyncze głosy: „Idźcie sobie. Wynocha. Zarazić nas przyszli”. Wkrótce dołączyły do nich przekleństwa. Wrogość przybierała na sile. Miało się wrażenie, że przyjechała wycieczka trędowatych, jeszcze trochę i polecą w ich stronę kuchenne nieczystości. Wsiedli do auta i odjechali.

– A ja jej tak pomogłam – mówiła przede wszystkim do siebie dyrektorka. – Nie miała pracy, nikt nie chciał jej przyjąć, a ja dałam zatrudnienie, przebiedowała. Na odchodnym obiecała, że gdy tylko będę jej potrzebować, stawi się natychmiast.

Janek przyjrzał się Genowefie. Jak na ponad pięćdziesięcioletnią osobę była trochę naiwna.

W kolejnych miejscach było równie źle, a nawet gorzej. Nie szukano wymówek, żadnego tam braku czasu, wielości zajęć. Po prostu „won” nie jesteśmy zainteresowani, uciekajcie stąd, przetykane przekleństwami rzucanymi agresywnym tonem.

Łowy okazały się nieskuteczne.

***

Dyrektorka domu opieki także przeżywała dziwaczne podniecenie. Oczywiście denerwowała się brakiem personelu, irytowała ją postawa ludzi, o których myślała, że mają jej coś do zawdzięczenia. Jednak pośród tych emocji skrywały się pragnienia dotąd stłamszone, odsuwane na dalszy plan. Nie sądziła, że widok tego nagiego młokosa obudzi w niej jakąkolwiek ekscytację. Wolała starszych mężczyzn, dojrzałych. W życiu nie przespałaby się z własnym pracownikiem, w dodatku małolatem, jak dla niej. Równocześnie uświadamiała sobie, że ostatni trudny czas mocno ją zdewastował. Potrzebowała czułości, bardzo potrzebowała.

Na smartfonie odszukała ostatniego esemesa od Andrzeja. „Kiedy się spotkamy?” – brzmiało pytanie, na które wówczas nie odpowiedziała. Przymknęła oczy, zastanawiając się jakich słów użyć. „Dzisiejsze popołudnie?” – wystukała w końcu na klawiaturze. Przeczytała parę razy. Poprawiła na: „Co byś powiedział na dzisiejsze popołudnie?”. Zawahała się. Jej odpowiedź wydawała się zbyt odważna. Andrzej ma przecież żonę, od której tyle razy obiecywał odejść. Poczuła się przeraźliwie smutna i samotna. Machinalnie wcisnęła przycisk „Wyślij”.

Telefon zadzwonił po pięciu minutach. Andrzej powiedział, że cały czas czekał na odpowiedź. No i że tęsknił. Popularne słowa, które w rzeczywistości mało znaczą. Miał jednak dość odwagi, żeby podziękować i odmówić.

– No wiesz… – bardziej wybełkotał, niż powiedział – …tam u was ten wirus. Trochę się obawiamy. My tutaj…

Dalej już nie słuchała. „Obawiamy”, „my tutaj” – a jednak mógł być delikatniejszy.

– Może innym razem, jak już się wszystko uspokoi. – Plątał się w swoich zamiarach i próbach odmowy.

– Jasne – odpowiedziała Genowefa. – Później będzie lepiej. Pa.

Nie czekała aż odpowie. Wcisnęła czerwoną słuchawkę. Czuła, jak oczy wypełniają jej łzy. Odzieranie ze złudzeń boli tak samo jak wyrywanie zęba bez znieczulenia. Miała wrażenie, że straciła wszystkie trzonowce.

***

Każdego dnia było tylko gorzej. Genowefa Pieróg musiała podjąć ostateczną decyzję. A przecież bała się jej, to co pozostawało jako ostatnia szansa, wydawało się być wbrew logice i wbrew temu, co dotąd sobą reprezentowała. Postąpiłaby na przekór poglądom, które głosiła. Jednak coraz mocniej zdawała sobie sprawę, że pracownicy, choć tak oddani, nie wytrzymują już nawału zajęć. Mieszkają na terenie ośrodka, doglądają pacjentów, lecz przede wszystkim opadają z sił. A ona obiecała, że im pomoże.

Ubrała się. Chwilę jeździła po mieście i nawet nie zauważyła, gdy zaparkowała przed odrapaną kamienicą.

Pchnęła ciężkie drzwi. Otworzyły się ze skrzypieniem. Schodząca płatami farba była dowodem upływu czasu. Korytarz oświetlała pojedyncza migotliwa żarówka. Panował chłód i obcość. Wiele lat, bardzo wiele lat upłynęło, odkąd była tu ostatni raz.

Balbina otworzyła drzwi otulona grubym szlafrokiem. W zmęczonych oczach starej kobiety zaiskrzyła skrywana inteligencja i mądrość dostępna jedynie ludziom, którzy sporo przeżyli, a swoje doświadczenie wzbogacili poprzez samotność i namysł.

– Pamięta mnie pani profesor, prawda? – Genowefa zadała retoryczne pytanie. Promotorka jej pracy dyplomowej miała doskonałą pamięć. Choć wszystko się w niej starzało, umysł pozostawał jasny, a inteligencja ostra.

Genowefa pomogła Balbinie przygotować herbatę. W kuchni niewiele się zmieniło. Ten sam kredens, serwantki też w tych samych miejscach. Wypakowała prezenty. Głównie książki o starożytnym Rzymie. Trochę rozmawiały. Niezobowiązująco. Wspomnienia mieszały się z opisem sytuacji, w której znalazł się świat. Z każdą minutą czuły się z sobą coraz lepiej. Tematów przybywało, a nowy wirus zyskiwał kolejne wyjaśnienia. A to metafizyczne – czyli kara za grzechy, naukowe – normalna część tego świata oraz spiskowe – działanie złych ludzi.

Herbata była gotowa. Genowefa rozlała ciemnobursztynowy płyn do misternie zdobionych filiżanek i odstawiła imbryczek na podgrzewacz.

– Czy powinnam je wezwać? – zadała w końcu pytanie, z którym tu przyszła.

Balbina ujęła podstawkę i drżącą ręką przybliżyła filiżankę do ust. Mimo drżenia nie uroniła ani kropli. Wyglądała dystyngowanie. Filiżanka o złoconym wnętrzu z paryskiej wytwórni z pierwszej ćwierci dziewiętnastego wieku idealnie pasowała do wnętrza jakby żywcem przeniesionego z innej epoki. Porcelanowe kontakty do zapalania świateł, mosiężne okucia przy drzwiach i oknach i jeszcze ta wiekowa biblioteka zapełniona książkami o złoconych grzbietach.

– Wiesz, kiedy wezwano je ostatnim razem?

Genowefa kiwnęła potakująco.

– Dwukrotnie w czasie drugiej wojny – mówiła dalej Balbina. – Żeby zaopiekować się naszymi rannymi żołnierzami z kampanii wrześniowej, co to ich potem Niemcy do obozów wywieźli. No i pod koniec wojny, gdy ruscy zbombardowali Zawrotycze. Zawsze przychodziły. One jakoś czują się związane z tym miejsce. A przecież ich klasztor spłonął wraz z nimi w powstaniu styczniowym. Mało kto wie, że one wciąż tu są i chcą pomagać. 

– Czy mam je wezwać? – Genowefa ponowiła pytanie, lecz już znacznie ciszej.

Postaci na świętych obrazach wyglądały na zainteresowane mającą nastąpić odpowiedzią. Twarze im się nienaturalnie wydłużyły, usta lekko otworzyły.

– Przecież nie masz wyjścia – stara pani profesor mówiła powoli. – Podjęłaś już decyzję. Może właśnie dlatego to ty teraz jesteś dyrektorką tego domu opieki, że jako jedyna wiesz jak to zrobić. Przyszłaś, żeby usłyszeć właśnie tę sugestię.

Miała rację, mimo to Genowefa nie odezwała się. Czekała na coś więcej. Obie wiedziały, że najważniejsze słowa jeszcze nie padły.

Z włączonego radia dobiegał głos dziennikarza. Mówił o kolejnych zarażonych osobach i nowych ofiarach.

– Tak, pomogę ci – odrzekła wreszcie starsza pani. W jej słowach nie było euforii, raczej zamysł i wahanie, jak gdyby z zobowiązaniem tym wiązały się nieznane niebezpieczeństwa.

Genowefa Pieróg uśmiechnęła się. Właśnie po to tu przyszła, po zapewnienie, że sięgając po obce sobie siły będzie miała zapewnioną pomoc starej pani profesor.

***

Był wiosenny, słoneczny, lecz chłodny, dzień, gdy ulicami miasta szły zakonnice.

– Szybko, szybko, siostry. – Zachęcała idąca na przedzie starsza z mniszek. Przywiązane do pasa różańce miarowo kołysały się w rytmie ich drobnych kroczków. Podśpiewywały cicho, a uliczny bruk wchłaniał odgłos ich sandałów włożonych na białe skarpety.

Czarno-biały orszak zmierzał wprost do domu opieki. Nie musiały dzwonić. W progu czekała już na nie dyrektorka.

Od razu zaczęły się nowe porządki. Pogasły telewizory, umilkła nadawana z radia muzyka.  

Janek prześcielał właśnie łóżko, gdy w progu pojawiła się kobieta w habicie.

– To nie tak, bracie. Oj, ależ niechlujnie – powiedziała z wyrozumiałym uśmiechem.

Sprawnymi rękoma wygładziła pościel.

Ile mogła mieć lat? Nie do odgadnięcia. Wszystkie jakby bez wieku i podobne, że odróżnić nie sposób. Z łatwością zawłaszczyły całą dostępną przestrzeń.

Wycierały podłogi, czytały kartoteki. Jakie lekarstwa, komu i kiedy. Siadywały czasem przy pacjentach i prowadziły ciche rozmowy. Trzymały ich za ręce. Modliły się. Nagle mniej było słychać żalów i jęków. Mniej cichych płaczów i trwożnego wołania, żeby córka przyszła, a syn odwiedził. Julia, pacjentka pod siedemdziesiątkę, nie wyrywała się już do męża, nie krzyczała, że musi iść, bo dzieci czekają na nią pod szkołą. Spokój zapanował w ośrodku. A przecież nadal w nocy rozlegało się szuranie w kierunku toalet. Kaszlnięcia i ten świszczący, z trudem podtrzymujący życie, chrapliwy oddech. I to samo stękanie, gdy mocz pluskał, zlewając się po ściankach przenośnych toalet.

Siostry w tym co robiły, były niestrudzone. Wycierały podłogi. Lnianymi szmatkami szorowały krzesła i uchwyty łóżek. Czasem coś cerowały lub wyszywały.

Karmiły, przebierały. Janowi pozwoliły strzyc i golić.

– Chyba już możesz wrócić do domu – któregoś dnia stwierdziła Genowefa Pieróg. – Czekają tam na ciebie. A my już sobie jakoś poradzimy.

Po raz pierwszy widział, że dyrektorka uśmiechnęła się w naturalny niewymuszony sposób. Tak życzliwie, bez dąsania się i ukrytego podtekstu. W jednej chwili uświadomił sobie, że już wie, kogo mu przypominała. Przecież to wypisz wymaluj „Kobieta z wiolonczelą” Picassa.

Jeszcze tego samego dnia Janek opuścił ośrodek. Zarządzona przez sąd kara skończyła się.

***

Trudno powiedzieć, czy cieszył się na myśl o dwutygodniowej kwarantannie. Raczej postanowił, że wykorzysta ten czas na nadrobienie braków na uczelni.

Zdalne nauczanie było jednak pomyłką. Pedagogicznym, intelektualnym, edukacyjnym dziwolągiem. Drętwa profesorka pieprzyła coś od rzeczy, czytając tekst ze slajdów wyświetlanych na ekranie. Nic od siebie, bez emocji, żadnego modulowania dźwięków. Już więcej życia ma w sobie syntezator Ivona.

Patrzył bez przekonania na toczący się wykład, a myślami krążył wokół domu opieki. Nie jest stworzony do życia w zamknięciu.

Babcia Stanisława i mama traktowały go jak bohatera i dogadzały jak tylko mogły. Na progu pokoju ustawiały a to ulubione naleśniki z nutellą, to znów bardziej wymyślne faszerowane udka w sosie kokosowym.

Oddalenie od Justyny też mu nie służyło. Miał ochotę na spotkanie, na seks, zabawę. Odreagowałby te ostatnie dni.

– Nie możemy się teraz spotykać – stwierdziła Justyna.

Co miał jej odpowiedzieć? Że wie, bo przecież siedzi na kwarantannie? Że jest teraz uziemiony.

Dziewczyna jednak szybko ujawniła własny punkt widzenia.

– Nie mamy gdzie. Ciotka wróciła. – Zawiesiła na chwilę głos. – I wiesz, ta sąsiadka z dołu, Balbina, co na pewno nas podsłuchiwała, ona umarła. Nie mogłabym się już tam kochać.

Nie rozumiał do końca, o co chodzi Justynie. Przecież nie kochali się w mieszkaniu sąsiadki.

Justyna jeszcze coś wyjaśniała, lecz wzrok Jana przykuł obraz z telewizora oraz ściszony głos komentatora. W stronę domu opieki w Zawrotyczach maszerowały siostry zakonne.

Jakby przeżywał dziwaczne deja vu. Dziennikarz twierdził, że oto zakonnice właśnie dzisiaj zdecydowały się pomóc. „Najbardziej dziwi – telewizyjny prezenter ruszał śmiesznie głową, wyrażając w ten sposób podziw – dziwi to, że zaledwie paroosobowy personel naszego domu opieki poradził sobie z zaistniałą sytuacją. Ale od dziś ze swoją pomocą przyszły siostry”.  

Czyli że co? – zamyślił się Janek. Te zakonnice, które do tej pory pracowały, to mu się tylko zdawały, czyżby był aż tak przemęczony?

Koniec

Komentarze

Corneliusie, podoba mi się pomysł na opowiedzenie historii, wykorzystującej sytuację związaną z pandemią, ale żałuję, że zabrakło w niej fantastyki. Początkowo, kiedy opisywałeś przeszłość miejsca, w którym Jankowi przyszło pracować, miałam nadzieję, że sprawy z dawnych czasów będą w jakiś sposób wiązać się z dniem dzisiejszym, że wydarzy się coś niesamowitego, niewytłumaczalnego, no, jednym słowem, że wpleciesz tu choć trochę fantastyki, ale cóż, opowiadanie, choć dobrze się czytało, okazało się dość zwyczajną historią, tyle że dziejącą się w niezwykłych okolicznościach.

A może fantastyką jest tu współpraca z zakonnicami, które przybyły dopiero po odejściu Janka…

Bardzo mi się podobają Twoje ilustracje. ;)

 

Prawą nogą miała nie­za­kry­tą… ―> Literówka.

 

łą­czy­ło się z ni­sko­brz­mią­cym “su­uuko”. ―> …łą­czy­ło się z ni­sko ­brz­mią­cym “su­uuko”.

 

Janek sta­wiał już stopę na scho­dzie pro­wa­dzą­cym… ―> A może: Janek sta­wiał już stopę na stopniu pro­wa­dzą­cym

 

Szla­fro­czek roz­chy­lał się coraz dalej i głę­biej, ujaw­nia­jąc smut­ną ta­jem­ni­cę upły­wa­ją­ce­go czasu i nie­zro­zu­mia­ły powód do za­zdro­ści jej prze­śla­dow­cy. ―> Ze zdania wynika, że powodem zazdrości była tajemnica.

 

Szla­fro­czek po­lu­zo­wał się… ―> Szlafroczek jest ładny i powabny, a ten chyba taki nie był. Poza tym podejrzewam, że poluzował się nie szlafrok, a raczej pasek, którym był przewiązany.

Proponuję: Pasek szla­fro­ka po­lu­zo­wał się

 

Szla­fro­czek roz­chy­lał się coraz dalej i głę­biej… ―> Jak wyżej.

Proponuję: Szla­fro­k roz­chy­lał się coraz bardziej

 

Ręka bo­la­ła coraz bar­dziej, ani chy­bił, musi na­uczyć się trzy­mać łyżkę w lewej. ―> Ręka bo­la­ła coraz bar­dziej, ani chy­bi/ pewnie musi na­uczyć się trzy­mać łyżkę w lewej.

 

Sę­dzia w ni­czym nie przy­po­mi­na­ła Anny Marii We­so­łow­skiej. ―> Kim jest Anna Maria Wesołowska?

 

w ko­lo­rze spło­wia­łe­go blond. ―> …w ko­lo­rze spło­wia­ły blond.

 

Oboje dźga­li go spi­cza­sty­mi spoj­rze­nia­mi nie­na­wist­nych oczu. ―> Można na kogoś patrzeć nienawistnym wzrokiem, ale nie wydaje mi się, aby oczy mogły być nienawistne. Nie wiem też, jak wygladaię spiczaste spojrzenie.

Może wystarczy: Oboje dźgali go nienawistnymi spojrzeniami.

 

a pier­si unio­sły ku górze… ―> Masło maślane – czy coś może unieść się ku dołowi?

 

całe swoje życie ucie­ka­ła od cza­sów swo­je­go dzie­ciń­stwa. ―> Zbędne zaimki – czy mogła uciekać całe cudze życie od cudzego dzieciństwa?

 

ciot­kę Ce­cy­lię, u któ­rej spę­dza­ła wa­ka­cje, Ciot­kę, która… ―> Dlaczego wielka litera?

 

Chcia­ła być takim In­dia­na Jo­ne­sem w spód­ni­cy. ―> Chcia­ła być takim In­dia­ną Jo­ne­sem w spód­ni­cy.

 

– Pani dy­rek­tor – przy­ci­ska­ła słu­chaw­kę te­le­fo­nu do buj­nych pier­si – dzwo­nią z Kło­buc­ka! ―> – Pani dy­rek­torPrzy­ci­ska­ła słu­chaw­kę te­le­fo­nu do buj­nych pier­si.Dzwo­nią z Kło­buc­ka!

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Se­kre­tar­ka po­now­nie za­ko­ły­sa­ła swo­imi blond wło­sa­mi… ―> Zbędny zaimek – czy kołysałby cudzymi włosami?

 

zre­zy­gno­wa­nym tonem od­po­wie­dzia­ła Ge­no­we­fa Piróg… ―> Przedstawiając Genowefę napisałeś: Ge­no­we­fa Pie­róg całe… i potem, kiedy odbiera telefon: – Ma­gi­ster Ge­no­we­fa Pie­róg.

Czy Genowefa nazywa się Pieróg, czy Piróg? W dalszej części opowiadania pojawiają się oba nazwiska.

 

– Mam wziąć ja­kieś ubra­nie czy coś? ―> Coś się tutaj przyplątało.

 

I jesz­cze ten mło­do­cia­ny prze­stęp­ca. ―> Młodociany jest niepełnoletni, a tego nie można powiedzieć o dwudziestodwuletnim Janku.

 

nie zwa­ża­jąc na gło­śny wy­wo­ły­wa­ny tym hałas… ―> Masło maślane – hałas jest głośny z definicji.

Wystarczy: …nie zwa­ża­jąc na wy­wo­ły­wa­ny tym hałas

 

– Ale po­wiedz – dzia­dzio An­zelm wpa­try­wał się w Janka swymi wod­ni­sto nie­bie­ski­mi oczy­ma… ―> – Ale po­wiedz.Dzia­dzio An­zelm wpa­try­wał się w Janka wod­ni­stonie­bie­ski­mi oczy­ma

 

Ge­no­we­fa Piróg, dy­rek­tor Domu Opie­ki… ―> Raczej: Ge­no­we­fa Piróg, dy­rek­torka Domu Opie­ki

 

Lecz pa­cjen­tów nie było gdzie wy­wieźć. ―> Lecz pa­cjen­tów nie było dokąd wy­wieźć.

 

Zmę­cze­nie wy­cho­dzi­ło każdą porą jej ciała. ―> Zmę­cze­nie wy­cho­dzi­ło każdym porem jej ciała.

Por jest rodzaju męskiego.

 

za­wie­sza­jąc chwi­le wzrok na Janku. ―> Literówka.

 

W go­dzi­nach pracy jest się przy łóżku pa­cjen­tów”. ―> Przy jednym łóżku? Czy może raczej: W go­dzi­nach pracy jest się przy łóżkach pa­cjen­tów”.

 

Nie mógł jej po­wie­dzieć, że od mo­men­tu ła­zien­ko­wej akcji po­strze­ga Ge­no­we­fę jako ko­bie­tę. ―> Nie wydaje mi się, aby w łazience doszło do jakiejkolwiek akcji.

Proponuję: Nie mógł jej po­wie­dzieć, że od mo­men­tu zajścia/ incydentu/ zdarzenia w łazience, po­strze­ga Ge­no­we­fę jako ko­bie­tę.

 

obu­dzi w niej ja­kie­kol­wiek eks­cy­ta­cje. ―> Raczej: …obu­dzi w niej ja­kąkolwiek eks­cy­ta­cję.

 

Po­sta­ci na świę­tych ob­ra­zach wy­glą­da­ły za­in­te­re­so­wa­ne ma­ją­cą na­stą­pić od­po­wie­dzią. ―> Chyba miało być: Po­sta­ci na świę­tych ob­ra­zach wy­glą­da­ły na za­in­te­re­so­wa­ne ma­ją­cą na­stą­pić od­po­wie­dzią.

 

Janek prze­bie­rał wła­śnie łóżko… ―> Janek prześcielał wła­śnie łóżko… Lub: Janek zmieniał właśnie pościel na łóżku

Łóżek się nie przebiera.

 

Julia, sta­rusz­ka pod sie­dem­dzie­siąt­kę… ―> To lekka przesada nazywać kobietę w tym wieku staruszką. Wiem, co mówię, bo niebawem stuknie mi siedemdziesiątka, a żadną miarą nie czuję się staruszką. ;)

Proponuję: Julia, pacjentka pod sie­dem­dzie­siąt­kę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzień dobry, Reg :)

Nieodmiennie dziękuję Ci za to, że uczysz mnie pisać, że uczysz wrażliwości na słowo, że odkrywasz niuanse polskiego języka. Jeśliby był jakiś medal za obronę polskiej mowy, za walkę z chwastami językowymi, za umiejętność wskazywania logiczno-stylistycznych baboli – Ty zasługiwałabyś na niego jak nikt inny. Napisać dziękuję – niewiele znaczy. Ale oooogromnnieee, naprawdę ooogromnnieee Tobie DZIĘKUJĘ!

Czytam zapisane przez Ciebie wskazania. Za każdym razem masz rację. Dobrze, że nie widzisz, jak się rumienię. I oczywiście poprawię – wszak to najlepszy sposób na zapamiętanie i być może późniejsze ustrzeżenie się od podobnych wpadek.

Z tą fantastyką w tekście to niezupełnie tak. Wymyśliłem sobie, że siostry, które jako pierwsze ruszyły z pomocą, zostały przywołane z zaświatów, z innych wymiarów, skądś tam, skąd zwykle przybywają ci, których zwykle nie widać, a podobno są wśród nas. Rozmowa Genowefy z Balbiną miała być tym właśnie tropem nasuwającym takie skojarzenie. Ale cóż, jak to zwykle u mnie bywa trop okazał się wyblakły, zwietrzały i niezauważalny. Chyba dopiszę jeszcze parę zdań, żeby choć trochę go wyeksponować, bo te siostry naprawdę miały być takie trochę nie z tego świata.

Jeszcze raz ukłony dla Ciebie, Reg. I uśmiech tak wielki jak to tylko możliwe :D

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

A ja, Corneliusie, nieodmiennie cieszę się, że moje uwagi znalazły Twoje uznanie. :)

I owszem, ja też się rumienię i jestem mocno zażenowana tak pochlebnymi słowami, bo nie wydaje mi się, abym robiła coś szczególnego. Jeśli jednak uważasz, że jest inaczej, cieszę się, że mogę pomóc. No i dziękuję za tak dobre o mnie zdanie. :)

Przeczytałam ponownie fragment o odwiedzinach Genowefy u Balbiny i teraz, kiedy naprowadziłeś mnie na trop, istotnie – dostrzegam zarys planu pani dyrektor. Zwłaszcza, że i święci na obrazach wyrazili zainteresowanie sprawą. W tej sytuacji uznaję fantastykę za obecną w opowiadaniu i pozwalam sobie zgłosić Przewidzenie? do Biblioteki.

Mam też nadzieję, że na kolejne opowiadanie nie będzie trzeba czekać zbyt długo. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Reg, za bibliotecznego kliczka. Bardzo dziękuję i wykonuję głęboki ukłon.

 

A poważnie – to nie tak, że nie robisz przecież nic szczególnego. W rzeczywistości wykonujesz wielką pracę w naprawdę dobrej sprawie. Bo przecież Ty poprawisz mnie, ja poprawię swoich bratanków, oni któregoś ze swoich kolegów… I patrząc z pewnego oddalenia widać, jak wielka to jest praca. A u początków tej reakcji łańcuchowej jest Twoja wrażliwość na słowo, Twoja klarowność myśli, dbałość o język… ech, długo by wymieniać. 

A ja za to. że wciąż uczysz mnie pisania, wdzięczny jestem Ci ogromnie. 

Dziękuję, że jesteś.

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Ha, ha, ha, manifestacja, powiadasz! Dowiedziałam się o niej od Ciebie. I pomyśleć, że przeszła jakoś tak obok…

Corneliusie, dziękuję najpiękniej jak umiem. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, to że nikt Ci nie powiedział o manifestacji, Reg, nie dziwi. Ale to dlatego, że znając Twoją skromność, nie było nikogo, kto chciałby Cię konfundować. Jednak zapewniam, że to była duża impreza. Zresztą jak się przyjrzysz fotografii, zobaczysz tam czupurną Finklę, sarkastyczną Tarninę, sympatycznego i wiecznie zamyślonego Wilka-zimowego, a i Anet z transparentem też tam stoi. Jedynie tej kobiety z fioletowymi włosami nie mogę zidentyfikować. Ale to kwestia czasu.

 

Serdeczności, samych serdeczności, Reg. I jak zawsze ogromna porcja moich dobrych myśli płynie do Ciebie:)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Cóż mam powiedzieć, Corneliusie… Chyba muszę Ci uwierzyć i jeszcze raz podziękować. I pochwalić poczucie humoru. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj tam, oj tam. Jakież poczucie humoru? To przecież próba relacji reporterskiej.

 

A bardziej poważnie – przejrzałem jeszcze raz listę wypisanych przez Ciebie błędów i mankamentów, i najgorsze jest to, że choćbym sto razy czytał swoją historię, nie zauważyłbym tych niedoróbek. Jestem pod wrażeniem. Wielce udanego łikendu i samych serdeczności, Reg!

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Dziękuję, Corneliusie, i niech Tobie też wszystko dzieje się pięknie i dobrze. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo, bardzo, bardzo DZIĘKUJĘ! :)

Wrażliwości na słowo i wszystkiego, co jest dobre w moim pisaniu, nauczyła mnie Reg. Dziękuję:)*

Długo czekałam na fantastykę. Już myślałam, że kryje się w robieniu wymazów wszystkim, którzy mogli mieć kontakt z zarażonym… Ale w końcu się doczekałam, zakonnice mnie usatysfakcjonowały.

Sympatyczny tekst, zaskakująco ciepły jak na tę tematykę.

Ładne obrazki.

A gdzie dokładnie jestem na tym zdjęciu? Bo nie mogę się znaleźć. ;-)

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka