Dawno, dawno temu, a może i dawniej, żył sobie rycerz błędny, Grzmisław herbu Biała Pawęż. Zwyczajem błędnych rycerzy pałętał się on po świecie w poszukiwaniu dziewic w opresji, a co się na jaką wtarabanił, to ją z poświęceniem ratował. Oj, nie rdzewiały miecz, kopia i insze rycerskie utensylia, nie rdzewiały.
Weźmy chociażby wyprawę, którą podjął dla ocalenia dziewicy imieniem Kachna, co to ją zły czarownik w niedostępnej kotlinie więził. Tak powtarzali bajarze od Wybrzeża Perłowego aż po Smocze Góry, musiała to zatem być prawda tak prawdziwa, jak prawdziwe jest słońce na niebie.
Toteż ruszył Grzmisław przez siedem gór stromych, siedem puszcz ciemnych, siedem mokradeł urocznych i jeden strumyk, bo drogę zgubił. Ale dotarł.
Stanął w kotlince zielonej, kwieciem umajonej, i dalejże wołać – Hej!
I echo mu odpowiadało – Ej! Ej. Ej…
A głos echo miało męski, zuchowaty, do słodkiego sopranu dziewicy nijak niepodobny. Jedzie rycerz stępa na swoim wiernym rumaku, jedzie, rozgląda się, oczy sobie wypatruje, nic. Kamień jeden, drugi, piąty, cała ich sterta omszała. Nikogo.
– Hop, hop! – zawołał Grzmisław, a echo poniosło się wśród skał.
– Op! Op. Op…
I nic. Pojechał zatem rycerz wolniutko dookoła kotlinki, cały czas wołając: „hop, hop!”, „hej!”, „halo!”, ale ani panny, ani czarownika do zgładzenia, ani niczego niezwykłego nie znalazł. Poskrobał się zakutym w blachy palcem po równie zakutym czerepie, a wtedy i zgrzyt metalu powtórzyło niezmordowane echo.
Nagle jak nie zadudni! Grom wstrząsnął skałami, zadzwonił w rycerskim hełmie! Ależ niebo było jasne! Rycerz ściągnął wodze, bo koń pod nim zatańczył. Potem uniósł przyłbicę. Ani chmurki. Musi, złe czary, pomyślał. I rozejrzał się czujnie, a wtedy ujrzał, o, straszny widok!
Głazy z przeraźliwym zgrzytaniem i dudnieniem przesunęły się i uniosły w powietrze!
Dobył zatem zuch Grzmisław miecza i huknął – Stań, podły magusie, do uczciwego boju! Ja, Grzmisław, wyzywam cię!
Rumor zabrzmiał tak głośny, że koń rycerza stanął dęba, rycerz zaś wylądował na ziemi, aż mu gwiazdy przed oczami zamigotały. Wtem, strach nad strachy! Olbrzymi głaz zniżył się tak, by dwiema czarnymi szparami, niby ślepiami, zajrzeć w Grzmisławową przyłbicę (która opadła przy uderzeniu). Kamienne obręcze zacisnęły się z chrzęstem na białej zbroi i rozległ się głos, jakby ktoś skałą o skałę tarł.
– Czego?
Rycerz nic nie odrzekł, ponieważ go zatkało.
– Czego mi tu? – zgrzytnęły kamienie. – Niejeden dureń po górach łazi, ale takiej niemoty jeszcze nie widziałam, jakem Kachna!
– Kachna? – wykrztusił Grzmisław. – Cna dziewico, jakimiś straszliwymi czarami ukrzywdził cię wstrętny i niegodny…
– Czyś ty się blekotu objadł, puszko po tanim piwie?
Kamienna olbrzymka szczęknęła, zgrzytnęła, a Grzmisław poczuł, że lżej mu oddychać.
– Zmykaj stąd, pókim dobra.
Pod nogami rycerz miał nagle twardą ziemię. Choć zachwiał się w pierwszej chwili, zaraz stanął pewnie, w przepisowej postawie bojowej.
Zgrzytnął miecz dobywany z pochwy.
– Walcz, poczwaro!
– Idź się utop.
I znowu kamienne palce zacisnęły się na jego piersi, wiatr zagwizdał przez uszy, i Grzmisław ocknął się, nieco pogięty, na krzaku. Kotlinki, olbrzymki, a co gorsza, także jego wierzchowca, nie było nigdzie widać.
Wyplątawszy się jakoś z gałązek, zdobył sobie Grzmisław podjezdka na trzech wędrownych łotrach. Wyklepał z grubsza zbroję zbójeckim nadziakiem i ruszył dalej, bez celu, bo mu kodeks jego bractwa niepotrzebnego myślenia o przyszłości zabraniał. Stanął na popas w małej wiosce, a tam, akurat pod drzwiami izby, chłopstwo kłóciło się zawzięcie. Usłyszał rycerz coś o smokach, potem o pannie Agnieszce.
A, pomyślał z ukontentowaniem, oto dziewica, którą ocalę.
Ruszył tedy, nie zwlekając, ku zamczysku na wyniosłych skałach się piętrzącemu. Wysoko to było, droga do zamku wiodła wąska, górzysta, skalista, kręta i ogólnie niemal wertykalna, aż się licha szkapa zasapała. Ale jakoś szła. Jechał Grzmisław, jechał, a tu nagle smok!
Ucieszył się dzielny rycerz, bo gdzie smoki, tam muszą być i dziewice. Zeskoczył z konia, brzęcząc i dźwięcząc, i w przelocie zauważył, że gad nie oszałamia ogromem. Prawdę mówiąc, smok sięgał mu mniej więcej do klamry pasa. Ale łuski miał, pysk, ognisty zapewne, miał, oczy miał jak agaty, a na chwata Grzmisława popatrywał koso, choć cosik tępo.
– A, poczwaro! Zagradzasz mi drogę do cnej dziewicy? Stawaj!
Smok kichnął. Przestąpił z łapy na pazurzastą łapę, nie przestając się gapić spod oka. Nagle wyciągnął szyję i nim się rycerz spostrzegł, zaglądał już w smocze nozdrze. Z bardzo, ale to bardzo bliska.
Nie stracił jednak ducha! Szczęknął dobywany miecz.
– Broń się, gadzie!
I Grzmisław pchnął ostrzem z całej siły, a sił mu nie brakło. Potwór wizgnął, pisnął, sapnął i legł na środku dróżki, dysząc ciężko. Gapił się przy tym na Grzmisława, aż rycerz, ciut zmieszany, zamachem miecza odrąbał mu łeb. No, trzema zamachami. Kilkoma. Miecz się tępił na łuskach, ale w końcu podołał zadaniu.
Wreszcie, gdy już po tej rzeźnickiej robocie Grzmisław przeciągnął jakoś konia obok padliny, skręcił za skałę i ujrzał bramy zamku, należycie strzeliste, jak również potężne mury z przyporami, ostrołukami i wszelkimi gotyckimi fidrygałkami. Niewykluczone, że trafiło się też parę fidrygałek z innych okresów.
Podniesiony na duchu, zbliżył się rycerz godnie, niespiesznie, do zamczyska bram, otwartych, jakby na zaproszenie.
Strzegł ich kamienny smok, udatnie wyrzeźbiony w czarnej skale. Doprawdy, poczwara ubita na ścieżce mogła być wzorem dla nieznanego fidiasza. Takie same łapy, skrzydełka karykaturalnie małe, łuski tak samo lśniące, oczy z agatów…
Mrugnęły.
Rycerz spiął konia, wzniósł miecz oraz bojowy okrzyk, po czym gruchnął na ziemię, aż zadzwoniło i tylko niezwykłej przytomności umysłu zawdzięczał, że puścił wodze, kiedy niewdzięczna chabeta uciekała, aż kurz poszedł.
Nie zniechęciło to jednak śmiałka. Grzmisław chwycił upuszczony miecz, powtórzył okrzyk dobitnie, aż go w gardle zadrapało, i runął na poczwarę. Krótki to był bój. Słuszną furią uskrzydlony, Grzmisław od pierwszego zamachu tak zdzielił gada przez łeb, że w oczach mu pociemniało. Rycerzowi, ale smokowi zapewne też, bo kiedy zuch przejrzał, potwór, nieruchomy, leżał mu u stóp. Trącił go ostrożnie czubkiem blaszanego trzewika, ale gad ani drgnął.
Dobrze, pomyślał Grzmisław. Poprawił chwyt na wspaniałej swej broni i przestąpiwszy nad truchłem, wkroczył na dziedziniec.
Nozdrza rycerskie wypełnił odór surowizny, którego ledwo co się pozbył, ale, że był nawykły, szedł bez lęku dalej. Dziedziniec wysypano miękkim piaskiem, stawiał więc stopy ostrożnie.
Wtem z donżonu wychynęła niewiasta w czerwieni, prosta niby trzcina, choć w obu rękach niosła wiadra, po brzegi pełne mięsa.
Grzmisław ujrzał blond włosy skromnie upięte pod chustą, twarz wdzięczną, a spod czerwonego fartucha mignął mu róż sukni. Słowem, dziewica jak malowanie.
Dama postawiła swój ciężar przy drewnianym korycie u stóp muru, oczy przesłoniła ręką i zawołała głośno – Pupcia, Dziubutek! Chodźcie do mamci na papuni!
Uspokojony rycerz zdjął hełm. Zamaszyście odrzuciwszy włosy, postąpił rycerski, sprężysty krok naprzód.
– Witaj, piękna panno – zaczął, lecz ona wyminęła go niecierpliwie.
– Tak, tak, gość w dom, ale widziałeś waść moje smoki?
Rycerz zbaraniał. Rzadki ten i deprymujący widok został jednak oszczędzony pannie, bo już go minęła, a Grzmisław nigdy nie baraniał na długo.
– Cna dziewico – przemówił. – Nie lękaj się więcej smoków, gdyż – „gdyż” szczególnie podkreślił, by dziewica czasem nie zwątpiła w ogładę i wykształcenie śmiałka – wolna od nich jesteś po wsze czasy.
Panna zatrzymała się wpół kroku. Wolno, wolniutko niby kwiat za słońcem obróciła się ku Grzmisławowi.
– Gdzie są moje smoki? – wycedziła.
– Ubite – odparł z dumą Grzmisław. Panna zamarła. Potem zawinęła się i wypadła za bramę.
– Oba ubite! – zapewnił rycerz. – Możesz mi wierzyć, panienko!
Ale ona przypadła do gadziego cielska, szlochając głośno.
– Mój Dziubutek! – zawodziła. – Moje maleństwo! Moje biedactwo!
Grzmisław przestąpił z nogi na nogę, nieelegancko szczękając zbroją.
Panna wstała. Wyprostowała się z wolna i obróciła. W ręku miała spory kamień.
– Tyyyy… – syknęła. – Ty cholerny fanatyczny morderco! Co ci przeszkadzały moje smoki? W domu siedziały, na wieś ledwo raz napadły! Durny! Podły! Okrutny!
Co słowo, to kamień brzęczał o blachy.
– Ty ohydny! Ty grzdylu!
– Ależ, panno – jęknął rycerz, lecz nie dokończył, bo znów mu świeczki przed oczami stanęły.
Zbudził się z posmakiem stęchlizny w ustach, cały mokry w rozgrzanej zbroi, bo słońce schodziło już z zenitu, między turnie się kierując na spoczynek. Wstał Grzmisław chwiejnie i wrócił, kulejąc, do zamku, gdzie leżał jego porzucony hełm. Po pannie ani widu, ani słychu.
Za to, kiedy już zuch doczłapał z powrotem do podnóża góry, zastał tam swego konia, mrużącego oczy w mdłym świetle wieczoru. Pojechał zatem dzielny rycerz dalej, wszędzie pilnie nadstawiając ucha, czy o jakiejś dziewicy w opresji nie usłyszy.
I nie minęło wiele czasu, a zwiedział się o jednej, całkiem niedaleko, zamkniętej w niebosiężnej wieży. A zwała się ta panna, wedle słów Grzmisławowego rozmówcy, Dorota. Cóż za piękne imię, i jaką słodyczą tchnące! Zaraz więc wsiadł rycerz na swego rumaka i, o nic więcej nie pytając, pognał lasem, mostem, łąkami i znowu lasem, aż zobaczył wieżę niebosiężną, dobrze wymurowaną, z foremnym u góry okienkiem, z którego zwieszała się złociejąca w słońcu, gruba lina.
A, to rzecz upraszcza, pomyślał.
Nie zdejmując zbroi, chwycił sznur i zaczął się piąć. Drapał się wolno, cal za calem, niby gąsienica na rozprażonym murze, ciężka w swym pancerzu.
Piął się i piął, wzrok utkwiwszy w parapecie małego okienka. Wreszcie, ostatkiem sił, podciągnął się i wgramolił do wnętrza, gdzie legł, ciężko dysząc. Zdało mu się, że ktoś postukuje patykiem w jego hełm.
– Mamo – zapiszczał świdrujący głosik – a co to za pan?
– Zostaw!
Tupot zadudnił echem w rycerskiej czaszce.
– Czyś ty, człowieku, rozum postradał?
Zręczne palce rozpinały sprzączki zbroi.
– Tak cię przypiliło, żeś nie mógł zapukać? Czy wy kiedy zaczniecie myśleć?
Hełm zsunął się gładko, a Grzmisław wreszcie nabrał powietrza.
– Pani – spróbował powiedzieć, lecz udał mu się tylko dychawiczny świst.
– Jasiu, zejdź do kuchni, przynieś kwasu do picia. Zosiu, okno – rzekł melodyjny głos.
– To wujek Jaromir? – zainteresował się głosik podobny do pierwszego jak dwa ziarna piasku, uwierające w bucie.
– Nie – ucięła niewiasta, którą Grzmisław nareszcie zobaczył wyraźnie. Ani stara, ani młoda, urodziwa, lecz nieprzesadnie, o macierzyńskiej figurze, przyglądała mu się z umiarkowaną troskliwością.
– To wujek Maćko? – zaszczebiotał ktoś zza przegradzającej komnatkę zasłony.
– Nie, Kasiu, idź się bawić. No, kawalerze, zaraz cię postawimy, he, he, na nogi. Wybacz zawodowy żart.
Całkiem mocne ręce dźwignęły Grzmisława i usadziły w wygodnym fotelu. Wciśnięto mu w dłonie kufel pachnącego kwasu. Parę łyków, a od razu czuł się lepiej.
– No, jak teraz? – Dama zasiadła na wprost niego, zakładając nogę na nogę tak, że rozcięcie spódnicy odsłoniło posągową łydkę. Półmrok, który zapanował tutaj po zamknięciu okiennic, miał wyraźny odcień burgunda.
– Nie spiesz się – powiedziała gospodyni serdecznie.
– Dzięki ci, pani – Grzmisław przypomniał sobie o manierach. – Twój napój przywrócił mi jasność myśli, a twa gościnność godna jest królów. Muszę jednak pokornie prosić o jeszcze jedną przysługę. Poszukuję wieży, gdzie mieszka cna i piękna Dorota.
– Jam ci to – rzekła dama, rozkosznie mrużąc oczy.
– Mamo! – krzyknęło któreś z dzieci. – A on mi zabrał!
– Przepraszam na moment.
Dorota dźwignęła się z fotela, zniknęła za zasłoną. To na pewno jakaś inna Dorota, pomyślał rycerz, obracając kufel w rękach. Na pewno jest tu jakaś inna wieża, niedaleko, nieblisko, w sam raz. Bo czy może być inaczej?
– Czy pan jest nowym wujkiem? – zapytało dziecko, składając rączki na poręczy Grzmisławowego fotela.
Śmiałek ostrożnie pokręcił głową. Tymczasem gospodyni, powróciwszy, zasiadła z wdziękiem i uśmiechnęła się słodko.
– Na czym to skończyliśmy? – spytała.
Grzmisław odchrząknął – Chciałem cię prosić o wskazanie drogi do wieży cnej Doroty.
– Jam ci to – powtórzyła.
– Cnej dziewicy Doroty.
Piekły rycerza policzki, piekły żywym ogniem, dama jednak odparła spokojnie – Jam ci to… przed piętnastu laty.
– Ale… wieża…?
– O, bardzo dobrze się w niej mieszka. Cisza, spokój. Goście łatwo znajdują drogę. Może jest ciut za droga w utrzymaniu…
– Goście? – jęknął rycerz, który był niedomyślny, ale nie aż tak.
Wiele jeszcze przygód przeżył i przeżywa rycerz Grzmisław, a wszystkie na jedno kopyto. Jeśliś, drogi Czytelniku, ciekaw, czy śmiałek ten wybawił kiedykolwiek jakąś dziewicę, kronikarska uczciwość nakazuje mi przyznać, że i owszem. Było bowiem kilka dziewic, które na wieść o jego wyczynach czym prędzej schroniły się do bezpiecznej przystani związku małżeńskiego.
Ale chociaż Grzmisław ma zajęcie i nie pcha się do polityki, co i dziewicom, i reszcie kraju tylko na dobre wyjść może.