- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Kod Dyshonoru

Kod Dyshonoru

OSTRZEŻENIE: mam przesuniętą granicę tolerancji, więc to, co w skali od 1-10 ekstremalności odbieram jako 5, może przez was być odebrane jako 10. Gore oceniam na 8, mało kreatywny jak na moje standardy, za wyjątkiem może "stojaka" z wieśniaka. No i jest prsemoc wobec dzieci oraz sugerowana niegroźna przemoc wobec zwierząt (o ile nie zapomniałem o jakiejś). Seks oceniam na 10, jest gwałt (pisany specjalnie lakonicznie, by niepotrzebnie go nie erotyzować), snuff, sugestia przymusowego kazirodztwa, sodomia. Tematycznie porusza rasizm, praemoc wobec kobiet i dzieci, gloryfikację wojskowości, zbrodnie wojenne, wypaczanie wynalazków w służbie wojska, rozdzielanie fikcji od rzeczywistości, odpowiedzialność za udział w działaniach wojskowych, wykorzystywanie graczy do pilotowania dronów, chciwość, ludobójstwo itp.

 

Tekst jest PRZECIWKO wojnie, kompleksowi przemysłowo-militarystycznemu, przemocy wobec kobiet i dzieci, imperializmowi, usprawiedliwianiu rasizmu i innym z powyższej listy.

 

Z racji tego, że temat wojny wywołuje znieczulicę, miałem nadzieję, że tekst wstrząśnie czytelnikiem, ale na to nie liczę.

 

Wstęp z określaniem charakteru i zasad głównej postaci (umyślnie unikam słowa "bohater") jest po to, by nie wyszedł na oportunistę, któremu zbyt łatwo przychodzi robić niegodziwości. Np. scena seksu ma pokazać, jak szanuje granice i jak reaguje na odmowę w rzeczywistym świecie.

 

Spodziewam się kontrowersji. Nie wyobrażam sobie innego zakończenia, bo tylko takie nie sugeruje, że usprawiedliwiam czyny protagonisty i pokazuje po czyjej jestem stronie. Scena z pijaną nie ma pokazać, że jest "good guy", tylko że nadal potrafi odróżniać fikcję od rzeczywistości i że nie potrafiłby zrobić w życiu tego, co w świecie bez realnych konsekwencji.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Kod Dyshonoru

Hipolit Kret pędził skodą rapid podwarszawską szosą. Pot spływał mu po czole. Twarz wykrzywił mu wyraz zgrozy. O zaczerpnięciu oddechu przypominał sobie tylko wtedy, gdy czuł palenie w piersi. Był tak skupiony na drodze, że omal nie potrącił trzydziestokilkuletniej kobiety, która w niedozwolonym miejscu próbowała przejść na drugą stronę. Odskoczyła i wylądowała na pośladkach. Wyglądała na zaskoczoną, że nawet nie próbował zwolnić na jej widok.

Głupia, pomyślał. 

Wtem się jednak zreflektował. Szusując stosześćdziesiąt na godzinę sam nie postąpił lepiej. Ale z drugiej strony wiedział, że jeśli jego podejrzenia się potwierdzą, kobieta będzie żałowała, że nie zabił jej na miejscu.

Zbliżał się do wzgórza, gdzie drzewa ustępowały miejsca łąkom i polom uprawnym, skąd rozciągał się widok na Warszawę. Z nieznośnym kłuciem w sercu wypatrywał znaków na niebie i ziemi, że przybył zbyt późno.

Znaków, które obwieszczą koniec jego świata, jak i każdego innego człowieka.

 

DWA DNI WCZEŚNIEJ

 

Hipolit patrzył przez szklaną ścianę laboratorium na dwójkę mężczyzn w kitlach krzątających się przy jego dziecku. Mechaniczny mózg stroszył się ukwiałem odchodzących od niego kolorowych kabli. 

Tyle że z technicznego punktu widzenia jego twór nie należał już do niego. I wkrótce miał mu być odebrany na dobre.

Na wpół spodziewał się, że lada moment z pracowni wyjdzie pielęgniarka i powie: "Gratulacje, to bezzałogowy czołg. Zabije miliony ludzi".

To nie tak miało być. Nie temu wynalazek miał służyć. Chciał ratować życie, nie je odbierać.

A do tego tak zawiódł matkę. Uczyła go stellomancji w nadziei, że będzie pomagał ludziom jak najlepiej wykorzystać ich wrodzony potencjał i radzić sobie z postawionymi przed nimi wyzwaniami.

Był naukowcem, więc dziedzina tak silnie opierająca się na intuicji i interpretacji nie przekonywała go. Za to odkrył, że po przemianowaniu planet Neptun czy Mars na cechy, np. wizjoner i lider, a układów jak kwadratura lub trygon na relacje typu konflikt lub wsparcie, idealnie nadawała się do odtworzenia ludzkiego zachowania w formie algorytmów. Mało tego, pozwalało to przewidywać reakcje sztucznej inteligencji na wydarzenia, lokalizacje, osoby lub inne sztuczne inteligencje oparte na algorytmach stellomantycznych. W stellomancji nazywało się to kolejno prognostyką tranzytową lub progresyjną, stellokartografią lub synastrią.

Taki mózg nie zapętlał się, wracając do ostatniej udanej akcji. Potrafił improwizować, a jego zachowanie mogli przewidzieć tylko ci, którzy mieli na nim polegać.

Mózg, na podstawie którego zbudowano sztucznej inteligencję, należał do wybitnie błyskotliwego żołnierza wysadzonego w Iraku. Po odpaleniu prototypu przy jego matce ta była w stanie z nim konwersować całymi godzinami. Ani na chwilę nie odniosła wrażenia, że to nie jest jej syn.

Oczywiście nie powiedzieli jej, że jej dziecko będzie teraz bezmyślnym zabójcą na usługach koncernów paliwowych, rządu i przemysłu zbrojeniowego.

A teraz zrobią ze stellomancją to samo, co zrobili z programowaniem neurolingwistycznym. Opatentują i ograniczą dostęp drogimi licencjami.

NLP opierało się na tym, że mózg koduje myśli w bardzo specyficzny sposób. Była to autohipnoza sprowadzona do języka programowania komputerowego. I tak np. umysł zapisuje traumatyczne wspomnienia jako małe, czarno-białe, statyczne zdjęcia, gdzie ludzie patrzą na nas wzrokiem, który mówi: "Wpierdolić ci?". Okazuje się, że wystarczy zmodyfikować modalności, np. obraz powiększyć, pokolorować i przerobić na film, by takie natrętne wspomnienia przestały nas nawiedzać.

I jest to na tyle proste, że sam był w stanie wyleczyć się z lęku przed wchodzeniem na drabiny czy wizji martwych noworodków w beczce, o których donosiły wiadomości – używając technik w książce Steve'a i Connirae Andreas pt. "Serce umysłu".

NLP było cudownym narzędziem terapeutycznym, ale ktoś odkrył, że można to wykorzystać w sprzedaży i negocjacjach, a potem do manipulacji i zaciągania do łóżka ludzi, którzy woleliby usiąść na minie.

I teraz korporacje odbiorą potrzebującym stellomancję, ponad pięćtysiącletnie narzędzie do rozwiązywania problemów, których sami nie mają i nigdy mieć nie będą.

I to wszystko przez niego.

W zamyśleniu uderzył pięścią w szybę. Technicy zamarli i popatrzyli na niego z wyrazem konsternacji. Zapewne zastanwiali się, czy to kwalifikuje się do wciśnięcia wielkiego czerwonego guzika, który wezwie ochronę. Lada moment mógł przecież wyciągnąć zza paska ukryty pistolet maszynowy.

Przeprosił ich gestem otwartej dłoni i zerwał się z miejsca jak małżonek w kierunku wchodzącego do domu wiarołomcy, niezdolny dłużej ukrywać, że wie o zdradzie. Ruszył do obwieszonego żaluzjami szklanego biura. Gabinetu człowieka, z którym łączyło go coś więcej niż zależność zawodowa czy nawet przyjaźń. 

Ideał.

Szarpnął klamkę z wściekłością Kano z gry Mortal Kombat wyrywającego serce z piersi pokonanego nieszczęśnika. Tak jak wyrwano je jemu.

– Jak mogłeś mi to zrobić, Bert?! Sprzedać nasze dzieło za moimi plecami?! – rzucił z progu. Piekły go oczy od cisnących się do oczu łez, ale obiecał sobie, że nie okaże targających nim emocji przy szefie.

Niski, krępy mężczyzna w okrągłych okularach, posiwiały i z łysiną jak lądowisko helikopterów, spojrzał na blat. Nerwowo wyrównał dokumenty w dłoni, uderzając ich spodnią krawędzią o biurko. Sprawiał wrażenie amatora, który nie umie ukryć słabej ręki w pokerze.

– Zamknij drzwi – odparł cicho.

Drzwi. Dobre sobie. Szklana tafla przypominała raczej wejście do kabiny prysznicowej. 

– Jestem ci winien wyjaśnienie – rzekł, zsuwając żaluzje.

– Wyjaśnienie to dobry początek, Bert. A potem co? Kolacja przy świecach z głaskaniem po rączce i zapewnieniami, że ci inni nic nie znaczą? – Zacisnął dłonie w pięści, by ukryć, jak drżą. 

Kierownik oparł się o front rzeźbionego mahoniowego biurka z rękoma założonymi na piersi. 

Gest defensywności. Zapowiadało się na jednokierunkową rozmowę typu: "Ty masz zaakceptować, co ci powiem, ale nic, co mi powiesz, nie zmieni mojego zdania".

– Nasza firma cienko przędła, pojawiło się widmo bankructwa. Zrozum, że ten biznes to wszystko, co mam. Jesteście moją rodziną. Nie mogłem ot tak posłać półtora tysiąca ludzi na bruk.

– Mieliśmy ratować życie, Bert – powiedział miękko, jakby próbował dotrzeć do prawdziwego szefa, z pominięciem złego ducha, który zawładnął jego ciałem.

– I ratujemy.

– Nie mam na myśli własnych dup – odpowiedział z naciskiem. Czuł, jak znowu wzbiera w nim wściekłość.

– Nie ma pieniędzy w ratowaniu życia. Nie takich, jakie potrzebowaliśmy. I nie tak szybko, jak były nam potrzebne.

– Więc podpisałeś pakt z diabłem?

– Nie wiesz, kim są. Sam tego nie wiem. To firma znikąd, jadąca zapewne na supertajnych kontraktach rządowych.

– Black ops. Najemnicy. Wojny toczone na cudzy rachunek.

Potrząsnął głową.

– Naprawdę nie potrafię ci powiedzieć. – Rozłożył ręce jak Jezus błogosławiący tłumowi, i z powrotem je skrzyżował.

– A ja nie potrafię dla kogoś takiego pracować, Bert. – odrzekł głucho, z rezygnacją i zawodem w głosie. 

– Rozumiem twoje rozgoryczenie, ale…! 

– Biorę zaległy urlop i odchodzę.

– Ależ co ty mówisz? – Mężczyzna oderwał się od blatu i wyciągnął rękę jak do tonącego. Tak naprawdę jednak to on tonął. Bez wsparcia Hipolita system w sztucznym mózgu szybko się zdezaktualizuje i stracą kontrakt. A nikt nie był w stanie go zastąpić. Żaden inżynier nie potrafił nawet brać poważnie dziedziny, na której opierał algorytmy wchodzące w skład oprogramowania.

– To, co słyszałeś. Chyba że mam ci to napisać kredkami woskowymi i wielkimi literami jak w przedszkolu? Gdzie masz papier? – Ostentacyjnie zaczął się rozglądać za rolą papieru z planami konstrukcyjnymi, którą mógłby pomazać po odwrotnej stronie.

– Czekaj, chyba nie mówisz poważnie? Gdzie niby pójdziesz? To bardzo niszowa i wyspecjalizowana branża! A kontrakt zakazuje ci pracy dla konkurencji przez pięć lat!

Ten jednak ruszył do drzwi, patrząc na niego spod byka. Zwierzchnik przełknął ślinę, sam musiał przed sobą przyznać, że powoływanie się na kluzule, które uwiązywały rozwścieczonych pracowników do znienawidzonego miejsca pracy, było dosyć niskim zagraniem.

Hipolit pociągnął za klamkę.

– A co z twoim synem? Jego leczenie kosztuje. Z czego spłacisz kredyt na jego terapię?

Zawahał się.

– Za dwa dni jest konferencja z nabywcami w Zakopanem. Przyjedź, może się do nich przekonasz? – W jego głosie zabrzmiała nerwowość z domieszką nadziei 

Bert wyczuł, że Hipolit zmiękł. Opuścił wzrok w zadumie. Kierownik porwał z blatu ulotkę, podszedł i wcisnął mu ją w dłoń jak pierścionek przy zerwanych zaręczynach. Jego podwładny na nią spojrzał. 

Cyberus Industries. Pod spodem widniało zdjęcie produkowanych przez nich bezzałogowych pojazdów bojowych. Czołgi. Helikoptery. Drony. Podejrzewał, że jak w serii gier Metal Slug doczepiliby działko obrotowe Vulcan do wszystkiego, począwszy od kreta górniczego, a na wielbłądzie skończywszy, gdyby im tylko odpowiednio zapłacić. 

Logo opatrzono typowo kołczingową mądrością: "Prawdziwi zwycięzcy nie czekają na przyzwolenie, by nimi zostać, bo nigdy go nie dostaną. Twoje jutro jest dziś".

Na dole był adres centrum konferencyjnego i termin spotkania. Niczego więcej się z niej nie dowiedział. 

Wcisnął ulotkę do kieszeni i wyszedł bez słowa pożegnania.

***

Na horyzoncie letnie słońce chowało się za barykadą warszawskich wieżowców. W drodze do domu zastanawiał się, co powie rodzinie. Żona pewnie zrozumie, ale jak to wytłumaczy synowi? "Tatuś nie chciał przykładać ręki do zabijania milionów w krajach, które nie mogą mu zagrozić konsekwencjami, więc będziesz musiał umrzeć ty?".

Jego rozmyślania przerwał telefon. Warknął z frustracją. Dlaczego ludzie nie mogli choć raz poprowadzić życia tak, by nie kolidowało z jego własnym jak pirat na autostradzie? Dlaczego ich sprawy koniecznie musiały być jego sprawami? Dlaczego ich codzienna egzystencja nie mogła po prostu przepływać obok jak rzeka? Bez tego, by musiał się obawiać, że zmoczy sobie spodnie?

Wyjął aparat i spojrzał na wyświetlacz. Agata, jego żona. Odetchnąłby z ulgą, ale miał świadomośćł, że nie dzwoniłaby bez ważnego powodu. Odebrał.

– Cześć, możesz rozmawiać?

– Policja by się pewnie ze mną nie zgodziła, ale tak. O co chodzi?

– Nasza mała chce iść na imprezę do Obłapykiewicza. Powiedziałem jej, że musi zapytać ciebie.

– Ona nie może tam iść! Znam jego ojca, chodziłem z nim do klasy. To stary zbok, a syn podał się na niego.

– Wiem, ale co zrobimy? Wiesz, jak jej na tym zależy! Znienawidzi nas! – Agata przez telefon wydawała się mocno przejęta tym, że w końcu doprowadzą do ucieczki córki z domu.

– Może nie. Czekaj, aż przyjadę. Mam plan.

Rozłączył się i wybrał inny numer.

– Szefie?

– A, to ty. Jeśli chodzi o tamto… – zająknął się przepraszająco.

– To teraz nieważne. Potrzebuję przysługi – powiedział tonem ptofesjonalisty, który próbuje ukryć pod płaszczykiem zimnej uprzejmości fakt, że najchętniej zatłukłby trudnego klienta pierwszą lepszą rzeczą pod ręką, choćby stemplem.

– Jasne, jeśli tylko dam rady…

– Potrafisz załatwić wejściówki na ekskluzywną imprezę?

– Mógłbym popytać. Czego ci trzeba?

– Czegoś, co zaimponuje nastolatce, która koniecznie chce wzorować się na innych.

– Na kiedy?

– Na przyszły tydzień. Może być później, tylko żeby była już w drodze, na lotnisku. Gdziekolwiek, byle z dala od jej pomysłów.

– Zobaczę, co się da zrobić. I…

– Tak? – odparł na wydechu.

– Nie gniewaj się, dobrze? Pomyśl, co zrobiłbyś na moim miejscu. Sam mówiłeś o tym gościu, co stwierdził, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć na trzeźwo, jak zareagujemy pod wpływem silnych emocji.

– Tak, jasne. Pogadamy innym razem – odparł ledwie powstrzymując irytację. Nie lubił, kiedy wykorzystywano jego własne słowa przeciwko niemu, choć wiedział, że Bert ma rację i zły może być tylko na siebie.

Dan Ariely, ekonomista behawioralny, w książce "Predictably Irrational" opisał przeprowadzony przez siebie eksperyment. Ochotnicy odpowiadali na te same pytania na spokojnie, a potem w stanie silnego podniecenia seksualnego przy oglądaniu pornografii. Pytania dotyczyły wątpliwych zachowań jak seksu z kimś nieletnim, wiele starszym, wbrew woli tej osoby, ze zwierzęciem itp.

O ile ankiety na trzeźwo nie budziły większych zastrzeżeń, w ankietach wypełnianych w stanie podniecenia odpowiedzi na "tak" w niektórych przypadkach podwoiły się. Pokazało to, że penis był jak zziębnięty narciarz: zjechałby nawet na gołej dupie, byleby dojechać do schroniska.

Z jednej strony nie chciał oceniać Berta za to, jak postąpił w sytuacji, w której sam nigdy nie był. Z drugiej – miał przeświadczenie, że z jego zasadami nigdy nie zrobiłby komuś innemu podobnego świństwa.

Postanowił jednak nie zaprzątać sobie tym dalej głowy.

Hipolit skręcił i przejeżdżał teraz obok domu młodego pływaka Bronka Turnera, który zgwałcił nieprzytomną dziewczynę za śmietnikiem. Wyszedł z pierdla po kilku miesiącach, bo jego ojciec wybronił go słowami: "Niech wysoki sąd pomyśli o jego błyskotliwej karierze, o jego PRZYSZŁOŚCI!"

Szkoda, że nie pomyślał o jej przyszłości.

Za to tłum protestujących przed jego domem, zarówno kobiet jak i mężczyzn, nie zamierzało mu pozwolić zapomnieć – ani jego smarkaczowi.

I dobrze.

Jeden z chłopców machał transparentem z napisem: "Okazja czyni gwałciciela". W tym miał rację. I dlatego inżynier nie zamierzał pozwolić, by młody Obłapykiewicz zbliżył się choćby na rzut kamieniem do jego córki. 

Potem gołojajec powie, że przyszła "na sępa" na drinki, a ona mu odmówiła wymiany w naturze, więc go "sprowokowała". Wyobrażał sobie, jaka byłaby to dla niego obelga, gdyby nawet w sztok pijana nie chciała z nim spać.

Jeśli Bert pomoże mu ją ocalić, Hipolit będzie musiał się z nim przeprosić. Pocieszał się, że bardzo wiele pożytecznych dla społeczeństwa wynalazków powstało z myślą o zastosowaniu militarnym. Jak choćby internet.

Miał cichą nadzieję, że algorytmy zestarzeją się na tyle szybko, by nowy właściciel zechciał zdywersyfikować swoją ofertę i rozszerzyć ją o sprzęt ratowniczy, eksploracyjny, wydobywczy, górniczy. O ten, o który im z Bertem od początku chodziło.

A przynajmniej jemu samemu.

***

– Tata! – krzyknął jego dziesięcioletni syn Nikodem, obejmując jego kolana, jakby wróciły z wojny. Zaraz potem zaniósł się głębokim kaszlem.

– Ostrożnie. Oszczędzaj się, Nikoś. – Czule poczochrzał jego szaroblond grzywę i uklęknął, by pocałować go w czoło i przytulić.

Syn, najwyraźniej zadowolony z dowodu bezinteresownej miłości, wrócił biegiem do pokoju, by grać w strzelankę Colon Duty. Zapomniał nawet zapytać: "Kupiłeś nam coś?".

Hipolit się o to nie obrażał. Wiedział, że póki pyta, oznacza to, że nikt nie powiedział mu o ich sytuacji finansowej. A tego chciał dziecku oszczędzić. 

Nikoś chorował na perfidną, nieuleczalną chorobę genetyczną, mukowiscydozę. Jedną z tych, która sprawiała, że ludzie odsuwali się od chorych jak od psa zarażonego wścieklizną, choć ta nie była zaraźliwa. Jego płuca produkowały śluz, który dusił go przez całą dobę. Musiał brać leki rozrzedzające, robić inhalacje, przechodzić sesje odflegmiające. Alternatywą był tylko przeszczep płuc, który i tak starczał na zaledwie kilka lat.

Podatne na chorobę były też inne organy posiadające śluzówki.

Żona Hipolita nie mogła wiedzieć, że jest nosicielką zmutowanego białka odpowiedzialnego za tę przypadłość, zanim Nikoś się urodził, bo nosicielstwo z reguły nie daje objawów. Ale i tak czuła miażdżące poczucie winy, że skazała go na taki los. 

A co on miał powiedzieć? Sam nie wiedział, że też jest nosicielem. Gdyby tylko jedno posiadało wadliwe białko, Nikoś urodziłby się zdrowy i był co najwyżej kolejnym nosicielem. Ale tak się nie stało, bo nosiciele mają wręcz legendarny talent do wyszukiwania partnerów z tą samą mutacją, choćby na drugim krańcu świata. Podejrzewa się, że chodzi o umykający percepcji zapach potu, który u w pełni chorych jest nadzwyczajnie słony.

Agata podeszła do Hipolita i pocałowała na powitanie.

– Cześć.

– Cześć – powiedział przygaszonym głosem, poniewczasie przypominając sobie, że przenosi na nią humory po rozmowie z Bertem. Nie zasłużyła sobie na takie traktowanie.

– Coś się stało? – Spojrzała na niego tymi ślicznymi, przenikliwymi migdałowymi oczyma. Nie było od nich ucieczki.

– To nie był łatwy dzień. Jestem po prostu zmęczony. – Oddech przyszedł mu tak ciężko, jakby płuca otrzymywały powietrze windą górniczą, którą wcześniej musiał sam załadować. Takie przynajmniej miał uczucie w gardle.

Zdjął buty i przeszedł z nią do kuchni. Agata nastawiła wodę na herbatę i odgrzała kolację. Z pokoju dobiegły ich bojowe okrzyki Nikosia.

– Czy on powinien grać w takie brutalne gry? – zapytała zatroskana.

– A czemu nie?

– Co jeśli go to skrzywi?

– Skarbie, powiedz mi, którego już z kolei kotka w tym miesiącu Nikoś chciał ratować?

Kobieta była zbita z tropu.

– Trzeciego.

– Więc wykazuje empatię. A czy rzuca kamieniami w gołębie dla zabawy? I liczy punkty?

– Nie. – Potrząsnęła glową.

– Czy w jakikolwiek inny sposób krzywdzi zwierzęta?

Zaśmiała się z kubkiem mrożonej herbaty przy ustach.

– Nie chce nawet jeść babek, które w reklamach mają twarze i śpiewają.

– Więc umie odróżniać fikcję od rzeczywistości. Prawie. Tego możemy sobie pogratulować. Ale nie będziemy zwalać naszych niepowodzeń wychowawczych na gry, telewizję czy cokolwiek. Dawniej ludzie uważali, że ich dzieci podmieniły elfy, gdy zaczynały wykazywać cechy tego, co dziś nazywamy autyzmem. Byle tylko nie przyznać, że wina leży w ich krwi, ich zachowaniu czy sposobie wychowywania.

– Nie boisz się, że wyrośnie na kryminalistę albo szkolego strzelca?

Agata wciąż wypierała fakt, że dzieci z mukowiscydozą mogą mówić o wielkim szczęściu, jeśli dożyją powyżej trzydziestki. Nikoś najpewniej nie będzie miał czasu na to, by stać się jakimś dewiantem.

– To nie kreskówki czy gry są problemem, tylko ludzie, którym przestają one wystarczać.

– Ale przecież słyszałeś o tych wszystkich zbrodniarzach, którzy wskazywali na swoje inspiracje.

– To psychopaci i socjopaci, a wszyscy są narcyzami bez poczucia winy i wstydu. Zwaliliby winę na plamy na słońcu, byleby nie przyznać przed sobą, że wina tkwi w nich. Sam wychowałem się na brutalnych kreskówkach, ze SWAT Kats włącznie. Potem na grach i anime. I ostrej muzyce. W kawalerstwie przerabiałem porno i hentaje. Sądzisz, że teraz wymykam się w nocy, żeby popełniać przestępstwa?

– Nie. – Uśmiechnęła się. – Musiałbyś się uwinąć między jednym wyjściem do łazienki, a drugim.

– Czy kiedyś ci się narzucałem albo naruszyłem twoje granice?

Potrząsnęła głową.

– Więc raczej to się nie stanie. Narcyzi myślą, że są wyjątkowi, stworzeni do lepszych rzeczy i ponad prawem czy obowiązującymi normami. Tylko nie wtedy, gdy zostaną złapani na zbrodni. Wtedy mówią, że wszyscy są jak oni. Seryjny morderca Ted Bundy na swoim procesie krzyczał, że są tysiące czy miliony takich jak on. I oczywiście zwalał winę za swoją karierę seryjnego mordercy i nekrofila na świerszczyki.

Agata chciała coś powiedzieć, ale wtedy z pokoju wybiegła ich szesnastoletnia córka Wirginia. 

– Tato, mogę w przyszłym tygodniu iść na imprezę u Maćka Obłapykiewicza? PLIIIIS! – Złożyła ręce jak do modlitwy.

– Chodziłem z jego ojcem do klasy i wiem, jak wychowuje syna. Skończysz nieprzytomna z całym stadem jego skundlonych kumpli biorących cię po kolei na stole.

– Ale tato! To najfajnieszy chłopak w szkole! Najpopularniejsze dziewczyny tam będą! Każda chce tam być! – Złożyła dłonie w pięści, gotowa walczyć o rację.

– A zapytaj, czy każda chce nosić jego dziecko, jeśli ją zgwałci.

– To nie jest gwałt, jeśli chcesz, żeby cię zgwałcił! – wypaliła we wzburzeniu, podsyconym buzującymi hormonami. Potem strzeliła buraka, uzmysławiając sobie, jaką głupotę palnęła. Ale duma nie pozwoliła jej się przyznać. Zamiast tego zacisnęła usta i wpatrywała się w rodziców z determinacją.

Ci popatrzyli na nią z ustami rozdziawionymi w szoku i skonfundowaniu.

– Tato, a co to jest "giewałd"? – zawołał Nikoś z pokoju.

– To jak ciągniesz dziewczynki za warkocz, a one tego nie lubią! – odparła matka.

– Tato, pozwól jej! – odparł dobrodusznie. – Może ona lubi?

– Jest za młoda, żeby lubić ciągnięcie! – odpowiedziała.

– Wcale nie! Jestem dorosła! – I równie dorośle tupnęła nogą.

– Wiesz co, masz rację. Jesteś.

Tym razem Wirdżi zatkało.

– I dlatego musisz dawać młodszemu bratu dobry przykład.

Chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej telefon Hipolita. Ojciec spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Bert.

– Tak?

– Są dwa miejsca na Tydzień Mody w Mediolanie. Kobieta z rezerwacją zginęła w wypadku samochodowym na Słowacji, a mąż sam nie chce jechać. Może być?

– Jasne.

– Już przebukowane. Bilety przyjdą kurierem.

– Dzięki, stary. Jesteś wielki.

– Drobiazg.

Rozłączył się.

– Kto to był? – zapytała córka.

– Ktoś, kto chce ci powiedzieć, że nie pójdziesz na balangę do Obłapykiewicza. – Złożył dłonie w piramidę i spojrzałł jej prosto w oczy.

– A to niby czemu? – Wirginia wsparła ręce o biodra.

– Bo za tydzień lecisz z osobą towarzyszącą do Mediolanu na Tydzień Mody.

– Żartujesz – powiedziała z pretensją, ale potem uśmiechnęła się półgębkiem, jakby chciała go sprowokować do tego, by pękł śmiechem i się zdradził.

– Nie. Wiem, jak cię interesuje temat, więc jeden prezent urodzinowy w tę czy we wtę…

Krzyknęła z radości i objęła go, jakby chciała go zabić dla spadku jego własnymi żebrami.

– Nie gniewasz się o Obłapykiewicza?

– Niech obłapuje siebie sam! – Wyjęła telefon i zadzwoniła do koleżanki obwieścić nowinę.

– Musiały kosztować fortunę – powiedziała żona, nachylając się w jego stronę konspiracyjnie.

Wzruszył ramionami.

– Kogoś na pewno. Po cichu mam nadzieję, że młody zrobi coś, za co go odizolują od zdrowej tkanki społeczeństwa, ale nie chciałbym, by ktoś na tym poważnie ucierpiał.

– Cały ty. Zawsze myślisz o innych. – Uśmiechnęła się i nałożyła jedzenie na talerz.

Tak. I wyglądało na to, że będzie musiał się zrewanżować, pomyślał kwaśno. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli teraz się prześpi i wyruszy do Zakopanego w nocy, kiedy na drogach nie będzie większego ruchu.

***

Usiadł na łóżku przed pójściem spać i zamyślił się. Nawet nie zauważył, kiedy żona weszła do sypialni. Z rozmyślań wyrwało go dopiero to, gdy usiadła obok i ugiął się pod nią matetac.

– Coś cię trapi. – Agata objęła go.

– To nic. – Pogładził jej dłoń.

– Nie wygląda na nic. Jesteś cały spięty. – Pogładziła go czule po barkach.

– Sprawy zawodowe, nie mogę o nich mówić. Dla waszego bezpieczeństwa.

– Ale jednak nas dotyczą.

"A pieprzyć to, i tak tam pewnie nie wrócę".

Westchnął. Wiedział, że żona będzie tak siedzieć i czekać, aż uzna, że to dobry moment, by się otworzyć. Opór przed wyrażaniem uczuć u mężczyzn zawsze ją rozczulał i bawił. Widzieli się już nago, mieli części ciała w innych częściach ciała, wyznali sobie najdurniejsze fantazje, a przy ich doświadczeniach Kamasutra wydawała się książeczką z serii "Poczytaj mi, mamo", więc co mogło być bardziej wstydliwego?

W końcu zaczął mówić. Powoli. Jakby dawał sobie czas, by się wycofać.

– Napisałem program. Miał ratować życie. Za moimi plecami sprzedano go firmie spod ciemnej gwiazdy, produkującej bezzałogowe pojazdy wojskowe. Takie do zabijania.

– I nic nie możesz zrobić? – zapytała z troską.

– Program od początku był własnością mojej firmy. Płacono mi za jego tworzenie. Nie jestem jak Zuckerberg, żeby brać kasę od zleceniodawcy za serwis społecznościowy, a potem go ukraść.

– Nie przyszło ci na myśl, że może być tak wykorzystany?

– Mieliśmy zbić majątek na sprzęcie ratowniczym, eksploracyjnym, górniczym. Wtedy nie potrzebowalibyśmy kasy od wojska.

Położyła głowę na jego ramieniu.

– Wiedziałam, że dobrze zrobiłam, wychodząc za ciebie. – Wsparła głowę o jego ramię.

– Nie jestem ideałem, Agata. Jest we mnie część, której sam się boję. Na przykład ta, która posłała mnie do wojska.

– Bóg wiedział, po co cię tam wysłał.

– Nie mieszajmy Boga do zabijania…

– Czemu? Jakoś przy wielkim potopie nie przebierał w środkach.

– Nie widzę w moim wypadku boskiej interwencji. To był tylko przypadek.

– Przypadek nie śle ludzi po wieloletnich przygotowaniach na drugi koniec świata po to, by w ciągu ułamka sekundy stali się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu we właściwym czasie.

Wzruszył ramionami.

Agata jako jedyna wiedziała, co naprawdę wydarzyło się przed piętnastoma laty na misji w Afganistanie. 

Popłakał się jak dziecko, gdy o tym opowiadał. A ona go wysłuchała bez osądzania. Potem przytuliła, aź doszedł do siebie i przeszła nad tym do porządku dziennego. Jakby wciąż był człowiekiem, którego poślubiła. 

Powiedziała, że będzie się martwiła, kiedy dowiedzie swoimi czynami, że jest inaczej. Już sam fakt, że nie odszedł od chorego dziecka i nie dał mu odczuć, że go zawiódł, stawia go wyżej od znacznej części populacji. 

Powtarzała, że ludzie jak on są dziełami w trakcie procesu tworzenia. Wpadek należało się spodziewać. Nawet Michał Anioł musiał się liczyć z tym, że upierdoli Dawidowi nos podczas pracy nad nim.

Tylko zakochany w sobie sukinsyn pozostanie taki sam nawet, gdy starość przykuje go do wózka. A wie, bo już się z takimi umawiała.

O wiele większe znaczenie miało dla niej to, jak podejdzie do podnoszenia się po upadkach.

***

Hipolit miał kiedyś przyjaciela, Kryspina. Z naciskiem na "miał". Ten przyjaciel był dla niego jak rodzina. Gdyby poprzestał na przyjaźni, ich drogi szybko by się rozeszły, ale familii się nie wybiera. 

Poza nim Kryspin nie miał nikogo. 

Ojciec przyjaciela porzucił rodzinę, jakby byli postaciami w grze i zorientował się, że źle porozdzielał punkty do statystyk, więc założył inną.

Matka się rozpiła, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto już wcześniej wyglądał na wiecznie wracającego z wyprawy na K2.

Hipolitowi niczego nie brakowało, więc czuł się w obowiązku pomagać mniej uprzywilejowanemu koledze. 

Matka Hipcia to pochwalała, a ojciec zaledwie tolerował, po cichu licząc, że mały przejedzie się na pomaganiu elementowi i na zawsze wybije sobie dobroczynność z głowy. Kryspin nigdy jednak nie sprawiał problemów, które uzasadniałyby wysadzenie go za drzwi chwytem pojedynczej dłoni za kołnierz. Całymi dniami grali w gry na komputerach połączonych kablem w sieć LAN.

Ale i to nie mogło trwać wiecznie. Chłopak szybko przekonał się, że kolega ma nieco namieszane w systemie.

 

DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT TEMU

 

– Chodź tu! – krzyknął dziesięcioletni Hipcio, gdy próbował złapać uciekającego szczura w objętym kwarantanną miasteczku w grze Divine Divinity. – Mam cię! – zawołał, gdy w końcu wyprowadził cios mieczem.

Nagle z głośników rozległo się miauknięcie.

– O nie… – jęknął przerażony i blady na twarzy.

– Co się stało? – Kryspin wychylił się ze swojego fotela i wpatrywał w ekran przyjaciela.

– Chciałem trafić szczura, a zabiłem kota. – Wymamrotał, przygryzając paznokcie.

Kryspin wzruszył ramionami.

– No i co z tego?

– Muszę załadować poprzedni sejw.

Chłopak wywrócił oczyma.

– A gdzie ostatnio zapisywałeś?

– Muszę sprawdzić.

Skrzywił się na widok daty zapisu stanu gry.

– Ha! To z poprzedniego miasta! Godzina roboty w plecy!

Ale Hipolit już załadował poprzedni stan gry. Nie zapisał wcześniej obecnego i bezpowrotnie stracił cały postęp. Ale przynajmniej kot przeżył.

Kryspina to rozśmieszyło. 

– Ale z ciebie mięczas! Przecież to tylko ludziki w grze! One są na niby!

Hipcio wzruszył tylko ramionami i zabrał się za ponowne wykonywanie zadań w grze. Nie zamierzał reagować na zaczepki Kryspka w nadziei, że ten w końcu odpuści. Ale ten się dopiero rozkręcał.

Jak wielu chłopców w jego wieku Hipek zauroczył się fikcyjną postacią. W jego przypadku była to Kerielle z activisionowskiej Wizards & Warriors na Windowsa. Podobała mu się ona, jej głos, to jak falują przy oddechu jej bujne piersi. Wychodził nawet na pagórek w grze, wabiąc ją pod niego, by zaglądać z góry w jej dekolt.

Nie wiedział, że Kryspek kątem oka obserwuje jego interakcje z nią i domyślił się, co koledze chodzi po głowie. Zainstalował grę i doszedł do momentu, gdzie zaniósł jej amulet, który był dowodem na to, że jej kochanek Algamesh został pożarty przez olbrzymie tarantule w podziemiach siedziby kultu węży. A potem zabił ją na oczach Hipcia, ograbił i poskakał po jej zwłokach.

Chłopak przeżywał to całymi tygodniami. Przez pierwsze dwa tygodnie udawał przed Kryspinem, że jest chory. Co poniekąd było prawdą. Wpadł w depresję, stracił apetyt, źle sypiał i praktycznie nie dotykał komputera. Nie okazywał tego jednak przy koledze, gdy poczuł się na tyle dobrze, by się z nim widywać. Nie chciał mu dać tej satysfakcji. Jednakże nie przeszkodziło to Kryspinowi zabijać lub chociaż uprzykrzać życie komu tylko się dało w każdej kolejnej grze. Nieważne, czy coś na tym zyskiwał. Byle tylko ukończyć dany tytuł. Jego ofiarą padały zwierzęta w grze Myth 2, skruszone łotrzyki w Gothic 2, dzieci w Fallout 2, nieagresywne orkopodobne ogroki ukrywające się przed bohaterem w grze Revenant. Ci ostatni chcieli tylko uniknąć losu mieszkańców miasteczka Tristram w serii Diablo, puszczonego potem z dymem i obłożonego klątwą.

W Hipolicie się gotowało, ale nie zdobył się na odwagę, by się mu przeciwstawić. Był świadom, że nikt z dorosłych nie weźmie tego poważnie, jeśli się poskarży, a Kryspka to tylko zachęci do jeszcze większych podłości.

Hipek miał już wtedy jednak plan na to, jak się na nim odegrać. Pewnego dnia podłączył konsolę i uruchomił grę Legend of Zelda: Ocarina of Time i zapytał:

– Hej, a grałeś w to? 

– Pokaż. – Wziął od niego kontroler.

Kryspin doszedł do miejsca, gdzie pasł się kurczak.

– Tylko nie atakuj go, dobra? Idę do łazienki. – Wstał i wyszedł z pokoju.

– Dobra!

Hipolit przystanął za załomem ściany i obserwował rozwój wypadków. Kryspek uśmiechnął się złośliwie i zamierzył na kurę. Ta okazała się niezniszczalna. Co więcej przyzwała pobratymców, które rzuciły się na jego postać całym stadem i zadziobały na śmierć.

I wtedy stało się coś, czego Hipek nie przewidział. Kryspin wpadł w szał. Zaryczał wściekle i puścił wiązankę, jaką tylko papież mógłby rozgrzeszyć. Następnie poderwał konsolę z podłogi.

– Nie! Zostaw! – zawołał Hipek, wyskakując zza załomu ściany. 

Kryspek jednak zatracił się w swojej furii i rzucił konsolą w okno, czym rozbił szybę. 

– Coś ty narobił?! – Do oczu Hipolita cisnęły się łzy.

– Ja… ja nie chciałem…! To gra…!

Usłyszeli pospieszne kroki.

– O nie, to mój ojciec! – spanikował Hipek.

– Co to za krzyki…?! – Nagle zobaczył rozbitą szybę. – Co tu się, do cholery, dzieje?!

– Yyy, no bo widzisz…! Wszystko ci wyjaśnię! – Oczy miał szerokie z przerażenia jak śluzy przeciwpowodziowe.

– Już ja wszystko wiem! – Podszedł i złapał Kryspka za kołnierz i poprowadził do drzwi wyjściowych. – I żebym cię tu, gówniarzu, więcej nie widział! Wypierdalaj!

Kryspin próbował się wyrwać i upadł na deski tarasu. Rozpłakał się.

– Wszystko powiem mamie!

– Wiesz co, smarku jeden? Świetny pomysł. Pójdziesz ze mną i sam to zrobię!

– NIE! – wrzasnął śmiertelnie przerażony, wygramolił się na równe nogi i uciekł co tchu.

Hipolit nigdy wcześniej nie widział Kryspka w takim stanie. Potem widywali się już tylko w szkole.

Kryspin nie był lubiany. Jeśli tylko ktoś wysmarował sprejem przystanek autobusowy albo podprowadził rower, cała wina spadała na niego. Hipolit uwierzyłby na słowo, gdyby ktoś powiedział, że zdjęcie Kryspka jest na Wikipedii jako winowajcy trzęsienia ziemi w Tokio. 

Chłopak zawsze zarzekał się, że to nie on i Hipolit mu wierzył. Spędzali ze sobą tyle czasu, że często był w stanie dać Kryspinowi alibi lub wręcz dowieść, że ten nie mógł tego zrobić.

Hipolit lubił myśleć, że zastępuje koledze ojca. Że go wychowuje i ten staje się przez niego lepszy.

 

SIEDEM LAT PO TYM INCYDENCIE

 

Zła opinia ciągnęła się za Kryspinem jak reputacja nieletniej matki, aż po studia. Lokalna dziewczyna oskarżyła go o gwałt. Kryspin przekonywał, że jest niezrównoważona i mści się na nim za to, że on dostał się na studia, na które zdawała, a ona nie. Kombinowała, że jeśli go stamtąd wykurzy, zwolni się miejsce dla niej.

Hipolit wiedział, że faktycznie wściekała się o to, że nie została przyjęta i że miała wybuchowy temperament. Założył więc, że pozostała część relacji też jest prawdziwa.

W końcu Kryspek zapragnął się wyrwać z miejscowości, gdzie nikt go nie chciał. Przyniósł Hipolitowi ogłoszenie. Wojsko poszukiwało graczy do zdalnego operowania dronów patrolujących strefy konfliktu na bliskim wschodzie.

Kryspin był zachwycony i zaciągnął Hipolita na dzień otwarty. Na miejscu zobaczyli długi rząd nastolatków ze słuchawkami na uszach, wpatrzonych w szare, ziarniste ekrany wyglądające jak EKG nienarodzonego dziecka. 

Jeden z graczy, byczkowaty okularnik z kępą rudawych włosów, rzucił się naprzód niczym łowca okazji na serwisie aukcyjnym JaWygrom w ostatniej sekundzie licytacji. Na monitorze pojawiła się biała plama o humanoidalnym kształcie. Możliwe, że był to E.T. z gry, która niemal zabiła rynek gier video na świecie i którą ze wstydu zakopano w milionach sztuk na pustyni. 

Osiłek wcisnął czerwony przycisk na wierzchu dżojstika i na ekranie pojawiły się błyski. Kształt znieruchomiał. I nigdzie się nie wybierał.

W rogu monitora pojawiła się nowa liczba. Highscore. Rekord gry.

Hipolit był wstrząśnięty.

– To się dzieje naprawdę? – zapytał czuwającego nad salą żołnierza.

– To tylko symulacja – odparł wojak. Wpatrywał się w niego zimnymi błękitnymi oczyma kogoś, kto zapytany, czy widział twojego kanarka, obojętnie powiedziałby: "Niestety nie" – i przekręcił jego kark.

– Słyszysz? To jak ludziki, tylko ci jeszcze za to płacą! – entuzjazmował się kolega. – Gdzie możemy się zapisać?

– Ja odpadam. Co to za honor zabijać bezbronnych z fotela, tysiące kilometrów stąd? – Ruszył do wyjścia.

– Jaki honor? Co ty pierdolisz? Coś ty, jaki samuraj czy co? – Kryspin rozłożył ręce jak Anubis ważący w jednej dłoni duszę zmarłego i pióro dla porównania w drugiej.

– To nie jest żadna symulacja. Wojsko nie ma żadnego interesu w sponsprowaniu jakiegoś turnieju esportowego.

– A! O to ci chodzi! Ty chcesz "ril dil"! Czuć ciężar gnata w dłoni, piach w oczach, zapach smaru! No to chodźmy się zaciągnąć! – Podszedł i klepnął go w ramię z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Ja nie o tym…

– Jak to nie? A co będziesz robił? Na kasie w spożywczaku zapierdzielał na kredyt studencki? Weź mnie nie rozśmieszaj! – Złapał go za drugie ramię i potrząsnął, by się opamiętał.

Miał rację. Nie widział lepszej opcji od ofert typu: "Student na bezpłatny staż. Wymagane dwa lata doświadczenia zawodowego".

Więc zapisał się na turnus, który zrujnował im obu życie. I jeszcze komuś.

 

TRZY LATA PÓŹNIEJ

 

To wydarzyło się przed bez mała piętnastu laty w Afganistanie. Kryspin odłączył się od oddziału i zaginął. Hipolit poszedł go szukać.

Trop zaprowadził go do opustoszałej wioski. Została ewakuowana, więc nikogo nie powinno tutaj być. Ale właśnie dlatego wróg mógł poczuć się w tym miejscu bezpiecznie.

Komu przyszłoby na myśl go tu szukać?

Słońce stało w zenicie. Pot pod mundurem Hipolita nie mógł się zdecydować, czy go chłodzi czy parzy. Czasem inżynier odczuwał go jak rozpalony klej, a czasem żywicę nieopatrznie dotkniętego drzewa. A jeszcze innym razem kąsał z zażartością owada lub przeszywał ciało słabymi ładunkami elektrycznymi.

Mężczyzna wszedł pomiędzy bielejące lepianki. Miał serce w gardle. Z każdej strony mógł paść strzał snajpera. Raz, dwa, trzy, Hipolit. Jak nakryty w grze w chowanego. 

Mówią, że żołnierz strzela, a pan Bóg kule nosi. Snajpera – tak. Ale nie zwykłego szeregowca. Strzelanie seriami przypomina raczej szympansa rzucającego gównem w odwiedzających zoo.

Przeszukał uliczki i na nikogo nie trafił. Zostało mu tylko kilka domów do sprawdzenia. Poruszał się bezgłośnie i zajrzał przez okno. Zobaczył kompana, gdy ten wciągał spodnie.

Hipolit wszedł do środka z uniesionym pistoletem. Zdobycznym, bo służbowy był wtedy śmiesznie zawodny, jeśli nie przywiozłeś ze sobą środka do czyszczenia broni. A tego wojsko nie przydzielało w ogóle, więc żołnierze musieli kupować własny. 

Kryspin odwrócił się.

– O, to ty – powiedział z nerwowym chichotem.

– Kryspin, co ty tu, kurwa, robisz? – Opuścił broń, ale nie schował.

Gdy oczy Hipolita wreszcie przyzwyczaiły się do półmroku wewnątrz, wzrok Hipolita padł na cień za nogami kolegi rzucony przez proste łoże. Na podłodze leżała dziewczyna z krwią na udach. Oczy miała wytrzeszczone, jakby nagle przypomniała sobie o tym, że nie wyłączyła żelazka.

– Chciałem pomóc tej dziewczynie. Ale byłem zbyt późno. Ci skurwiele ze srajtaśmami na łbie ją dopadli. 

– Nie możesz się tak po prostu oddalać bez słowa! Wiesz, ile cię nie było?!

– Musiałem stracić poczucie czasu. – Uśmiechnął się półgębkiem.

– Muszę to zgłosić.

– No co ty. Przecież to tylko wieśniaczka! Chodźmy stąd, zanim ci podcierający się kaktusami turbaniarze wrócą i pomyślą, że to my!

A więc to tak. W jednej chwili pomaga obcej nastolatce z objawami ciężkiego bycia martwą, a w następnej to tylko jakaś wsioczka, niewarta zachodu.

– Skoro jej tylko pomagałeś, to przecież nie masz powodów do obaw, nie?

– No, ale wiesz, jak to będzie wyglądać! – Kryspek robił się coraz bardziej nerwowy.

– Nie gorzej niż teraz. Jestem pewien, że mamy nadajniki w jednej lub kilku sztukach wyposażenia. Ci nad nami tylko na to czekają, aż jakiś Talib je odbierze zabitemu żołnierzowi i zaniesie je do tuneli w górach. Jak myślisz, co powiedzą, kiedy odkryją, że zostawiłeś tu cyfrowy ogon po samowolnym oddaleniu się?

– Dobra, niech ci będzie… – odparł na wydechu.

Hipolit sięgnął po krótkofalówkę. I wtedy zauważył ruch dłoni przy biodrze Kryspka. Ten skrzywił się i zasyczał, że niby odparzenie ugryzło go jak komar w tyłek, ale jakaś część jaszczurzego mózgu Hipolita nakazała mu myśleć, że nie bez powodu tłumaczy się przed nim z drapania. 

Inżynier w jednej chwili pojął, że ci wszyscy ludzie, którzy nie darzyli jego kolegi sympatią, mieli rację. W prostym rozrachunku między pójściem do pierdla albo nawet plutonem egzekucyjnym, a zabiciem wygodnego źródła alibi, wygrało to drugie.

Kryspin musiał zrozumieć, że jest aresztowany. A areszt był zupełnym przeciwieństwem tego, po co tu przyjechał – by bez konsekwencji i dla zysku gwałcić i zabijać ludzi, których uważał za gorszych od siebie, za karykatury dzikusów i obiekty służące spełnianiu jego żądz. Białe plamki na ekranie z licznikiem punktów w rogu.

Hipolit też stał się dla niego ludzikiem. Tak jak ta dziewczyna. Niepotrzebnym do ukończenia gry. Wypełnił swoje zadanie, więc mógł odejść do mitycznego Body Dump Chamber – pomieszczenia niedostępnego dla gracza w zwykły sposób, gdzie gra przenosiła modele postaci, które poniosły śmierć. Naiwnie nieświadome tego, że zginęły z ręki bohatera, z którym tak przyjaźnie gawędzą.

Kryspek zobaczył jego wahanie i śmielej podniósł broń.

– Przecież nie zastrzelisz starego przyjaciela, Hipcio! Pomyśl o tym, co razem przeszliśmy!

I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Osunął się na klepisko z dziurą tuż nad kołnierzem kamizelki kewlarowej. Bóg we własnych oczach obok dzikuski wartej dla niego mniej od much nad ich głowami. Hipolit powiedziałby, że śmierć ich zrównała, ale to jak porównać jednodniowego motyla do zwykłego tasiemca. Albo nawet i uzbrojonego.

Hipolit potrzebował chwili, by zrozumieć, co właśnie zrobił. To był instynkt. Księżniczki ratować. Smoki zabijać. Zdradliwym członkom drużyny odbierać ekwipunek, zanim odejdą i wykorzystają go, by próbować cię załatwić.

Kryspin nie przewidział, że dla niego też się stał ludzikiem. Skryptem, który z przyjaciela czyni człowieka z zapamiętaniem zamierzającego się na byłego sprzymierzeńca na sam jego widok. Latającego za nim, choćby i z gołymi pięściami, na deszczu, gradzie, burzy z piorunami i aż do usranej śmierci. Jedyną radą na takiego było: zgubić, zignorować, zablokować lub właśnie zabić. Żadna inna opcja nie wchodziła w grę.

Hipolit całe życie walczył ze stereotypem pasjonata-psychopaty, mając jego ucieleśnienie tuż pod nosem. I co gorsza pomógł mu dotrwać do tego etapu w życiu, chronił, tłumaczył, wyciągał z kłopotów.

Zastanawiał się, czy gdyby go skreślił, Kryspin zostałby wcześnie odizolowany od reszty społeczeństwa, ale doszedł do wniosku, że nie. Był na to zbyt bystry. I dlatego przetrwał.

Nie rozumiał po co kompan ryzykował wszystko dla tej Afganki. Owszem można byłoby ją uznać za atrakcyjną, ale wyglądała zwyczajnie. Kryspin miał w ojczyźnie żonę (jeszcze większą cholerę od niego, co mu pasowało) i dwójkę dzieci. Nie stronił też od lokalnych prostytutek. Nie mogło więc chodzić o to, że był tak wyposzczony, by brać siłą cywilki.

Hipolit nie mógł znaleźć na to odpowiedzi, więc rozmyślał, co zrobić. Odruchowo chciał natychmiast wyjawić prawdę, bo w tym był najlepszy. Zawsze brał odpowiedzialność, nawet jeśli miało by to oznaczać dla niego kłopoty. Ale im dłużej zastanawiał się nad niepodważalnymi dowodami winy Kryspina, tym gorzej to wyglądało dla niego samego.

Ślady biologiczne? Hipolit mógł go zmusić z bronią przy głowie, by ją zgwałcił, a potem zabić kolegę, by ten nie wypaplał, że brał w tym udział. Być może powiedzą, że Kryspek został zastrzelony, gdy próbował się bronić.

Na pewno podejrzane wyda im się to, skąd wiedział, gdzie rzekomo zaginionego towarzysza szukać.

Coraz bardziej skłaniał się ku temu, by upozorować pożar lub wybuch. Zakład medycyny sądowej nie miałby na czym pracować.

Ostatecznie jednak sprawę zgłosił. Szybkie śledztwo potwierdziło jego wersję. Kryspek próbował ratować dziewczynę, ale został wciągnięty w pułapkę. Talibowie zmusili go, by zgwałcił i zabił wieśniaczkę, a potem sprzątnęli jego, by upozorować kolejną zbrodnię wojenną z rąk okupanta i przekonać lud do czynniejszego oporu.

Znaleziono nawet broń, która pasowała do rany postrzałowej żołnierza i nie był to pistolet na standardowym wyposażeniu wojska.

I tak jak Hipolit podejrzewał, trop nadajnika pokazał, że Kryspin przebywał w budynku na długo przed przybyciem Hipolita. Śledczy poznali również dokładny moment, w którym zabity żołnierz odłączył się od reszty i kiedy Hipolit go znalazł.

Nawet, gdyby chcieli dowieść, że to ich żołnierz go zabił, pozostawał niezaprzeczalny dowód w postaci materiału biologicznego w pochwie, ustach i odbycie zgwałconej. Tak głęboko, że nie sposób go podłożyć, nie zostawiając samemu śladów. A to oznaczało dla armii kosztowny skandal, bez względu na to, czy Kryspin został do tego zmuszony, czy nie.

Dowództwo przemilczało więc ten aspekt i wróciło do ratowania dziewczyny. Kryspin został uznany za bohatera i męczennika. Pośmiertnie awansowano go do rangi oficerskiej i pochowano z najwyższymi honorami.

Pół biedy, gdyby na tym się skończyło, ale sprawę rozdmuchały media. A jego żona skwapliwie skupiała na sobie uwagę publiczności. Świat żył tematem całymi tygodniami.

Hipolit czuł się zbrukany, jakby dokonał na sobie samogwałtu. Bez wazeliny. Miał krew na rękach i kłamstwem doprowadził do wybielenia zwyrodnialca.

Nie pomagała myśl, że wojsko i tak by wyciszyło i zamiotło sprawę pod dywan. Ani to, że spełnił życiowe marzenie Kryspka o tym, by wreszcie ktoś go polubił i o nim dobrze mówił.

Inżynier nie potrafił z tym żyć i odszedł do cywila. Choć nie wszyscy oficerowie zdawali się dowierzać jego wersji, przyjęli jego odejście z ulgą. Pozostali żołnierze nie mogli go więcej wypytywać o to, co tam naprawdę zaszło.

Hipolita też awansowano za narażanie życia dla towarzysza broni i dostał honorowe zwolnienie. Świadczenia, jakie otrzymał pozwoliły mu rozkręcić biznes i finansować przyszłe leczenie syna.

Mimo to czuł się jak oszust. Aktor w farsie, która miała na celu pomóc wojsku zachować twarz.

Jedyny plus jest taki, że nie pominięto ofiary. Potraktowano ją samą jak świętą męczennicę. Nie mogło to jednak zaszkodzić reputacji Talibów, którzy byli już i tak znienawidzeni przez własny lud. W przeciwieństwie do sekt i organizacji terrorystycznych o profilu ideologicznym i politycznym nie wzbraniali się przed krzywdzeniem rodaków i ludzi, których śmierć lub kalectwo w wyniku ataku obróciło by opinię publiczną przeciwko nim. Talibowie nie chcieli osiągnąć celu wymagającego poparcia. Siali terror dla terroru. Im bardziej spektakularny i medialny, tym lepiej.

Powszechnie wierzy się, że organizacje terroru religijnego to taki klub karcianki Magic the Gathering czy konwent anime, do którego można wejść z ulicy i który funkcjonuje z błogosławieństwem społeczności.

Faktycznie jednak działają jak zachodnie sekty z liderem despotą, który odcina członków od świata zewnętrznego i przez którego filtrowane są wszystkie informacje, jakie do nich docierają. Tak jak w przypadku młodocianych gangów same akty przemocy nie są dla członków tak ważne, jak poczucie akceptacji, aprobaty i przynależności do "rodziny". Dowódcy to zwykle albo ekstrawertyczne nerwusy lub introwertyczni paranoicy. Czytał o tym w "Kryminologii" Brunona Hołysta w wydaniu z bodaj 2010 roku i sam był tymi rewelacjami zaskoczony.

Czasem żałował, że nie pojawił się w tamtej chatce wcześniej. Wtedy wieśniaczka by jeszcze żyła. Gdyby jednak nie pojawił się tam w ogóle, nigdy nie zastrzeliłby kogoś, kogo miał za przyjaciela. Szybko jednak odrzucał tę myśl. Zabił osobę, która nigdy nie istniała.

 

CZASY OBECNE

 

Hipolit i Agata leżeli przytuleni do siebie na łyżeczkę. Mężczyzna delikatnie wsunął dłoń pod bluzeczkę żony. Opuszkami gładził skórę na biodrze. To był neutralny obszar. Jeśli nie zniechęcała go do dalszych awansów, mógł przesunąć rękę w miejsce, na które miał danej nocy ochotę.

Na razie szło dobrze. Nie wyglądało na to, że będzie się wymawiała schnącymi tipsami. Te były bardziej neutralnym powodem do odmowy. Agata uważała, że jeśli na sam widok faceta musisz wymawiać się bólem głowy, to już sprawa dla prawnika rozwodowego.

Przesunął dłoń na pośladki.

– Nie dzisiaj, kochanie. Nie mam na to siły. Ale jeśli już naprawdę ci zależy, to może cię zadowolę jakoś inaczej? – zapytała uroczym, mruczącym głosem.

– W porządku. Może innym razem. Nie chcę cię do niczego zmuszać – odparł pojednawczo i zgodnie z prawdą.

– Może jednak? To nie problem. – Poderwała się z pościeli i odwróciła do niego. Uśmiech, ton, intensywne spojrzenie i ręka na jego piersi sugerowała, że mówiła poważnie i była całkiem entuzjastycznie do tego nastawiona.

– Na pewno? – Pogładził ją wierzchem dłoni po policzku.

– Yhm – mruknęła lubieżnie.

– Tylko, jeśli naprawdę tego chcesz.

Wspięła się na niego. Musnęła wargami płatek lewego ucha, obcałowała zarys szczęki i szyję, wyssała sutki i wygładziła opuszkami pierś. A potem zeszła niżej w systemie "od uszka do podbrzuszka". Zajęła się nim jak profesjonalistka. Drażniła się z nim, całując i muskając boki prącia. Jednocześnie masowała kciukiem i opuszkami palców jego jądra. A kiedy już doprowadziła go na skraj, wsunęła jego penisa w usta i zadowoliła, modyfikując to tempo, to technikę czy głębokość. Raz przesunęła językiem po spodzie członka, by potem musnąć wargami żołądź i wprowadzić go naprawdę głęboko. Cały czas wydawała przy tym odgłosy przyjemności.

Jego mózg zalewała fala endorfin. Odczuwał niemal religijną miłość do świata. Życie było piękne i patrzył w przyszłość pełen optymizmu i nadziei. Ogarnęło go szczęście, którym pragnął się ze wszystkimi dzielić. Mógłby wszystkich ludzi na świecie wyściskać. 

Momentami zapominał, gdzie jest i odnosił wrażenie, że jest w komorze deprywacji sensorycznej. A kiedy w końcu doszedł z cichym westchnieniem, wiedział, że tej nocy nie zaśnie za kierownicą. 

***

Hipolit minął po drodze kolejną z przydrożnych restauracji i kolejny motel w szczerym polu. Nigdy ich nie rozumiał. Kto z nich korzysta? Szczególnie z tych tak blisko domu lub celu? Wydawały mu się równie abstrakcyjne jak wielopiętrowy hotel w mieścinie, do której nikt nie przyjeżdża. Przez głowę przemknęło mu, że Polska to nie koniec świata i gdzieś muszą zatrzymywać się kierowcy TIRów i szaleńcy jadący autem nad Śródziemniaka czy inny Adriatyk. Ale to wciąż zbyt wąska grupa docelowa.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Legenda głosi, że zachodziło za Tatrami, ale tych od lat nikt nie widział zza lasu wyblakłych bilbordów. 

Do Zakopanego miał już tylko z pięćdziesiąt minut jazdy, ale zgłodniał, przycisnęło go w pęcherzu i zmęczył upał. 

Co tam, wpiszą mu postój w koszty. 

Zatrzymał się w Rdzawce w hotelorestauracji o wdzięcznej nazwie Zajazd Pod Rzepakiem. Trochę mniej wdzięcznie przetłumaczony szyld z logo Rape Inn głosił, że mają jeszcze "darmowe" pokoje. Zwykle, gdy jakiś przybytek na odludziu obiecywał nocleg za frajer, pierwszą jego myślą było to, że ma masowy nieoznakowany grób w ogródku na tyłach.

Lokal znajdował się na skarpie, a nie uśmiechało mu się zostawiać auta na parkingu na dole. Można by odprawić na nim rytuał satanistyczny z ofiarami z ludzi i nikt z okien by nic nie widział. A co dopiero ukraść lub zwandalizować samochód. 

Zawrócił na zatoczce i odnalazł drogę na szczyt urwiska.

Nie rozumiał też zwyczaju budowania tego typu budynków tak wysoko, jakby w obawie przed mityczną powodzią. Albo przed ryczącymi jak zdychające krowy samochodami na dole, które budziłyby gości w środku nocy. Na podobnej wysokości, również na skarpie, osadzono zajazd w Naprawie.

Zamknął wóz i wszedł do środka.

Hall roztaczał dziwną aurę gabinetu dyrektora szkoły i bacówki. Wściekle zielona wykładzina, po której aż chciało się przejś boso, i topornie ociosane belki, zalakierowane na barwy cukierków odpustowych.

W rogu za drzwiami zauważył rekrutera w mundurze wojskowym, którego kroju nie rozpoznawał. Za jego plecami wisiał dziwny plakat propagandowy o treści: 

"Jedna noc zmieni Twoje życie. Zaciągnij się w służbie Imperium".

Hipolit poczuł się zaintrygowany. Podszedł do stolika brodatego wojskowego. Mężczyzna podniósł na niego wyczekujący wzrok. Było nim coś znajomego, a jednocześnie dziwnego. Miał przystojną twarz i charyzmę socjopaty, ale oczy sprawiały wrażenie szklanych kulek. Dosłownie. Hipolitowi wydawało się, że widzi jakiś ciemny zarys po ich drugiej stronie. Przez chwilę pomyślał, że to trybiki, ale uznał, że słońce zbyt mocno przygrzało mu w czerep.

Trybiki, też coś!

– O co w tym chodzi? – Hipolit wskazał na plakat.

– Dostaje pan pieniądze, które zapewnią panu byt do końca życia. W zamian wypożycza pan naszej armii mechanicznych samurajów duszę na jedną noc.

Hipolit się roześmiał serdecznie, ale przestał i odchrząknął zakłopotany, gdy żołnierz wbił w niego beznamiętny wzrok.

– Po co wam ona? – Potarł nerwowo brodę. Był ciekaw, ale nie chciał wyjść na naiwnego.

– Żeby zdusić bunty na ziemiach prawnie należących do Imperium – odparł bez cienia osądu.

– Skąd mam wiedzieć, że dostanę ją z powrotem? – Zmrużył oczy w wyrazie podejrzliwości.

– Potrzebujemy pańskiego podpisu poświadczającego satysfakcję z usługi. Nie mógłby pan tego dokonać bez niej. Potrzebne są nam dusze tylko na czas określonych potyczek, nie kampanii. Nie może pan jej utracić, maszynowi samuraje są niezniszczalni. A nawet gdyby pańskiemu coś się stało, zostanie pan przeniesiony do następnego wolnego.

– I co, podpiszę i padnę trupem, tak? – Uśmiechnął się nerwowo.

– Dusza odejdzie walczyć na czas pańskiego snu. Obudzi się pan jak gdyby nigdy nic.

– Czyli… to taki sen, tak? – odprrł niepewnie, nie chcąc wyjść na głupka.

– Dokładnie.

– A ten świat to jakiś prawdziwy czy też wirtualny?

– Nie pożyje pan dostatecznie długo, by go kiedykolwiek poznać. Ludzkość też nie. Ten świat to śpiew przyszłości.

– A, już rozumiem. To taki LARP. Live action roleplaying game. Teatrzyk w plenerze! – Klasnął zadowolony z siebie.

– Jeśli tak to pan widzi…

– Dobra, to taka gra i jeszcze za to płacą. Gdzie mam podpisać? – odparł z ulgą.

Wskazał mu odpowiednie miejsce na formularzu zgłoszeniowym. Dokument przywodził na myśl cyrograf. Mimo to przysiadł, przeczytał i wypełnił druk. Perspektywa patrzenia na śmierć syna z powodu niezdolności do opłacenia jego leczenia wydawała mu się o wiele gorsza niż jakiekolwiek fikcyjne piekło. Widły w pośladkach biły widły po śmierci przy pięćdziesięcioprocentowej szansie, że tych drugich nie będzie.

Hipolit ani na chwilę nie wierzył w żadne Imperium. Traktował to jak zabawę z przymrużeniem oka. Jak udział w ukrytej kamerze.

– I co teraz? – Podsunął papiery pod nos rekrutera.

– Proszę włożyć to do ucha przed snem. – Podał mu zatyczkę świecącą od ukrytej w niej elektroniki. – A to proszę puścić w odtwarzaczu w pańskim pokoju. – Wręczył mu płytę.

– Jeszcze się nie zameldowałem…

– To proszę to zrobić, jak już będzie pan gotowy. I proszę się nie martwić, pokrywamy wszelkie koszty pańskiego pobytu.

– Mam iść spać o określonej godzinie?

– Skąd. We śnie czas nie obowiązuje.

– Dobra, to do zobaczenia! – Schował słuchawkę i płytę do kieszeni.

Konferencja jutro. Zakopianka korkuje się od wypoczynkowiczów, więc nic już dziś nie zdziała. W głowie wirowało mu od piekarnika szumnie nazywanego samochodem. Zdecydował, że pójdzie dziś wcześniej spać. Ale najpierw odnowi swoją energię życiową i manę, jak żartobliwie określał opróżnienie pęcherza i napełnienie żołądka.

Na telefon dostał powiadomienie o wpłynięciu środków. Było to prywatne konto w jednym z europejskich banków. Nie było więc ryzyka, że nagłym przypływem środków zainteresują się organy zwalczania przestępczości zorganizowanej czy urząd skarbowy.

W pierwszej chwili pomyślał, że coś mu się przywidziało, ale notyfikacja wyglądała na autentyczną. Może poprzez otwarte wifi hotelu, do którego się automatycznie łączył jego telefon, przesłano mu sprytnego malware'a, który imitował wiadomości z banku? Będzie musiał pamiętać o tym, by na wszelki wypadek dać smartfona do wyczyszczenia.

A jeśli w tej chwili szkodliwe oprogramowanie obrabiało go z ostatnich oszczędności? Dla pewności zalogował się na konto i sprawdził saldo. 

Nic nie zginęło. Zgadzała się też wpłacona suma.

Taka kwota rzeczywiście ustawiała ich to do końca życia. Zastanawiał się, po co właściwie jeszcze przejmował się konferencją, ale postanowił, że jeszcze poczeka z optymizmem na wypadek, gdyby się okazało, że pieniądze się tajemniczo ulotniły.

Tylko jak wytłumaczyć to, co przed chwilą usłyszał? Brzmiało jak przekręt. Imperium musiało być bardzo zdesperowane, skoro płaciło w ośmiu cyfrach.

Równie dobrze mogła to być dziwaczna metoda na pranie przychodów z przestępstwa. Ludzie nie zgłaszaliby takich wpływów w obawie przed skarbówką i policją podejrzewającą ich o współudział w karuzeli podatkowej. 

Nie, to musiał być sen. Tak, po drodze miał wypadek i jest teraz w farmakologicznej śpiączce. Ile by się nie szczypał i tak się nie wybudzi.

Spojrzał jeszcze na rekrutera, ale ten wpatrywał się w niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Hipolit miał jednak nieodparte wrażenie, że mężczyzna się uśmiecha.

Nadal wydawał mu się znajomy. I po chwili zrozumiał dlaczego.

– Przepraszam, czy jest pan może spokrewniony z niejakim Kryspinem Bucyfiutem?

– To mój daleki kuzyn, a dlaczego pan pyta?

– Tak mi się wydawało, że skądś pana znam.

– Świat jest pełen Bucyfiutów.

– Przykro mi z powodu tego, co go spotkało.

– Niepotrzebnie. Istnieje powód, dla którego reszta rodziny się od niego odwróciła.

– Rozumiem.

Inżynier chciał uniknąć pytań o to, skąd go zna i o rolę w jego śmierci. Targały nim wyrzuty sumienia i niechęć kuzyna mógłby niechybnie wziąć za przyzwolenie do tego, by się mu wyspowiadać. 

Po dłuższej chwili zastanowienia wzruszył ramionami i poszedł się zameldować. Potem przeszedł się do łazienki. Postanowił, że gdy wróci, zamówi w restauracji najbardziej kosztowne pozycje w menu. Skoro Imperium płaci, nie wypada okazywać braku szacunku wobec królewskiego gestu.

***

Po skończonym posiłku poklepał się po brzuchu, jakby ubijał ziemię grobu łopatą. Zjadł naprawdę smacznie. 

Zawołał kelnera i poprosił o rachunek. Ten oznajmił, że rachunek został już uregulowany przez pana w mundurze. Hipolit zapytał, czy w takim razie zechciałby przyjąć napiwek. Kelner podziękował, ale stwierdził, że tym mundurowy też się zajął. Spytał, czy czegoś jeszcze sobie życzy, ale inżynier podziękował i go odesłał.

Wstał od stołu, ciężki jak muł narkotykowy przenoszący woreczki z kokainą we własnym brzuchu, i poszedł do wynajętego pokoju.

Gdy się ściemniło, wziął prysznic, umył zęby i przebrał się w piżamę. Następnie włożył kompakt do odtwarzacza i wcisnął przycisk odgrywania. Był to instruktaż autohipnozy. W tle leciał stukot rzekomo dostosowany do fal alfa, na jakie mózg człowieka przechodzi przed zaśnięciem. Brzmiało to jak szybki fap fap fap, jakby ktoś jechał na rozerwanej oponie i oderwany płat gumy uderzał o asfalt.

Wsunął słuchawkę do ucha i położył się na plecach. Tak uważnie starał się słuchać momotonnego głosu tłumaczącego mu, co ma robić, że nawet nie zauważył, kiedy odpłynął.

***

Sen był niespokojny. Hipolit znalazł się pośród zielonych łąk porastających łagodne wzgórza. Gdzieniegdzie monotonię zieleniących się pól przełamywały kępy lasów. Żółtko słońca już dawno zsunęło się z teflonu nieba. Panował chłodny, bezchmurny wieczór.

Jego uwagę zwrócił głos. Autorytarny, nie znoszący sprzeciwu, dudniący.

Dowódca. 

Wiedział to jeszcze zanim się odwrócił i zobaczył skupionych wokół niego samurajów. Dwumetrowe szkielety w tradycyjnych japońskich zbrojach, dzierżące dwuipółmetrowe katany. Wyglądali dziwnie, jak z wypalonej na rdzawoczerwony metal gliny. 

Wódz niczym się nie różnił od podwładnych, jednak otaczała go aura, którą można było wyłapać nawet, gdy wmieszał się w tłum. 

Przywódca wyjaśnił żołnierzom, że z rebeliantami mogą robić, co chcą, ale ostatecznie wszyscy muszą zostać zabici.

Dysydenci zostaną przetopieni.

Dla podkreślenia słów wskazał na tyły, skąd nadciągały dziwaczne pojazdy bojowe z obrotową kosą jak u żniwiarki, sześcioma zakończonymi trójkątymi gąsienicami odnóżami i plującymi czarnym dymem kominami.

Hipolit postanowił sprawdzić, jak wielką kontrolę ma w tym śnie. Zrobił falę palcami, a potem podskoczył kilka razy w miejscu.

Natychmiast poczuł na sobie wzrok oddziału. Osądzające i skonfundowane spojrzenia ich wydrążonych oczodołów zmroziły mu nieistniejącą krew w żyłach. Tu przepaść patrzyła na człowieka jeszcze zanim zdążył pomyśleć o tym, by na nią popatrzeć.

Hipolit wzruszył ramionami, a ci z dezaprobatą potrząsnęli głową i odeszli. Na ogół lubiany inżynier nagle poczuł się jak wyrzutek. Jak Kryspin. Odczuł też dziwną potrzebę aprobaty oddziału. Chciał nawiązać z nimi więź i doświadczyć wrażenia kamraderii.

Musiał się wykazać. Być jak oni.

Ruszyli pod osłoną ciemności na wioskę, która okazała się niepokojąco podobna do ludzkiej.

I takież okazały się postaci, które wylały się z tylnego wyjścia po tym, jak wódz wyważył potężnym kopniakiem zbite z desek drzwi.

Gdzie już czekali na nich samuraje.

Wieśniak z uzębieniem jak wypadające w miesiącu niedziele handlowe próbował gołymi rękoma bronić ściśniętą pod ścianą rodzinę. Trwało to jakąś połamaną na pancerzu dłoń i sekundę, jaką wojak potrzebował, by przeciąć go na pół. 

Rozległy się krzyki. Mężczyna upadł do tyłu, gdzie został przytrzymany przez bliskich. Ci ponownie wrzasnęli, gdy okazało się, że trzymają przed sobą jego tułów jak Marzannę gotową do wrzucenia do rzeki.

Pod nogi Hipolita potoczyła się głowa młodej kobiety i zatrzymała z wzrokiem oskarżycielsko wbitym w jego studnie w czaszcze.

"Dysydenci zostaną przetopieni".

Chłopiec przemknął pod ich nogami i rzucił się do ucieczki. Jeden z żołnierzy podniósł ramię i wystrzelił z niego sześciometrowy strumień ognia. Dziecko zajęło się płomieniami niczym słomiana kukła.

Tyle że kukły nie wrzeszczą jak obdzierani żywcem ze skóry.

Samuraje zabrali ciała i złożyli na stosy, które wkrótce zniknęły z mokrymi mlaśnięciami między obrotowymi ostrzami żniwiarek.

Nagle jeden z samurajów wskazał dowódcy mężczyznę, który przycupnął na dachu. Wódz podniósł rękę i wystrzelił w niego półkolisty przedmiot z ośmioma odnóżami. Ten wbił się w jego klatkę piersiową, gdy wstał, by rzucić się do ucieczki. Wieśniak, wrzeszcząc z bólu, próbował go wyrwać. Lampa na środku przedmiotu zamigotała, z początku powoli, potem w krótkich odstępach. Pojawił się rozbłysk. Z klatki piersiowej z mokrym plaśnięciem wystrzeliły na wszystkie strony teleskopy, ciągnąc za sobą wstęgi roztopionych żeber. Kości szybko ostudziły się, tworząc makabryczne odnóża jak u pająka. Pośrodku biło odsłonięte serce.odsłoni

Rozcapierzone żebra przeważyły ofiarę i ta spadła z dachu. Kości wbiły się w ziemię. Nieszczęśnik wisiał nad ziemią niczym Jezus na krzyżu przytwierdzonym między szczytem ściany, a sklepieniem. Wydawał zduszone jęki i rozpaczliwie próbował skrócić męki poprzez przerwanie żył odchodzących od serca.

Ale ręce nie mieściły mu się między żebrami, a od góry i od dołu blokowały je zgięcia w łokciach.

Wódz pozwolił mu tak konać, a podwładnym kazał się rozproszyć i pomóc z tymi, którzy się pobudzili.

Hipolit zobaczył oddział ruszający za uciekinierami w stronę lasu. Ruszył za nimi, starając się ukryć chęć przebrnięcia przez masakrę z jak najczystszym licznikiem zabitych. 

Pozostali pomaszerowali na tłum dziarsko dzierżący kosy, widły czy grabie. Mieli szansę wygrać, jeśli tylko oddział wroga magicznie zmieni się w stóg siana.

To tylko sen, przekonywał siebie Hipolit.

Tyle że taki bardziej żywy. Z dźwiękami. I lepszą grafiką. Z ciał toczyła się krew, a z płonących chat snuł się dym. 

Za to czas wlókł się jak w koszmarze, w którym musisz gdzieś zdążyć z powodów mniej zrozumiałych niż przepisy podatkowe. Żeby dotrzeć na czas, wybierasz drogę na skróty, dzięki której nie spóźnisz się wyłącznie na własny pogrzeb. Na przykład wspinasz się przez chwiejny, wysoki na kilometr płot z siatki i potem brodzisz przez rwącą, głęboką rzekę, choć tuż obok jest sprawny most. Albo przedzierasz przez budynek zbudowany jak zamek Drakuli w Castlevanii, z latającymi balkonami i schodami wiszącymi z sufitu do góry nogami. 

A żeby ci nie było za łatwo, biegniesz jakbyś miał opuszczone do kostek gacie i czającą się w odbycie sraczkę.

Poniewczasie przypomniał sobie słowa rekrutera o tym, że czas we śnie nie obowiązuje. Uświadomił sobie, że mógłby tu spędzić rok, podczas gdy w świecie fizycznym nie minie nawet jedna noc.

Kiedy oddalał się od wioski, za plecami słyszał, jak giną psy, kury, krowy, owce czy świnie. Wszyscy to wszyscy.

Wkrótce polna ścieżka zaprowadziła go między drzewa.

I wtedy ją zobaczył. Dziewczynę. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat, prawdopodobnie mniej. Była piękna. Wręcz nieziemska. Wysoka, śniadoskóra, migdałowe, czarne, orientalne oczy, długie czarne włosy. Drobne i jędrne piersi rysujące się spod cienkiej koszuliny, w której zmuszona była uciekać. Na rękach trzymała poparzonego kota. 

Próbowała wymknąć się przed resztą oddziału, ale miała skręconą kostkę i w końcu trafiła na niego. Zamarła na jego widok. Obejrzała się i spostrzegła dwóch patrolowców zmierzających w ich stronę.

Padła przed nim na kolana i z oczyma mokrymi od łez błagała o litość i ratunek. Znał jej język, rozpoznawał słowa, ale nie docierało do niego ich znaczenie.

"Dysydenci zostaną przetopieni".

Patrol ich zobaczył. Nie mogli pomyśleć, że się waha. Pociągnął za jej koszulkę i ją z niej zerwał. Wrzasnęła w zaskoczeniu i proteście, wybuchła jeszcze większym płaczem. Usiłowała się wyrwać, ale ją przycisnął mocarną dłonią do ziemi. 

Kot gdzieś zwiał. 

"Pieprzyć go. Niech sami go sobie szukają, jak im tak zagraża". 

Wbił miecz w ziemię obok i pozbawił ją również majteczek.

Samuraje chcieli się przyglądać. Poczuł, że robi mu się gorąco. Gdyby potrafił się pocić ze strachu, ten natychmiast by go unieruchomił. 

Zaczynali się niecierpliwić. Musiał się ich jakoś pozbyć, inaczej się nią sami zajmą. 

Za późno. Ruszyli w jego stronę.

I wtedy to zobaczył. Błyski w ciemności. I szelest. Wskazał dłonią na krzaki, gdzie dostrzegł przebiegającego jelenia. Kompan patrolowca chciał zostać, gdyż domyślił się, że to najpewniej tylko dzikie zwierzę. Ale drugi nie chciał ryzykować, że ktoś im się wymknie. Pociągnął go za ramię, lecz pierwszy się wahał. Na szczęście posłuchał. Bo dysydenci i te sprawy. 

Na odchodnym oporny patrolowiec gestem przy szyi nakazał Hipolitowi ją szybko zgładzić. Słyszał ich metaliczne rechoty niknące w oddali.

Dziewczyna zamknęła oczy i skomląc z przerażenia wyczekiwała swojego końca. Ranny kot dzielnie warczał na inżyniera jak piła spalinowa gdzieś z jamy pod korzeniami.

Hipolit rozważał, co z nią zrobić. Zawdzięczała mu życie. Była w jego władaniu i zdana na jego łaskę.

Co ja bredzę, pomyślał. Zachowuję się jak oni.

I wtedy stało się najgorsze. Nagle zapragnął ją posiąść. 

Wydało mu się to niedorzeczne. Czym? Mechaniczny samuraj był żywą rzeźbą. Obrazoburczym golemem z podręczników do gry fabularnej Dungeons and Dragons. Zanim się spostrzegł, zobaczył obły metaliczny kształt wystający na baczność z jego krocza.

Do adrenaliny z udawania przed oddziałem, że bierze aktywny udział w masakrze, dołączył testosteron.

Hipolit walczył ze swoją zwierzęcą żądzą, ale myśl, by to zrobić, wymykała się z kolejnych ślepych zaułków zasad i oporów jak mysz w labiryncie. Mówił sobie, że nie musi już tego robić, bo świadkowie sobie poszli. Na to jego podświadomość, że go widzieli i jeśli ją złapią, nie tylko sami ją zabiją, ale będą wiedzieć, że ją wypuścił.

Mówił sobie, że nie chce jej mieć na sumienu. Usłyszał, że to tylko sen.

On na to, że po przebudzeniu będzie mu wstyd. Głos w jego głowie odparł, że nie będzie nic pamiętał.

Nie chce być takim człowiekiem, przekonywał siebie. Będzie żałował i tęsknił przez resztę życia, powiedział mu jego cień.

To nie są uczucia, do jakich chce wracać. A drugie ja mówi, że tu nie chodzi o uczucia, tylko spełnienie najskrytszych pragnień i pozbycie się najbardziej dotkliwych frustracji.

Odparł, że nie takim kosztem. A podświadomość znowu, że to nie dzieje się naprawdę.

I gdy Hipolit myślał, że w końcu odzyskał kontrolę, metaforyczna mysz przegryzła się przez ścianę labiryntu na zewnątrz. Nieświadomość po prostu nałożyła na wieśniaczkę twarz jego nieszczęśliwej miłości z liceum. Wydobyła z niego żal o to, że zamiast odrzucić go prostym "nie", napawała się i pastwiła przed koleżankami tym, że ktoś jak on w ogóle śmiał do niej startować.

Ale i temu się oparł. Nie była mu nic winna. Miała prawo dać mu kosza, nawet jeśli nie umiała tego zrobić dyplomatycznie.

Odetchnął z ulgą. Jednak przedwcześnie.

Jego umysł nałożył na nią kolejną twarz. Dziewczyny z Afganistanu.

Na wierzch wypłynął irracjonalny i dlatego wyparty zarzut, że gdyby się nie napatoczyła, żyłaby ona, żyłby Kryspin, a on nie musiałby go zabić i robić ze zbrodniarza wojennego pieprzonego bohatera. Wiedział, że to złe, oskarżanie ofiary o własny gwałt i morderstwo, ale to było silniejsze od niego.

Nie mógł ukarać tamtej, postanowił dać nauczkę tej pod ręką.

I tak tama pękła.

Zaślepiony wściekłością wziął ją waginalnie pośród płaczu, krzyków, błagań i urywanych oddechów, które docierały do niego jak przez mgłę wpuszczonej przez kroplówkę morfiny. Uznał, że to było mu mało, więc wziął ją jeszcze analnie. Szybko i brutalnie, żeby nie stracić reszty oddziału z oczu. 

Popłynęła krew, co mu zepsuło nastrój. W nieracjonalny sposób zdenerwował się na nią jeszcze bardziej, że zrujnowała mu ten sen. 

Myślał o tym, by w ramach kary zmusić ją, by wzięła go w usta, ale tę myśl odrzucił. Nie chciał jej patrzeć w twarz. Zapłakaną, zasmarkaną, zaczerwienioną, brudną od ziemi, wykrzywioną w groteskowym grymasie bólu, tak fizycznego, jak i psychicznego. 

To nie tak miało wyglądać. To była przecież fikcja. Kto by chciał to oglądać poza najgorszymi sadystami? Tych, których należałoby odstrzelić jak wściekłe psy? On taki nie był, przekonywał siebie, choć z rosnącym bezsilnym gniewem.

Wyrwał miecz z ziemi i przebił jej plecy. Gdy znieruchomiała, wyjął ostrze i ruszył przez łakę pomiędzy listkami figowymi lasu na bezkresie pól rolnych.

Stanął na wzgórzu i zobaczył z niego Warszawę. To go przekonało, że jednak śnił. Przecież był tylko na tym zadupiu z hotelem na skarpie, setki kilometrów dalej.

Po tym się obudził. Z mokrą plamą w kroczu jak zapryszczony uczniak. 

Czuł się fatalnie. Pamiętał każdy szczegół. Twarz dziewczyny z lasu miał wypalony przed oczyma jak pornol na plazmówce.

Wziął prysznic, przebrał się i spakował rzeczy. Potem zszedł na parter i zamówił śniadanie. Nie mógł jednak nic przełknąć. Żołądek ściskał go jak zapaśnik, który zamierzał mu zrobić German suplex, przewrót przez brzuch z przydzwonieniem głową o matę. 

Na telefonie wciąż miał przypomnienie o tym, za ile sprzedał swoją duszę. Teraz każda ilość zer wydawała mu się niedostateczna.

Gdy upewnił się, że śniadanie też jest opłacone, wstał od stołu, wymeldował się, oddał klucz i skierował się do wyjścia. 

Facet w mundurze nadal siedział w hallu. Hipolit wyciągnął do niego dłoń ze słuchawką i płytą. 

– Słuchawkę proszę zatrzymać na pamiątkę.

Schował ją do kieszeni. Obiecał sobie, że wyrzuci ją do pierwszego napotkanego kosza.

– I jak tam dusza? – W głosie rekrutera wyłapał fałszywą nutę. Rozbawienia? Kpiny? Nie wiedział.

– Dziękuję. Oddana w nienaruszonym stanie – skłamał. – A jak tam Imperium?

– Oddamy je Cesarzowi w nienaruszonym stanie – powiedział z szerokim uśmiechem.

Podpisał z ciężkim sercem potwierdzenie zadowolenia z usługi. Pocieszał się, że zrobił to dla syna.

– Do widzenia! – Pożegnał się machinalnie.

– Och, jestem pewien, że się jeszcze zobaczymy!

"W snach", pomyślał. Uśmiechnął się półgębkiem i wyszedł na parking.

Na świeżym powietrzu i w cieple letniego słońca poczuł się lepiej. Myśl o konferencji wyparła wspomnienie snu. 

Przekonywał siebie, że wyrzucił frustrację z powodu rzeczy, jakie w sobie tłumił. Był dobrym mężem i ojcem. Dowiódł tego. Dobrzy ludzie takich rzeczy nie robią. I cieszył się, że to tylko fikcja. Mógł się wyładować bez winy, żalu i wstydu, że komuś stała się faktyczna krzywda.

Wsiadł do samochodu i wrócił na drogę. Wyjeżdżając z lasku za hotelem, zobaczył dym zza wzgórza.

Pewnie ognisko. Albo zaprószyli ogień w stodole. Mógł się też zapalić las.. Panowały w końcu upały.

Próbował nie zawracać sobie tym głowy, ale myśl zalęgła się w jego umyśle jak pasożytniczy członek rodziny, który miał zostać tydzień, a mieszka z tobą już trzeci miesiąc.

Zresztą miał czas, konferencja zaczynała się dopiero o dziesiątej. Pomyślał, że nadłoży drogi i sprawdzi, więc skręcił w najbliższą odnogę.

Po drodze zatrzymał się. Lasy wydały się mu znajome. Wysiadł i pobiegł przez pola.

To było miejsce ze snu. 

Szukał śladów krwi, ale nie znalazł. We śnie wrzucono ciała do żniwiarek toczących się za batalionem, dla których stanowiły paliwo. W powietrzu wisiał metaliczny zapach, ale możliwe, że pochodził z obornika. Jego ślad zacierał też swąd dymu.

Przyklęknął w poszukiwaniu dalszych tropów, ale znalazł tylko rowek w ziemi, który mógł pochodzić tak od miecza, jak i od motyki lokalnego rolnika, pamiątkowej ciupagi służącej za kij wędrowca przechodzącemu turyście czy odrzuconych bron.

Za mało, by stwierdzić na pewno, że to nie tylko owoc jego wyobraźni.

Wrócił do auta i ruszył w kierunku Zakopanego, ale gnany dziwnym przeczuciem, zawrócił. Po drodze wybrał numer szefa:

– Halo? Bert? To ja, Hipolit. Słuchaj, nie mogę przyjechać. Jestem już pod Nowym Targiem, ale strułem się w jednym z tych przydrożnych hoteli. Sra mnie na kolorowo jak pieprzony teledysk do Barbie Girl. Pogadamy innym razem.

– Spoho, wyhpihemy za hebe!

Rozłączył się. Przez chwilę zbiło go to z tropu, dlaczego Bert miałby pić zdrowie greckiej bogini młodości. Akurat jemu najmniej pomoże. Zaraz jednak zrozumiał, że szef był już po wprawkach do właściwego picia, więc dalsza rozmowa nie miała sensu. Nawet nie udawał, po co tam pojechali.

Zjechał przy najbliższej okazji z Zakopianki i pognał do Warszawy podrzędnymi drogami, jak najdalej od korków.

Znowu poczuł się winny. Zdradził żonę. Nawet jeśli nie fizycznie, to duchowo, emocjonalnie. I dla kogo? Zgwałcił dziewczynę, która mogłaby być jego nastoletnią córką.

Nie planował tego. Jeśli nawet to tylko sen, udprawiedliwiał to sobie jak najgorszy bydlak. Jeśli tak brzydziło go zabijanie ludzi dronami, to czemu zgodził się na coś podobnego teraz? Ani na moment nie wierzył, że ktoś faktycznie płacił za udział w fikcyjnej wojnie. Chyba że jakiś chiński miliarder chciał zrobić przyjemność nieuleczalnie choremu dziecku i pokazać, jak wielu ludzi bije się o to, by być w jego gildii. 

Hipolita naszła myśl, że pojawi się jutro na pierwszej stronie codziennika Fikt z nagłówkiem: "Frajer stulecia".

To, co teraz robił, wydawało mu się równie bezsensowne. Jakby leciał do mieszkania, bo we śnie zostawił włączone żelazko.

Ale matka byłaby z niego dumna, bo wreszcie słuchał intuicji.

***

Dojechał do Warszawy pod wieczór, a im bliżej domu się znajdował, tym bardziej żałował, że wrócił. 

Uliczni sprzedawcy smętnie podawali hotdogi w oparach spalin i przy akompaniamencie klaksonów. Brokerzy załatwiali interesy przez telefon, jakby mieli nie skoczyć jutro z dachu wieżowca, bo utopili dziesięć miliardów klienta w firmie mieszczącej się w schowku na szczotki. Matki kupowały sobie spokój, a dzieciom wspomnienia na resztę życia w lodziarniach.

To tylko sen, durniu.

Co prawda Agata nie odbierała telefonu, ale to jeszcze o niczym nie świadczylo. Może brała prysznic albo zajmowała się Nikosiem.

Po drodze widział protest sympatyków Jebediasza Miękkiego przed sejmem. Domagali się swobodnego dostępu do broni palnej. Jeden z ich transparentów głosił: "To nie ludzie zabijają, tylko broń!".

Skręcił w uliczkę prowadzącą przez zaniedbane blokowisko. Już niedaleko, myślał sobie. Nagle zauważył, że dwóch obwiesiów dobierało się do elegancko, choć wyzywająco ubranej dziewczyny, która nieprzytomna leżała na schodach wejściowych jednego z bloków. Jego pierwszym odruchem była myśl, by to zgłosić policji i pojechać dalej. Nie da rady im obu, nie w tym wieku i nie po całym dniu jazdy. 

Zresztą to nie jego problem. 

Po chwili jednak opamiętał się i przepędził instynkt samozachowawczy. Mimo niechęci do wojska pozostał żołnierzem – czy mu się to podobało, czy nie.

Zaparkował w pobliżu i chwycił za łyżkę do opon ukrytą pod siedzeniem. Miał nadzieję, że obecność świadka ich odstraszy, ale ci nie zwrócili uwagi na zatrzymujący się obok samochód i niezrażeni ją obmacywali.

– To, że wam nie staje, to nie powód, żeby dobierać się do takiej, która też nie jest w stanie ustać prosto! – Demonstracyjnie uderzył łyżką o dotwartą dłoń.

– Spierdalaj! – krzyknął większy i wygolony na łyso.

– Nie – odparł twardo.

– Coś ty, kurwa, powiedział?! – zapiszczał mniejszy i kudłaty z głosem, jakby przechodził mutację.

Natychmiast porzucili dziewczynę i skierowali się w jego stronę. W ich dłoniach wyrosły noże.

Hipolit zwalczył odruch, by się cofnąć. Gdy podeszli, wziął zamach i rozbił szybę w aucie. Draby zarechotały.

I wtedy rozległ się alarm. Ci zamarli.

– Skurwiele, jak możecie tak gotować psa w aucie! – wrzasnął na całe gardło Hipolit.

– Co kurwa? – zapytał mniejszy. Popatrzył na większego, a ten na niego. Obaj wyglądali na skonfundowanych. – To twoja własna bryka, cwelu!

– Co się tam dzieje?! – zawołał jakiś starszy facet z piętra.

– Psa mordują! Pić nie dają! – odparła jakaś młódka.

– Dzwonię, kurwa, po pały! – odgrażał się stary.

Szumowiny zobaczyły poruszające się firanki, twarze wyzierające zza okien. Łysy pociągnął kudłatego za rękaw.

– To jeszcze nie koniec, fiucie! – rzucił mniejszy, nim uciekł razem z większym..

Hipolit poczekał, aż się oddalą i zawołał:

– Wszystko w porządku! Żyje! Zawiozę go do weterynarza!

– Dzięki Bogu! – odpowiedziała kobieta.

Typowe. Pozwoliliby, żeby w biały dzień zgwałcono i zamordowano dziewczynę pod ich nosami, bo pewnie czymś tam sobie zasłużyła. W ich oczach sam jej ubiór pozwolił im zaklasyfikować ją jako dziwkę i spisać na straty. Żeby tak była skromniej odziana, to może by jeszcze warto było odgrywać bohatera, ale kto kiedykolwiek usłyszał w podzięce: "Wow, jak dobrze, że uratowałeś tę prostytutkę! Mało brakowało, a nasze społeczeństwo odniosło by niepowetowaną stratę!"?

W psychologii to zjawisko nosiło nazwę "bystander effect" lub rozproszenie odpowiedzialności. Odrażającym przykładem było porwanie, torturowanie i morderstwo na Ilanie Halimi, gdy nawet do dwudziestu osób przychodziło sobie popatrzeć na tortury i nie wezwało policji. Nie ponieśli też za to kary.

Ale pies? Pies nie jest nic nikomu winny. Nie należy do gangu, nie jest adherentem żadnej religii czy sympatykiem nielubianej partii politycznej. Mogą wybaczyć zasztyletowanie kobiety, ale maltretowanie psa to już, kurwa, przesada.

Inżynier usiadł obok kobiety i podjął próbę wydobycia z niej nazwiska czy adresu. Ta jednak relacjonowała mu wydarzenia zrozumiałe tylko dla niej. Zrezygnowany westchnął i zajrzał do jej torebki. Odnalazł dowód osobisty i odczytał adres.

Aż go cofnęło.

To była córka dziewczyny z liceum, która go wyśmiała.

Pięknie, pomyślał. Jeszcze tylko spotkania z matką mu brakowało. Na szczęście Śpiąca Królewna mieszkała tylko parę przecznic stąd.

Wziął ją pod ramię i zaprowadził do samochodu. Zapiął jej pas, usiadł za kółkiem i wyprowadził auto na jezdnię. 

Podmuchy powietrza wdzierające się do środka przez rozbitą szybę najwyraźniej ocuciły dziewczynę, bo ta otrzeźwiała na tyle, by się do niego dobierać. Co rusz musiał odsuwać jej dłoń ze swojego krocza. Raz omal nie wpadł na srebrnego peugeota.

– Jehsztem taha napalona!

– Wybacz, kotku, wygaszamy twoją hutę.

Śliniąca Królewna, widząc, jak odrzuca kolejne jej awanse, zaczęła go bić i drapać.

– Nhe pohobam si się szy so, kuhwa?!

Owszem była atrakcyjna, nawet bardzo: blondynka, duże brązowe oczy, ładne, mocne czarne brwi, kości policzkowe jak u modelki, pełne piersi, szczupła, zgrabne, opalone nogi. Ale jej zachowanie skutecznie go odstręczało. Bez względu jednak na to, jaką agresję w nim budziła, nigdy nie przyszło by mu na myśl brać na niej odwetu czy wykorzystywać. 

To była rzeczywistość. Czyny, o których zapominamy na drugi dzień, mają konsekwencje i ci, których dotyczą muszą z nimi żyć przez resztę swoich dni. To nie kręgi na wodzie, które chwilę potem znikają ale bąble metanu uwięzione w lodzie, gotowe zatruć lub wybuchnąć, gdy ich zawartość wydostanie się na powierzchnię. 

Ostatnie metry przejechał z jedną ręką na kierownicy, a z drugą wyciągniętą i odpychającą jej szyję. Nie był z tego dumny, ale trzymanie dłoni w pobliżu jej twarzy niechybnie skończyłoby się odgryzieniem palca.

Znalazł miejsce przed czynszówką z tynkiem równie urokliwym jak kamień nazębny i zaparkował.

– Wysiadaj – rozkazał, siląc się na cierpliwość.

Boczyła się na niego, wbijała wzrok, jakby próbowała przywołać zatartą w toku ewolucji zdolność strzelania z oczu laserami, ale posłuchała. Przez chwilę mocowała się z zapięciem pasów, więc musiał jej pomóc.

Odnalazł nazwisko matki na karteczce przy domofonie.

– Kto tam?

– Przesyłka.

– Nic nie zamawiałam! – odparł przerażony głos.

– Tho ja, hurwa! Otwiehaj, sztara! – odezwała się nieproszona córka.

– Magda?!

– Nie, kontroha skarbowha, kuhwa!

Rozległ się brzęczyk. Hipolit otworzył drzwi i pomógł Magdzie wspiąć się na drugie piętro. Były wyprawy na Everest, które trwały krócej.

Korytarz przywitał go zapachem pleśni i starego lakieru wybrzuszonych klepek, których zdążyło już sporo ubyć.

Zapukał do mieszkania. Matka otworzyła i ze środka wystrzeliło ramię, które, złapało córkę za przedramię i wepchnęła do środka.

– Właź. Pogadamy sobie później! 

Magda wyrwała się i kolejny raz podjęła próbę odpalenia laserów. Do trzech razy sztuka.

– To ja już pójdę – powiedział zakłopotany.

Kobieta popatrzyła na niego, jakby dopiero teraz go zauważyła.

– Hipolit? To naprawdę ty? Mój Boże!

– Cześć, Agnieszka – odparł bez większego entuzjazmu. Nie zamierzał jej zachęcać do pogawędek przy kawie.

– Kopę lat! Wejdziesz? – W jej głosie pobrzmiewała nadzieja.

– Może innym razem. Muszę zobaczyć, co u żony. Nie odbiera telefonu.

– A, jasne. Rozumiem. – Kobieta nawet nie kryła zawodu.

– Trzymaj się. – Odwrócił się, by odejść.

– Hipolit?

– Tak?

– Chciałam… przeprosić. Za tamto… wiesz. Byłam młoda i głupia. Wydawało mi się, że mogę sobie wybierać z życia to, co mi się podoba jak w supermarkecie, przebierać w chłopakach, którzy mi to zapewnią. No i przebrałam. Dokopałam się do skurwysyna, który zabrał wszystkie wspólne oszczędności i odszedł do kochanki.

– Przykro mi.

Skrzyżowała ręce i potarła ramiona, jakby zrobiło się jej nagle zimno.

– Popełniłam wiele błędów i nie mogę cofnąć tego, co się stało, ale chcę, żebyś wiedział, że żałuję. Nie oczekuję, że mi wybaczysz. Nie wiem, czy w ogóle można taką podłość przebaczyć. W każdym razie przepraszam cię za to. I mam nadzieję, że życie potraktuje cię łaskawie.

– Nie ty jedna popełniłaś błędy. Ja też nawaliłem. I to nie raz. Życie to jedna wielka improwizacja. Nigdy nie myślałem, że postąpię źle, dopóki nie znalazłem się w danej sytuacji i na wierzch wylazł własny interes.

Opuściła wzrok i zadumała się.

– Nie mam do ciebie żalu. Już nie. Zdaję sobie sprawę, że te słowa nie przyszły ci łatwo – dodał.

– Latami modliłam się o szansę, by ci to powiedzieć. I nagle zjawiasz się u moich drzwi. Bóg jednak istnieje.

Przytaknął.

– Cóż, nie będę cię zatrzymywać – westchnęła. – Wpadnij do mnie kiedyś.

– Wpadnę – powiedziałł ze szczerością, która jego samego zaskoczyła.

Zamknęła powoli drzwi, a on ruszył do wyjścia.

Hipolit był poruszony. Był dla niej na tyle ważny, by odłożyć dumę na bok, choć nie spodziewała się go kiedykolwiek więcej zobaczyć.

Czuł, że zamknął rozdział w życiu. Jego żal do niej odszedł. Widząc jej niedolę, było mu jej szkoda. Nie cieszyło go to, czego doświadczyła. Nie widział w tym już ręki karmy i sprawiedliwości.

Odszedł z nową nadzieją na przyszłość. Może dla niego też jest szansa na odkupienie?

***

Zajechał pod blok, w którym mieszkał. Wyjechał windą i otworzył drzwi kluczem. W środku było cicho. 

I ciemno. 

Może Wirdżi była u koleżanek, a Agata z małym poszła wcześnie spać? Nie będzie się wydzierał. Drzwi były całe, a w mieszkaniu panował porządek. Cóż mogłoby się stać?

Zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku. Podszedł do drzwi sypialni i przyłożył do nich ucho.

– Śpisz? – zapytał cicho.

Odpowiedział mu tylko zduszony odgłos.

Pomyślał o tym, że nakrył żonę na niegodziwych czynach, ale szybko odrzucił tę myśl. 

"Nie no, takie rzeczy dzieją się tylko na filmach!"

Otworzył drzwi sypialni. W pokoju panował mrok. Sięgnął po włącznik, ale zamarł, gdy poczuł na szyi ostrze.

– No no, spotykamy się znowu – odparł głos z hotelu.

– Co się tu dzieje? Czego pan chce?!

– Naprawdę myślał pan, że może pan żerować na nieszczęściu ludzi, których pan nigdy nie spotka, a potem wrócić do siebie i żyć dalej jak gdyby nigdy nic? – W jego przyjaznym głosie pobrzmiewał złowieszczy ton. 

– To przecież tylko sen! – rzekł przerażony.

– Mówię o Afganistanie.

– To pomysł kolegi! – Poczuł, że przyspieszył mu oddech, a na czoło wystąpił pot.

– A pan jak męczennik posłuchał. Naprawdę chce się pan tłumaczyć tym, że diabeł pana podkusił?

– Byłem młody i głupi. – Łzy cisnęły mu się do oczu, bo nadal nie wiedział, co z jego rodziną.

– Przynajmniej w jednej kwestii się pan nie zmienił.

– O co panu chodzi? Przecież wypełniłem umowę!

– O tak. My zaprosiliśmy pana, pan nas. Bez ludzi jak pan nie byłoby to możliwe. Władcy Karmy zabraniają inkarnowania dusz spoza układu słonecznego na Ziemi. Podobnie nie wolno sprowadzać i budować niczego z obcych materiałów. Ale nic nie mówili o duszach ludzi gotujących sobie własną zagładę. A i materiały na samurajów pochodziły z Ziemi. Jak sam pan zresztą widział.

– Nie… – Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia.

– Tak. To metale z ludzkich ciał.

– Wy bestie! – Szarpnął się, ale wnet boleśnie przypomniał sobie o ostrzu na gardle.

– Jakie to uczucie? Chciał pan być w cudzym ciele, a był pan w setkach tysięcy naraz. 

– Pierdol się! 

– Ja dziękuję. Wolę popatrzeć, jak pan to robi.

Zapalił światło.

I wtedy ją zobaczył. Zapłakaną. We wszystkie otwory ciała brało ją trzech mechanicznych samurajów. Wisiała zakleszczona pomiędzy dwoma, a głowę miała pod ramieniem pierwszego, więc znalazła się na wysokości krocza trzeciego. Popatrzyli na Hipolita pustymi oczodołami, ale nie przerwali monotonnego kołysania biodrami. Z ostrzem prze gardle nie mogła się nawet odezwać, kiedy czekali na jego powrót.. 

Syn leżał bez głowy za szafą. Córka była odwrócona do niego tyłem. Naga i przebita mieczem. Dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej zostawił tamtą wieśniaczkę.

– Wypuść ją. Ona niczemu nie zawiniła! – Krzyczał przez łzy.

– Jak to nie? Czerpała korzyści z twoich działań wojennych i przemysłu zbrojeniowego, dla którego pracowałeś!

– Kobieta nie jest odpowiedzialna za zachowanie swojego faceta! Nie ma nad nim aż takiej kontroli! – W jego głosie pojawiła się rozpacz.

– Jasne, niech chłopy biją się między sobą, a one potem rozłożą nogi przed zwycięzcą, żeby korzystać z tego, co zdobył.

– Mają się bić z facetami jak równy z równym?!

– Czemu nie? Równe prawa to równe obowiązki. I równe ofiary, jakie trzeba ponieść, by móc te prawa egzekwować.

– Chcesz zmusić facetów, by rodzili dzieci?

– To, że nie da się wyrównać szans w stu procentach, nie znaczy, że nie należy ich wyrównać w dziewięćdziesięciu dziewięciu. Z wami zawsze to samo: chcesz prawo głosu, to idź do kopalni.

– Jesteś chory!

– Ja? Ja jestem chory? A potrafisz mi powiedzieć, jak tu dotarłeś? 

– A co to ma do… – zająknął się z protestem, ale ze zgrozą uświadomił sobie, że nie pamięta drogi między Warszawą, a Rdzawką. Jakby nigdy tej drogi nie przebył.

To niemożliwe, pomyślał.

Sięgnął do kieszeni i poczuł pokryty woskowiną przedmiot. Wyjął go i zobaczył, że to zwykły guzik.

To tylko sen.

A on najwyraźniej nigdy nie opuścił tego mieszkania.

Na jego twarzy odmalował się wyraz osłupienia.

Rekruter wyszedł zza jego pleców i stanął naprzeciw niego ze złośliwym uśmiechem na twarzy. Zobaczył, że ten nie miał już brody. Jeśli wcześniej miał wątpliwości, teraz nie miał żadnych. To był Kryspin. Starszy, ale jednak on. Nie rozumiał, jak to możliwe, przecież widział, jak umiera!

Ale czy na pewno? To nie byłby pierwszy raz, gdy jego zmysły go zawiodły.

– Jaka to ironia, kiedy kury, którym lis porwał pisklęta, odnajdują go w jego własnej norze i zadziobują na śmierć.

Nim zdążył się zastanowić nad znaczeniem jego słów, ktoś zerwał mu spodnie razem z bielizną. Poczuł metaliczny kształt na tyłku i został popchnięty naprzód.

W stronę wypiętych pośladków córki.

Koniec

Komentarze

Anonimie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

@regulatorzy Nawet na to nie liczyłem, bo o tym nie wiedziałem. Nie śmiałbym w ogóle oczekiwać, że ktoś ma "obowiązek" coś czytać, nawet jeśli spełniałoby wymogi. Jestem zdania, że każdy ma prawo decydować, na czym spędza czas i życie.

 

Anonimie, dyżurni pełnią swoje obowiązki absolutnie dobrowolnie, wyłącznie na własne życzenie.

@regulatorzy tym bardziej nic od niczego nie oczekuję.

 

Jest tylko jedna publikacja, która publikuje takie teksty w klimacie bizarro, ale dla nich też jest za długi, więc i tak nie bardzo miałem, co z tym tekstem zrobić. A szkoda mi go, bo pomijając obrzydliwą otoczkę, chyba ma jakiś wartościowy przekaz do zaoferowania. Jeśli nie trafiłby tu, nie trafiłby nigdzie.

Jeśli nie trafiłby tu, nie trafiłby nigdzie.

Anonimie, skoro trafił tu, to tak jakby trafił wszędzie. ;)

ale dla nich też jest za długi, więc i tak nie bardzo miałem, co z tym tekstem zrobić

Mam pewien pomysł i nie zrozum mnie źle.

Skróć. Nie wiem, czy “urwiesz” prawie 7k znaków, jednak myślę, że warto spróbować.

Pierwsi ochotnicy do usunięcia to zaimki.

 

Pot spływał mu po czole. Twarz wykrzywił mu wyraz zgrozy.

Potem może zerknij na tekst, czy czasem niektóre zdania można skrócić, a może nawet zlikwidować.

 

Znaków, które obwieszczą koniec jego świata, jak i każdego innego człowieka.

Domyślam się, że to zdanie zbudowałeś w ten sposób celowo, niemniej zerknij, czy a nuż skrócenie nie wyjdzie na lepsze.

 

Weź też pod obserwację takie oto zjawisko:

A do tego tak zawiódł matkę. Uczyła go stellomancji w nadziei, że będzie pomagał ludziom jak najlepiej wykorzystać ich wrodzony potencjał i radzić sobie z postawionymi przed nimi wyzwaniami.

Był naukowcem, więc dziedzina tak silnie opierająca się na intuicji i interpretacji nie przekonywała go.

Mniej lub bardziej podstępne powtórzenia. Tutaj, co prawda rażące to aż tak bardzo nie jest. Ale, gdyby drugiego “tak” zabrakło, chyba nikt by tego nie zauważył.

@ManeTekelFares Wezmę pod rozwagę. Zwykle najwięcej mankamentów wychodzi, gdy już napiszę w międzyczasie kilka innych opowiadań. Ten kosiłem kilka razy, więc może na razie brak mi dystansu do tekstu. 

Dzięki za poświęcony czas i koment.

 

EDIT: Mam pomysł, ale nie mam pomysłu na ten pomysł tzn. Mogę zacząć od hotelu i inwazji i co drugi rozdzialik po kolei wyjaśniać jak do tej sytuacji doszło. Mogę wykorzystać motyw inaczej upływającego czasu i dodać antagonistę kapusia, by utrudnić powrót do rzeczywistości, ale nie mam pomysłu na nowe sceny inwazji, a gore dla gore'u mnie nie bawi i nie urządza. Ale z czasem na pewno coś wymyślę.

Ciekawy tekst, nieźle napisany. Szkoda, że nie udało Ci się skrócić, miałbyś więcej czytelników.

Potencjał do cięć widziałabym w dialogach – czasami postaci je przeciągają ponad to, co korzystne dla fabuły. Albo rozważania na temat moteli na odludziu czy małe wykłady z chorób genetycznych…

Trochę nie jestem pewna, co tam właściwie zaszło. Pewne kwestie wydają mi się naciągane – na przykład czy sprzęt do ratowania życia można tak na chybcika, bez wiedzy projektodawcy, dostosować do potrzeb wojskowych?

Nowa Fantastyka